Wyspa błądząca/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXII.

Budowano na gwałt barkę i wkrótce była zupełnie gotowa.
Zgromadzono żywność i oczekiwano tylko na to, żeby w razie ostatecznego niebezpieczeństwa spróbować jeszcze tego ratunku.
Pierwszego czerwca zabrakło wody słodkiej.
Woda morska zlała się z wodą słodką, której prąd przepływał ze źródła i jeden z żołnierzy przybiegł do porucznika, aby mu to oznajmić.
— Nic to nie szkodzi, — odpowiedział na to Hobson, — mamy dostateczną ilość lodu, którym zaspokoić możemy pragnienie.
Uspokoiwszy w ten sposób swych towarzyszy, Hobson zadumał się smutnie.
Co będzie, gdy lody, podtrzymujące wyspę zaczną topnieć pod wpływem ciepłego prądu morza, gdy nie starczy na gaszenie pragnienia, a jednocześnie i na podtrzymanie wyspy?
Tymczasem zwierzęta również, nie znajdując słodkiej wody, zaczęły lizać lód.
Niektóre z nich, jak wilki, biegały niby szalone po wyspie, niedźwiedź spacerował niespokojnie, przeczuwając niebezpieczną sytuację i zbliżał się nieszkodliwy ku ludziom, jakby u nich szukając opieki.
Ptactwo również odlatywało pospiesznie na południe, co napełniało trwogą serca podróżnych.
Hobson kazał przenosić różne rzeczy na barkę, chcąc w każdej chwili być gotowym na ratowanie w niej swych towarzyszy.
Gdy naraz straszmy wicher zaczął miotać falami, barka napełniła się wodą i trzeba było powyjmować to, co się włożyło.
Trzeba więc było jeszcze pozostawać na lądzie, dopiero nazajutrz spodziewano się uspokojenia fal i postanowiono wyruszyć w drogę.
Noc była spokojna. Porucznik Hobson wstał zdecydowany na to, że zarządzi wyjazd barką ku lądom.
Mgła była jeszcze gęsta, ale z pośród niej ukazywało się już słońce.
Kiedy Hobson stanął nad brzegiem, niczego nie było można rozróżnić.
Gdy Paulina Barnett wraz z Magdaleną i kilka innemi osobami zbliżyła się do brzegów mgła zaczęła ustępować, ale nie było jeszcze widać łodzi na brzegu.
Raptem mgła rozproszyła się całkowicie... Nie było nigdzie łodzi! Nie istniało jezioro.
Niezmierzone przestwory morza ukazały się przed oczyma stojących.
Hobson wydał krzyk rozpaczy, a gdy zbliżyli się wszyscy, zrozumieli ogrom swego nieszczęścia. Wyspa zmieniła się w małą wysepkę! W kawał kruszącego się lodowca!...
Sześć siódmej całej przestrzeni przylądka Bathurst, oderwało się bez hałasu, bez poruszenia lądem, bez wstrząśnienia i pochłonięte zostały przez morze, a łódź popłynęła i znikła.
Nieszczęśni, zawieszeni nad przepaścią, gotową lada chwila ich pochłonąć, bez ratunku, bez wybawienia, oddali się straszliwej rozpaczy.
Niektórzy żołnierze, jak szaleni, chcieli się rzucić do morza, ale Paulina Barnett wpadła między nich i nie dopuściła do tego. Niektórzy płakali.
Można sobie wyobrazić ich położenie.
21 osób na małym kawałku lodowca, który lada chwila ugnie się pod ich ciężarem i wrzuci do morza... życie ich mogło się liczyć najwyżej na dni kilka!
— Czy masz zawsze jeszcze nadzieję? — spytała pani Barnett Magdaleny.
— Zawsze! — odpowiedziała zapytana.
Przez całą noc nikt nie spał, nad ranem jeden z żołnierzy przybiegł z wieścią, że łódź jakaś, widocznie z poławiaczami wielorybów płynie po morzu.
Radość ogarnęła wszystkich, ale tylko na chwilę. Łódź bowiem, albo nie zauważyła i nie usłyszała wołań niczyich, albo też nie chciała śpieszyć na pomoc, bojąc się lodowców i wyspy ruchomej, która mogłaby rozbić ich barkę.
Oddalili się na północo-zachód i znikli.
Na ten widok jeden z żołnierzy zaczął śmiać się spazmatycznie, potem rzucił się całą postacią na ziemię. Postradał zmysły!...
Wieczorem tegoż dnia trzask rozległ się głośny. Największa z części wyspy oderwała się i pogrążyła w morzu. Straszliwe krzyki padających do morza zwierząt rozległy się naokoło...
Wysepka była teraz płaskim lodowcem!
Na jednym głazie lodu, dwadzieścia jeden osób, setka może zwierząt, kilka psów i olbrzymi niedźwiedź, przyczepiony pazurami do lodu!
Cóż za noc okropna. Nikt nie spał, nikt nie zapalał światła, czekali na koniec swój, przytuleni do siebie, zmartwiali...
Do kilku kawałków mięsa, które pani Żolif podała do zjedzenia, nikt się nie dotknął. Bo i po co?
Rano upał był trudny do zniesienia, wiatr nie wiał zupełnie, jak dalej tak potrwa, lodowa wysepka roztopi się i morze wszystkich pochłonie.
Około godziny 4-ej jeden z żołnierzy podszedł do Pauliny Barnett i oznajmił:
— Chcę się utopić!
— Ach! — zawołała podróżniczka.
— Mówię pani, że chcę się utopić, — odpowiedział na jej okrzyk, nieszczęśliwy. — Zastanowiłem się nad tem dobrze. Niema sposobu na ocalenie życia, wolę więc zginąć z własnej woli.
— Kellet, — odpowiedziała na to Paulina, — ty tego nie zrobisz, prawda?
— Zrobię to, a że pani była zawsze dla nas dobra, nie chciałem umrzeć, bez powiedzenia pani o tem. Żegnam panią!
I skierował się ku morzu. Przerażona uczepiła się ręki żołnierza, nie chcąc go puścić. Nadbiegli inni na jej wołania i odciągać poczęli nieszczęśliwego.
Ale biedak trzymał się uparcie myśli o samobójstwie, kręcąc głowę na wszelkie przekonywania.
— Kellecie, — odezwała się Paulina Barnett, — czy masz dla mnie życzliwość i przyjaźń?
— Mam, — odparł spokojnie żołnierz.
— A więc, jeśli tak, to umrzemy razem, ale dopiero jutro.
— Proszę pani...
— Tak, mój dzielny żołnierzu, dziś jestem nieprzygotowana...
Żołnierz popatrzał na podróżniczkę i powiedziawszy z uległością, — Jutro... — poszedł na swoje miejsce.
Jeszcze jedna noc przeszła spokojnie, rano sierżant Long dostrzegł ogromną zmianę w wysepce, była coraz mniejsza i coraz cieńsza.
Paulina Barnett podeszła do porucznika.
— A więc dziś będzie koniec? — spytała.
— Tak, proszę pani, — odrzekł Hobson, — dotrzyma pani danej Kelletowi obietnicy.
— Panie Hobson, — odezwała się poważnie, — czyśmy spełnili wszystko, co było w naszej mocy?
— Tak, pani.
— A więc, niech się dzieje wola Boża!
O godzinie szóstej wieczorem, podniosła się ze swego miejsca wierna przyjaciółka Pauliny Barnett i wskazując czarny punkt zdala widniejący, zawołała: — Ziemia!..
Wszyscy zerwali się, jakby podrzuceni iskrą elektryczną.
Rzeczywiście, na południo-wschodzie, o jakieś dwanaście mil od lodowca, widniała ziemia.
Pozawieszano na maszcie, płótna, futra, wszystko, co mogło powiewać i pchać tym powiewem lodowiec ku brzegom.
Wysepka rzeczywiście pędziła szybko, ale słychać było trzeszczenie lodu, urywanie się kawałków i lada chwila wszyscy mogli się znaleźć w morskich odmętach.
Ale teraz nie chciano nawet o tem myśleć.
Nadzieja zacierała trwogę. Wybawienie w postaci lądu, widać było zdaleka.
Krzyczano, wołano, gorączka opanowała wszystkich.
O wpół do ósmej lodowiec zbliżył się znacznie do lądu, ale też i zmniejszyła się jego objętość z każdą chwilą.
Odpadały kawałki, unosząc oszalałe ze strachu zwierzęta, a ludzie drżeć znów poczęli o życie.
Zasypywano malejące brzegi odrobiną pozostałej ziemi, aby się nie topiły lody, zasłaniano od słońca futrami.
Ale wszystko to było za mało. Lód topniał, robiły się szpary i zanim dopłyną do brzegu, padną ofiarą morza.
Noc zapadła, a ci nieszczęśliwi, nie wiedzieli co począć, w jaki sposób zwiększyć szybkość wysepki lodowej.
Brzegi były już tylko o cztery mile, ale lód topniał...
— Dajmy sygnał! — zawołał Hobson, — może nas usłyszą!
Ze wszystkiego co było pod ręką zrobiono stos i zapalono.
Ale lodowa wysepka pogrążała się tymczasem coraz bardziej w morze, pozostał już tylko pokład ziemi i piasku nad wodą w formie pagórka, na który to schronili się wszyscy podróżni, mała liczba pozostałych zwierząt, których jeszcze nie pochłonęło morze i niedźwiedź, straszliwe wydający ryki!
Nic nie wskazywało na to, żeby nieszczęśliwi byli zauważeni na lądzie, a tymczasem za kwandrans najwyżej zginą bez żadnego ratunku.
A za trzy godzimy możnaby się dostać do brzegu i być uratowanymi...
Ale co począć? co począć?
Hobson stał zadumany, wreszcie odezwał się z rozpaczą:
— Ach! gdyby był środek jaki na utrzymanie w całości lodowca! Oddałbym za to swe życie! Tak, swe życie!
W tej chwili usłyszał za sobą wyraźnie wymówione sława:
— Jest na to środek!
Tomasz Black to powiedział, on, który do tej pory nie wymówił jednego słowa i który zdawał się nie zaliczać już do żyjących i ufających możliwości ratunku.
Hobson zbliżył się do astronoma:
— A ten środek? — zapytał.
— Dawać tu pompy! W nich ratunek!
Czy Tomasz Black oszalał? Brał widocznie w swoim obłędzie kawałek lodu za okręt!
— Zwarjował! — odezwał się sierżant.
— Dawać pompy! — powtórzył astronom, — napełnić rezerwoary powietrzem!
— Róbcie, co każe! — zawołała Paulina Barnett.
Przytwierdzono pompy do zbiorników, których wierzch został natychmiast zamknięty.
Pompy działały prawidłowo i astronom prowadził je po brzegach lodowca tam, gdzie najbardziej topniał od słońca.
Ku podziwowi wszystkich, skutek był nadzwyczajny. Lód się zatrzymał, szczerby wyrównały się, ani kropla wody nie spływała po bokach lodowca.
— Hurra! hurra! — zawołali nieszczęśni.
Męcząca to była praca, to pompowanie bez przerwy, ale nie było braku rąk, ani chęci!
— Ratujesz nas, panie Black! — odezwał się porucznik.
— Ależ, nic nad to prostszego! — odrzekł skromnie astronom.
Wyrównał się lodowiec, powiększył, wiedzieli wszyscy, że za parę godzin będą wyratowani i radość napełniła serca.
Zbliżano się do lądu. Kiedy już tylko ćwierć mili brakło do celu podróży, niedźwiedź wyskoczył, przepłynął do brzegu i znikł w ciemnościach.
W kilka minut potem lodowiec oparł się o ląd. Kilkoro zwierząt uciekło czemprędzej, podróżni zaś wyszli na brzeg, padli na kolana i dziękowali Bogu za tak cudowne ocalenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.