Wykolejeniec/Część II/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ CZWARTY

Babalaczi widział Abdullę wchodzącego przez niskie, wąskie drzwi do szałasu Omara i słyszał jak zamieniali zwykłe powitania; znakomity gość zapytał: „Czy nie dotknęło ciebie — broń Boże — żadne inne nieszczęście poza ślepotą?“ Tu Babalaczi zdał sobie sprawę z karcących spojrzeń obu Arabów, towarzyszy Abdulli, poszedł więc za ich przykładem i usunął się z zasięgu głosów dochodzących z szałasu. Zrobił to niechętnie, choć wiedział dobrze iż na to, co teraz zajdzie, żadnego wpływu wywrzeć nie może. Przez chwilę błąkał się niezdecydowany; wreszcie podszedł do ogniska, które z pod drzewa zostało przeniesione bliżej szałasu i paliło się u wejścia, nieco z boku, w miejscu wystawionem na wiatr.
Babalaczi przysiadł na piętach i w zamyśleniu zaczął bawić się żarem, jak zwykle kiedy był pochłonięty myślami; niekiedy — oparzywszy palec wśród głębokiej zadumy — cofał rękę nagłym ruchem i potrząsał nią nad głową. Siedząc tam, słyszał szmer rozmowy wewnątrz szałasu i mógł rozróżnić głosy ale nie słowa. Abdulla mówił głębokim basem, którego płynną jednostajność przerywał niekiedy kłótliwy wykrzyk starca, drżąca jego skarga lub jęk. Tak. To przykre że nie można dosłyszeć co oni mówią, myślał Babalaczi, siedząc ze wzrokiem utkwionym w zmienny blask ognia. Ale będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Abdulla natchnął go ufnością. Odpowiedział w pełni jego oczekiwaniom. Od pierwszej chwili, ledwie Babalaczi rzucił wzrokiem na Araba, uczuł pewność, że ten człowiek — którego znał tylko z opinji — ma bardzo silną wolę. Może zbyt silną. Może będzie chciał później zbyt dużo zagarnąć. Cień przemknął po twarzy Babalacziego. W wilję spełnienia swych pragnień poczuł gorzki smak tej kropli wątpliwości, która tkwi w słodyczy każdego powodzenia.
Gdy usłyszał kroki na werandzie dużego domu i podniósł głowę, cień znikł z jego twarzy, ustępując wyrazowi czujnej baczności. Willems schodził po kładce na dziedziniec. Światło wewnątrz domu przeciekało przez szpary w źle spojonych ścianach. W jasnej framudze drzwi ukazała się postać Aissy. Ona także zagłębiła się w mrok i znikła z oczu. Babalaczi zastanowił się dokąd mogła pójść i zapomniał na chwilę o zbliżającym się Willemsie. Kiedy głos białego rozległ się szorstko nad jego głową, Babalaczi zerwał się jak wyrzucony w górę potężną sprężyną.
— Gdzie Abdulla?
Babalaczi wskazał ręką szałas i stał, nasłuchując pilnie. Głosy wewnątrz szałasu ucichły, potem rozległy się znów. Malaj zerknął zukosa na Willemsa, którego niewyraźna postać górowała nad żarem zamierającego ogniska.
— Podsyć ogień — rzekł raptem Willems. — Chcę spojrzeć ci w twarz.
Z uprzejmym pośpiechem Babalaczi rzucił na węgle trochę chróstu ze stosu leżącego pod ręką, patrząc wciąż bacznie na Willemsa. Gdy się wyprostował, ręka jego powędrowała prawie machinalnie do lewego biodra i pomacała rękojeść krissa między fałdami saronga; usiłował jednak przybrać wygląd obojętny pod gniewnym wzrokiem.
— Jesteś w dobrem zdrowiu, co daj Boże? — mruknął.
— Aha! — odrzekł Willems tak głośno, że Babalaczi wzdrygnął się nerwowo. — Aha!... W dobrem zdrowiu... Ty!...
Jeden długi krok, i opuścił obie ręce na ramiona Malaja. W tym potężnym uchwycie Babalaczi zwiotczał, chwiejąc się na wszystkie strony, ale twarz jego była równie spokojna jak przed chwilą, kiedy siedział, drzemiąc przy ognisku. Wreszcie Willems puścił go, potrząsnąwszy nim ze złością, odwrócił się na pięcie i wyciągnął ręce nad ogniskiem. Babalaczi zatoczył się w tył, odzyskał równowagę i z trudem zaczął poruszać barkami.
— Ce! ce! ce! — cmokał uniżenie. Po krótkiej chwili ciągnął dalej z ostentacyjnym zachwytem: — Co to za mąż! Co to za silny mąż! Taki mąż — zakończył tonem zadumy i podziwu — taki mąż mógłby przewracać góry — góry!
Przez chwilę patrzył wzrokiem pełnym nadziei na szerokie plecy Willemsa, poczem zwrócił się do tych wrogich pleców z cichą perswazją:
— Ale skąd twój gniew, tuanie? I to na mnie, który myślę tylko o twojem szczęściu! Czy nie udzieliłem jej przytułku we własnym domu? Tak, tuanie! To jest mój własny dom. Użyczę ci go bez żadnej zapłaty, ponieważ ona musi mieć dach nad głową. Dlatego będziecie tu mieszkać oboje. Któż zna duszę kobiety? I to takiej kobiety! Zachciało jej się opuścić tamto miejsce, a kimże ja jestem, abym mógł się sprzeciwić jej woli? Jestem sługą Omara. Rzekłem: „Uszczęśliw mi serce, zamieszkując w mym domu“. Czy dobrze rzekłem?
— Powiem ci coś — rzekł Willems, nie zmieniając pozy. — Jeśli zachce jej się opuścić teraz to miejsce, źle na tem wyjdziesz. Skręcę ci kark.
— Kiedy serce jest pełne miłości, niema w niem miejsca na sprawiedliwość — podjął Babalaczi z niezamąconą, wytrwałą słodyczą. — Poco mnie zabijać? Ty wiesz, tuanie, czego ona chce. Wspaniały los jest jej pragnieniem, tak jak i wszystkich kobiet. Zostałeś skrzywdzony i odrzucony przez swoich. Ona to wie. Lecz jesteś odważny, jesteś silny, jesteś mężczyzną; i, tuanie — starszy jestem od ciebie — ona trzyma cię w ręku. Oto los silnych mężów. A ona jest z rodu szlachetnego i nie może żyć jak niewolnica. Znasz ją — i jesteś w jej ręku z powodu swej siły. Jesteś jak ptak schwytany w sidła. I — pamiętaj żem dużo widział — ulegnij, tuanie, ulegnij... Bo inaczej...
Wycedził z wahaniem ostatnie słowa i urwał. Willems zaśmiał się krótko, ponuro; zapytał, nie odwracając głowy i wyciągając wciąż nad ogniskiem to jedną rękę, to drugą:
— Bo inaczej — co?
— Ona może znów odejść. Któż to wie? — zakończył Babalaczi łagodnym, przymilnym tonem.
Tym razem Willems odwrócił się gwałtownie. Babalaczi odstąpił w tył.
— Jeśli odejdzie, będziesz miał za swoje — rzekł Willems groźnie. — To będzie twoja sprawka, i...
Babalaczi odezwał się ze spokojną wzgardą, stojąc poza kręgiem światła:
Hai ya! Już to słyszałem. Jeśli odejdzie, wówczas ja umrę. Tak. Czy myślisz że moja śmierć odda ci ją, tuanie? Jeśli to będzie moja sprawka, wykonam ją dobrze, o biały człowieku! i — kto wie — może będziesz musiał żyć bez niej.
Willems chwycił ustami powietrze i cofnął się raptem jak ufny podróżnik, który myślał że ścieżka jest bezpieczna i nagle w sam czas ujrzał przed sobą bezdenną rozpadlinę. Babalaczi wszedł znowu w krąg światła; zbliżył się bokiem do Willemsa z głową zadartą i nieco przechyloną, aby jego jedyne oko mogło spojrzeć prosto w twarz rosłego białego męża.
— Grozisz mi — rzekł Willems niewyraźnie.
— Ja, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi z nieznacznym odcieniem ironji w głosie udającym zdziwienie. — Ja? Nie! ja mówiłem tylko o życiu. Tylko o życiu. O życiu długiem dla samotnego człowieka!
Stali przedzieleni ogniskiem i obaj milczeli, zdając sobie sprawę, każdy na swój sposób, z wagi upływających chwil. Fatalizm Babalacziego był dlań nieznaczną tylko ulgą w tem napięciu, bo żaden fatalizm nie może zabić myśli o przyszłości, ani żądzy powodzenia, ani bolesnego oczekiwania na nieodwołalne wyroki niebios. Fatalizm zrodził się ze strachu przed przegraną, gdyż wierzymy wszyscy że człowiek trzyma szczęście w swem ręku, i podejrzewamy że nasze ręce są słabe. Babalaczi patrzył na Willemsa i winszował sobie zręczności w powodowaniu tym białym. Oto miał pilota dla Abdulli, a zarazem ofiarę dla przebłagania gniewu Lingarda w razie gdyby się rzecz nie udała. Postara się pilnie aby we wszystkiem wysunąć na pierwszy plan Willemsa. W każdym razie niech biali załatwią to między sobą. To głupcy. Nienawidził ich — tych głupców obdarzonych potęgą — i wiedział że niezawodny tryumf będzie nagrodą sprawiedliwej jego mądrości.
Willems badał ponuro głębię swego poniżenia. On — człowiek biały, podziwiany przez białych ludzi, był w ręku tych dzikusów i miał się stać ich narzędziem. Czuł dla nich wszystkich nienawiść swej rasy, swej moralności, swej inteligencji. Patrzył na siebie z przerażeniem i litością. Aissa trzymała go w ręku. Słyszał o takich historjach. Słyszał o kobietach, które... Nigdy nie chciał wierzyć tym rzeczom... A jednak były prawdziwe. Tylko że jego własna niewola wydała mu się bardziej zupełna, straszliwa i ostateczna — bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Dziwił się że Opatrzność jest taka zła, ta Opatrzność, która uczyniła go tem czem był; która — co gorzej — pozwalała żyć takiej kreaturze jak Almayer. Willems spełnił swój obowiązek, udając się do niego. Wszyscy ludzie są głupi. Dlaczego Almayer go nie zrozumiał? Willems podsunął mu przecież sposób wybrnięcia z sytuacji. A ten dureń nie pomiarkował się. Jakież to ciężkie dla niego, dla Willemsa. Chciał zabrać Aissę z pomiędzy jej bliskich. Dlatego zdobył się na pójście do Almayera. Spojrzał w siebie badawczo. Pomyślał z lękiem, że naprawdę żyć bez niej jakoś nie może. To było straszne i rozkoszne. Wspomniał pierwsze dni ich znajomości. Jej wygląd, jej twarz, uśmiech, oczy, słowa. Dzika kobieta! Ale spostrzegł że nie potrafi myśleć o niczem innem tylko o trzech dniach ich rozstania i o kilku ostatnich godzinach, odkąd są znów razem. Więc dobrze. Ponieważ nie może jej zabrać, pójdzie za nią... Przez chwilę doznał złej przyjemności na myśl, że tego co zrobił cofnąć nie można. Wydał się w ich ręce. Ogarnęła go duma. Gotów był zrobić wszystko, stawić czoło wszystkiemu. Nie dbał o nic, o nikogo. Uważał się za nieustraszonego, ale w gruncie rzeczy był tylko pijany — pijany trucizną rozkosznych wspomnień.
Wyciągnął ręce nad ogniem, rozejrzał się i zawołał:
— Aisso!
Musiała być tuż, bo pojawiła się zaraz w świetle ogniska. Była owinięta pofałdowaną gęsto zasłoną, która zakrywała jej czoło; koniec zasłony, przerzucony z ramienia na ramię, zasłaniał dolną część twarzy. Tylko oczy były widoczne — ciemne i połyskujące jak gwiaździsta noc.
Patrząc na tę dziwną, zakwefioną postać, Willems uczuł zdumienie, gniew, bezsilność. Zaufany ongi urzędnik bogatego Hudiga trzymał się uporczywie pewnych wyobrażeń o przyzwoitości. Szukał w nich ucieczki od posępnych mangrowij, od mroku lasów i pogańskich dusz dzikich, którzy byli jego panami. Aissa wyglądała jak sztuka taniego perkalu! To go rozjątrzyło. Przybrała się tak, ponieważ człowiek z jej rasy był blisko! Willems zakazał jej tego, a ona nie posłuchała. Czy jego pojęcia zmienią się kiedy do tego stopnia, aby mógł się zgodzić z jej wyobrażeniem o tem co wypada, co jest właściwe i przyzwoite? Miał uczucie że z czasem tak będzie, niestety. Wydało mu się to okropne. Ona się nigdy nie zmieni! Ten objaw jej pojęć o przyzwoitości był nową oznaką beznadziejnego między nimi rozdźwięku — był dla Willemsa jakby jeszcze jednym krokiem wdół. Aissa zanadto od niego się różni. On jest taki cywilizowany! Uderzyło go nagle że nie mają nic wspólnego — żadnej myśli, żadnego uczucia; nie mógł jej wyjaśnić najprostszych przyczyn jakiegokolwiek swego postępku... i nie mógł bez niej żyć.
Odważny człowiek stojący naprzeciw Babalacziego odetchnął nagle westchnieniem podobnem do jęku. Ten drobny szczegół, to przywdzianie przez Aissę zasłony wbrew jego życzeniu, podziałało na Willemsa jak wykrycie jakiejś wielkiej klęski. Wzmocniło jego pogardę dla siebie jako dla niewolnika namiętności, którą zawsze wyśmiewał, jako dla człowieka niezdolnego do przeprowadzenia swej woli. Ta jego wola, wszystkie jego uczucia, cała jego osobowość — wszystko rzekłbyś zatracało się w ohydnem pożądaniu tej kobiety, w bezcennej obietnicy jej ciała. Willems oczywiście nie był w stanie dostrzec jasno przyczyn swego nieszczęścia; ale niema ludzi tak tępych aby nie znali bólu — tak prostych aby nie czuli starcia walczących z sobą porywów, aby od tego nie cierpieli. Człowiek tępy, zarówno jak i najmędrszy, musi czuć sprzeczność swych impulsów i cierpieć z tego powodu, ale dla ludzi nieoświeconych ból walki i przegranej wydaje się dziwny, tajemniczy, nieusprawiedliwiony i możliwy do uniknięcia.
Willems stał, śledząc Aissę, śledząc siebie. Trząsł się z wściekłości od stóp do głów, jakby go spoliczkowano. Nagle roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał niby zmącone echo jakiejś odległej, nieszczerej wesołości.
Z drugiej strony ognia Babalaczi rzekł śpiesznie:
— Oto tuan Abdulla.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.