Wycieczki pana Brouczka/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

— Bożenno, a co to tam tak kunka? — rozległ się nad panem Brouczkiem jakiś znajomy głos, a gdy nasz bohater podniósł głowę, zobaczył nad sobą zdziwioną twarz pana Würfla, pochylonego nad beczką.
— A, na rany bozkie!... nasz pan gospodarz! — zawołał właściciel piwiarni, załamując ręce nad głową. — Mój ty Boże, jakżeż to się pan raczyłeś dostać do beczki? (Pan Würfel często używa jeszcze staroświeckiego sposobu mówienia).
Pan Brouczek nic nie odpowiedział; patrzył tylko na niego ze strachem i ze zdziwieniem, jakby nie pojmował wcale, gdzie jest i co się z nim dzieje.
— Racz pan przecież wyleźć ztamtąd, panie gospodarzu; tam pełno śmieci! — Przemawiał troskliwie pan Würfel.
Tymczasem Brouczek, podniósłszy głowę, rozpatrywał się w milczeniu ze strachem dokoła. Ujrzał wprawdzie okrągłą romantyczną wieżyczkę średniowieczną Mihulkę, ale więcéj nad to nic zgoła takiego, coby przypominało mu owe straszne przed chwilą wypadki. Zobaczył także, że siedzi w beczce pustéj, ale wcale nie u pręgierza i nie obok pałającego stosu na placu staromiejskim, wśród groźnych zastępów husytów, lecz na cichem podwórku skromnéj wikarki.
Odetchnął głęboko, jakby mu wielki kamień stoczył się z piersi, i przy pomocy Würfla wylazł z wielkim trudem z beczki. Kości go bolały, w głowie się mąciło, a odzienie zwalane było brudem w najokropniejszy sposób.
— Pięknie, pięknie, niéma co mówić! — -konkludował Würfel. — A zdaje się, żeś się tęgiego pan nabawił kataru. Nic dziwnego — całą noc w mokréj beczce.
— E, to w téj komorze sypialnéj i podczas noclegu na Żyżkowie mogłem dostać kataru, — odparł z niechęcią pan gospodarz.
— W komorze i na Żyżkowie? — powtarzał ze zdziwieniem właściciel wikarki, i spoglądał na pana Brouczka, jak na waryata.
Jednakże nasz bohater nie wdawał się na teraz w żadne objaśnienia, tylko począł szukać swéj czapki, którą wkrótce znalazł, leżącą za beczką, również jak i odzienie pomiętą i zaszarganą.
Würfel odprowadził pana gospodarza do pokoju gościnnego i przywołał panią Würflową, aby na wyścigi z nią ubolewać nad tak niezwykłą przygodą. W końcu wygłosił o całéj téj sprawie zdanie, któreśmy już zacytowali w rozdziale drugim. Pan Brouczek najprawdopodobniéj zbłądził w nocy i nie wyszedł przez sień na ulice, lecz zawrócił w stronę przeciwną i po wschodkach dostał się na podwórko, a tam niewytłumaczonym sposobem wlazł do beczki, która stała w kącie pod rynną dla zbierania wody deszczowéj. W inny sposób trudno sobie całą tę rzecz wytłumaczyć, chyba trzebaby przypuścić, że pan Brouczek poraz wtóry dostał się na księżyc, a ztamtąd dopiero, pod wpływem jakiéj siły przyciągającéj, zleciał wprost do beczki na podwórka Würfla.
Bohater nasz na wszystkie te domysły stanowczo pokręcił głową, zaprzeczając tém oczywiście, ale ani słowa głośno nie wyrzekł.
Tymczasem, gdy pani Würflowa przygotowywała w kuchni posiłek, pan Brouczek ściągnął, za radą Würfla powalane swoje odzienie i owinął się w jego szlafrok stary. Szczęściem nie było na wikarce jeszcze nikogo z gości, gdyż była to dopiero godzina ósma rano. Dopiero gdy cokolwiek nasz nowożytny Dyogenes pokrzepił się śniadaniem, wypił dwie szklanki pilzneńskiego i ubrał się na powrót w swoje już wysuszone i wyczyszczone szaty, otworzyły się przy trzecim kuflu milczące dotąd usta.
Mógł z początku pod wpływem oczywiście świeżego wrażenia naszkicować tylko główne zarysy swych niebywałych wypadków.
Pan Würfel słuchał wprawdzie w niemém podziwieniu, ale zarówno kręcił niedowierzająco głową i nakoniec stanowczo zaprotestował przeciw twierdzeniu Brouczka, by gdzieś w okolicy jego posesyi znajdował się otwór, którędy goście jego mogliby się dostawać do wieków średnich.
Na jego żądanie właśnie, i ze względu na gości, nawiedzających wikarkę, kładę nacisk na ów protest i dodaję, że późniéj sam Brouczek, zbadawszy tę miejscowość, przeświadczył się o jéj zupełném bezpieczeństwie; mimo to, zdania swego bynajmniéj nie zmienił i każdemu, mającemu choćby pojęcie tylko o podziemném budownictwie, zostawia do rozstrzygnięcia pytanie: czy można z piwiarni Würfla dostać się do tunelu pod Wełtawą jaką inną drogą, nie zaś przez otwór u góry.
Pan Brouczek żałuje wielce, że ów otwór tak na raz zniknął bez śladu; żałuje zaś tego jedynie przez wzgląd na ogromne skarby króla Wacława, z których (na wypadek, gdyby kiedy były wydobyte) prawnie jemu, jako pierwszemu odnalazcy, przypadającą część wspaniałomyślnie ofiaruje stowarzyszeniu literatów czeskich „Maj.“ Zresztą nie ma najmniejszéj ochoty zajrzéć powtórnie tym otworem do piętnastego stulecia, i nawet czytelnikowi wcaleby tego nie radził.
Pomimo kurcząt za pół grosza, obfitości łososi, miodu i innych ponętnych rzeczy, czasy husyckie usposobiły naszego bohatera przeciw sobie stanowczo wrogo, i to nie tylko ze względu na brak zapałek, widelców, zegarków kieszonkowych, ze względu na ubiór mężczyzn i wiele różnych dziwactw barbarzyńskich, ale i ze względu na inne, o wiele gorsze rzeczy.
Pan Brouczek nie ma nic zgoła przeciw tak zwanemu patryotyzmowi, dopóki pozostaje on w granicach, przez rozum zakreślonych. I owszem, niech sobie czesi mówią po czesku między sobą, niech chodzą do czeskiego teatru, zakładają stowarzyszenia czeskie, urządzają uroczystości narodowe, a nawet i składki zbierają na różne cele i przedsięwzięcia patryotyczne, (oczywiście niech nie żądają ich od właścicieli domów, którzy w obecnych złych czasach nie mogą pozwolić sobie na takie zbyteczne wydatki). Zresztą sam pan Brouczek, jak o tém już wzmiankowaliśmy, raz na wikarce ofiarował wspaniałomyślnie kilka krajcarów na Macierz szkolną i dwa razy był na uroczystości narodowéj, gdzie wypił piwa w cichości za pięciu patryotów.
Ale chcieć, jak husyci, aby człowiek dla jakichś w ogóle idei patryotycznych czy zasad poświęcał swój majątek i nawet życie, toć to istne szaleństwo! Każdy człowiek rozumny musi tylko pochwalić przejście pana Brouczka od mieszczan prazkich do taborytów, gdy mu się wydało, że tém polepszy swoje położenie (pięknie polepszył!); musi pochwalić, że wołał przed mniemanymi krzyżowcami, iż jest niemcem, aby przez to uratować swe życie dla narodu. Za podobne rzeczy obecnie grozić może co najwięcéj pręgierz gazeciarski, który zresztą wobec nieustannych wzajemnych kłótni naszych polityków stracił wszelkie znaczenie. Gdybyśmy tak każdego, kto postępuje w podobny jak Brouczek sposób, chcieli po husycku natychmiast pakować w beczkę, stałoby się wkrótce bednarstwo w Czechach rzemiosłem najbardziéj produkcyjném.
Husyci, krótko mówiąc, byli to szaleńcy: dalecy od wszelkiéj cichéj i rozsądnéj pracy narodowéj, rozmiłowani byli w zapamiętałem wywijaniu mieczami, urządzali różne demonstracye niestosowne i przez szaleństwo swoje kompromitowali tylko naród czeski u sfer rządowych. Narody dochodzą do swych celów jeno na drodze spokojnego rozsądku i rozwagi, czego doskonały przykład mamy na Węgrach, którzy wzorowém umiarkowaniem otrzymali wszystko, czego tylko mogli żądać. Przeto dobrze czynią ci, którzy nawołują nas ustawicznie do spokoju; wszak my, nowoczesi, jak wiadomo, jesteśmy zbyt zapaleni i niepomiarkowani, i gdybyśmy siebie wspólnie nie powściągali, Bóg wie, czegobyśmy już przez swą nieoględność nie zrobili.
Najwięcéj wszakże zaszkodzili husyci sprawie czeskiéj tém, że w walce z niemcami nietylko siłę drugiego języka krajowego w Czechach na długie czasy złamali, ale i całą czeredę niemców ztamtąd wygnali, przez co stracili wszelką sposobność do ćwiczenia się w konwersacyi niemieckiéj, bez któréj nikt się uczciwie języka niemieckiego nie nauczy. Dokąd moglibyśmy już zajść, gdyby się było wówczas stało inaczéj? Teraz każdy czech mówiłby po niemiecku, jak gdyby z bicza palił; nie trzebaby było skutkiem tego przedsiębrać takich środków, jak obecnie, i tyle sił zużywać dla rozpowszechnienia języka niemieckiego między czechami.
Prócz tych ważnych dla narodu całego poglądów, wyniósł jeszcze pan Brouczek z wieków średnich dla siebie tylko pewne językowe szczególiki. Z uderzeniem np. siódméj na „orlożu“ rusza codziennie „pod koguta“ (wikarki od téj fatalnéj chwili w lipcu unika), tam na „mazhauzie“ otrzepuje śnieg z „kloku“ i ze „skórni;“ z jadłospisu wybiera sobie zwykle kurczę pieczone lub ozór z szalszą, a przy ósmym „puharku“ poczyna marzyć o konfiturach z jabłek. Czasem zamyśli się głęboko, zapadnie w cichą melancholię; z piersi wydobędą mu się ciężkie westchnienia, a nieraz i łza zabłyśnie w oku — jedném słowem, zdradza wszelkie objawy zawiedzionéj miłości. Przypuszczam, że w takich chwilach ogarnia go wielka tęsknota, albo po miodku staroczeskim, albo może po wysmukłėj postaci Kunegundy; jeśli to drugie przypuszczenie słuszne, wówczas, sądzę, pan Brouczek byłby najnieszczęśliwszym ze wszystkich kochanków świata, ukaranym za swe starokawalerstwo w sposób tak okrutny, że nawet łaskawe czytelniczki moje straszliwszéj kary nie zdołałyby wymyślić.
Prócz tych moralnych korzyści, odniósł jeszcze pan Brouczek i materyalną, jedyną ze średnich wieków, a mianowicie: nową podeszwę u swego bóta. Jest mu ona tém milsza, że nic zgoła za nią nie zapłacił. Wszelkie pretensye szewca husyckiego byłyby już dobrze przedawnione. Gospodyni (którą pan Brouczek zdążył na imieniny obdarzyć podarkiem w formie fartuszka perkalowego, ponieważ niewytłómaczonym sposobem już 13-go lipca, a więc na dzień przed bitwą na Żyżkowie, wrócił do dziewiętnastego stulecia), zrobiła mu wprawdzie uwagę, że podeszwa zupełnie podobna była do staréj, którą miał wówczas, gdy szedł na Hradczany; ale pan gospodarz odparł na to, że przecież robota ze stulecia piętnastego nie może wyglądać jak nowa i że wreszcie dotychczasowe istnienie téj podeszwy świadczy tylko o niesłychanéj sumienności w robocie staroczeskich szewców.
Ta trwałość podeszwy doprowadza do rozpaczy pewnego profesora, który ją sobie wyprosił, lecz ma otrzymać dopiero po zupełném zniszczeniu się jéj dla naukowych badań...
Kto wie, może w niéj znajdzie się jaki nowy przyczynek do sprawy naszych rękopisów, przez co nieustanny spór raz już byłby szczęśliwie zakończony[1].
Jednakże podeszwa ani myśli się podrzéć, skutkiem czego, Bóg wie, jak długo jeszcze będziemy czekali na ostateczną „Obronę“ owego profesora.

KONIEC.




  1. Spór o autentyczności rękopisu Królodworskiego i Zielonogórskiego.(Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.