Wyspa błądząca/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.

Było już 21 września. Dzień i noc stały się jednakowej długości, potem, gdy zbliżała się zima, noce były niezwykle drugie. 29 września stan atmosfery uległ ogromnej zmianie.
Termometr spadł do 41 stopnia Fahrenheita, niebo pokryło się chmurami i spadł deszcz. Zła pora roku nadchodziła.
Pani Żolif, zanim śnieg upadł, zasiała przywiezione przez porucznika ziarna zbóż i miała nadzieję na drugi rok piec już ciasto i chleb z wyhodowanej przez siebie mąki.
Hobson zaś zaopatrzył swych towarzyszy w ciepłe ubrania, aby spotkali mrozy z uśmiechem.
Wszyscy przyodziali się w wełniane, ciepłe ubrania, w skórzane spodnie, kurtki futrzane i buty nieprzemakalne.
Drugiego października pierwsze śniegi pokryły port Bathurst, który w kilka dni zmienił całkiem swój wygląd.
Pogoda była jednak możliwa, temperatura znośna, nie było bowiem wiatru, który bardziej dokucza zwykle niż mrozy.
Do składów przybyły nowe futra tych zwierząt, które zmieniały obecnie swą odzież na piękny, świeży włos, również polowano codziennie na ptaki przelotne, uciekające do klimatu umiarkowanego.
Polowano też na białe zające, na gwiżdżale, coś z gatunku łabędzi, długie do 5 stóp, upierzone na biało, a na głowie i ogonie na miedziano.
Podczas polowania, które mogło trwać zaledwie kilka godzin, spotykano całe bandy wilków, które z zuchwalstwem zbliżały się już nieraz do przystani.
Mając węch bardzo delikatny, czuły zapach, unoszący się z kuchni i to je ciągnęło do mieszkania podróżnych.
W nocy słyszano ich złowróżbne wycie, jakby ostrzegające przed napaścią.
Zwierzęta te, pojedyńczo spotykane, łatwo dadzą się pokonać, ale gdy całemi stadami włóczą się, grożą niebezpieczeństwem.
To też nasi podróżni, zawsze wychodzili uzbrojeni, aby w razie napaści mieć się czem obronić.
Niedźwiedzie również zbliżały się do domostwa i nie było dnia, żeby nie dawano sygnału, że są już niedaleko od podróżników.
W nocy zbliżały się do muru. Kilka z nich zostało ranionych tuż pod domem i uciekło, zostawiając krople krwi na śniegu.
Ale od 10 października ani jeden z tych drapieżców nie był zabity. Umiały zawsze umknąć w porę. W pierwszych dniach listopada wiatr zerwał się straszliwy i śnieg upadł obficie, pokrywając ziemię na dużą wysokość.
Trzeba było robić teraz ścieżkę do stajni i śpiżarni, przejść bowiem było niepodobieństwem. Mieszkańcy składnicy futer musieli teraz nosić łyżwy, na których sunęli z niezwykłą szybkością. Paulina Barnett nosiła też łyżwy i mogła rywalizować w szybkości ze swymi towarzyszami.
14-go października mróz ścisnął okrutny i wyjść było trudno, groziło bowiem zmarznięciem.
Wszelkie więc prace ustały, tembardziej, że dzień trwał kilka godzin zaledwie.
Zastawiono teraz w kilkudziesięciu miejscach sidła na zwierzęta i ptaki, które jeszcze nie odleciały i siedziano przeważnie w domu.
12-go listopada kolonji przybył nowy członek. Pani Mac Nap, jedna z podróżnych powiła syna zdrowego i dobrze zbudowanego, z którego ojciec był niezmiennie dumny.
Paulina Barnett została chrzestną matką dziecięcia, któremu dano imię Michał-Nadzieja. Chrzciny odbyły się z wielką uroczystością i dzień ten był wielkiem świętem w kolonji, ze względu na to, że mała istotka ujrzała światło dzienne pod 70-tym stopniem szerokości geograficznej!
W kilka dni potem słońce skryło się zupełnie na przeciąg dwóch miesięcy i rozpoczęła się noc podbiegunowa.
Noc ta odznaczała się gwałtowną burzą. Mróz był być może, trochę słabszy, ale wilgoć w atmosferze była nadzwyczajna.
Pomimo wszelkich możliwych środków, użytych na to, aby zimno nie dostawało się do wnętrza, wilgoć przeniknęła do mieszkań i dokuczała podróżnikom.
Śnieg padał ogromnemi płatkami, wyjść i otworzyć drzwi było niemożliwością, jednem słowem, mieszkańcy stali się więźniami. Wichry szalone wyły jednym ciągiem bez przerwy, obawiano się zawalenia domu, ale na szczęście zbudowany był bardzo solidnie, wreszcie śniegi okoliły go tak silnie, że stanowiły jakby jego podporę.
Mac Nap, który był głównym budowniczym, obawiał się tylko o całość kominów i poprawiał je często i umacniał.
Życie w kolonji ułożyło się teraz po rodzinnemu. Wszyscy mieli do siebie zaufanie, każdy zwierzał się ze swemi myślami.
Paulina Barnett czytywała często dla rozerwania siebie i towarzystwa, grano w karty dla zabawy tylko, nie dla wygranej, prócz tego naprawiano bieliznę, robiono obuwie, czyszczono broń.
Każdy miał wyznaczony swój dział roboczy i pilnował się tego gorliwie, z tego powodu panował ład wzorowy.
Burze nie ustawały ani na chwilę, straszliwe zadymki zakrywały ciemne i tak niebo i niesione wichrem leciały w dal.
Okna i drzwi domu były wciąż zamknięte, z czego wytworzyło się ogromnie ciężkie powietrze. Hobson chciał użyć do odświeżenia atmosfery pomp powietrznych, ale były tak zasklepione lodem, że działać nie mogły.
Postanowiono więc posłuchać sierżanta Longa i jedno z okien otworzyć.
Nie było to jednak tak łatwe, jak się zdawało. Lufciki były silnie przymarznięte i taką warstwą śniegu zasypane, że i mowy być nie mogło o otwarciu bez oczyszczenia i odgarnięcia z zewnątrz lodu i śniegowej zamieci..
Otwarto wreszcie jedno z okienek przy pomocy wszystkich mieszkańców, i świeże powietrze napełniło izbę, przesyconą i dymem, i nieopisaną ciężkością z powodu wilgoci.
Robiono to codziennie przy mniejszych już wysiłkach.
Tak przechodził powoli czas zimy podbiegunowej. Renifery i psy miały obfite w stajniach pożywienie, nie trzeba było więc je odwiedzać w okrutne mrozy.
Już od dziesięciu dni podróżnicy żyli tak odosobnieni, jak więźniowie, bez wychodzenia na świat — wydawało się to bardzo długie i bardzo męczące dla ludzi, przyzwyczajonych do pracy na świeżem powietrzu, jakimi są żołnierze i myśliwi.
Powoli znudziło wszystkich i czytanie i wesoła gra w karty, kładli się spać w nadziei, że ustanie wycie wichru i zawieje, ale budzili się z przeświadczeniem, że próżne były nadzieje...
Śnieg sypał bez przerwy, kominy potrzaskały od mrozu i zlodowaciałe w środku, nie przepuszczały dymu, który unosił się w pokojach, a burza nie ustawała na chwilę. Dopiero 28 listopada zaszła duża zmiana i burza ucichła.
Radość opanowała wszystkich, każdy chciał wyjść na świeże powietrze, rzucono się ku drzwiom, ale otworzyć je stało się niemożliwością, tak je zasypał śnieg i lód zasklepił, wyszli więc oknem. Mróz był duży, ale bez wiatru, przetrzymać więc można było to zimno.
Wyruszono do stajni, ze strachem myśląc o zwierzętach, które, być może, zasypane zostały śniegiem, cała bowiem stajnia była jednym blokiem lodowym i z trudem wybito otwór, z którego z piskiem radosnym i szczekaniem wybiegły psy, ciesząc się świeżem powietrzem i widokiem ludzi.
Wyszedłszy ze stajni, którą starannie zamknięto, podróżnicy odeszli kawałek drogi, aby przyjrzeć się prześlicznemu niebu, całkowicie usianemu gwiazdami.
Takiego nieba, tak błyszczącego od gwiazd, nie widział nikt z obserwujących to czarowne piękno.
Tomasz Black był zachwycony. Wpatrywał się w te cuda, wydając wciąż okrzyki pełne uwielbienia, klaszcząc w ręce z radości. Była to godzina ósma rano. W godzinę potem mróz, wzmagający się co chwila, kazał wracać do domu, do ciepłego komina.
Weszli wszyscy oknem, które zaraz zamknięto, i każdy z przyjemnością usiadł na swojem miejscu przy stole, na którem wkrótce ukazało się śniadanie.
Pomimo silnego mrozu Tomasz Black wolał obserwować gwiazdy, ale nie udało mu się to wcale.
Instrumenty paliły mu wprost mrozem w ręce, skóra z palców, trzymających lunetę schodzić poczęła i przyklejać się do narzędzia. Musiał więc zrezygnować ze swej obserwacji, ale postanowił przyglądać się cudom bez lunety. Miał wracać, ale zatrzymał go widok niezwykły, jakby przedwstęp do ukazania się zorzy północnej na tem cudnem, jaśniejącem niebie. Na niebiosach utworzyło się białe koło, przetykane cieniem blado-różowym, a otaczającym księżyc, który błyszczał tysiącami jakby brylantów.
W piętnaście godzin potem, na niebo weszła przepiękna zorza północna.
Zjawisko to miało w sobie wszystkie barwy tęczy, między któremi dominował kolor czerwony.
W pewnych miejscach nieba, zdawało się, że gwiazdy zalane są potokami krwi. Promienie drgały, jak żywe, otaczając zblakły wobec ich barw i światła księżyc.
Żadne pióro nie zdoła opisać czaru tego zjawiska. Pół godziny gościła zorza na niebie, poczem znikła odrazu, jakby czyjaś niewidzialna ręka zamknęła źródło elektryczne, które ożywiało zjawisko. Był już dobry czas dla Tomasza Blacka do powrotu do domu.
Jeszcze pięć minut dłużej, a jużby zmarzł na śmierć!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.