Wyspa skarbów/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział piętnasty.
MIESZKANIEC WYSPY.

Ze strony wzgórza, które tu było sciosane i kamieniste, zsunął się kłąb żwiru i z szelestem, koziołkując, wpadł między drzewa. Odruchowo zwróciłem oczy w tym kierunku i ujrzałem jakąś postać, wyskakującą z rozmachem z poza pnia sosny. Żadną miarą rozpoznać nie mogłem, co to było za dziwo, czy niedźwiedź, czy człowiek, czy też małpa. Było to coś ciemnego i kosmatego — nic więcej nie zdołałem wyróżnić. W każdym razie groza nowego zjawiska przygwoździła mnie do ziemi.
Byłem teraz, jak mi się zdawało, odcięty z obu stron: za mną byli rozbójnicy, a przede mną jakaś nieokreślona, czająca się poczwara. W pierwszej chwili przeniosłem niebezpieczeństwo, które było mi już znane, nad to, którego jeszcze nie znałem. Sam Silver we własnej osobie wydał mi się mniej straszny w zestawieniu z tym leśnym potworem; odwróciłem się więc i, oglądając się pilnie poza siebie, począłem umykać w stronę łodzi.
Naraz postać owa znów się zjawiła i, zataczając wielki krąg, zaczęła zachodzić od przodu. Byłem już i tak porządnie zmęczony, ale nawet gdybym czuł się tak rzeźki jak po rannem wstaniu, przekonałbym się, że daremnym trudem było współzawodnictwo w chyżości z takim przeciwnikiem. Ten dziwny stwór przemykał się od pnia do pnia, jak zwierz drapieżny, biegając na dwóch nogach nakształt człowieka; atoli zginał się niemal wpół podczas biegu, co go czyniło niepodobnym do jakiejkolwiek istoty ludzkiej, jaką zdarzyło mi się spotkać. Ostatecznie jednak zmiarkowałem, że był to niewątpliwie człowiek!
Przypomniało mi się, co słyszałem o ludożercach, i o mały włos nie zawołałem o pomoc. Lecz już sam ten fakt, że był to człowiek, choć dziki, dodał mi nieco otuchy, a potrochu zaczął się we mnie znów budzić strach przed Silverem. Stanąłem więc spokojnie i rozglądałem się za jakimś sposobem ocalenia; wśród tych rozmyślań zaświtała mi w głowie myśl o krucicy, którą miałem przy sobie. Gdy przypomniałem sobie, że nie jestem bezbronny, odwaga wstąpiła mi do duszy, odwróciłem się śmiało twarzą do mieszkańca wyspy i postąpiłem raźnie w jego stronę.
Tymczasem ów ukrył się za jednem z drzew, lecz widocznie śledził mnie z uwagą, gdyż ledwo skierowałem się ku niemu, już się znów ukazał i wyszedł na spotkanie. Naraz zawahał się, postąpił wtył, znów wystąpił naprzód, a wkońcu, ku memu zdziwieniu i zakłopotaniu, padł na kolana i podniósł błagalnie złożone dłonie.
Zatrzymałem się powtórnie na ten widok.
— Kto ty jesteś? — zapytałem.
— Benjamin Gunn — odpowiedział, a głos jego brzmiał chrapliwie i zacinał się, jak klucz w zardzewiałym zamku. — Jestem nieszczęśliwy Ben Gunn i już przez trzy lata nie rozmawiałem z żadną chrześcijańską duszą.
Mogłem teraz przypatrzeć się, że był to biały człowiek, jak ja, a nawet rysy miał dość przystojne. Skóra, gdzie przeglądała, była spalona od słońca, wargi miał niemal czarne, a jego jasne oczy wprost niesamowicie odbijały od sciemniałego lica. Nigdy w życiu nie widziałem ani sobie nie wyobrażałem podobnego obdartusa. Był odziany w strzępy starego płótna żaglowego i zetlałego ubrania żeglarskiego, a ta niezwykła łatanina trzymała się razem jedynie dzięki kombinacji najróżnorodniejszych i niezgadzających się z sobą wiązadeł, mosiężnych guzików, małych patyczków i okrawków zasmolonego powroza. Na lędźwiach miał stary pas skórzany z mosiężną sprzążką, który był jedyną niezestrzępioną rzeczą w całem jego odzieniu...
— Trzy lata! — zawołałem. — Czy jesteś rozbitkiem?
— Nie, przyjacielu, — odrzekł — maroonem.
Słyszałem już dawniej to słowo i wiedziałem, że oznacza rodzaj strasznej kary, dość pospolitej wśród korsarzy, a polegającej na tem, że winowajcę wysadza się na pustej i ustronnej wyspie z garstką prochu i kul i pozostawia się go tam samotnego.
— Zesłany jestem od trzech lat — mówił w dalszym ciągu ów człowiek — żywiłem się dziczyzną, jagodami i ostrygami. Myślę, że człowiek, gdziekolwiek się znajdzie, potrafi się wyżywić jako tako. Jednakże, mój przyjacielu, zacniło mi się już za strawą chrześcijańską. Może masz przypadkiem przy sobie kawałek sera? Nie? Och w ciągu wielu długich nocy śniłem o serze... zwłaszcza o zapiekanym serze... i ocknąwszy się, znajdowałem się znów tutaj...
— O ile uda mi się kiedykolwiek dostać znów na okręt, będziesz miał sera po samo gardło — powiedziałem.
Przez ten cały czas obmacywał materjał mej kurtki, gładził moje ręce, przypatrywał się moim trzewikom i wogóle w przestankach mowy okazywał dziecinną radość z obecności pokrewnego sobie stworzenia. Atoli podczas mych słów końcowych wyprostował się, jakby się czegoś przeraził, — i spojrzał przebiegle.
— Jeżeli uda ci się kiedykolwiek dostać na okręt? — powtórzył. — Tak powiedziałeś? Cóż to, któż ci stoi na zawadzie?
— Nie ty, ma się rozumieć — uspokajałem go.
— Masz rację! — zawołał. — No, a teraz ty... jak się nazywasz, kamracie?
— Kuba — odpowiedziałem.
— Kuba, Kuba! — powtarzał, widocznie bardzo zadowolony. — A więc dobrze, Kubusiu, wiedz, że prowadziłem życie tak straszne, że zapłonisz się, gdy usłyszysz o niem! Ale ty, na ten przykład, patrząc na mnie, nigdybyś nie pomyślał, że miałem kiedyś bogobojną matkę?
— Dlaczegóżby nie? Ani mi przez głowę nie przeszło wątpić o tem — odrzekłem.
— Ach tak! — westchnął ów człowiek. — Miałem matkę nadzwyczaj pobożną. Ja też byłem łagodnem, bogobojnem dzieckiem i umiałem recytować katechizm tak prędko, że ledwobyś przez ten czas zdołał przejść od słowa do słowa. I oto do czego doszło, Kubo... a rozpoczęło się to od gry w pliszkę na poświęcanych kamieniach grobowych! Od tego to się zaczęło... no, i poszło dalej. Moja matka mówiła mi o tem i przepowiadała mi wszystko, tak!... Cnotliwa to była niewiasta!... Ale Opatrzność tu mnie przysłała. Często o tem myślałem na tej odludnej wyspie i nawróciłem się na drogę dawnej bogobojności. Nie przyłapiesz mnie już na nadmiernem upijaniu się rumem... choć coprawda przy pierwszej sposobności łyknę jeden kieliszek za nasze szczęście! Zobowiązałem się, że będę dobrym człowiekiem, i znam drogę do tego...
Tu obejrzawszy się dokoła i zniżając głos, szepnął:
— Bo wiedz, Kubusiu, że jestem bogaty.
W tej chwili nabrałem niezbitej pewności, że ten biedak w swej samotni popadł w obłąkanie. Prawdopodobnie wrażenie to odbiło się na mej twarzy, gdyż Gunn powtórzył gorąco swe zapewnienie:
— Bogaty, bogaty, powiadam ci! I jeszcze jedno ci powiem: wykieruję cię na człowieka, Kubusiu. Ach, Kubusiu, będziesz błogosławił niebu, oj będziesz, żeś był pierwszym człowiekiem, który mnie tu odnalazł!
Naraz spochmurniał, pochwycił mnie silnie za rękę i wzniósł groźnie przed memi oczyma palec wskazujący:
— Kubo, powiedz mi prawdę: to nie jest okręt Flinta?
Te słowa natchnęły mnie jasną myślą, gdyż pojąłem, że znalazłem sprzymierzeńca, więc odparłem bez wahania:
— To nie okręt Flinta, a Flint już nie żyje, lecz na pytanie odpowiem ci otwarcie: na okręcie znajduje się kilku ludzi Flinta... na nieszczęście dla pozostałych...
— Niema tam człowieka... z jedną... nogą? — jęknął ów.
— Silvera? — zapytałem.
— Tak, Silvera! tak się nazywał!...
— Jest kucharzem... a zarazem hersztem...
Wyspiarz trzymał jeszcze mą rękę w przegubie, a usłyszawszy ostatnie wyrazy, przydusił mi ją i rzekł:
— Jeżelibyś był nasłany przez Długiego Jana, musiałbym być głupi, jak cielęce nogi... Przecież umiem się poznać na tem! Ale czy wiesz, gdzie się znajdowałeś?
Skupiłem odrazu myśli i, odpowiadając na pytanie, przedstawiłem mu całą historję naszej wyprawy i odmalowałem ciężkie położenie, w jakiem znajdowaliśmy się. Słuchał mnie z naprężoną uwagą, a gdy skończyłem, pogłaskał mnie po głowie, mówiąc:
— Jesteś dobrym chłopakiem, Kubo! Oj, wpadliście wszyscy w porządne tarapaty, a co? No, no, nie bój się, zaufaj tylko Benjaminowi Gunn... Ben Gunn da już temu radę! Ale czy uważasz to za rzecz możliwą, że wasz dziedzic okaże się hojny i wspaniałomyślny w razie wyratowania się z nieszczęścia... jeżeli sam znajduje się w opresjach, o których wspominałeś?
Oznajmiłem, że dziedzic jest najwspaniałomyślniejszym człowiekiem pod słońcem. Ale Ben Gunn pokręcił głową.
— Tak, tak, ale chciej mnie zrozumieć. Nie chodzi mi o to, żeby mnie mianował swoim odźwiernym, ubrał mnie w swoją liberję i tak dalej... na tem mi nie zależy, Kubusiu. Mam to na myśli, czy on zezwoli chętnie na zabranie, dajmy na to, tysiąca funtów z tych pieniędzy, które są już prawie jego własnością?
— Jestem przekonany, że pozwoli — zapewniłem go. — Według pierwotnego zamiaru, wszyscy marynarze mieli otrzymać pewną część skarbu.
— A co będzie z... moim powrotem? — rzucił pytanie, patrząc badawczo.
— Co sobie myślisz? — zawołałem. — Dziedzic jest człowiekiem szlachetnym, a zresztą straciwszy tylu innych, będziemy potrzebowali twojej pomocy, gdy pożeglujemy do ojczyzny.
— Ach, to tak zrobicie! — odetchnął zesłaniec z widoczną ulgą, po chwili zaś mówił dalej:
— Teraz ci coś powiem... tylko tyle, nic nadto. Byłem na okręcie Flinta, gdy ten zakopał swe skarby... on i sześciu innych... sześciu tęgich marynarzy. Oni byli na lądzie prawie cały tydzień, my zaś znajdowaliśmy się opodal na starym „Koniu Morskim“. Pewnego pięknego dnia odezwał się sygnał... Nadjechał Flint sam w małej łódce, a głowę miał przewiązaną skrwawioną chustą. Słońce właśnie wschodziło i z trupią bladością spozierało na poradlone fale... Wyobraź sobie... jeden powrócił, a sześciu już nie żyło... już byli nieżywi i pogrzebani. Jak się to stało, żaden z okrętników nie mógł dociec. Była jakaś bitwa, morderstwo, nagła śmierć... w każdym razie jeden na sześciu... Billy Bones był bosmanem, a Długi Jan kwatermistrzem... i pytali się go, gdzie się podziewa skarb. Powiedział: „No! możecie sobie iść na ląd, jeśli chcecie, i pozostać tam! lecz okręt popłynie dalej, aby zdobywać nowe skarby, do kroćset piorunów!“ Tyle tylko powiedział... I otóż trzy lata temu... płynąłem na innym okręcie... i ujrzeliśmy wyspę... „Chłopcy! — odezwałem się — tu spoczywa skarb Flinta; wylądujmy i odnajdźmy go“. Kapitan skrzywił się na to, lecz moi współokrętnicy byli jednego zdania ze mną i wylądowali. Dwanaście dni strawiliśmy na poszukiwaniach, a z każdym dniem towarzysze moi więcej zżymali się na mnie, aż pewnego pięknego poranku dali drapaka na okręt, mówiąc do mnie na odchodnem: „Mamy tu dla ciebie, Benjaminie Gunn, muszkiet, łopatę i kilof. Możesz tu pozostać i dokopać się skarbów Flinta“... Wyobraź sobie, Kubusiu, przeżyłem tu trzy lata i nie miałem w ustach od owego dnia aż po dziś dzień ani kęsa chrześcijańskiej strawy. Spójrz-no tu, spójrz na mnie. Czy wyglądam na prostego smolucha, ciurę okrętowego? Nie, sam przyznasz, że nie... a dodam też, że nigdy nim nie byłem.
Mówiąc to, pokiwał głową i uszczypnął mnie mocno, poczem ciągnął dalej:
— Zapamiętaj sobie słowa, jakie masz powiedzieć swemu panu, Kubusiu! Czy go spotkamy, czy nie... mówię ci to na wszelki wypadek. Otóż powiesz tak: ten człowiek spędził trzy lata na wyspie, we dnie i w nocy, czy pogoda czy słota; często myślał o pacierzu (tak powiesz) i często myślał o swej starej matce, jak gdyby jeszcze żyła... Ale większą część czasu (i to mu powiesz), większą część czasu musiał Gunn spędzać na innych zajęciach. A potem uszczypnij swego starego tak, jak ja ciebie w tej chwili.
I uszczypnął mnie znowu w sposób nader poufały, mówiąc dalej:
— Potem wstaniesz i tak powiesz: „Gunn jest dobrym człowiekiem... tak powiesz... a względem kosztowności ma więcej zaufania (względem kosztowności, zapamiętaj to sobie!) do pana z panów, aniżeli do tych panów szczęścia, z których jednym sam był niedawno...
— Dobrze — odpowiedziałem — nie rozumiem ani jednego słowa z tego, co powiedziałeś. Ale to mnie ani grzeje ani ziębi... o to chodzi: jak mam dostać się na okręt?
— Istotnie — rzekł zesłaniec. — W tem sęk! Ale ja tu mam łódkę, którą własnoręcznie wydłubałem. Ukryłem ją pod tą białą opoką. W ostatecznym razie możemy jej spróbować, gdy zapadnie zmierzch. Hej! — uciął nagle — cóż to takiego?
Właśnie w tej chwili, chociaż do zachodu słońca pozostały jeszcze ze dwie godziny, przebudziły się wszystkie echa na wyspie i odpowiedziały rykiem na huk działa.
— Walka się rozpoczęła! — krzyknąłem. — Chodź za mną!
I zacząłem pędzić w kierunku przystani, zapomniawszy zgoła o strachu, natomiast zesłaniec biegł tuż obok mnie w swych skórkach koźlich lekko i bez pośpiechu.
— Wlewo, wlewo! — przemówił — trzymaj się lewej strony, miły Kubo! Szust pod drzewa! W tem oto miejscu zabiłem pierwszego kozła. One już tu nie przychodzą teraz, ale gnieżdżą się na górach ze strachu przed Benjaminem Gunnem. O, a tutaj jest smyntarz — (zapewne to oznaczało cmentarz). — Widzisz te wały? Tu często przychodziłem i modliłem się, gdy mi się zdawało, że musi już być niedziela. Nie było tu kościoła, ale to miejsce wygląda jakoś bardziej uroczyście i odświętnie... Zresztą, jak widzisz, Ben Gunn nie miał żadnej wyręki ani przyborów do nabożeństwa... ani duchownej osoby, ani nawet Biblji czy chorągwi...
Tak gwarzył, biegnąc wraz ze mną, nie oczekując ani nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
Po dość znacznej przerwie zagrzmiał znów wystrzał armatni wraz z grzechotaniem rusznic i samopałów.
Znów nastąpiła pauza, a niezadługo niespełna o ćwierć mili przed sobą ujrzałem narodową banderę Wielkiej Brytanji, powiewającą w powietrzu nad lasem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.