Wyspa błądząca/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział VI.

O godzinie dziesiątej wieczorem Paulina Barnett i porucznik Hobson pukali do portu. Radość zapanowała ogromna, sądzono bowiem, że wskutek szalejącej burzy, zginęli w falach jeziora.
Ale gdy się dowiedziano o śmierci starego Normana, smutek ogarnął załogę.
Dobry ten i dzielny marynarz kochany był przez wszystkich ogromnie i pamięć jego pozostała nazawsze w sercach jego towarzyszy.
Co się tyczy odważnych Eskimosów, to ci, po otrzymaniu pochwał i podzięki, zaraz powrócili do domu, nie chcąc nawet zachodzić do portu. To co zrobili, zdawało się im bardzo naturalne.
Dzień i noc następną poświęcono odpoczynkowi, poczem wyruszono w dalszą drogę. W pierwszych saniach umieścili się porucznik i Paulina Barnett, Magdalena zaś jechała z sierżantem Long.
Przez całą drogę porucznik opowiadał swej towarzyszce różne przygody ze swego życia, Paulina, ze swej strony opowiadała mu swe przejścia w czasie odbywanych podróży.
W ten sposób dnie upływały im bardzo mile, a tymczasem psy pędziły galopem ku północy. Nie zatrzymywano się nigdzie ani na chwilę, w nocy nawet, która tu trwała tylko dwie godziny, pędzono bez przerwy. A pogoda była piękna, niebo jasne i od czasu do czasu ukazywała się zieleń drzew i szybko topniejące lodowce. Zwierząt nie widziano tu wcale, natomiast znajdywano ślady obozowisk, zagasłe ogniska i resztki nawet żywności.
Widocznie byli tu już niedawno poszukiwacze futer i przetrzebiwszy zwierzynę, której reszta umknęła zapewne przed prześladowcami, odeszli w inne strony.
W pięć dni po wyruszeniu z portu Hobson ukazał wszystkim rozciągające się morze i zatrzymał swych współtowarzyszy.
Tutaj to wypoczywano przez cały dzień, zachwycając się widokiem bezmiernego morza i przelatujących nad niem ptaków, poczem dnia szóstego czerwca udano się w dalszą drogę.
Nie napotykano tu dotąd zwierzyny. Prócz kaczek, których setki przelatywały nad jadącymi, nie widać było nawet innego ptactwa.
Po niejakimś czasie upolowano trochę białych zajęcy i spostrzeżono ślady niedźwiedzi. Musiało ich tu być dużo, ale nie spotykano nigdzie.
Pocieszano się tem, że wygłodzone zwierzęta przywędrują napewno w poszukiwaniu pożywienia na wybrzeże morza Lodowatego, a wtedy rozpocznie się polowanie na wspaniałe ich skóry.
Prócz tego o kilkadziesiąt mil drogi, zimą, gdy futra są najpiękniejsze, żyją bobry, srebrne i błękitne lisy i sobole.
Noga ludzka nie przechodziła tędy; zwierząt więc tam musiało być dużo i tam postanowiono utworzyć przystań i zatrzymać się w interesie Kampanji.
Nad brzegami morza Lodowatego znajdować się też miały zwierzęta, stanowiące żywność i odzież Eskimosów i Indjan.
Były to renifery, mięso ich niezwykle soczyste, skóra bardzo ścisła, włos miękki, do przędzenia podatny.
Jako siła powozowa, dla Eskimosa stanowi renifer wszystko.
Zwierzę to, je to, co mu dają, a więc tłuszcz foki, mech i trawy.
Te ostatnie wyszukuje sobie renifer pod śniegiem.
Zdawało się porucznikowi Hobsonowi, że nikogo tutaj nie spotka, że sam jeden będzie korzystał ze zdobyczy.
Tymczasem pewnego razu zauważył on obóz, dopiero co jakby opuszczony. Ludzie, którzy tu obozowali musieli być niedaleko.
— Oto nieprzyjemne odkrycie, — rzekł Hobson. — Wolałbym napotkać całe stado białych niedźwiedzi.
— Ale ludzie, którzy tu obozowali, — odparła Paulina Barnett, — są stąd bardzo daleko, wszak ognisko dawno wygasło i ani punktu czarnego na całej przestrzeni, któryby wskazywał, że idzie karawana poszukiwaczy futer. Zresztą skierowali się napewno na południe.
— To zależy od tego, czy ślady, które tu widzimy, są Eskimosów czy Indjan. Eskimosi idą zwykle na północ, tamci zaś na południe.
— A możeby po tych śladach dało się rozpoznać, jaki naród przechodził tędy. Wszak każdy ma inne obyczaje, chód nawet.
Paulina Barnett miała rację. Zaczęto oglądać dokładniej resztki obozowiska. Znaleziono koście zwierząt, które mogli jeść tak samo dobrze Indjanie, jak i Eskimosi, z tego więc nic wywnioskować nie było można.
Ale zdala dostrzegli już żonę kaprala Żolifa, obserwującą coś na ziemi.
Podeszli do niej, a wtedy Kanadyjka, obracając się ku porucznikowi, rzekła:
— Pan szuka śladów? Oto one!
I wskazała im dużo śladów, świetnie na lodzie odciśniętych.
Schylono się ku ziemi, wiedząc, że w ten sposób można rozpoznać czyje tędy przechodziły stopy.
Ślady te były dziwne. Bez wątpienia szli tędy ludzie, ale nie całą stopą, lecz jakby dotykając tylko noskiem bucika lodowatego gruntu.
— Są to ślady osoby tańczącej, — zauważyła pani Żolif.
Ale kto mógł być tak wesołego usposobienia, aby tańczyć tutaj na lądzie amerykańskim, o kilka stopni od bieguna?
— To nie mógł być Indjanin, — odezwał się porucznik.
— I nie Eskimos, — dodał Żolif.
— Nie, to był Francuz, — rzekł sierżant Long spokojnie.
Wszyscy przytwierdzili, że rzeczywiście, tylko Francuz mógł tutaj tańczyć — nikt inny!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.