Wyrwana karta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wyrwana karta
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYRWANA KARTA.
I.

Wszystko mu się uśmiechało. Życie pełne szczęścia, sławy i blasku stało przed Janem Rotwandem otworem.
Wyjechawszy z Warszawy do Paryża, nie tylko pobił wszystkie najtrudniejsze konkursy w Szkole Sztuk Pięknych, lecz, pracując już na wydziale architektury, otrzymał medal bronzowy. Pociągała go także rzeźba, a i w tej dziedzinie sztuki wróżono utalentowanemu młodzieńcowi sławną przyszłość.
Wówczas jak groźny głos nadciągającej burzy, rozległ się apel do wojny, której było sądzone zmienić oblicze i duszę ludów i państw na całym globie.
— Francja w potrzebie! Chwila „rewanżu“ nadeszła! — myślał Jan Rotwand. — Jeśli Polska nie została zapomniana przez świat, zawdzięcza to wyłącznie Francji. Wobec niej mamy dług honorowy! Wojna z Niemcami, to początek wyzwolenia Polski! Co tu rozmyślać i wahać się? Takie to jasne i proste!
Słowa te wymawiał Rotwand, wchodząc do biura, gdzie przyjmowano ochotników.
Tego samego dnia zapisano go do pierwszej formacji Polskiej we Francji, Bajończyków, i wkrótce wyruszył w pole.
Brać polska przechodziła różne koleje losu, lecz jedna droga była zawsze wolna — droga bitwy i chwały.
To też lała swoją krew obficie, nie oczekując zaszczytów i nagrody, gdy spłacała dług serca i honoru.
11 listopada Rotwand został podczas ataku ranny i kilka miesięcy przeleżał w szpitalu. W tym czasie dowiedział się, że odznaczono go krzyżem Legji Honorowej i Croix de Guerre.
Po wyjściu ze szpitala powrócił do legji, gdzie wkrótce awansował na podporucznika, a w parę dni później rzucono Bajończyków na krwawy front pod Carency, przezwany przez Francuzów „workiem śmierci“.
Dostawszy się na front w maju, Jan Rotwand odrazu wciągnął się w nieprzerwane bitwy na karabiny, kulomioty i ręczne granaty. Chwili wytchnienia nie mieli Bajończycy ani w dzień, ani w nocy, gdyż Niemcy forsowali te pozycje, chcąc w tem miejscu przerwać front. Polska komenda dostała wiadomość, że za kilka dni będzie przeniesiona na lewy, jeszcze bardziej niebezpieczny odcinek okopów.
7 maja, Jan Rotwand, „le brillant Jean“, jak go z kurtuazją nazywali oficerowie z sąsiedniego odcinka, zajętego przez francuską piechotę, kierował ogniem karabinowym. Od czasu do czasu młody oficer wyglądał przez otwory czołowego nasypu. Parę razy kula, trafiwszy w otwór gwizdnęła mu koło ucha.
— Strzeż się! — krzyknął mu któryś z kolegów. — Patrz przez peryskop, bo inaczej wpakują ci niklu do głowy.
— Nic mi nie będzie! — wesoło odparł młody podporucznik. — Wierzę w swoją gwiazdę i wiem, że powrócę z wojny szczęśliwie!
I dalej chodził po szańcu, zachęcał żołnierzy, telefonował do sztabu, zapisywał rozkazy.
Późno wieczorem, ogień w niemieckich okopach nagle ustał...
Zdziwiony podporucznik bacznie oglądał pasmo ziemi, przedzielającej szańce, zoranej granatami i gradem kul.
Zobaczył pale, pomiędzy któremi ciągnęła się sieć z drutu kolczastego, głębokie doły i wyrwy, uczynione przez wybuchy pocisków, lecz w szańcach było cicho.
Nagle Rotwand spostrzegł jakąś białą postać, zbliżającą się do polskich okopów. Postać ta dziwnie szybko rosła, jakgdyby pędząc z wichrem. Nareszcie stanęła przed szańcem, wprost przed oficerem, po drugiej stronie wału, białym szerokim płaszczem otulona. Czemś strasznem i zimnem wionęło od tego widma, lecz podporucznik uporczywie się w nie wpatrywał, gdyż poruszyło się i wyjęło ze zwojów swego płaszcza dużą księgę w czarnej okładce z napisem: „Życie“.
Blada dłoń jęła odwracać kartę po karcie, aż wreszcie jedna z nich zajaśniała jakimś niepewnym blaskiem. Rotwand wytężył wzrok i odczytał: „Życie Jana Rotwanda“.
Blade chude palce ostrym ruchem wydarły tę kartę. Rotwand krzyknął. Widzenie znikło.
— Śmierć! — pomyślał młodzieniec. — Śmierć przyszła uprzedzić mnie...
Tegoż wieczora, Jan Rotwand napisał taki list do rodziny:
„Moi wy ukochani!
„Długo się zastanawiałem i wreszcie zdecydowałem się napisać do Was słów parę. Trudno, abym sam was pocieszał, chcę jednak usprawiedliwić się przed Wami. Chciałbym, aby te słowa, skreślone moją ręką, mogły dać wam trochę spokoju i pociechy. Chciałbym, abyście wiedzieli, że nigdy, czy w chwilach spokoju, czy też w chwilach walki, w momentach ciężkich, nie przestałem myśleć o Was wszystkich, o Was, których kochałem i nigdy kochać nie przestałem. A jeżeli poszedłem dobrowolnie na zagładę, to przedewszystkiem dlatego, żem wierzył w swoją gwiazdę i siły, wierzyłem, że wrócę, a następnie chciałem, abyście mogli w zmartwieniu i trosce Waszej, z dumą powiedzieć, że syn wasz i brat spełnił, co mógł, spełnił swój obowiązek. Chociaż mam wiele do zawdzięczenia Francji, która mnie wychowała, jednak poszedłem do walki dla Polski, której jestem dzieckiem, z którą wiążą mnie radości i bóle, kultura i wiara, która mi drogą jest, jak Wy, przez lata udręki sybirskiej jednego dziadka i wędrówki na obczyźnie — drugiego[1]. Wierzyłem i do ostatniej kropli krwi w żyłach, do ostatniego tchnienia nie przestałem wierzyć w Jej zmartwychwstanie, a walcząc tu, walczyłem o wolność mej ojczyzny, o Waszą, moi ukochani, rodaków i własną wolność. W imię tej wiary proszę Was o przebaczenie za rozpacz waszą, której jestem przyczyną.
Widzicie żem spokojny, że idę z wiarą w powodzenie i wreszcie z wiarą, że wrócę. Jeżeli będzie inaczej, to tak widocznie było sądzone. Kochałem zawsze życie, bądźcie więc pewni, że nie po śmierć idę, szedłem po życie, bo wolność jest życiem. Jeszcze o jedno przebaczenie proszę. W listach swych całej prawdy wam nie pisałem. Od 11 listopada 1914 jestem w okopach pierwszej linji, gdzie byłem ranny. Coprawda, byłem dotychczas w miejscu spokojnem, ale dziś w nocy lub jutro rano idziemy do ataku w nowym, gorszym odcinku. Jesteśmy teraz w miejscu niebezpiecznem i ważnem, więc chciałem przed pójściem do ataku, chociaż listownie Was i zdala uściskać w myśli, Was, których kocham nad życie. Bądźcie szczęśliwi! Żegnajcie i przebaczcie mi, moi wy drodzy! Niech żyje Polska!

Wasz
Janek.“


II.

Od chwili napisania tego listu, młody oficer „le brillant Jean“, nie mógł się uwolnić od ciężkiego, przygnębiającego przeczucia śmierci. Chciał kilkakrotnie przyśpieszyć koniec, zaglądał do otworów w okopie, wysuwał się nad parapet. Kule leciały chmurami, lecz żadna go nie dosięgła. Z krwawych ataków wychodził nawet bez draśnięcia.
— Czyżby to był sen? — starał się uspokoić siebie Rotwand. — Może znużony zasnąłem i coś mi się niewyraźnego przywidziało?...
Lecz natychmiast wypływała przed nim dziwnie świecąca, biała karta, czernił wyraźny napis: „Życie Jana Rotwanda“ i drgały chude, blade palce, wydzierające z księgi życia jego kartę... Wtedy dreszcz łechtał mu boleśnie serce i kurcz ściskał gardło.
To zmaganie się z przeczuciem nieodzownej śmierci trwało do 16 Czerwca 1915 r., gdy już Bajończycy walczyli na nowym odcinku okopów. Niemiecka ciężka artylerja rozpoczęła gwałtowny atak na cały front Carency. Szańce Bajończyków zasypywano ciężkiemi granatami. Jednak rannych i zabitych śród Polaków tego dnia nie było.
O zachodzie słońca zaczął słabnąć ogień niemiecki. Już oczekiwano końca mozolnego dnia, gdy nagle nadleciał granat, upadł w polskim szańcu i wstrząsnął ziemię wybuchem, oślepił i ogłuszył. Gdy dym się rozwiał, ujrzano kilku Bajończyków, leżących na ziemi. Jedni byli porwani na strzępy, drudzy pozbawieni rąk i nóg, innych odłamki granatu przebiły nawylot. Wśród nich był podporucznik Jan Rotwand.
Przeznaczenie wyrwało kartę jego życia...





  1. Dziadkowie ś. p. Jana Józefa, jeden w 1863 r. był zesłany do Czelabińska, gdzie przebył dwa lata; drugi po powstaniu 1863 r. zmuszony był przez lat kilka ukrywać się zagranicą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.