Wyspa skarbów/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział czwarty.
SKRZYNIA MARYNARSKA.

Nie tracąc czasu, opowiedziałem matce wszystko, co mi było wiadomo i co zapewne dawno powinienem był jej wyjawić; zrozumieliśmy odrazu, że położenie nasze jest trudne i niebezpieczne. Pewna część pieniędzy kapitana (o ile je ów posiadał), należała się nam, jako wierzycielom; atoli było rzeczą wielce wątpliwą, czy jego towarzysze, a zwłaszcza oba indywidua widziane przeze mnie, tj. Czarny Pies i niewidomy żebrak, zgodziliby się ustąpić część zdobyczy na rachunek długów nieboszczyka. Polecenie „kapitana“, by natychmiast dosiadać konia i jechać po doktora Liveseya, było niewykonalne, gdyż matka zostałaby sama jedna bez opieki. Obojgu nam wydawało się niepodobieństwem dłuższe przebywanie w domu: przesypywanie się węgli w ruszcie kuchennym, ciche tyktanie zegara napełniało nas przerażeniem. Słuch nasz miewał złudzenia, że dokoła domu rozlega się odgłos coraz to bliższych kroków, podobnych do stąpania upiorów... Wobec zwłok „kapitana“ na podłodze jadalni, wobec uporczywej myśli o wstrętnym ślepym żebraku, czyhającym gdzieś niedaleko i mogącym powrócić lada chwilę, przejęty byłem taką zgrozą, że niekiedy miałem chęć, jak to mówią, wyskoczyć ze skóry. Należało czemprędzej coś przedsiębrać; wnet przyszło nam do głowy, by wyjść razem z domu i szukać pomocy w sąsiedniej osadzie; myśl tę odrazu wprowadziliśmy w czyn. Jak byliśmy, z gołą głową, tak pognaliśmy wśród gęstniejącego mroku i przenikającej mgły.
Osada była od nas oddalona o kilkaset jardów, lecz leżała na uboczu, po drugiej stronie sąsiedniej zatoki. Wielkiej otuchy dodawało mi to, że znajdowała się w kierunku przeciwnym temu, skąd pojawił się ślepiec i dokąd przypuszczalnie podążył spowrotem. Byliśmy w drodze ledwo kilka minut, lecz po kilkakroć zatrzymywaliśmy się, aby zrównać się z sobą lub nadsłuchiwać. Jednakże nie doszedł do nas żaden odgłos osobliwy lub niepokojący — słychać jeno było cichy szmer fal i krakanie wron na drzewach.
Gdy dotarliśmy do osady, już tam wszędzie pozapalano światła — nigdy w życiu nie zapomnę tej błogości, jakiej doznałem na widok żółtawego blasku w drzwiach i oknach; lecz, jak się przekonałem, była to jedyna pociecha, jakiej zaznać mogliśmy w tej dziurze. Myślicie może, że ludzie mieli choć trochę wstydu w duszy? — gdzietam!... Nie można było znaleźć litościwej duszy, któraby się zgodziła wracać z nami pod „Admirała Benbow“. Im więcej opowiadaliśmy o swych obawach, tem skwapliwiej każdy, zarówno mężczyzna, jak kobieta czy dziecko, zatrzaskiwał nam drzwi przed nosem. Nazwisko kapitana Flinta, dla mnie obce, było niektórym aż nazbyt dobrze znane i wywoływało nieopisany przestrach. Paru ludzi, którzy pracowali w polu opodal od „Admirała Benbow“, wspominało ponadto, że na gościńcu widzieli kilku drabów nieznajomych, a biorąc ich za przemytników, opatrzyli dobrze drzwi; ktoś tam nawet widział mały lugier[1] w tak zwanej przez nas Pieczarze Kitta. Z tego powodu każdy, kto był towarzyszem „kapitana“, pobudzał ich do śmiertelnej trwogi. Krótko mówiąc, rezultat był taki, że choć znalazło się kilku chętnych, którzy podjęli się jechać do doktora Liveseya, mieszkającego w innej stronie, to jednak nikt nie podjął się wespół z nami bronić gospody.
Mówią, że tchórzostwo jest zaraźliwe: w każdym razie człowiek czuje się lepiej na duchu, gdy komuś bez ogródek wytnie prawdę w oczy. To też, gdy każdy sianem się wykręcał, matka sypnęła ludziom tęgie kazanie, oświadczając, że nie może na pastwę oddać grosza, należącego do jej syna-sieroty.
— Jeżeli wam wszystkim dusza uciekła w pięty, to ja z Kubą okażemy więcej odwagi! Wracamy do domu, tą samą drogą, którąśmy tu przyszli — obejdziemy się bez waszej łaski! Takie dryblasy, chłopy jak dęby, a serca mają jak zające! Otworzymy skrzynię, choćbyśmy mieli za to kipnąć! Pani Crossley, a do paniusi to się umizgnę o tę sakiewkę, żebym miała gdzie wrazić te pieniądze, co się nam z prawa przynależą.
Ma się rozumieć, że powiedziałem, iż chcę iść z matką, a, po prawdzie, wszyscy nam też wymyślali od kiepskich warjatów; niemniej jednak nikt nie zechciał nam towarzyszyć. Poprzestano na wręczeniu mi nabitego pistoletu na wypadek, gdyby nas napadnięto; obiecano również mieć w pogotowiu osiodłane konie na wypadek, gdyby nas ścigano, tymczasem jeden z parobków zabierał się do odjazdu w stronę domu doktora, celem sprowadzenia zbrojnej pomocy.
Mogłem dokładnie rozeznać bicie własnego serca, gdy znaleźliśmy się znów oboje w objęciach zimnej nocy, w obliczu groźnego niebezpieczeństwa. Zaczął właśnie wschodzić księżyc w pełni, przezierając czerwonawą poświatą poprzez górny rąbek mgły; wzmogło to naszą prędkość, gdyż nie ulegało wątpliwości, że zanim dojdziemy do celu, będzie wszędy jasno jak w dzień, a nasza wyprawa wpadnie w oko jakiemuś czatownikowi. Bez szelestu, błyskawicznie prześliznęliśmy się koło opłotków, nie słysząc ani widząc nic takiego, co mogłoby zwiększyć naszą trwogę. Westchnienie ogromnej ulgi wydobyło się z naszych piersi, gdy drzwi gospody „pod Admirałem Benbow“ zamknęły się za nami.
Nie tracąc czasu zasunąłem zawory; na chwilę przycupnęliśmy cicho w ciemności, sam na sam ze zwłokami kapitana. Niebawem jednak matka wydostała świeczkę z kredensu i wkroczyliśmy do jadalni, trzymając się za ręce. Kapitan leżał tak, jakeśmy go porzucili, nawznak, z otwartemi oczyma, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie.
— Spuść zasłony w oknach, Kubo! — wyszeptała matka. — Oni tu mogą podejść i szpiegować nas od dworu!
Gdy uczyniłem to, odezwała się znowu, wskazując na skrzynię:
— A teraz musimy skądciś wytrzasnąć klucz od... tego... Chciałabym wiedzieć, kto go tam znajdzie!
Gdy wymawiała te słowa, w jej głosie brzmiało jakby szlochanie.
Ukląkłem przy zmarłym. Na podłodze tuż przy jego dłoni spoczywał mały zwitek papieru, pomazany na czarno z jednej strony. Nie miałem wątpliwości, że to jest właśnie owa „czarna plama“. Podniósłszy ten świstek, znalazłem na jego odwrotnej stronie wypisane pięknym, czytelnym charakterem następujące zwięzłe zdanie: „Masz czas dzisiaj do dziesiątej wieczorem“.
— Mamo, jemu dali czas do dziesiątej! — powiedziałem, a właśnie w tej samej chwili stary nasz zegar począł wybijać godzinę. Ten nieoczekiwany dźwięk przejął nas dreszczem; jednak uspokoiliśmy się niebawem, gdyż przekonaliśmy się, że jest dopiero szósta.
— Kuba! a ten klucz? — nagabywała matka.
Przetrząsnąłem wszystkie kieszenie nieboszczyka, jedną po drugiej. Kilkoro drobnej monety, naparstek, kłębek nici i parę wielkich igieł, laseczka prasowanego tytoniu, nadgryziona z jednego końca, scyzoryk z zakrzywioną rączką i kubek cynowy — oto wszystko, co się tam zawierało. Byłem bliski rozpaczy.
— Może znajduje się koło szyi — domyślała się matka.
Przemógłszy wielką odrazę, rozchełstałem mu koszulę koło szyi, tam zaś, zgodnie z domysłem, znaleźliśmy klucz, wiszący na brudnej tasiemce, którą przeciąłem własnym kozikiem kapitana. Nabrawszy wielkiej nadziei po tem odkryciu, popędziliśmy cwałem na górę do pokoiku, gdzie „kapitan“ nocował od tak dawna i gdzie jeszcze od dnia jego przybycia stała jego skrzynia.
Jej wygląd zewnętrzny niczem się nie różnił od innych kufrów marynarskich. Na pokrywie widniał monogram „B.“ wypalony żelazem; rogi były poobijane nieco i utarte przez długie używanie oraz niedelikatne obchodzenie się z nią.
— Podaj mi klucz! — rzekła matka. Wprawdzie zamek się zacinał, lecz zdołała go przekręcić i odrzuciła gorączkowo pokrywę.
Silna woń tytoniu i dziegciu wionęła ze środka, lecz na wierzchu było widać jedynie garnitur zupełnie przyzwoitego ubrania, starannie oczyszczony i prasowany. Matka wyraziła przypuszczenie, że kapitan nie miał go jeszcze nigdy na sobie. Pod spodem był istny groch z kapustą: kwadrant, kilka laseczek tytoniu, dwie pary nader pięknych pistoletów, sztaba lanego srebra, stary zegarek hiszpański i wiele innych świecidełek, przeważnie niezbyt wielkiej wartości i wyrobu zagranicznego, para mosiężnych kompasów oraz pięć czy sześć osobliwych muszli z Indyj Zachodnich. Często później zastanawiałem się nad tem, poco on te wszystkie rupiecie nosił z sobą wszędzie w ciągu swego niespokojnego, występnego i niebezpieczeństw pełnego życia.
Dotychczas, oprócz srebra i kilku fatałaszków, nie znaleźliśmy niczego, coby mogło przedstawiać jakąś wartość, a żaden z tych przedmiotów nie stanowił dla nas upragnionego celu. Poniżej znajdował się stary płaszcz żeglarski, wyblakły od soli morskiej. Matka odrzuciła go niecierpliwie i ujrzeliśmy ostatnie przedmioty znajdujące się na dnie w skrzyni: paczkę owiniętą w ceratę i wyglądającą na pęczek papierów oraz worek z płótna żaglowego, który przy poruszeniu ozwał się jakby brzękiem złota.
— Pokażę tym łajdakom, że jestem uczciwą kobietą — oświadczyła matka. — Odbiorę swój dług, a reszta mnie nie obchodzi. Trzymaj sakiewkę pani Crossleyowej! — I zabrała się do odliczania z worka kapitańskiego sumy, którą był nam winien; przeliczone pieniądze przesypywała do sakiewki trzymanej przeze mnie.
Było to zajęcie żmudne i uciążliwe, gdyż pieniądze pochodziły z różnych krajów i były rozmaitej wielkości: były tam i dublony i luidory, gwineje, talary i nie wiem już jakie inne monety, wszystko zmieszane pospołu. Nadomiar złego, gwineje, na których jedynie znała się moja matka, spotykało się prawie że najrzadziej.
Gdyśmy już doszli niemal do połowy, nagle złożyłem rękę na ramieniu matki, gdyż w głuchem, mroźnem przestworzu posłyszałem dźwięk, który ściął mi krew w żyłach — było to miarowe stukanie laski ślepego żebraka na zamarzniętym gościńcu. Odzywało się raz po razu, coraz bliżej, podczas gdyśmy siedzieli z zapartym oddechem. Ktoś począł się dobijać do drzwi gospody, później słychać było, jak przekręcano klamkę i coś chrobotało koło zamku, jakby napastnik próbował się włamać; potem nastała chwila dłuższej ciszy zarówno zzewnątrz, jak i od wewnątrz. Wkońcu rozpoczęło się na nowo kusztykanie laski żebraka i ku niewysłowionej radości naszej i zadowoleniu znów cichło zwolna w miarę oddalania się, aż ucichło zupełnie.
— Mamo! — odezwałem się — weź wszystko i uciekajmy stąd!
Byłem pewny, że zaryglowane drzwi musiały wzniecić podejrzenie, więc ów zbój sprowadzi na nas cały rój os zjadliwych; w każdym razie, jak dziękowałem sam sobie za zaryglowanie drzwi, tego nie potrafi wysłowić nikt, kto nie spotkał się w swem życiu z tym przerażającym ślepcem.
Lecz matka, choć miała tęgiego pietra, nie chciała przystać na to, by wziąć grosz złamany więcej, niż się jej należało, a również stanowczo sprzeciwiała się temu, by poprzestać na mniejszej sumie. Powtarzała ciągle wkółko, że jeszcze niema siódmej, że zna swą powinność i chce ją spełnić itd. Jeszcze spierała się ze mną, gdy wtem rozległo się ciche krótkie gwizdnięcie opodal na wzgórzu. To wystarczyło aż nadto nam obojgu.
— Wezmę to, co mam — powiedziała, zrywając się na równe nogi.
— A ja wezwę tę drobnostkę dla zaokrąglenia rachunku! — dodałem, chwytając ceratową paczuszkę.
W jednej chwili zbiegliśmy nadół, zostawiając świecę przy wypróżnionej skrzyni; otworzyliśmy drzwi i poczęliśmy umykać, co sił w nogach. Nie wybraliśmy się ani o minutę zawcześnie. Mgła rozwiała się doszczętnie, a księżyc zwysoka świecił bardzo jasno na wszystkie strony; jedynie na samem dnie wąwozu i koło drzwi karczmy leżała wąska smuga ciemności, osłaniająca nasze pierwsze kroki. Ale niespełna w połowie drogi do wioski, prawie u stóp pagórka musieliśmy wyjść na przestrzeń, oświeconą księżycem. Nie dosyć na tem; do naszych uszu doszło już tupotanie kilku pędzących ludzi. Gdy spojrzeliśmy w ich stronę, ujrzeliśmy światło, chybotające się tam i spowrotem i zbliżające się coraz bardziej, co świadczyło, że jeden z przybywających miał latarnię.
— Mój kochany — rzekła nagle matka — weź pieniądze i uciekaj. Ja słabnę.
Myślałem, że już niechybnie nadszedł kres nas obojga. O, jakże przeklinałem tchórzostwo sąsiadów! jak wymyślałem w duchu na biedną mateńkę za jej uczciwość i chciwość, za jej dawną niewczesną śmiałość i obecną słabość!.... Na szczęście znajdowaliśmy się koło mostku; przeto słaniającą się i wyczerpaną doprowadziłem do krawędzi belkowania, gdzie, jak przewidywałem, wydała jęk i upadła bez przytomności w moje ramiona. Nie wiem, skąd mi się wzięło tyle sił, aby to wykonać i pewno wykonałem to dość niezdarnie, bądź co bądź jednak udało mi się zaciągnąć ją pod mostek, a nawet ukryć za węgarem. Dalej już nie mogłem jej posunąć, gdyż mostek był niewysoki, iż zaledwie sam zdołałem wczołgać się pod niego. Tak musieliśmy czekać zmiłowania Bożego, oddaleni od karczmy zaledwie na odległość głosu. Matka leżała bez ducha.





  1. Lugier — żaglowiec pobrzeżny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.