Wyga/Człowiek z drugiego brzegu/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

W cztery dni później Kurzawa rozpalał ognisko w małej dolince niedaleko zamarzniętego strumienia, pod błogosławionemi sosnami. Gdzieś w tej białej anarchji pozostawił za sobą jezioro Niespodzianek — gdzie, sam nie wiedział. Albowiem stugodzinne przebijanie się przez góry i walka z oślepiającą zawieją śnieżną do tego stopnia pozbawiła go orjentacji, że zupełnie już nie wiedział, w którym kierunku jezioro zostało poza nim. Było to jak gdyby otrząsnął się z okropnego snu. Nie był pewny, czy to trwało cztery dni, czy tydzień. Sypiał z psami, przechodził przez nieskończoną ilość działów wód, szedł zakrętami wijących się dziwacznie, ślepych kanjonów, a przez cały ten czas dwa razy tylko zdołał rozniecić ognisko, nad którem mogło odtajać zmarznięte mięso łosiowe. A oto wreszcie znalazł się tu, syty i w wygodnym obozie. Burza minęła, pogoda była jasna i zimna. Ukształtowanie kraju stało się znowu rozumne. Jar, w którym się znajdował, miał wygląd naturalny i biegł, jak należało, ku południowemu zachodowi. Ale jezioro Niespodzianek zginęło dla niego, jak też zginęło dla wszystkich, którzy go przed nim szukali.
Po półdniowej wędrówce wzdłuż rzeczki płynącej jarem znalazł się w dolinie większej rzeki, którą uznał za Mc Question. Tu ubił łosia, skutkiem czego znowu każdy jego wilczar dźwigał na grzbiecie pełnych pięćdziesiąt funtów mięsa. Skierowawszy się wdół Mc Question, natrafił na drogę wyjeżdżoną przez sanki. Późniejsze śniegi przysypały ją nieco, pod niemi jednak szlak był dobrze ubity. Kurzawa wywnioskował stąd, że nad rzeką Mc Question znajdują się dwa obozy, które ta droga łączy. Widocznie Dwie Chaty odnaleziono i tu gdzieś musiało się znajdować niżej położone osiedle, wobec czego ruszył wdół rzeki.
Było czterdzieści stopni poniżej zera, kiedy rozbijał obóz. Zasypiając, myślał wciąż, co to za ludzie odszukali Dwie Chaty i czy się do nich jutro dostanie. Z pierwszym brzaskiem znajdował się już w drodze, z łatwością posuwając się napółzasypaną drogą i ubijając świeży śnieg nartami, aby psy się w nim nie zapadały.
A potem przyszło to nieoczekiwane, skoczywszy nań z brzegu rzeki. Zdawało mu się, jak gdyby słyszał i czuł równocześnie. Z prawej strony doleciał trzask wystrzału karabinowego a równocześnie pocisk, przeszywszy na plecach jego parkę i wełniany kaftan, aż nim okręcił siłą uderzenia. Kurzawa zatoczył się na swych spętanych nartach, starając się odzyskać równowagę. I w tej chwili usłyszał drugi wystrzał. Tym razem było to pudło. Kurzawa jednak nie czekał dłużej, lecz poskoczył przez śnieg ku znajdującym się o paręset kroków nad brzegiem drzewom, za któremi można się było ukryć. Karabin trzaskał raz po razu i Kurzawa ku wielkiej przykrości zauważył, że coś ciepłego cieknie mu wzdłuż pleców. Wydrapał się na brzeg, wlokąc za sobą opierające się psy, i ukrył się wśród drzew i krzaków. Odpiąwszy narty, wyciągnął się jak długi, popełznął naprzód i ostrożnie wystawił głowę. Nikogo nie było widać. Ten ktoś, co do niego strzelał, leżał spokojnie między drzewami, na drugim brzegu rzeki.
— Jeżeli w krótkim czasie coś się nie zdarzy — mruknął po pół godzinie — będę musiał albo zemknąć i rozpalić gdzieś ogień, albo też odmrozić sobie nogi. Bury, cóżbyś ty zrobił, leżąc tak na mrozie z zamierającym obiegiem krwi, mając naprzeciw siebie człowieka, który usiłuje cię ukatrupić?
Popełznął kilka łokci wstecz, ubił śnieg, zatańczył trepaka, który pchnął falę krwi w jego stopy i starał się wytrzymać jeszcze pół godziny. A wówczas usłyszał dolatujący z rzeki niemożliwy do niepoznania brzęk psich dzwonków. Wychyliwszy się, ujrzał na zakręcie sanki.
Szedł przy nich jeden jedyny człowiek, pchając hamowidło[1] i poganiający psy. Na Kurzawie widok jego sprawił wrażenie wstrząsające, bo był to pierwszy człowiek, jakiego ujrzał po trzech tygodniach od chwili rozstania z Krótkim. W następnej chwili myślał już o chytrym mordercy, ukrytym na przeciwległym brzegu.
Nie pokazując się, gwizdnął na przestrogę. Człowiek nie usłyszał gwizdnięcia i w dalszym ciągu szybko się zbliżał. Kurzawa gwizdnął drugi raz jeszcze głośniej. Człowiek krzyknął na psy, stanął, i zwrócił się twarzą ku Kurzawie, gdy nagle znowu rozległ się wystrzał z karabinu. W chwilę później Kurzawa wypalił w zarośla, w kierunku strzału.
Człowiek na rzece został trafiony jednym jedynym strzałem. Uderzony pociskiem o wielkiej szybkości, zachwiał się. Niezgrabnie zatoczył się ku sankom, napół już padając, i wyjął z pod siedzenia karabin. Kiedy próbował przyłożyć go do ramienia, chwycił się nagle za brzuch i powoli osunął się na sanki, jakby siadając. A naraz strzelba jego wypaliła w powietrze, on zaś sam zwalił się wtył przez leżący na sankach bagaż, tak że Kurzawa ujrzał tylko jego nogi i brzuch.
Zdołu dolatywał brzęk większej ilości dzwonków. Człowiek nie ruszał się już. Z za zakrętu wyjechało troje sanek, przy których szło sześciu mężczyzn. Kurzawa zawołał na nich, aby ich ostrzec, oni jednak zauważyli, co się stało z pierwszemi saniami i czemprędzej ku nim poskoczyli. Strzały z drugiego brzegu już nie padały, wobec czego Kurzawa, krzyknąwszy na swe psy, wyszedł z ukrycia. Na jego widok rozległy się okrzyki, a dwóch mężczyzn, ściągnąwszy z prawych rąk mitynki, wzięło go na cel.
— Chodź-no tu, ty krwawy morderco — zakomenderował jeden z nich, czarnobrody mężczyzna. — I rzuć mi natychmiast karabin w śnieg.
Kurzawa zawahał się, poczem, rzuciwszy karabin, ruszył ku nim.
— Louis, idź, zrewiduj go i odbierz mu broń — rozkazywał w dalszym ciągu Czarnobrody.
Louis, kanadyjski Francuz, jak pomyślał Kurzawa, podobnie jak i czterech jego towarzyszów, wypełnił rozkaz. Zrewidowawszy Kurzawę, znalazł przy nim nóż myśliwski, który mu natychmiast odebrał.
— A teraz cóż powiecie na swoją obronę, nieznajomy człowieku? — zapytał Czarnobrody.
— Że jesteście w błędzie, jeśli sądzicie, że to ja zabiłem tego człowieka — odpowiedział Kurzawa.
Jeden z podróżnych krzyknął nagle. Przyglądając się ścieżce, znalazł ślady Kurzawy w miejscu, gdzie on szukał schronienia na brzegu. Czemprędzej podzielił się tem spostrzeżeniem z towarzyszami.
— Dlaczego zabiliście Joye Kinade’a? — zapytał Czarnobrody.
— Mówiłem wam, że to nie ja — — zaczął Kurzawa.
— E, szkoda gadania. Złapaliśmy was na gorącym uczynku. Na prawo od tego miejsca zjechaliście z drogi, słysząc, że nadjeżdża. Zaczailiście się za drzewami i zamordowaliście go skrytobójczo. Strzał na krótki dystans. Nie mogliście chybić. Pierre, idź i przynieś jego strzelbę.
— Moglibyście pozwolić mi powiedzieć, jak to było — zauważył Kurzawa.
— Stulcie pysk — syknął Czarnobrody. — Mojem zdaniem całą historję opowie najlepiej wasz karabin.
Wszyscy przyglądali się karabinowi Kurzawy, wyrzucając naboje, licząc je, badając zamek i wylot lufy.
— Jeden strzał — oświadczył Czarnobrody.
Pierre nozdrzami drżącemi i rozszerzonemi, jak u jelenia, wąchał zamek.
— Tu było niedawno strzelać — rzekł.
— Kula trafiła go ztyłu — powiedział Kurzawa — a on w tej chwili zwrócony był do mnie twarzą. Sami widzicie, że strzał padł z drugiego brzegu rzeki.
Po chwili namysłu Czarnobrody potrząsnął głową.
— Bzdury, to się wam nie uda. Właśnie wtenczas, kiedy był zwrócony twarzą ku przeciwległemu brzegowi rzeki, wyście do niego ztyłu strzelili. Chłopcy, skoczno który drogą tam i zpowrotem, zobaczcie, czy są jakie ślady, któreby prowadziły na drugi brzeg rzeki.
Wróciwszy, zaraportowali, że z tej strony rzeki nie prowadziły na drugą żadne ślady. Ani nawet zając na drugą stronę nie przebiegł. Czarnobrody, pochyliwszy się nad trupem, wyprostował się naraz, trzymając w rękach kłak z wełny i futra. Rozwinąwszy go, wyjął pocisk, który przeszył ciało. Spłaszczony koniec był wielkości pół dolara, dalej jednak pocisk, osłonięty stalowym płaszczem, był nieuszkodzony. Czarnobrody porównał go z nabojem wyciągniętym z pasa Kurzawy.
— To wystarcza najzupełniej, aby przekonać nawet ślepego, nieznajomy człowieku. Ten pocisk ma koniec zaokrąglony i stalowy płaszcz. Wasz pocisk ma koniec zaokrąglony i stalowy płaszcz. Ten pocisk ma kaliber 33, wasz pocisk ma kaliber 33. Ten pocisk pochodzi z fabryki J. i T. Arms-Company i wasz pocisk został zrobiony w fabryce J. i T. Arms-Company. A teraz pójdziecie z nami na brzeg, żebyśmy mogli zobaczyć, jak się to wszystko stało.
— Powtarzam wam, że to do mnie z za krzaka strzelano — rzekł Kurzawa. — Przyjrzyjcie się dziurce w mojej parce.
Podczas kiedy Czarnobrody zajęty był badaniem tej dziury, jeden z podróżnych otworzył zamek karabinu zabitego. Było rzeczą oczywistą, że z tego karabinu padł jeden strzał. Łuska wystrzelonego naboju tkwiła w lufie.
— Wielka szkoda, że biedny Joye chybił — rzekł Czarnobrody z goryczą — ale przynajmniej zgrabnie wpakował wam dziurę, prawie zupełnie podobną do tej, którą wyście w nim zrobili. Chodźcie.
— Przeszukajcie naprzód drugi brzeg — nastawał Kurzawa.
— Stulcie pysk i chodźcie! Niech fakty mówią.
Zeszli z drogi w tym samym miejscu co on i szli jego śladem w górę rzeki aż ku drzewom.
— Tu on tancowala, żeby sobie chuchać w nogi — pokazywał Louis. — Na tem miejscu czolgala się na brzuchu. Na tem miejscu oparla się na lokciu do strzalu.
— Na Boga, a tu leży łuska wystrzelonego naboju, którym go zabił! — zrobił nagle odkrycie Czarnobrody. — Chłopcy, pozostaje nam do zrobienia jedno tylko... —
— Moglibyście mnie zapytać w jaki sposób przyszedłem do tego strzału — przerwał Kurzawa.
— A ja mógłbym wam wybić wszystkie zęby, jeśli znowu gębę rozdziawicie. Przyjdzie czas na odpowiadanie na pytania. Otóż słuchajcie, chłopcy, jesteśmy ludźmi przyzwoitymi, szanującymi prawo i załatwimy tę sprawę jak należy. Pierre, jak daleko jesteśmy?
— Zdaje mi się, co najmniej dwadzieścia mil.
— Dobra. Zabierzemy ten bagaż i odwieziemy tego tu i biednego Joye zpowrotem do Dwóch Chat. Sądzę, że widzieliśmy wszystko, co trzeba, i spokojnie możemy zaświadczyć, że należy mu się stryczek.





  1. Hamowidło — po angielsku „geepole”. Właściwie nie jest to ani hamowidło oni dyszel, lecz raczej coś w rodzaju steru — umieszczony wtyle sanek kij, zapomocą którego można sankami kierować. Saneczki, ciągnione przez psy, są w całem znaczeniu słowa „na rzemiennym dyszlu” skutkiem czego spłożą się wciąż raz na prawo, raz na lewo. Dla zapobieżenia temu używa się owego „geepole”, a ponieważ przyrząd ten służy do hamowania wahań się sanek, nazywamy go „hamowidłem”. Przyp. tłum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.