Wyspa elektryczna/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Wyspa elektryczna
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
OCALENI

Pokój niewielki, o ścianach utworzonych z płyt stalowych, słabo rozjaśnia migotliwem swem światłem zwieszająca się od sufitu nieduża lampka elektryczna.
Skromne, wprost ubogie jest urządzenie jego: stół, dwa krzesła, dwa łóżka, ot i całe umeblowanie!
Zrobione są one z jakiegoś błyszczącego metalu, barwą swą zbliżonego do złota.
Na łóżkach spoczywają dwie postacie ludzkie, zda się, głębokim snem ujęte. Twarzy ich prawie nie widać z poza bandaży, spowijających głowę.
Naraz jedna z tych postaci drgnęła i z ust jej wydarł się cichy jęk. Na jęk ten odpowiedziało jakby echo.
To na drugiem łóżku spoczywająca postać dała znak życia.
I znów głucha cisza zapanowała w pokoju.
Wreszcie jęk się powtórzył; jedna z leżących na łóżku postaci uniosła z trudem głowę i ciekawie poczęła rozglądać się wokoło.
Wzrok jej z ciekawością spoczął na leżącej na drugim łóżku postaci. Czas pewien trwało milczenie, wreszcie postać owa wyjąkała słabym głosem:
— Kto tu jest?
Na zapytanie to druga postać odrzekła, z trudem odwracając głowę:
— To ty, Wawrzonie? Ty? więc i ty ocalałeś z tej zagadkowej katastrofy?
— Henryk!... — wyrwał się okrzyk z ust pierwszej postaci, i Wawrzon chciał się podźwignąć, by iść do druha.
Lecz potłuczenia i rany, jakie odniósł, nie pozwoliły mu na to. Z cichym jękiem bólu osunął się na łoże i przez chwilę leżał w milczeniu.
— Nie mogę — wyjąkał wreszcie — nie mogę... boli mnie wszystko... cały jestem, jak w ranach...
— I ja również — przytwierdził mu Henryk — nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą bez dotkliwego bólu... Jestem jak rozbity.
— Może pamiętasz co z tej katastrofy? — zagadnął go znów Wawrzon — jak się to stało? Gdyż ja przy pierwszem zetknięciu się parowca z owemi wrotami żelaznemi straciłem przytomność i już nie wiem, co się dalej stało. Czy kto więcej ocalał?
— Nie wiem, nic nie wiem — odrzekł po cichu Henryk — nic nie pamiętam. Wiem tylko, że olbrzymia fala wodna zmyła mnie z pokładu, że uderzyłem się dotkliwie o jakąś zaporę i że wreszcie wyrzucony zostałem na brzeg skalisty, o który potłukłem się w straszny sposób. Z bólu i wrażenia straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero teraz w tym pokoju.
Wawrzon z zaciekawieniem rozglądać się zaczął wokoło, wreszcie zauważył:
— Nie jesteśmy chyba na okręcie... Musimy znajdować się na stałym lądzie, gdyż nie uczuwamy zupełnie kołysania się statku.
— I nie słychać plusku fal — dokończył Henryk — tak, znajdujemy się zapewne na stałym lądzie...
— Lecz kto nas ocalił? — gorączkował się Wawrzon — komu zawdzięczamy życie? Czy to pokój gościnny czy więzienie?
Henryk obrzucił wzrokiem ściany pokoju i zokonkludował:
— No, na pokój gościnny to zbytnio nie wygląda. Skłonniejszy jestem przypuścić, że to więzienie...
— Tak... — zaczął Wawrzon, lecz urwał naraz...
Stała się rzecz nadzwyczajna, która zmusiła go do milczenia. Oto pokój rozjaśnił się naraz jakiemś dziwnie łagodnem światłem, które przedzierało się przez jedną ze ścian metalicznych. Przytem ściana owa stała się błyszczącą, przeświecającą wprost, jak arkusz bibułki.
— Co to jest? — zapytał po chwili Wawrzon pełnym zdumienia głosem — skąd to światło? Jakim sposobem przenika ono tu do nas przez tę ścianę stalową?...
Henryk nie z mniejszem zdumieniem patrzał na to. I jego zaciekawiało niezmiernie nadzwyczajne zjawisko, źródło którego nie było mu znane.
Lecz skłonny do badań i dociekań umysł jego wnet gorączkowo pracować zaczął, ażeby z widzianego konkretne wyciągnąć wnioski.
— Ale tak! — zawołał po chwili — tak, to nie jest nic innego, jak tylko promienie Roentgena, promienie doprowadzone do takiej siły i potęgi, że przenikają przez metale.
Owo tajemnicze światło trwało parę minut. Zgasło wnet, a po chwili otwarły się drzwi pokoju i wszedł mężczyzna o dziwnej bardzo postaci.
Wysoki, chudy, ubrany był w czarny strój, krojem przypominający ubrania sportowe. Lecz twarz jego, zarówno jak i głowę krył kaptur czarny, z wyciętemi w nim otworami dla oczu i ust, tak że ani wieku, ani wyglądu jego z poza tej zasłony określić nie było można.
Elastycznym krokiem podszedł do Wawrzona i zręcznie rozwiązywać począł spowijające go bandaże.
— Panie — spytał tenże po francusku — powiedz nam, gdzie jesteśmy? Komu zawdzięczamy ocalenie nasze? Co stało się z naszymi towarzyszami podróży?
Lecz na wszystkie zapytania nieznajomy milczał.
Milczał również, gdy Henryk powtórzył je po niemiecku i po angielsku.
Zręcznie tylko rozplątał bandaże, wreszcie zdjął je zupełnie, obnażając miejsca potłuczone i poranione.
Dokonawszy tego, wyjął z kieszonki małe pudełeczko z błyszczącego metalu, otworzył je i skierował promienie, wychodzące z niego, na miejsca poszwankowane.
Wawrzon doznał jakiegoś dziwnego uczucia ciepła; po ciele jego przebiegać zaczęły jakby prądy elektryczne; czuł, że przybywają mu świeże siły, że odradza się, że nabiera nowej energji życiowej.
A i rany, rozsiane w poważnej liczbie po ciele jego, pod wpływem owych promieni goić się zaczęły, zabliźniać i wkrótce okryły się skórą.
Pod wpływem tego nagłego przypływu i przyrostu sił, porwał się na łóżku i usiadł na niem.
Tajemniczy nieznajomy, zachowując wciąż uroczyste milczenie, zamknął pudełeczko i odszedłszy od niego, zbliżył się do Henryka.
I z nim podobnąż wykonał operację.
Nie upłynęło nawet pięciu minut, gdy Henryk, rzeźki i zdrów, stał tuż obok Wawrzona.
Żarła go niepohamowana ciekawość przeniknięcia tajemnicy tego wszystkiego, co działo się wokoło nich, zdarcia zasłony z zagadkowego postępowania nieznajomego.
Jeszcze raz więc zwrócił się do niego z zapytaniem:
— Panie, na miłość Boską, powiedz mi, co to wszystko znaczy... gdzie się znajdujemy... co się z nami dzieje?
I w porywie ciekawości i zapału schwycił nieznajomego za ramię.
Lecz natychmiast pożałował tego...
Niewidzialna jakaś siła raziła go z nadzwyczajną mocą, tak że poczuł, iż wszystkie członki zdrętwiały w nim i powaliła go na ziemię, pozbawiając zupełnie ruchu.
Tę siłę poznał przynajmniej odrazu.
Nieznajomy, nie zatrzymując się przy upadłym, wyszedł z pokoju; Wawrzon nachylił się nad przyjacielem starając się przynieść mu pomoc i ratunek.
Długa chwila upłynęła, zanim Henryk odzyskał siłę i mógł przemówić.
— To baterja elektryczna! — zawołał wreszcie, gdy tylko język jego odzyskał możność poruszenia się. Ubranie tego zagadkowego jegomościa zaopatrzone jest w baterję o nadzwyczajnej wprost mocy, prąd z niej puszczony powalił mnie na ziemię.
I wnet zapuścił się w dociekania naukowe.
— Jakim sposobem — zaczął mówić do Wawrzona — jegomość ten może nosić nieszkodliwie dla siebie odzież, naładowaną elektrycznością o tak silnem napięciu? Jakim to się dzieje sposobem, że gdy on ją sieje wokoło, nic się jemu samemu nie staje?
I ukrywszy twarz w dłoniach, pogrążył się w rozmyślaniach i usiłowaniach rozwiązania tej zagadki.
A tymczasem w pokoju zaszło znów nowe dziwo.
W jednej ze ścian rozwarły się tuż przy podłodze małe drzwiczki i wtoczył się przez nie jakby mały wagonik, podobny do zabawki dziecinnej.
Znajdowało się w nim parę talerzyków miniaturowych, na których leżały jakieś kulki i kostki. W małych flakonach znajdował się jakiś płyn, a na wierzchu tego wszystkiego spoczywał złożony we czworo arkusik papieru.
Henryk porwał go i rozwinąwszy, śpiesznie odczytywać zaczął.
Treść jego brzmiała następująco:
„Jesteście naszymi więźniami. Nie wolno wam ani krokiem ruszyć się poza obręb pokoju, w którym przebywacie. Wszelkie usiłowania ucieczki, lub przeniknięcia tajemnic naszych grożą wam śmiercią. Przesyłamy wam żywność. Możecie spożywać ją bez obawy, gdyż nie zawiera w sobie nic trującego“.
Podpisu żadnego nie było.
Przez myśl Henryka przebiegło:
— Groźcie sobie śmiercią, lecz ja nie ulęknę się waszych pogróżek. Żeby tam nie wiem co, choćby mnie to nawet życie kosztować miało, muszę przeniknąć tajemnice wasze, muszę zbadać te wszystkie dziwy, których świadkiem dopiero co byłem.
Ledwie jednak myśl ta przebiegła przez jego głowę, gdy posłyszeli głos jakiś mówiący, jakby z pod ziemi:
— Napróżno. Nie przenikniesz nic, młodzieńcze! A zginiesz, i śladu nawet po tobie nie zostanie.
Henryk stał jak wryty, tak piorunujące wrażenie wywarł na nim ów głos.
Na Boga! Co to znaczy?... gdzie się dostał?... Tu nawet myśli jego odczytują i dają na nie odpowiedź...
Nie, to chyba sen!
Ażeby przekonać się, że nie śpi, uszczypnął się dotkliwie w rękę... Uczucie bólu dało mu poznać, że to wszystko, czego był świadkiem, nie było snem, lecz rzeczywistością.
Długi czas stał odrętwiały, nie mogąc pod wrażeniem tego, co widział i słyszał, ruszyć się z miejsca...
Wreszcie ze stanu tego zbudził go Wawrzon, mówiąc:
Cóż robić, mój drogi? Trzeba się pogodzić z losem. Muru głową nie przebijesz. Posilmy się raczej tem, co nam ci zagadkowi władcy nasi przysłali. Pomnij, że potrzebujemy dużo sił do oczekujących nas przejść. Pokrzepiwszy się, zaczniemy obmyślać środki uwolnienia się. Gdyż musi przecież być stąd wyjście jakieś... musi... I my, żeby tam nie wiem co, znaleźć je musimy!..
Odpowiedzią na słowa jego był śmiech jakiś szatański, pełen drwin i ironji.
Henryk schwycił się za głowę...
— Człowiecze! — zawołał — zastanów się! Jak możesz marzyć o zwolnieniu się stąd, gdy nietylko słowa twoje, ale i myśli odczytywane są przez tych, co nas tu więżą.
— A więc zapanuj nad myślami swemi — z powagą rzekł Wawrzon — owładnij niemi tak, by nikt ich nie mógł nawet przeczuć. A teraz zabierajmy się do posiłku.
Pod wpływem tych spokojnych słów Wawrzona Henryk odzyskał równowagę i spojrzał na zawartość wagonika.
Drwiący uśmiech wykrzywił usta jego...
— I to ma być jedzenie — rzekł — ależ to są pigułki homeopatyczne, a nie potrawy, któremi odżywiać się mają ludzie z krwi i kości, tacy, jak my. Nie, to są kpiny z nas!
— Nie przesądzajmy rzeczy — odrzekł mu na to z powagą Wawrzon — nie ilość stanowi, lecz jakość. Ot, spróbujmy raczej tego dania, a potem dopiero wygłaszajmy swe zdania.
I wprowadzając w czyn te słowa, wziął jeden z talerzyków i począł spożywać znajdujące się na nim kulki.
Lecz zaledwie zjadł trzy, odstawił talerzyk i rzekł:
— Osobliwości! czuję się zupełnie sytym. Trzeba spróbować czego innego.
Zabrał się do kostek, podobnych z wyglądu do kostek buljonu.
Połknął jedną, poczem wypił zawartość jednego z flakoników. Usiadł potem na łóżku i znów powiedział:
— Wiesz, że jestem tak nasycony, jakbym Bóg wie jaki obiad spożył. A przytem czuję, że ten płyn z flakonu podziałał na mnie, jak najlepsze wino.
Henryk z ciekawością patrzył na niego, wreszcie wziął do ręki jedną z owych kulek i z podziwem przyglądać się im zaczął...
— To fenomenalne! — wykrzyknął wreszcie — to, o czem uczeni przez cały szereg wieków marzyli i roili, jako o czemś niedoścignionem, widzę tu spełnione. Toż te kulki to skoncentrowane zasadnicze i najważniejsze pierwiastki składowe pokarmów naszych. Parę takich kulek wielkości grochu w zupełności wystarczy, ażeby nasycić człowieka w ciągu jednego dnia. Dzięki wynalazkowi temu, ludziska, choćby nie wiem jak się rozmnożyli, nigdyby nie zaznali głodu.
— Tak — przyświadczył mu Wawrzon — to genjalny wynalazek, któryby niewypowiedziane dobrodziejstw o mógł przynieść całej ludzkości. A jednak znaleźliby się tacy, którzyby na niego sarkali...
— E... któżby taki? — spytał z niedowierzaniem Henryk.
— Smakosze — odparł Wawrzon — pigułki te i kostki znakomicie zaspakajają głód, lecz nie czynią zadość smakowi. I dlatego właśnie nie przypadłyby im do gustu.
Wypite flakony wina powoli poczęły działać. W parę minut obydwaj przyjaciele spoczywali już na łóżkach, ujęci snem głębokim...
A przez otwór w ścianie wagonik z potrawami wyjechał z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.