Wycieczki pana Brouczka/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Odetchnąwszy głęboko na świeżém powietrzu, pan Brouczek uznał za konieczne zapamiętać sobie przedewszystkiém zewnętrzny kształt domu, który ukrywał w sobie przyszłe jego bogactwa. Spojrzał przeto poza siebie do góry i przekonał się, że korytarzyk, z którego wyszedł, był właściwie uliczką wązką, wiodącą między dwoma domami do innego wielkiego budynku, może dawnej siedziby króla Wacława. Potarł zapałkę i przyjrzał się furtce, ozdobionéj pięknemi rzeźbami, z których szczególnie mu się podobały ptaki okolone wiankami, zupełnie podobne do tych, jakie znajdują się na wieży Starego miasta. Rozglądał się potém, aby poznać uliczkę, jednakże pomimo, iż doskonale znał Pragę, nie mógł się żadną miarą zoryentować. W uliczce wązkiéj było ciemno, a u góry na tle blasku miesięcznego zarysowywały się wysokie, śpiczaste dachy, arkady z wieżyczkami i galeryami, tworząc fantastyczny obraz, którego pan Brouczek nie mógł w żaden sposób rozpoznać.
— Jestem bezwątpienia gdzieś w żydowskiéj dzielnicy — mówił do siebie — gdyż tam tylko są może jeszcze takie brudne, zaniedbane kąty, do których nie zdarzyło mi się dotychczas zajrzéć ani razu. Zaprawdę, to skandal, aby wśród miasta nowożytnego mogła się znajdować taka starzyzna. Mówią wprawdzie ciągle o regulacyi ulic, a były pono już nawet i plany zrobione, ale, zdaje mi się, że doczekamy się jéj akurat wtedy, co i świeżéj wody, która zresztą dla mnie jest, mówiąc prawdę, niezbyt potrzebna. Żeby jaki Napoleon przybył, jak niegdyś w Paryżu, a postawiwszy ze wszystkich czterech stron działa, zburzył wszystko odrazu, byłaby to najlepsza regulacya! Co zresztą pomoże regulowanie z jednéj strony, gdy z drugiéj wyrzucają się pieniądze na restauracyę, Bóg wie jakich starych bram i wież, i kaplic, których mamy w Pradze już tyle że aż wstyd, a które zagradzają przejście dlatego tylko, aby mógł się na nie gapić jakiś narwany podróżnik. Ileby to mogło tu stanąć pięknych, dobrze procentujących domów! A wszystko to mamy dlatego, że w radzie miejskiéj zasiadają zupełnie niepraktyczni doktorzy i profesorowie.
Jak widzimy, pan Brouczek, wbrew swojemu chwilowemu zamiłowaniu starożytności, stał się gorącym zwolennikiem nowoczesnego postępu. Postąpił kilka kroków naprzód i zaczął znowu rozprawiać:
— A ciemno tu, jak w worku. Wyborny porządek! Ani jednéj palącéj się latarni... I to się zowie staranném oświetlaniem miasta. Od czegóż zakład gazowy? Po co płacimy ogromne sumy za oświetlenie? Skoro nie masz zwyczaju iść spać z kurami, możesz gdzieś w bocznéj ulicy nos rozbić sobie, albo żebra połamać. Istotnie tu się ryzykują kości. Takiego naprzykład bruku wstydziłaby się najlichsza mieścina prowincyonalna. O zgrozo!
Ten ostatni wykrzyk wydał nasz bohater, gdy znienacka wpadł do ogromnéj kałuży, a wielce podejrzanéj czystości woda z głośnym pluskiem obryzgała go obficie.
— Jak mi Bóg miły, podam do gazet! — zawołał pan Brouczek w słuszném oburzeniu — zaraz rano; gdyby mię to nie wiem ile miało kosztować. To już przechodzi wszelkie granice. Takie sadzawki w środku ulicy! A jaki zapach! Mam już spodnie na cały miesiąc przesiąkłe tym smrodem. I tu się jeszcze mówi o zdrowotności ogólnéj. Radbym wiedział, po co opłacamy tych miejskich fizykatorów, czy jak się tam te darmozjady zowią. U mnie każą wynosić się lokatorom z suteryn dlatego niby, że trochę ściany wilgotne, a tu tymczasem może człowiek na środku ulicy się utopić w Bóg wie jakiem plugastwie.
Zapalił zapałkę i poświecił sobie na ziemi.
— Patrzcie, patrzcie! Wszak to tu każdy wylewa na ulicę pomyje i co mu się podoba. No, czekajże, sławny magistracie, nauczę cię jeszcze porządku; będziesz pamiętał! Jak tylko się prześpię, pójdę do rękawicznika Klapzęba, aby mi to napisał. I policyi także przysolimy. Jestem przekonany, że przez całą noc ani jeden stójkowy się nie pokaże; a przecież tu ciemność jakby naumyślnie stworzona dla złych ludzi, którzy mogą człowiekowi ukręcić kark, tak, że się ani spostrzeże.
Doszedł do rogu i popatrzył pilnie w lewo na ulicę, wpoprzek idącą.
— I tu ciemno, jak w tunelu. A wszystko jakby zamarłe; nigdzie ani jednego człowieka, któregoby można się było zapytać, gdzie właściwie jestem. Prawdziwy skandal; stary rodowity Prażanin w swém rodzinném mieście musi się rozpytywać po drodze, jak jaki pątnik świętojański. Myślałem, że znam w Pradze każdy dom, a tu już druga ulica, a ja jestem jakby znowu na księżycu. Nigdziem zresztą w Pradze nie widział takich dziwnych zygzakowatych dachów, tylu wieżyczek i galeryjek. Nic innego, tylko musiałem się dostać do jakiegoś zakątka, gdziem już dawno nie był, a gdzie tymczasem panowie budowniczy ponastawiali tyle domów wedle dzisiejszéj błazeńskiej mody. Dawniéj stawiało się cztery równe ściany, na nich stanął dach, i był dom jak się patrzy i należy. Nad dachem tu owdzie komin, od frontu dwa lub trzy rzędy okien i kwita. A teraz wszędzie same wieże, balkony, słupy, pełno różnych dziwolągów i pstrego malowania, aż w oczy kole człowieka. Oho, wie architekt dobrze, jak głupim ludziom wyciągać pieniądze z kieszeni.
To rozumowanie przerwał panu Brouczkowi blask migotliwego światła, które ukazało się przed nim w ciemności poprzecznéj ulicy. Z początku sądził, że to latarnia narożna, ale wkrótce rozpoznał w tém światełku prostą ręczną latarkę, którą jakiś przechodzień niósł przed sobą.
— Zaiste, dalekośmy zaszli w téj Pradze! Na wieczną hańbę miasta, ludzie świecą tu sobie rzeczywiście latarkami na ulicach, jak w jakiéj zapadłéj Lhocie![1]
Utyskiwał tak pan Brouczek, w duchu jednak ucieszył się na widok żywéj istoty, która mu powie nazwę ulicy, tak ważnéj dla niego ze względu na skarb ukryty, i wskaże najkrótszą drogę do domu, gdzie go oczekiwało tak upragnione łóżko.
Przyśpieszył więc kroku, skierowawszy się wprost ku spóźnionemu, czy też lepiéj zawczesnemu przechodniowi.
Gdy się już przybliżył do niego na jakie pięćdziesiąt kroków, naraz ów ktoś przystanął i zaczął bacznie się wpatrywać w zarysowującą się postać pana Brouczka, który także zatrzymał się bezwiednie. Zdziwił go ubiór nieznajomego, gdy go ujrzał w bladém migocącém światełku latarni.
— Co u dyabła — pomyślał sobie. — Wszak to jakać maszkara! Zkąd się tu wzięła? Przecież w lipcu nie mamy zapust. A żaden paradny pogrzeb także się nie odbywał, aby to mógł być jeden z niosących chorągiew jakiego stowarzyszenia. Czy to czasem nie jest jaki artysta, który uciekł z teatru w swém pstrokatém odzieniu?
W chwili, gdy nasz bohater tak sobie rozważał, człowiek z latarką przeszedł śpiesznemi kroki na druga stronę ulicy.
— Aha — pomyślał sobie pan gospodarz — widocznie wstydzi się swego komedyanckiego ubioru, albo sądzi, żem stójkowy. Ale mi nie ucieknie.
Zawrócił się więc także w tym samym kierunku tak, aby się obaj musieli zetknąć przy przeciwległym domu. Nim wszakże tam doszedł, już dziwny nieznajomy oparł się plecami o mur kamienicy, a wyciągnąwszy rękę przeciw panu Brouczkowi, krzyknął groźnie:
— Jeśliś przyjaciel, stój!
Pan Brouczek mimowoli się cofnął, zdziwiony groźną postawą i wykrzykiem nieznajomego, a także dziwnym akcentem jego słów, zwłaszcza wyrazu: stój, który wymówiony był jakby: „stuoj!“ Pomyślał sobie, że poczciwiec musi miéć bez wątpienia od trunku nieco ciężki język. W téjże chwili spostrzegł w jego wyciągniętéj prawéj ręce jakiś oręż sieczny, który jakoś nie wyglądał na teatralne narzędzie.
Cofnął się jeszcze bardziéj i zawołał napół groźnie, napół z trwogą:
— Tylko nie myślcie, mój panie, że jestem włóczega, co ma apetyt na waszą sakiewkę. Schowajcie-no ten swój sztylet i cieszcie się, że go żaden stójkowy nie zobaczył, ponieważ bardzo wątpię, czy macie pozwolenie nosić takie niebezpieczne zabawki przy sobie, jakkolwiek wkrótce nie pozostanie nam nic innego, jak tylko samym czuwać nad własném bezpieczeństwem, jeśli policye nic nie obchodzą te na ulicach ciemności egipskie, wśród których mogą się łatwo dziać przeróżne gwałty. Ale ja jestem porządny, spokojny obywatel, który chce się tylko was zapytać, gdzie się mianowicie znajduje.
Podczas mowy Brouczka obejrzał się człowiek z latarką kilka razy na prawo i na lewo, jakby upatrywał jakiegoś ukrytego towarzysza. Potém zniżył nieco sztylet, ale swego odpornego położenia nie zmienił i zaczął mówić akcentem takim, jak i poprzednio:
— Ledwie rozumiem, co pleciesz. Ej, zda mi się, że porządny obywatel nie błąka się bez światła po północy, jak złodziej; radzę ci wziąć poły za pas i czémpredzéj zmykać ode mnie.
— Na miłość Bozką — pomyślał w duchu pan Brouczek — jak to on mówi!! Nie, to nie może być od piwa. Zdaje się, że towarzystwo do ułatwiania wspólnych wizyt cudzoziemców zaczyna funkcyonować... Ten oto poczciwiec musi być zkądś zdaleka, najpewniej z Bośnii albo z Dalmacyi, i dlatego nosi taki ubiór błazeński, a mówi taką koszlawą czeszczyzną.
— A jużci pójdę, i to bez krzyku! — dodał głośno i bez tego nie dowiedziałbym się od ciebie nic, gdy cię los, Bóg wie, zkąd do Pragi przywiódł. Ze względu na dziwną twą mowę, a jeszcze dziwniejszy (bez urazy) ubiór sądzę, żeś Bośniak lub Dalmat, który sprzedaje tu ocet albo noże, a może i chodzi z niedźwiedziem.
— Łżesz! — zawołał człowiek z latarką. — Wiedz, żem stały mieszkaniec prazki i dobry czech. Ale ty to istotnie jesteś jakiś zbieg, cudzoziemiec, co mówi, Bóg wie, jakim językiem i nosi takie potworne szaty.
— O, tego to już zawiele! — krzyknął pan Brouczek. — Jeśliś istotnie mieszkaniec Pragi, swoim ubiorem i swemi żartami głupiemi przynosisz tylko wstyd mieszczanom, gdyż nadajesz się do szpitala waryatów.
— Milcz, łotrze nikczemny! — przerwał nieznajomy groźnie. — Klnę się na Boga, że nie ty mnie, ale ja ciebie do waryatów wsadzę. Wiem jednak dobrze, ktoś ty taki! Ha, zdrajca podły, zwolennik Antychrysta, szpieg cesarza Zygmunta. Wkradłeś się do miasta, abyś nas zdradził; jednakże da Bóg, że ztąd cało nie wyjdziesz.
Niespodziewane oskarżenie o szpiegostwo tak dalece zdziwiło pana gospodarza, że o reszcie pięknych słówek zapomniał i na chwilę był zupełnie zbity z tropu.
— A toż co znowu za głupie gadanie! — zawołał nakoniec. — Jam szpieg? Co za bezsens! Szpieg cesarza Zygmunta: jakiego Zygmunta? Jak żyję o żadnym cesarzu Zygmuncie nie słyszałem; wprawdzie coś czytałem o nim niegdyś; ale ten żył, Bóg wie, przed ilu laty, pono jeszcze za czasów Żyżki.
Teraz z kolei nieznajomy spojrzał ze zdumieniem na pana Brouczka.
— Za czasów Żyżki! — zawołał. Co ty pleciesz, wszak Żyżka żyje i tam na górze Witkowéj[2] obok ze swymi Taborytami oczekuje Zygmunta.
— Ha, ha, Żyżka żyje! To mi się podoba. Żyżka już dobrych kilkaset lat leży w ziemi i nawet z téj jego skóry, którą, jak słyszałem, Taboryci naciągnęli na bęben, niéma już ani strzępków. Żyżka, powiadasz, żyje? Ehe, byłoby u nas wtedy inaczéj. Miałby on tu, mój dobrodzieju, wiele do roboty ze swą maczugą, gdyby natychmiast nie wpakowano go do kozy, ponieważ za naszych czasów za burzenie zamków i palenie klasztorów są surowe kary. Ale nie mów od rzeczy, mój człowieku; gdyby Żyżka żył jeszcze, toć byłby starszy, niż sam Matuzalem. Nie wiem wprawdzie, kiedy się urodził, ale to wiem, że żył jeszcze przed bitwą pod Białą górą, a tę datę przypadkiem zapamiętałem dobrze; było to roku tysiąc sześćset dwudziestego, a teraz mamy rok tysiąc ośmset ośmdziesiąty ósmy.
Nieznajomy ze zdumienia ledwie nie wypuścił z rąk latarki. Wytrzeszczył oczy na pana Brouczka i urywanym głosem powtórzył:
— Tysiąc-ośmset-ośmdziesiąt-ośm? Ha, ha! widzę doskonale, że twéj głowie brak jednéj klepki. Każdy, kto ma zdrowy rozum, powie tobie, że obecnie jest rok od Narodzenia Bożego tysiąc czterysta dwudziesty.
— Tysiąc-czterysta-dwudziesty! — krzyknął pan gospodarz — czy sądzisz, człowieku, że masz przed sobą błazna, lub sam może jesteś błaznem skończonym?
— E, nie mam czasu rozprawiać z waryatem — rzekł pogardliwie nieznajomy, poczém jął się oddalać śpiesznie, niknąc coraz bardziéj w ciemności. Światełko latarki błyszczało czas pewien, aż w końcu i ono znikło za węgłem ulicy.
Pan Brouczek patrzył wciąż za odchodzącym, dopóki nie znikł zupełnie.
— Błazen! — mówił do siebie — mogłem to już zauważyć z tych jego łachmanów, które miał na sobie. Ale ma specyalny jakiś zamęt we łbie. Zdaje mu się, że mamy teraz rok tysiąc czterysta dwudziesty; to istotnie godne uwagi. Zresztą są przecież waryaci, którzy mają się za papieża lub króla, noszą papierowe korony, upatrują w nędznéj lepiance przepyszną salę tronową, a w swych dozorcach-ministrów, dlaczegóżby więc nie mógł być obłąkanym i ten? Umysł jego się cofnął o kilka stuleci w tył i wszystko mierzy owoczesną miarą. Sporządził sobie strój teatralny z jakiegoś odzienia rycerskiego, chodzi nocą po ulicy z latarką, ponieważ za czasów Żyżki wątpię, aby miano oświetlenie gazowe, i plecie, Bóg wie, jakim językiem, który ma być niby staroczeskim. A to śmiechu warte! I biedak myśli jeszcze, żem ja zgłupiał. Dziwię się tylko, że mu pozwalają tak w tym stroju biegać po Pradze, a w dodatku jeszcze z bronią. Nieprzyjemna rzecz trafić właśnie na takiego szaleńca.
To mówiąc, szedł wciąż daléj ulicą i za jéj wegłem dojrzał właśnie jakby odblask jakiegoś światła. Pośpieszył więc w tę stronę, ale naraz uderzył się o jakiś przedmiot tak mocno, że aż upadł na ziemię z głośném zaklęciem.
Gdy powstał i zapalił zapałkę, ujrzał ze zdumieniem ogromny mocny łańcuch, przeciągnięty w poprzek ulicy.
— Nie, czegoś podobnego świat nie widział — mruczał, gładząc zabłoconą ręką stłuczone kolano — to już nie jest niedbalstwo, ale ostateczne łajdactwo. Łańcuch wpoprzek ulicy! To woła o pomstę do nieba! Gdybyż przynajmniéj choć jaką latarkę zawiesili... ale, gdzietam, przeciągnęli jakby naumyślnie w największéj ciemności, aby sobie mieszkańcy łamali nogi i ręce. Łańcuch przez ulicę! No, poczekajcie, zabrzęczę ja wam tym łańcuchem, aż będzie wam w uszach brzęczało. Tośmy się doczekali! Za nasze krwawe pieniądze magistrat śmie ulice łańcuchami zamykać. O, jak mi Bóg miły, zamiast mieszkać wśród takich głupców, wolę sprzedać swoją posesyę i przeniosę się do Wiednia lub do jakiego innego porządnego miasta, gdzie niéma podobnych nieporządków.
Jak się zdaje, przypomniał sobie pan Brouczek swe skarby i był tém poniekąd udobruchany. Przelazł pod łańcuchem i szedł ostrożnie daléj.
Tu ulica pod kątem zawracała na prawo i na jej końcu zobaczył jasno palący się ogień. Prędko rozpoznał duży stos drzewa, które paliło się na środku, a wokoło niego migały się fantastyczne zarysy licznych postaci ludzkich.
— Do licha — zawołał — czereda stróżów oczyszczających rynsztoki. Ale czego oni tam szukają? Czy czasem nie przeprowadzają pocichu i pokryjomu téj nowéj kanalizacyi, o której ciągle się mówi, aby nam naraz uczynić przyjemną niespodziankę. Oj... oj, ha!...
Zamyślony uderzył się znowu o coś, w czém rozpoznał jakąś zaporę, okutą dobrze żelazem. Te nową niespodziankę przyjął już tylko z pogardliwym uśmiechem.
— Pięknie, niéma co mówić. Nie dość łańcuchów, jeszcze i zapory żelazne. Snadź sądzi magistrat, że nam nie zawadzi użyć trochę gimnastyki.
Wtém spostrzegł coś innego, co go zadziwiło jeszcze więcéj.
Była to brama z wieżami, któréj sylwetka, oświetlona palącym się stosem drzewa, kończyła ulicę, a po obu jéj stronach czernił się mur zębaty. Utrzymywał stanowczo, że nigdzie na Starém mieście i wogóle w całéj Pradze niéma takiej bramy i muru. W duchu jego zrodziła się straszna wątpliwość: a cóż, jeśli on nie jest w Pradze, jeśli przeleciał tym dyabelskim otworem dokądś na drugą półkulę? — Jeżeli dostał się z wikarki na księżyc, dlaczegóżby w téj zaklętéj miejscowości nie mógł zapaść się chociażby i do piekła?
Te niewesołe myśli wprawiły go w stan rozpaczliwy, témbardziéj gdy popatrzył na postacie, które koło ognia częścią siedziały, częścią stały i które ztąd mógł już dobrze rozpoznać. Byli to po większéj części ludzie silni, wysokiego wzrostu, o spojrzeniu dzikiém, odziani w długie kapoty albo pstre suknie dziwacznego kroju, a także w jakieś żelazne czy druciane zbroje; jedni mieli na głowach okrągłe hełmy, drudzy jakieś czapki i kapelusze, inni znów czapki różnobarwne; a grozę widoku tego zgromadzenia, oświetlonego czerwonawym blaskiem ognia, powiększały jeszcze i tak już same przez się straszne dla pana Brouczka oręże: halabardy, miecze, kije z długiemi żelaznemi końcami, okute i mnóstwem gwoździ utkane cepy i t. d.
Pierwéj oburzał się wprawdzie na różne nieporządki miejskie, które go naraziły na kilka niewielkich nieprzyjemności; jednakże po nad temi lekkiemi chmurkami świeciła stale nadzieja wielkiego w przyszłości bogactwa i podtrzymywała w nim dobre usposobienie i humor. Teraz zaś znikło raptownie to błogie uczucie i ogarnął go ogromny przestrach. Przez chwilę patrzył osłupiały z przerażenia na tę straszliwą gromadę; poczém powoli zaczął się cofać, aż szybko skrył się za róg bocznéj ulicy. Ztamtąd spojrzał jeszcze raz ostrożnie na obóz uzbrojonych, ale natychmiast schował głowę, ponieważ wydało mu się, że straszni ci ludzie zwrócili ku niemu groźne oblicza i chwytali broń, aby za nim gonić. Przerażony Brouczek uciekać zaczął co siły, aż dopiero po pewnym czasie, gdy już za sobą nic nie słyszał, upadł bez tchu na duży narożny kamień.






  1. Mała mieścina w Czechach.(Przyp. tłum.)
  2. Góra Witkowa pod Pragą, sławna zwycięztwem Żyżki nad wojskami cesarskiemi w r. 1420 i od tego czasu nosząca nazwę góry Żyżkowéj.(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.