Wychowanka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Wychowanka
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYCHOWANKA.
KOMEDYA SERYO
W PIĘCIU AKTACH, WIERSZEM.

Piękniéj udadzą złą sprawę drudzy, niż kto swoję cnotę. Przecież fortel i obłuda obłudą, a cnota cnotą... Ale u tych, co umieją uważać, obłudą świat stoi. Złość łagodną cerą przyodziana, rzecz jest najzdradliwsza.

And. Max. Fredro.

OSOBY:
PAN MORDERSKI.
REGINA, jego żona.
PAN PIOTR, jego synowiec.
ZOSIA, wychowanka PP. Morderskich.
PAULINA, siostrzenica Reginy.
PAN WACŁAW, sąsiad  PP. Morderskich.
PANI SZCZEKALSKA, sąsiadka
PAN HILARY, domownik
PAN ZEFIRYN, domownik
SZYMON, stary sługa
MICHAŁ, lokaj
JAN, lokaj
NARCYZ, aktuaryusz dominikalny.
MAREK, pachołek.
HRYŃKO BAJDUŁA, leśny.
Goście, 1szy Tanecznik, 2gi Tanecznik etc.
Rzecz dzieje się w Złotogórach, majętności Pana Morderskiego.

WYCHOWANKA.


AKT I.
(Salon — drzwi w głębi; po prawéj stronie od aktorów dwoje drzwi: pierwsze do pokoju Zosi, drugie do P. Morderskiego. — Na lewo podobnież dwoje drzwi, z których pierwsze szklanne do ogrodu, drugie do pokoju Reginy — na przodzie sceny na prawo kanapa, przed tą stolik założony wstążkami, koronkami i kwiatami — krzesła.)


SCENA I.
Zosia, Szymon.
(Zosia siedzi na kanapie zajęta robótką — Szymon z trzepaczką w ręku przechodzi przez scenę w głębi; nagle wstrzymuje się i zwraca do Zosi.)
Szymon.

Panuńcia woła?

Zosia.

Nie.

Szymon.

Nie?

Zosia.

Nie, nie mój Szymonie.

Szymon.

Hm! — Ja przecie słyszałem wyraźnie w téj stronie.

Zosia.

Nikt ciebie tu nie wołał, tak ci się zdawało.

Szymon.

Tak! zdawało! Szymona zawsze wszędzie mało;
Szymon tu i Szymon tam każdy woła sobie,
Bo cóż kto kiedy zrobi, czego ja nie zrobię?
Do kawy, wina, jak w dym — do roboty hola!
A do tego baraszki, pustota, swawola...
(zbliżając się)
Najgorsze w garderobie te młode dziewczęta;
Na ludzkie udręczenie dał im Bóg pyszczęta.
Jeno wstaną, już krzyczą — pędzę — kto mnie woła?
(przedrzeźniając)
Nie ja, nie ja i hi hi, hi hi hi do koła.

Zosia.

Ależ mój ty Szymonie, niesłuszne twe żale,
Ty słyszysz zawsze, chociaż nie woła nikt wcale.
Tobie tak w uszach szumi.

Szymon.

Co? krzyk, że aż głuszy:
Szymon! Szymon! miałyby robić moje uszy?
O! O! Proszę Panuńci, to ktoś plotkę zrobił,
Żebym wiedział, kto taki, dalibóg bym obił.

Zosia.

No nie gniewaj się stary.

Szymon (p. k. m.).

Jakież tam nowiny?
Pan Piotr zatem przyjeżdża, dziś bal, zrękowiny.

Zosia.

A tak, tak, zrękowiny.

Szymon.

Cieszę się niezmiernie.
Panuńcia tu zostanie, ja dosłużę wiernie.

Ale gdyby broń Boże, zaszła zmiana jaka,
Pójdę z Panią w kraj świata, bodaj za kozaka.

Zosia.

Dziękuję ci Szymonie, wierzę twej przyjaźni...

Szymon.

O! słyszysz Pani? Szymon, Szymon najwyrażniéj.
(Odchodzi.)





SCENA II.
Zosia (sama, oparta na łokciu jakby głośno myślała).

Z nędznéj chaty leśnego w pański dom wniesiona,
Wychowana po pańsku, strojona, bawiona,
Mam zaślubić przyszłego dziedzica tych włości,
Co tu szczęścia! co szczęścia! któż go nie zazdrości!
Zawiść za te koronki, atłasy, kobierce,
Córce Hryńka Bajduły wydarłaby serce;
A jednak ten los świetny, to szczęście szalone,
Ma w głębi mojéj duszy swą odwrotną stronę
I gdyby zawiść mogła, chciała i zgłębiła,
Kto wie, możeby jeszcze w litość się zmieniła.
(Zakrywa oczy chustką.)





SCENA III.
Zosia, Regina, Paulina.
Paulina.

Co? Hero płacze, kiedy Leander przypływa?

Regina (siadając po lewéj stronie Zosi).

My cieszym się Twém szczęściem, a ty niegodziwa
Smutna, jak gdybyś chciała podroczyć się z nami.

Paulina (stając po prawéj stronie Zosi).

I prześliczne koronki skrapiasz twemi łzami.
Mnieby to, mnie przystało, płakać gorzko, rzewnie,
Bo nigdy takich strojów nie będę mieć pewnie.
Szczęśliwa ty! Pułkownik stroi w drogie dary
Jak własną córkę.

Regina (z udaną surowością).

Polciu!

Zosia (całując w rękę Reginę).

Ach prawda, bez miary
Jest łaska wasza. Będęż wywdzięczyć się zdolną
Wam, których rodzicami nazywać mi wolno.

Paulina (przykładając kwiatek do włosów Zosi).

Śliczny goździk — patrz Ciociu jak Zosi do twarzy...
(do Zosi)
A twój ojciec prawdziwy, gdzież dziś gospodarzy?

Zosia.

Nie wiem.

Paulina.

Cudna rezeda... jakto on się zowie?

Zosia (ciszéj).

Hryńko.

Paulina (parschając śmiechem).

Hryńko! doprawdy? (do ciotki) Na jéj pięknéj głowie
Wszystko piękne. (do Zosi) A jakie przezwisko?

Zosia (cicho).

Bajduła.

Paulina (śmiejąc się).

Bajduła! ach czyjaż myśl tę nazwę wysnuła?

Zosia.

Dlaczegóż tak się dziwisz, wszak dawnoś wiedziała?

Paulina (śmiejąc się).

Zapomniałam. — Bajduła! (do ciotki) A ta róża biała
Jakby dla niéj stworzona. (do Zosi) Zawsze pijak taki?

Zosia (boleśnie).

Paulino!

Paulina (strojąc Zosię).

Patrz, patrz ciociu, te jaskrawe maki
Jak piękne przy jéj włosach. Ona kwiaty zdobi...
(do Zosi)
Ale twój tatko pono coś gorszego robi,
Pułkownik już na niego bardzo rozgniewany
Grozi, że jak go złapie, zakuje w kajdany.

Zosia (wstając).

Ach! tego już za wiele!

Regina (do Pauliny).

Nie dręczże mi Zosi
(do Zosi)
A ty nie zważaj, Polcia w żartach się unosi.
(całując ją)
Chodź, pokaż mi twą suknię na ucztę dzisiejszą,
Chcę, abyś była piękną, od wszystkich piękniejszą.
(Odchodzi z Zosią.)





SCENA IV.
Paulina, P. Wacław.
(Wacław wstrzymał się był w głębi, a widząc uściśnienie Reginy roześmiał się śmiechem sobie właściwym, krótkim, cichym, więcej wzgardę jak wesołość znamionującym.)
(Aby instrukcyi nie powtarzać, gwiazdką (*) znaczyć się będzie miejsca, gdzie ten śmiech przypada.)
Paulina.

I czegóż Pan się śmiejesz? — Wiesz Panie Wacławie,
Ja, którą za złośliwą świat okrzyczał prawie... (*)
I dajmy na to, słusznie, ja się Pana boję.

P. Wacław.

O! pochlebiasz mi Pani.

Paulina.

Próżne śledztwa moje:
Żaden zmarszek na twarzy, żadna iskra w oku,
Nie zdradzi nigdy czucia wewnętrznego toku;
A jednak się przeczuwa wśród ciągłéj obawy,
Że ta zimna powłoka jest powłoką lawy.

P. Wacław. (*)

Jakiś niby bohater w sposobie Byrona.

Paulina.

Pewnie, pewnie, przynajmniéj ta sama osłona.
Ten śmiech martwy... jeżeli śmiechem nazwać muszę,
Zawsze niejakim dreszczem przejmuje mi duszę.

P. Wacław.

Bardzo mi przykro, jeźli mym brzydkim nałogiem
Psuję zdanie o sobie, które jest mi drogiém.
Ale wolnoż się spytać — bez żadnéj złéj myśli —
W jakim téż celu Pani ten mój obraz kreśli?

Paulina.

W celu, bom jest złośliwą, lecz otwartość lubię,
Niechętnie wniosków szukam w niepewnéj rachubie —
Z kim żyję pragnę wiedzieć, niech tam co chce będzie,
W przyjaciół, nieprzyjaciół mam go liczyć rzędzie.

P. Wacław.

Między dwoma rzędami jest pośrednie pole,
I na tém względem Pani pozostać ja wolę,
Jest to pole szacunku, czci i poważania,
Do których piękność, dobroć i cnota nas skłania.

Paulina.

Czemuż się Pan nie śmiejesz?

P. Wacław.

Raz źle, że się śmieję
A raz, że się nie śmieję. W zbyt ostre koleje
Wtrącać mnie Pani raczysz.

Paulina.

Och! co za pokora!
Lecz ja wierzyć wszystkiemu nie tak bardzo skora.
Przytém wolę ucinki jak szumne pochwały.

P. Wacław.

To jest, kazać wyraźnie by usta milczały.

Paulina.

No, no! ot lepiéj, szczerze, zabawmy się razem
Przed składu domu tego uciesznym obrazem. (*)
(na stronie) Istny marmur.

P. Wacław (na stronie).

Jaszczurka, kokietuje jadem.

Paulina.

Powiedz mi Pan, co jesteś najbliższym sąsiadem —
Bo ja obca — czy prawdą choć część tych powieści,
Z których każda z osobna skarb śmieszności mieści.
Czy prawda, powiedz z łaski, że mąż mojéj cioci,
Co się w rangi wojskowe coraz nowe złoci,
Nigdy w wojsku nie służył? — Ma być znane światu,
Że on kiedyś przed laty wysłany z powiatu,
By dostarczył sztabowi owsa, słomy, siana,
Przybrał sobie nawiasem tytuł kapitana;
Później przebywszy Wisłę parę razy łódką,
Został w domu majorem ze szpiczastą bródką;
Nareszcie tryumfalnym witany okrzykiem,
Z Rzeszowskiego jarmarku wrócił pułkownikiem;
I za każdym awansem wyższe jego progi,
Szerszy galon u czapki i dłuższe ostrogi,
A co najlepsze, że tak wkłamał się sam w siebie,
Że na prawdę wszystkiego przysiągłby w potrzebie.

P. Wacław. (*)

No, ale dobry człowiek, zawsze panem w domu...

Paulina.

Co? Panem w domu? Komuż Pan to mówisz, komu?
On nie ma innéj woli jak wolę méj ciotki
I jéj miluchnej Zosi, téj układnéj kotki,
Co niby bez pazurków wydrapać się umie,
Co na przekor stosunkom i rodzinnéj dumie,
Depce po naszych głowach i w górze zostanie.
Prawda, że Pułkownika do niéj przywiązanie
Różnie różni tłomaczą i nie bez przyczyny,
Bo mimo ciągłych uwag ze strony rodziny,

Mimo wahań synowca, oporu bratowéj,
Coby chciała posagu, a nie chce synowéj,
Mimo licznych scen w domu przy swojém obstaje
I z nią tylko majątek synowcowi daje.

P. Wacław.

Szaleństwo niepojęte! - Ma tak dobrą żonę,
A żona siostrzenicę, czemuż w inną stronę
Narzucać swój majątek?!

Paulina.

Ja tego nie mówię.

P. Wacław.

Tak, ale ja powiadam.

Paulina.

A złość w każdém słowie.

P. Wacław.

Bynajmniéj.

Paulina.

Szczerze.

P. Wacław.

Szczerze. Ja mu to wyjaśnię.

Paulina.

I na tém Pan nie stracisz.

P. Wacław.

Otóż i on właśnie.
(Paulina odchodzi.)





SCENA V.
Morderski, P. Wacław, Narcyz.
(Morderski: siwa głowa, wąs wyczerniony łączy się z faworytami. Czapeczka z galonem bez daszka na bakier, ostrogi, postawa niewojskowa. Narcyz: czub wytrefiony i wąsik zakręcony, oznaczające zamiłowanie w sobie — ubiór wytarty. Morderski wyszedłszy z Narcyzem ze swego pokoju, rozmawia z tymże trochę w głębi — Wacław na kanapie książkę czyta.)
Morderski.

Sędziego nie ma w domu, a Wać Pan jak zero.
(Narcyz się kłania.)
Piramidalny kłopot! wrócili?

Narcyz (lękliwie i drgając za każdém wykrzyknięciem Morderskiego).

Dopiero
Wrócili.

Morderski.

Wszyscy?

Narcyz.

Wszyscy.

Morderski.

I żadnéj poślaki,
Żadnéj wieści o Hryńku?

Narcyz.

To jego majaki
Proszę ja Jaśnie Pana; pewnie umarł może.

Morderski.

Jakiżeś Wać Pan... Słuchaj, jeszcze raz powtórzę:
Pięć reńskich za wieść o nim, dziesięć za wskazanie,
A kto złapie i zwiąże, dwadzieścia dostanie.
Czy rozumiesz?

Narcyz.

Ta czemu.

Morderski.

Miéj wartę przy sobie,
Abyś mógł na wezwanie ruszyć w każdéj dobie.
Ale sekret zalecam — sekret — ani słowa —
Mille tonnerres! ani słowa, ręczy twoja głowa.

Narcyz.

Moja?

Morderski.

Tak, twoja. Reńskich dwadzieścia dostanie,
Kto złapie — kto wypaple... znasz mnie?

Narcyz (kłaniając się).

Jaśnie Panie.

Morderski.

Mille tonnerres! żeby kości jak marmur miał twarde,
Jakem stary weteran zetrę go w musztardę.
(Narcyz aż przysiadł.)
I Wać Pan bądź dziś wszędzie, ręką i oczyma,
Bo u mnie wiesz pardonu dla winnego nie ma.
Marsz! (Narcyz odchodzi.) Panie Narcyz!

Narcyz.

Słucham.

Morderski.

Cóż? niema kapeli?

Narcyz.

Jeszcze niema.

Morderski.

Bodaj ich wszyscy djabli wzięli!
Zapewne dudy swoje stroją gdzie przy flaszy,
Potém ich harmonija gości mi wystraszy.

Wyprawić z kozakami czém prędzéj kuryera,
Niech trzeźwych czy pijanych po drodze pozbiera.
Marsz! (Narcyz odchodzi.)





SCENA VI.
Morderski, P. Wacław.
P. Wacław.

Jak zawsze po żołniersku! Marsz, raport, rozkazy.

Morderski.

Posiwiały w obozie przejąłem wyrazy.
Kiedy komenderuję, niech się nikt nie pyta,
W prawo, w lewo, naprzód marsz! Mille tonnerres i kwita.

P. Wacław. (*)

Marsz! A jak nie usłucha?

Morderski.

To go piorun trzaśnie.

P. Wacław.

Trzaśnie! — A jak nie trzaśnie?

Morderski.

Otóż tu sęk właśnie.
Nie słucha jeden, drugi, a żona na czele,
Buntują mi szeregi.

P. Wacław.

Pobłażasz za wiele.

Morderski.

Knuje spiski z Pauliną. Znam wszystkie powody,
No, ale milczeć muszę dla domowéj zgody.

Przytém, wiesz: Pan Piotr człowiek, z którym trudna rada,
Chce, nie chce, siak tak.

P. Wacław. (*)

Słowem, jakto Pan powiada:
Piramidalny głupiec.

Morderski.

No, piramidalny,
Nie mówię, ale prawda, że nie zbyt jenjalny.

P. Wacław.

Arcy prawda.

Morderski.

W tém kłopot. Nie ma swego zdania,
Na babskie szepty matki chętne ucho skłania.

P. Wacław.

Dobry więc syn.

Morderski.

Głupi syn, głupi jak cholewa,
Bo nie żeniąc się z Zosią czegoż się spodziewa?
Matka mało dać może, bo sama nic nie ma,
A odemnie bez Zosi grosza nie otrzyma.

P. Wacław.

Zosia go kocha?

Morderski.

Nie wiem.

P. Wacław.

Lecz chce iść za niego?

Morderski.

To moja wychowanka, nic nie ma swojego.

P. Wacław. (*)

Tak przez tyle lat, tyle sukienek dostała,
Przez tyle czasu jadła, pod dachem mieszkała,
Tak, prawda, Wychowanka woli mieć nie może,
Musi słodkie czy gorzkie przyjmować w pokorze.
Ależ i Pana Piotra nie widzę, przewiny,
Wszakże dzisiaj przyjeżdża i dziś zrękowiny.

Morderski.

Już to trzecie, — Mille tonnerres! — Matka zawsze skręci,
Bo urodzenia Zosi nie spuszcza z pamięci.
A tu ten hultaj Hryńko bruździ w swoję stronę,
Bo gdy raz zapowiedzi były ogłoszone:
Zofija wychowanka Jaśnie Wielmożnego
Pułkownika Hektora Kaspra Morderskiego,
Niewiadomych rodziców... — lękałem się bowiem
Spłoszyć matkę i syna jak nazwisko powiem...
Ten hultaj, łotr wierutny, ma na tyle czoła,
Przesłać skąd, djabli wiedzą, protest do kościoła,
Że małżonków Bajdułów Zosia córka prawa,
Że bez ojca ją za mąż wydać nie mam prawa...
No, a on ojcem musi pozostać przed światem...

P. Wacław.

A nim nie jest?

Morderski.

No, to... ten... ale rzecz nie na tém.
Piramidalny kłopot!

P. Wacław.

Łatwe do pojęcia,
Chce córce wrócić godność prawego dziecięcia.

Morderski.

Bajka! — Ale co gorzéj wpadł jak kamień w wodę,
A ja chciałbym go skłonić, zrobić pewną zgodę,
Aby mi raz na zawsze praw swoich odstąpił.
Lubo to wór dziurawy, nie będę dziś skąpił,
Czego tylko zażąda, dać mu jestem skory,
Bylem się raz mógł pozbyć tej nieznośnéj zmory.
Powinienby on wprawdzie siedzieć już za kratą,
Bo z dawien dawna pilnie zasługiwał na to,
Lecz ze względu na Zosię patrzałem przez szpary,
On to wiedział, dlatego teraz nie zna miary
I w jawną wojnę zmienił podstępne wykręty.
Kazałem go więc szukać... jak będzie zamknięty,
Jak się dobrze wytrzeźwi, a lepiéj wygłodzi,
Na dobrowolny układ może się i zgodzi;
Może, jak pomiarkuje, że idzie o skórę,
Zrzeknie się córki, pójdzie za dziesiątą górę.





SCENA VII.
Ciż sami, Regina, Paulina, Pan Piotr.
Regina (wchodząc).

Jest i Pan Piotr.

P. Piotr.

Rzecz dziwna, podziwienia godna.

Morderski.

Na przykład?

P. Piotr.

Wpadłem w błoto — w błoto, głową do dna.

P. Wacław.

Głową? — Pan? — hm!

P. Piotr.

Koń wierzgnął raz jeden i drugi...
Koczyk.... rym! — padam do nóg.[1] — A ja hep!.. jak długi...
A kto winien wszystkiemu? — Wojsko i dobosze.

Regina.

Wojsko?

P. Piotr.

Trrram, trrram i trrram, trrram, mijajże ich proszę!

Regina.

Wojsko idzie?

P. Piotr.

A idzie — z bębnami.

Regina.

Którędy?

P. Piotr.

Kiedy tu idzie, a więc pewnie pójdzie tędy.

Regina.

Chodźmy zobaczyć.

Paulina.

Chodźmy.

Regina (biorąc pod rękę).

Chodź, chodź Panie Pietrze.

Paulina.

Panie Wacławie.

P. Wacław (podając rękę).

Służę.

P. Piotr.

Wilgotne powietrze,
Że w rowie...

Paulina.

A Pułkownik?

Morderski.

Nie mam wprawdzie czasu..
Lecz wilka ciągnie zawsze natura do lasu.

Paulina.

A potém, jak zobaczą czapeczkę, ostrogi,
Może nam za broń wezmą i uderzą w rogi.
(Odchodzą.)





SCENA VIII.
Zosia, potém Hryńko, późniéj Szymon.
(Zosia wychodzi ze swego pokoju, wygląda przez drzwi środkowe, potém wraca i siada na kanapie.)
Zosia.

Jak wymiótł... żywéj duszy... każdego coś bawi,
Mnie tylko smutek ściga, mnie tęsknota trawi;
Chciałabym się gdzie ukryć, wypłakać się głośno,
A oni bez litości, każą być radosną.

(Hryńko pokazuje głowę, potém zwolna wchodzi drzwiami od ogrodu. Ubiór wpół chłopski, zaniedbany bez przesady — Zosia postrzegłszy go krzyknęła i zerwała się z kanapy.)
Hryńko.

Nie bójcie się córeczko, ja was nie ukąszę,
Chociaż to wasze dźwierki coraz dla mnie wąższe.

Zosia.

Ach jeżeli się boję, to się o was boję,
Bo już dziś nie zasłonią żadne prośby moje.

Hryńko.

Wiem, wiem, stary się gniewa, stary na mnie czycha,
Ale wszyscy u bramy, a ja szedłem z cicha...
Ot, grosza mi potrzeba.

Zosia.

Nigdy nie mam wiele,
Ale, co tylko mogę, chętnie wam udzielę.
(dając)
Oto jest wszystko — weźcie — i idźcie czémprędzéj.

Hryńko (chowając pieniądze).

To mało... A mnie dużo... dużo trza pieniędzy.

Zosia.

Ależ nie mam, dla Boga.

Hryńko.

Może fantów nieco?

Zosia.

Jakichże?

Hryńko.

Ot pierścienie na palcach się świecą.

Szymon (wchodząc).

Słucham... Czy Panuńcia wo... A tyś wlazł którędy?

(Hryńko na pierwsze słowo Szymona skoczył ku drzwiom ogrodowym, ale postrzegłszy Szymona wraca.)
Hryńko.

A tobie co do tego, tędy czy owędy?

Szymon.

Nie lękaj się Panuńciu, drwij z tego włóczęgi...
(zasłaniając ją sobą)
Nie bój się... Ja tu jestem.

Hryńko (parskając śmiechem).

Patrzcie, jaki tęgi.
Idź stary capie, krzywdy panience nie zrobię,
Jako rodzic z córeczką rozmawiamy sobie.

Szymon.

A ty łotrze!..

Zosia.

Szymonie, to mój ojciec przecie.
(do Hryńka)
Za te moje pierścionki nie wiele weźmiecie,
A ja się z żalem drogich pamiątek pozbawię.

Hryńko.

Ja te drogie pamiątki u Moszka zastawię;
Możesz Panno córeczko ztamtąd je wykupić,
Mnie o to idzie, abym miał...

Szymon.

Za co się upić...

Hryńko (do Szymona).

Ciszej! (do Zosi) Abym miał dzisiaj czém prędzéj na drogę,
Bo tu coraz mi duszniéj, pozostać nie mogę...
O hultajów nie trudno... gotów jeszcze który
Schwycić mnie i na lata wsadzić gdzie do dziury.

(Szymon po wierszu: A ja się z żalem etc. dobywa z kieszeni talara, którego z wielu papierków rozwinąwszy daje w złości Hryńkowi.)
Szymon.

Na, masz, idź... a nie wracaj. (Hryńko chowa talara.)

Zosia.

Na to nie zezwolę.
Oddaj mu jego pracę... pierścionki dać wolę.
(Hryńko chowa pierścionki.)

Hryńko.

Dajcie pieniędzy, a dziś pójdę w obce kraje
I raz na zawsze, słowo honoru wam daję.

Szymon.

Tfy!

Hryńko.

To panno córeczko usługa nie mała.

Zosia.

Przynajmniéj aż do jutra... będę się starała...

Hryńko.

Dobrze, dwadzieścia bitych, w lasku, jutro rano...
A kto wié, może za to dam wam jakieś wiano.
Mogłem wprawdzie tu nie przyjść, bo szpekulacyja
Z wielkiemi osobami dziś mi się nawija;
Mogłem łatwo zarobić pięknego grosiwa,
Ale jakoś mi nie w smak... bo rzecz nieuczciwa.

Szymon (obracając się ku drzwiom).

Słucham. Przecie ktoś woła.

Hryńko (uciekając we drzwi ogrodowe).

Niech Panna pamięta.

Zosia (do Szymona).

Nie puszczaj tu nikogo.

Szymon.

Tak, mam strzedz natręta.

Zosia.

Boże, Boże! to wiele, nadto na me siły
(stając we drzwiach ogrodowych)
I staje... (kiwając chustką)
Prędzéj... prędzéj... tam... drzewa by skryły...

Szymon (za drzwiami).

Nie ma nikogo, nie ma... wierz mi Pan, że nie ma.

P. Wacław (wchodząc).

Nic nie szkodzi.

(Na słowa Wacława, Zosia zamyka drzwi i staje przed niemi jakby chciała zasłonić i tak nieporuszona i ze spuszczonemi oczyma zostaje aż do wejścia Wacława — Szymon wszedł za Wacławem i zatrzymał się w pół sceny, pomieszany stoi tam do końca aktu. — Wacław wszedłszy i postrzegłszy Zosię, spojrzał na Szymona — idzie do stolika, bierze książkę, potém śledczém okiem spojrzawszy na Zosię, kłaniając się mówi:)
P. Wacław.

Przepraszam. (Odchodzi.)

Zosia (zaledwie Wacław zamknął drzwi, do Szymona).

On słowa dotrzyma...
Prawda?.. On nie zły człowiek... prawda?.. Tylko głowa
Szalona.... lecz ja ręczę, on dotrzyma słowa...
Tylko pieniędzy...

Szymon.

A skąd?

Zosia.

Zegarek zastawisz...
A im spieszniéj, tém prędzéj mnie i jego zbawisz.

(Wciska zegarek dobyty ze szuflady w rękę Szymona i odchodzi. Szymon zostaje na miejscu w bolesném zamyśleniu — zasłona spada.)
Koniec aktu I.
AKT II.

(Salon pierwszego aktu — oświecenie rzęsiste — drzwi w głębi otwarte, słychać muzykę; kanapa, przed nią stolik po lewéj stronie od aktorów przy drzwiach ogrodowych; po prawéj stronie trochę w głębi P. Szczekalska, Hilary i Zefiryn grają w karty.)

SCENA I.
P. Szczekalska, P. Hilary, P. Zefiryn, później Zosia,
Michał, Jan, Szymon.
P. Szczekalska (grając).

Tak, tak moi Panowie, wszystko to być może,
Ale ja to tymczasem między bajki włożę:
Sentyment sentymentem a rozum rozumem,
Bez ważnych przyczyn człowiek nie brata się z tłumem;
Wychowankę się kocha... niech jak własne dziecię,
Lecz całego majątku nie daje się przecie.

P. Hilary.

Własny synowiec bierze.

P. Szczekalska.

Synowiec go kupi
Dając rękę chłopiance; ale Pan Piotr głupi
Jak wszyscy Morderscy.

P. Hilary.

Och!.. Dawaj Pani karty.
Morderscy możni ludzie, zaczepiać nie żarty.

P. Szczekalska.

Niedawna ta ich możność... świat kołem się toczy,
Nie jeden sam się zdziwi jak się w górze zoczy.
Są ludzie, są, co milczą a wiedzą nie mało,
O, wiedzą bardzo dobrze, co się dawniéj działo...
Pułkownik bywał nadto lekkomyślnym z młodu.

P. Hilary.

Któż to tam wié?

P. Szczekalska.

Dziś właśnie nie brak nam dowodu.

P. Zefiryn (śmiejąc się).

Och! och! och! Pani, Pani!

P. Szczekalska.

Na różne przywary,
Różne wybryki żona patrzała przez szpary,
Musiała takich szparek potrzebować sama...
O! to jest bogobojna i gościnna dama...
Sprowadziła do siebie siostrzeniczkę lubą,
Nie wiem, czy się tym razem nie minie z rachubą,
Bo luba siostrzeniczka gadzina zjadliwa,
Co ciotunia usnuje ona żądłem zrywa.

P. Hilary.

Powiedzno Zefirynie, jak to cię ucięła?

P. Zefiryn.

Głupstwo, niewarto mówić.

P. Hilary (śmiejąc się dobrodusznie).

Wierszem go palnęła.

P. Szczekalska.

Co? wierszem wierszopisa? proszę — to zuchwała!

P. Hilary.

Na jednę jego odę tak mu odpisała:
„Nazwałeś się wzorowym w pięknéj sztuce Feba,
„I słusznie, bo wzór dajesz, jak pisać... nie trzeba.“
(Śmieją się z Szczekalską.)

P. Zefiryn.

Jak się sposobność zdarzy wezmę ją na pióro.

P. Hilary.

A tymczasem rozdawaj.

P. Szczekalska.

Ach téj to, téj skoro
Za mąż się wyforować. Dziś Wacława nęci,
A jak się z tym nie uda, na drugiego skręci;
Ten czy ów byle mąż. — O! są ludzie, są tacy
Co widzą różne rzeczy...

P. Hilary.

Ja wino na tacy.

(Michał podaje tacę z kieliszkami wina. Za nim Jan trzyma tacę z cukrami.)

Węgrzyn — w takim wilgotnym atmosfery stanie
Nie zaszkodzi.

P. Szczekalska.

Sprobuję. — Co ty tam masz Janie?

(Nabierają ogromne kupy cukierków i kładą przed sobą.)
P. Hilary (pijąc).

Hm, dobre!

P. Szczekalska (podobnież).

Nic dziwnego.

P. Hilary.

Ale co dziwniejsze,
Że jakoś od téj zimy kieliszki tu mniejsze.
Co to znaczy?

P. Szczekalska (napychając cukrami torbeczkę).

Bankructwo.

P. Hilary.

A ba!.. zbytek wszędzie.

P. Zefiryn (pchając cukry do kieszeni).

Arystokracya bratku. — Czy pączu nie będzie?

(Grają daléj. — Michał i Jan występują z tacami na przód sceny po lewéj stronie i tyłem obróceni do grających piją piwo i jedzą cukierki. — Szymon ze stoczkiem na kiju w ręku pokazuje głowę między nimi.)
Szymon.

Wy mnie wołacie? (Michał zachłysnął się.)

Jan.

Nie my, to tam u stolika.
(na stronie) Stary warjat!

Michał (postawił tacę z winem na stoliku — kaszląc).

Myślałem... że głos... Pułkownika...
Och! och! tak się zachłysnąć, ledwie nie skonałem...
Niechże go licho porwie razem z jego szałem.

(Szymon odesłany przez Jana zbliżył się do stolika i zdawał się pytać kolejno grających czy go wołali. — Ci się śmieją, Szymon odchodzi w głąb grożąc Michałowi i Janowi.)
Zosia (wychodząc z drugiego salonu).

Proszę Cię, mój Michale, poszukaj na górze
Flaszeczki z octem.

Michał (leniwie).

Nie mam czasu... gościom służę.

Zosia.

To ty Janie... proszę cię... jestem zmordowana,
A słabo mi się robi.

Jan.

Ja tu czekam Pana.

(Zosia obrzuca szyję chustką od nosa i wychodzi w drzwi na prawo.)
Michał.

Hę! Słabo jej się robi... omdlewa, usycha...
Jaka mi Księżna Pani, Zośka Bajdulicha.
(Śmieją się i mówią daléj po cichu.)

P. Szczekalska.

Trzy.

P. Hilary.

Cztery.

P. Szczekalska.

Trzy.

P. Hilary.

Cztery.

P. Szczekalska.

Trzy!.. Pan masz złe maniery.

P. Hilary.

A Pani jeszcze gorsze płacąc trzy za cztery.
(Grają daléj.)

Michał (do Jana).

Parniętam jakby dzisiaj, Pan wrócił do domu,
Z kim? z nią. Zkąd? z lasu. Więcéj nie mówił nikomu.
Umyta, ostrzyżona, do piekarni wzięta
Z razu boso, w koszulce pasała gąsięta;

Potém już w gorseciku poszła do gard’roby,
Wkrótce Pani ją wzięła do swojéj osoby;
Późniéj ją na spacery brano dla posługi,
W końcu i do salonu weszła raz i drugi
I nareszcie od łyczka, Panie, do rzemyczka...

Jan.

Będzie z niéj wielka Pani, Złotogór dziedziczka.

Michał.

Och! o tém jeszcze babka na dwoje wróżyła;
Kłaniałbym się inaczéj gdyby pewność była.

Jan.

Każdy wie przecie...

Michał.

Co? — Nic. — Co zasłyszy, baje,
Jeden Hryńko wie więcéj, jak się wiedzieć zdaje.

Jan.

Lecz Marta jego żona, piękną Martą zwana,
Była w łaskach u Pana, wszakże to rzecz znana...

Morderski (we drzwiach).

Jest tam który! Mille tonnerres! Czy śpi służba cała?!

Michał.

Panna Zofija octu szukać nam kazała.
(Lokaje odchodzą, z Morderskim.)

P. Hilary.

Bo Pani lubisz ganić, a ja chwalić wolę...

P. Szczekalska (kończąc).

Tego, u kogo codzień miejsce mam przy stole.

P. Hilary (dając karty do zbierania).

Są ludzie, którzy wiedzą, co w świecie w obiegu,
Lubo wszyscy nie byli w Pilźnie na noclegu.

P. Szczekalska (zrywając się).

Pan mi chybiasz.

P. Hilary (z flegmą).

Przepraszam.

P. Szczekalska.

Nie gram z grubianami.
(odchodząc) Podzielcie się.

P. Hilary.

Ale czém? — słowem czy markami?

(P. Szczekalska idąc do środkowych drzwi gubi z torbeczki cukierki w kolorowych papierkach.)

To baba! jak dwa djabły i jeszcze coś z górą.

P. Zefiryn.

Jak się sposobność zdarzy wezmę ją na pióro.

P. Hilary.

Ale coś tu dziś wszystko idzie na zatokę....
Tace jakoś nie gęste... w zdrowiach widzę zwłokę...

P. Zefiryn.

Czasby i na wieczerzę.

P. Hilary.

Co to wszystko znaczy?

P. Zefiryn.

Arystokracya.

P. Hilary (odchodząc).

Chodźmy. — Ja myślę inaczéj.





SCENA II.
Regina, Paulina.
Paulina.

Cóż Michał? — Coś nas stroni... czy znaleść nie mogą?..

Regina.

Wszystko pójdzie najlepiéj, ale inną drogą.

Paulina.

Ach Ciociu!.. Plan był dobry... po co, na co zmiana?..
Niech tylko Hryńko przyjdzie a nasza wygrana.
Niech no Pan Piotr przy świadkach swego teścia zoczy,
A ze wstydu i strachu przez okno wyskoczy.

Regina.

Ale Hryńko tak nie chciał i swój zamiar zmienia.

Paulina.

Dlaczego?

Regina.

Bo ma rozum, lęka się więzienia
Mimo naszéj obrony.

Paulina.

Trzeba było spoić.

Regina.

Mówi, że się poprawi, że przestanie broić...

Paulina.

To piorun w nas uderza! Łotr dziś się poprawia,
I hultaj nas bez względu w kłopocie zostawia.

Regina.

Ale moja Pauliniu dosłuchajże końca:
Właśnie to nie był piorun, ale promyk słońca,

Co myśl moję oświecił. Łotr głosi swe żale
I chce iść za granicę... dobrze... doskonale!
Posłałam więc do niego jak od mego męża,
Że żal i chęć poprawy gniew pański zwycięża,
Że Pan chce mu przebaczyć jako ojcu Zosi,
Da mu nawet na drogę, jeśli go przeprosi,
Publicznie do nóg padnie, przyrzeknie poprawę,
(śmiejąc się)
Córkę pobłogosławi... i tak skończy sprawę.

Paulina.

I cóż?

Regina.

Hryńko przystaje.

Paulina.

No, to będzie zgoda.

Regina.

Przeciwnie do niezgody wiecznych drożdży doda.
Bo jakby przyszedł groźno zrywać zrękowiny,
Wzięliby go zamknęli za winy nie winy,
Zosia by popłakała, plotki poszumiały,
I za rok lub dwa zgasłby zdarzenia wstyd cały;
Nawet dowód żyjący jakby znikł za kraty...
Kto wié... może się jeszcze znajdą antenaty
A Pan Piotr ceniąc zaszczyt z Zośką się ożeni.

Paulina.

A niechże Pan Bóg broni!

Regina.

Wszystko to się zmieni,
Jeśli Hryńko pokornie Panu do nóg padnie.
Gniewać się, nie ma za co... a kochać nieładnie,

Wszyscy tatkę zobaczą... córka witać musi...
A Morderski pan z panów wstydem się zakrztusi.
(śmiejąc się)
Ach! to będzie cudownie!.. Co za scena czuła...
W objęciach Pana Piotra pijany Bajduła...
No, jak Pan Piotr przez okno wtenczas nie wyskoczy,
To już na Złotogóry ma apetyt smoczy;
Że zaś łotr łotrem będzie... nie dotrzyma słowa,
I zawsze bruździć może, w tém już nasza głowa.

Paulina (rzucając się w objęcie).

Ciociu! jesteś Aniołem stróżem w każdym względzie.





SCENA III.
Regina, Paulina, Michał, późniéj Szymon.
(Kiedy Michał zbliżał się do Pań, Szymon ze stoczkiem przechodził w głębi przez scenę — nagle zwrócił się myśląc, że go wołają i niewidziany staje za mówiącymi czekając rozkazu.)
Paulina (do Michała).

Ha, jesteś przecie. Cóż tam?

Michał.

Wszystko dobrze będzie,
Przyjdzie podczas wieczerzy, zaczeka w ogrodzie...
Ale to z Hryńkiem Pani, sprawa jak na lodzie:
Trzeźwy, tchórz... pijany, czart, nic go nie powstrzyma...
Nie dałem mu pieniędzy... szczęściem że ich nie ma,
Ale szynkarz na kredkę w miarą go podkręci,
by nabył odwagi, nie stracił pamięci.
I przy furtce ogrodowéj w gęstwinie usiędzie,
Ja go tu wprowadzę, jak potrzeba będzie.

Regina (postrzegłszy Szymona).

Czego chcesz?

Szymon.

Pani woła?

Regina.

Idź precz! Boska kara,
Z tym waryatem! — snuje się, jakby nocna mara.

Paulina.

Może on nas podsłuchał?

Michał.

Co on tam rozumie.

Paulina.

Na cóż go cierpieć?

Regina.

Cóż chcesz? — Coś mu w uszach szumi,
A on, że to ktoś woła, tak jak w Boga wierzy,
I to bawi dom cały.

Paulina.

A więc — przy wieczerzy.
(Odchodzą — Szymon zostaje.)





SCENA IV.
Szymon, później Zosia.
Szymon.

Hryńka chcą tu sprowadzić... to są jakieś sidła...
I pewnie na Panuńcię... o trójko obrzydła!
Czarownica, djablica z urwipołciem w zmowie..
Doniosę Pannie Zosi... co mi na to powie...

(do Zosi wchodzącéj)
Coś tu się złego święci... ja się czegoś boję...
Pani, Panna Paulina i Michał we troje,
Chcą dziś Hryńka sprowadzić.

Zosia.

Tu?

Szymon.

Tu.

Zosia.

Być nie może.

Szymon.

Pewnie.

Zosia.

Lecz po co?

Szymon.

Nie wiem.

Zosia.

Cóż to jest, o Boże!

Szymon.

Jakaś złość.

Zosia (wchodząc niespokojnie).

Chcą go schwycić, ja się stąd nie ruszę.

Szymon.

Nie można.

Zosia (załamując ręce).

I ja tańczyć! tańczyć! tańczyć muszę!
Chcą naszéj hańby... spiesz!

Szymon.

Gdzie?

Zosia.

Powiedz mu, że zdrada...
Niech nie przychodzi... powiedz, że to moja rada...

Szymon.

Idź Panuńciu...

Zosia.

Już idę (śmiejąc się z goryczą) tańczyć, tańczyć idę.
(Odchodzi.)





SCENA V.
Szymon, później Narcyz.
Szymon (p. k. m.).

Kto wie... czy to nie on sam ściąga całą biedę...
(p. k. m.) Gdyby można... ha!.. dobrze.

(Obraca się i spostrzega Narcyza, który stojąc przy drzwiach zagląda niby do tańcujących.)

Ot! Boskie wskazanie.
Panie Narcyz! (Kiwa na niego, Narcyz się przybliża.)
Pułkownik każe ci mój Panie
Hryńka zamknąć bez zwłoki.

Narcyz.

Cyt!.. bo to w sekrecie...
Lecz, aby zamknąć złapać trzeba, wszak to wiecie?

Szymon.

On chce przyjść na bal.

Narcyz.

Gwałtu!

Szymon.

Furtką ogrodową.

Narcyz.

Biegnę.

Szymon.

Pułkownik mówił że ręczycie głową.

Narcyz.

Zawsze głową!

Szymon.

No, idźcie... tedy wam otworzę.

Narcyz (odchodząc z Szymonem w drzwi ogrodowe).

Głową!.. ja mam pachołków... lecz się wypsnąć może.





SCENA VI.
P. Wacław, P. Piotr.
P. Piotr.

Uf! Uf! co za gorąco! — Uf! co za pragnienie!

(Wypija duszkiem kieliszek wina z tacy, którą Michał zostawił i rzuca się na kanapę.)

Jakem Morderski, piękność Zosi bardzo cenię...
Ma oczy bardzo ładne... troszeczkę czerwone...
Nosek wcale miluchny... szkoda, że na stronę.

P. Wacław.

Co wygadujesz?

P. Piotr.

Ho! ho! ja dostrzegam żwawo...
Na stronę... prawą stronę... jak patrzy na prawo.
Figurka trochę cienka.. ja tłuściejszą wolę...
Pecz poprawić się może, przy obfitszym stole...
Prawda?

P. Wacław.

Niemylnie.

P. Piotr.

Piękna, ale piękność fraszka,
Małżeński związek, mama mówi, nie igraszka,
Trzeba wiary, ufności, a miłość przybędzie...
A ona już mi wierzy.

P. Wacław.

W jakimże to względzie?

P. Piotr.

Wierzy, jak w pismo święte w każde moje słowo,
Bo nigdy nie odpowie, tylko kiwa głową
I patrzy, jakby rzekła, nie jestem zdziwiona.

P. Wacław. (*)

O szczęśliwa, szczęśliwa przyszła twoja żona.

P. Piotr.

Bylem ja był szczęśliwy. — A jestem w obawie,
Tém jéj złém urodzeniem jak ością się dławię.
Nigdym jeszcze nie słyszał takiego nazwiska,
A nuż przez nią zostanę celem pośmiewiska?

P. Wacław.

Mówią Ostrorożanka... ba i Sapieżanka,
Czemużby śmieszném było zwać się Bajdulanka?

P. Piotr.

Tak, tak, ujdzie... lecz ojciec? — Czemuż żyje, czemu?
(Pije duszkiem.)

P. Wacław.

Trudnoż go zamordować, nawet Morderskiemu.

P. Piotr.

Prawda. Ale mi przyznaj, że nie przyozdabia
Mieć takiego tatula. — Gdzież jest? — Co porabia?

P. Wacław.

Beatus ille, qui procul negotiis
Paterna rura bobus exercet suis.

P. Piotr.

Rolnik? — Chłop? padam do nóg! — Bajduła do tego!
(Pije.)

P. Wacław. (*)

Kto wie, może potomek Bajduły sławnego,
Książęcia tatarskiego.

P. Piotr.

Co? ze krwi książęcéj?

P. Wacław.

Chana, co w pień nad Prutem wyciął sto tysięcy.

P. Piotr.

Ba? — A któż był wycięty?

P. Wacław.

Araby, Pogany,
Odtąd kraj bez Arabów, Bezarabią zwany.

P. Piotr.

Fiu! fiu! to nasz antenat za katy był dziarski.
Bajduła — czysty Tatar — czysty styl tatarski.
Nawet jak się rozpatrzę, to pewnie i w żonie
Wiele oryentalnego z czasami odsłonię.
Z tém wszystkiém, acz to piękna owa tatarszczyzna,
Jedak nie każdy pojmie, nie każdy ją przyzna;
I bierzcie to, nie bierzcie za szlachecką mrzonkę,
Wolę ja teścia na ski, a na ska małżonkę.

Morderski (we drzwiach w głębi).

Panowie! damy drzemią, a kapela chrapie.

P. Wacław.

Wszystkich zbudzimy.

P. Piotr.

Idę. (na stronie) Mądra, co mnie złapie.
(Odchodzi.)





SCENA VII.
Morderski, Narcyz.
Morderski (wołając we drzwi boczne).

Hej, wina dajcie!

Narcyz (sekretnie).

Hryńko schwycony w téj chwili.

Morderski.

Ha! jest. — Nikt nie wie?

Narcyz.

Nikt.

Morderski (daje pieniądze, potém zaciera ręce z radości).

Masz. — Gdzie go złowili?

Narcyz.

Przy furtce ogrodowéj spity leżał w rowie.

Morderski.

Idź, patrz, strzeż! A mille tonnerres! śmierć jak kto co powie!

(Odchodzi w drzwi środkowe, Narcyz w lewe.)
(Kiedy Narcyz raportował Morderskiemu, widać było w głębi drugiego salonu Michała między Reginą a Pauliną w żwawéj rozmowie.)




SCENA VIII.
Regina, Paulina, Michał.
Regina.

Na dziś wszystko przepadło.

Paulina.

Lecz czasu nie tracić.
Daj mi Ciocia pieniędzy... co zechcą zapłacić...
Byle Hryńka uwolnić...

Regina.

Idź jeszcze téj nocy.

Michał (biorąc pieniądze).

Wątpię czy potrafię.

Paulina.

Ba! — Przy takiéj pomocy!
(Michał odchodzi.)
Zosię przyszlij mi Ciocia, — może mi się uda
Małą zrobić dywersyą. (Regina odchodzi.)
Serce robi cuda...
Do jéj serca przemówię, niech publicznie prosi...
Morderski się rozgniewa... my staniem przy Zosi...
Niechby tylko zemdlała... to i to coś znaczy...
Każdy się spyta: Co? jak? — powtórzy inaczéj.





SCENA IX.
Paulina, Zosia, późniéj Szymon, Tanecznicy.
Paulina.

Zosiuniu moja luba, krzyż na cię zesłany,
Bądź mężną... twego ojca zakuto w kajdany.

Zosia.

O mój Boże! — Więc prawda... zgadłam... hańba... zdrada...
Któż? gdzie? jak? głowę tracę — cóż począć wypada?

Paulina.

Uspokój się kochanko, płacz ci nie pomoże,
Wysłuchaj mnie z uwagą.

Zosia.

O Boże! O Boże!
(Szymon sprząta karty i słucha.)

Paulina.

Padnij do nóg i błagaj dla ojca wolności,
Pułkownik nie odmówi wobec tylu gości.
(Słychać muzykę Mazura.)

Zosia.

Nie mogę... po balu...

Paulina.

Co?.. Ojciec w więzach jęczy,
A córka hasa, pląsa, śmieje się i wdzięczy.

Zosia.

Pójdę. (Szymon krząka, ściąga uwagę Zosi i daje znak głową aby nie szła.)

Paulina.

Idź, a pamiętaj, że ojciec jak w grobie.

Tanecznicy (wbiegając).

Mazur, Mazur!

I. Tanecznik (do Pauliny).

Służę.

Paulina (wychodząc do Zosi).

Spiesz!

Zosia (do siebie).

Jak tu radzić sobie?

Szymon (cicho).

Milczeć.

Zosia (podobnież).

Tak, tak... lecz wolnym téj nocy zostanie.

2. Tanecznik.

Ostatni mazur ze mną.

Zosia.

Zaraz, zaraz Panie...
(do Szymona) Pieniądze?

Szymon.

Są.

Zosia.

Po balu.
(Szymon potakuje.)

2. Tanecznik.

My zaczynać mamy.

Zosia.

Ach zaraz!

Paulina (z Tanecznikiem we drzwiach).

Zosiu! — Wszyscy na ciebie czekamy.





SCENA X.
Morderski, P. Wacław, P. Piotr, P. Hilary, P. Zefiryn.
(Słychać śmiech i hałas.)
Morderski (za sceną).

W twoje ręce!.. łapajcie!.. za mną przyjaciele!

(Wacław wbiega — Hilary śmiejąc się chwyta go wpół. Zefiryn rozpędzony wstrzymuje się przy samym brzegu sceny. Hilary bardzo czerwony, Zefiryn bardzo blady, tylko koniec nosa pałający — za nimi wbiega Morderski z butelką i kolejnym kieliszkiem, potém p. Piotr.)
P. Wacław.

Nie mogę, dosyć piłem.

P. Hilary.

Dosyć, to nie wiele.

Morderski.

No! Pana Piotra zdrowie!

P. Piotr.

Ja, ja, ja, wypiję!

(Wyrywa kielich, wypija i rzuca się na kanapę krzycząc.)

Vivat! Brom rom! ton ton ton! Niech Piotr sto lat żyje!

(Stoją od prawego 1. Zefiryn, 2. Hilary, 3. Morderski, 4. Wacław, 5. Piotr siedzi.)
P. Hilary (biorąc butelkę i nalewając).

Teraz pozwólcie, abym ścieląc się pod nogi,
Jako przyjaciel domu wniósł toast zbyt drogi.
Niech żyje nasz waleczny Jenerał kochany!
(Pije duszkiem.)

P. Wacław. (*)

Oho!

Morderski (na stronie do Wacława).

Na Jenerała byłem już podany...
Tylko czasu zabrakło...

P. Hilary.

Trzeba wyznać szczerze:
Nigdy się nasze wojsko nie wzniosło w téj mierze,
Nigdy taka postawa nie była mu dana
(z ukłonem)
Jak pod wodzą i wpływem szanownego Pana.
(Nalał i podaje Zefirynowi.)
Powiedzno Zefirynie, jakto w tym wierszyku.

P. Zefiryn.

W armat ryku, w krwawym szyku
Ciebie widać Pułkowniku.

P. Hilary (cicho poprawiając).

Jenerale.

P. Zefiryn.

Ależ rym.

P. Hilary.

Fraszka!.. Jenerale...

P. Zefiryn.

Dalibóg, że nie można.

P. Piotr (pijany).

Nie rozumiem wcale...
Stryjaszek Pułkownikiem... Ba! Ba!.. Jenerałem...
Kiedy Stryjaszek, ja wiem, w swojém życiu całém
Nie był nawet doboszem.

P. Wacław. (*)

Temu wino służy.

P. Piotr.

I na cóż jeden, drugi, świat i ludzi durzy.

Morderski (do Wacława).

Spił się. (do Hilarego) Spił się.

P. Hilary.

Zapomniał, że się Piotrem zowie.

P. Piotr.

Jak Stryjcio zadrze nogi, dziedzictwo załowię,
Zaraz za drzwi wytrącę tego z pochlebstwami,
Jeszcze prędzéj tamtego z głupiemi wierszami.

P. Zefiryn (na stronie).

Czekaj arystokrato, wezmę cię na pióro!

P. Hilary (w złości).

Jako przyjaciel domu byłbym podłym ciurą...

Morderski.

Cicho Hilarku, cicho... wszak widzisz gdzie głowa.

(Głosy przy uderzeniu trąb i kotłów za sceną.)
Głosy.

Vivat! niech żyje! Vivat! Nasza dziś Królowa!

(W drugim salonie okazuje się Zosia na krześle niesiona wśród wielu osób.)
Morderski, P. Hilary, P. Zefiryn.

Bravo! Bravo!

Morderski.

Dużego, dużego kielicha!

P. Piotr (na kanapie).

Niech żyje moja żona!

Paulina (w ucho Piotrowi z tyłu).

Zośka Bajdulicha.

(Pan Piotr jak uderzony chce się zerwać, ale nim się mógł obrócić Paulina już była znikła przez drzwi ogrodowe.)
Koniec aktu II.
AKT III.

(Noc — izba nie wielka, w głębi drzwi, przy tych po lewéj stronie okno zasłonięte firanką od dołu. Stolik przed oknem — pod niém różne graty; na przodzie sceny drzwi boczne na lewo i stół duży suknem przykryty, na stole papiery, kałamarz, dwie świece łojowe w nierównych lichtarzach zgaszone — po prawéj stronie stoliczek przed krzesełkiem.)

SCENA I.
Narcyz, Marek.
(Oba wchodzą bocznemi drzwiami z latarniami w ręku.)
Marek.

Możesz Pan być spokojny, dwa rygle i kłódka,
Chrapie aż szyby brzęczą... i noc téż już krótka.
A teraz... (Nadstawia rękę.)

Narcyz.

Co?

Marek.

Reńszczaki.

Narcyz (śmiejąc się).

Zaświerżbiały dłonie?

Marek.

Dał Pułkownik?

Narcyz.

Nie przeczę.

Marek.

Zatém proszę o nie.

Narcyz.

Ale... jakoś... coś... hm?

Marek.

Co?

Narcyz.

Aktuaryuszowi
Należy się sikorka.

Marek.

Niech ją sobie złowi,
Ja nie dam, Maciej także nie chce słyszeć o tém.

Narcyz.

Ależ cokolwiek.

Marek.

Za co? żeś Pan stał za płotem,
Kiedyśmy się z hultajem tarzali po ziemi?
Tam to było się dzielić guzami naszemi.
To jeszcze łaska Boska, żem go napadł we śnie,
I tak nie raz nas potém obdarzył boleśnie:
W Macieju, aż bulknęło jak go urznął w krzyże,
Daj Boże, za dwie niedziel jeśli się wyliże.
A mnie nogą z nienacka taką dał kolędę,
Żem się wypiął we dwoje... za tydzień nie siędę.
Ho ho ho! znają Hryńka cztery mil do koła,
Jemu na gładkiéj drodze trudno stawić czoła,
Ale co tam rozmawiać... czas się darmo traci,
Jutro nam Pan Pułkownik, co przyrzekł, zapłaci.

Narcyz.

No no — cicho — dam zaraz, ale usiądź sobie.
Ot pogadajmy jeszcze.

Marek.

Nie, tego nie zrobię,
Raz, że.... a potém czas spać.

Narcyz.

Masz i łóżko moje.

Marek.

Jegomość widzę tchórzysz?

Narcyz.

Nie, ale się boję,
Bo dom na osobności, w domu żywéj duszy
Oprócz mnie i tego tam... a nuż zamki skruszy,
Nuż tu wpadnie...

Marek (śmiejąc się).

I zdusi.

Narcyz.

Jakoś strach mój wzrasta.

Marek.

No — reńszczaki...

Narcyz (daje i palec na ustach).

Ale cyt!..

Marek.

Wiem. Śpij Pan zdrów i basta.
(Odchodzi.)

(Narcyz odprowadza aż do drzwi, tam dom zamyka, wraca, bierze z pod stołu pod oknem karabin bez kurka i pałasz bez pochwy do pół złamany.)
Narcyz (sam, zatrzymując się w środku sceny).

Noc, jest to rzecz okropna... zawsze się coś rusza,
Coś puknie, pęknie... w nocy na ramieniu dusza...
Broń djabła warta... stare graty, istne śmiecie...
Ale, jak kto napadnie, jest co złożyć przecie.
Świecić będę noc całą... spać się nie położę...

(Broń kładzie na dużym stole, świecę zapala w lichtarzu — a nim zgasił w latarni, słychać pukanie do okna.)

Hę? (chwyta karabin i grubym głosem) kto tam?

Zosia (za oknem).

Panie Narcyz!

Narcyz.

Głos żeński... on może.
(po krótkiém wahaniu się otwiera okno)

Zosia (w oknie).

Otwórz Pan, otwórz prędko.

(Narcyz idzie do sieni otworzyć i wraca z Zosią, okno zostaje przymknięte.)




SCENA II.
Narcyz, Zosia.
Zosia.

Mój ojciec zamknięty.

Narcyz.

Nic nie wiem.

Zosia.

Wiesz i ja wiem... przy furtce był wzięty.

Narcyz.

Cyt, dla Boga! to sekret!

Zosia.

Róbmy więc w sekrecie.
Gdzie klucze od aresztu?

Narcyz.

Pani nie chcesz przecie...

Zosia.

Chcę go uwolnić, zaraz.

Narcyz.

Z pod mego dozoru?

Zosia.

Klucze mój Panie Narcyz.

Narcyz.

Ja mam dać?

Zosia.

Bez sporu.

(Michał uchyla okno i całéj scenie przysłuchuje się skrycie.)
Narcyz.

Ależ pułkownik?

Zosia.

Fraszka, ja się innych boję.

Narcyz.

Ja się wszystkich boję.

Zosia.

Jak na ogniu stoję...
Ach, zmiłuj się nie spaźniaj.

Narcyz.

Właśnie chcę i spóźnię.
Pułkownik mi nakazał i zalecił groźnie,
Na głowę moję zaklął.

Zosia.

Ech, to próżne słowa.

Narcyz.

A ba! słowa nie słowa, a głowa to głowa.

Zosia.

Jeśli masz jeszcze ojca, matkę, siostry, braci,
Bóg tobie szczęściem wszystkich stokrotnie odpłaci,
Błogosławieństwo zeszle... w łasce będzie chować,
Żeś ojca biednéj córce dopomógł ratować.

Narcyz.

Ale ja także biedny drapię się do góry,
Nic nie mam prócz rozumu i dobréj figury,
A jak Panią wysłucham, oczywiście stracę:
Aspekta na promocyą i półroczną płacę.

Zosia.

Wszystko wynagrodzę.

Narcyz.

Hę?

Zosia (dając).

Szpilka brylantowa...
Warta dziesięć dukatów... Niech Pan obie chowa.

Narcyz (oglądając).

Dziesięć? — pewnie?

Zosia.

Najpewniéj.

Narcyz.

Ale ja się boję...

Zosia.

To zadatek.

Narcyz.

Zadatek?

Zosia.

Bo kwotę podwoję.

Narcyz.

Dwadzieścia.

Zosia.

Teraz... prędko...

Narcyz.

Zaraz... jeszcze słowo:
Przysięgnij Pani pierwej ni czynem ni mową
Nie zdradzić, żem jéj pomógł, żem rozmawiał o tém.

Zosia.

Przysięgam.

Narcyz.

Ani mru mru.

Zosia.

Przysięgam.

Narcyz.

A więc potém
Jeszcze dziesięć?

Zosia.

Tak, dziesięć.

Narcyz.

Niechże Pani zważa:
Weźmiesz latarnię.

Zosia.

Już mam.

Narcyz.

W końcu kurytarza... (przerywając sobie)
Ale raz ojciec wolny — wszystko dla niéj fraszka,
Powiesz chlubiąc się jeszcze, żeś puściła ptaszka...
Że zaś nie sama jedna, łatwo każden zgadnie,
I jak zaczną dochodzić, wszystko na mnie spadnie.

Zosia.

Lecz nie powiem... przysięgam!

Narcyz.

Nikomu.

Zosia.

Nikomu.

Narcyz.

Rzecz ważna, o mnie idzie, sam mieszkam w tym domu.

Zosia.

Przysięgłam, bądź spokojny.

Narcyz.

Niechże Pani zważa:
Weźmiesz latarnią.

Zosia.

Już wiem.

Narcyz.

W końcu kurytarza
Drzwi na prawo.

Zosia.

Na prawo.

Narcyz.

Na prawo — to klatka.

Zosia.

Daléj!

Narcyz.

Daléj okienko, a w okienku kratka.

Zosia.

Rozumiem.

Narcyz.

W głębi, w kącie, wychód na podwórze...
Z podwórza...

Zosia.

Prędzéj!

Narcyz.

Przez płot szust, chlust!.. i szczęść Boże!

Zosia.

Daj, daj.. (Narcyz podaje jéj pałasz, ona biorąc)
Cóż to jest?

Narcyz.

Pałasz.

Zosia.

Przez Boga żywego
Cóż ja z tém zrobić mogę?

Narcyz.

O! nic łatwiejszego,
Wrzucić mu przez okienko... już on to zrozumie...
Jak się tu zawsze robi... oho! Hryńko umie...

Zosia.

Ależ ja tego nie chcę. Zaraz jutro rano
Że się w nocy wyłamał, wszędzieby wiedziano.
Pułkownik śpi już teraz, jutro do dnia jedzie,
Nie powróci zapewne aż gdzieś po obiedzie,

O dzień więc prawie cały spóźni się odkrycie...
Tak, tak najlepiéj będzie jak wypuszczę skrycie.
No, klucze.

Narcyz.

Tego Pani nie żądaj odemnie.

Zosia.

Proszę, błagam, zlituj się.

Narcyz.

Wszystko nadaremnie.

Zosia.

Na klęczkach żebrzę łaski.

Narcyz.

To mnie nie zakryje,
Nie, nie chcę.

Zosia (zrywa się, staje przed Narcyzem, który się krok cofa, i mówi)

Panie!.. ja... ja... ja Pana... zabiję.

(Zosia próbowawszy nadaremnie przekupstwa, prośby, błagania, udaje się prawie w rozpaczy do groźby. Jak zawsze w ustach słabych, groźba jest przesadzoną i staje się komiczną — w głosie i w sposobie wymawiania powinno być więcéj znać, że sama nie zna koniecznie wartości słów, niż groźby wyraźnéj i mówi, bo już nie wie co mówić. Czas jakiś milczenie, patrzą sobie oko w oko — Narcyz nareszcie nie zwracając oczu pokazuje ręką klucz leżący na papierach. Zosia chwyta klucz i latarnią i wybiega bocznemi drzwiami — Narcyz zostaje jeszcze czas jakiś z wyciągniętą ręką.)
Narcyz.

Z kobietą nie ma żartu... w miłości czy gniewie
Co myśli, nikt nie zgadnie... co zrobi, nikt nie wie.

(p. k. m.) Jeno świt... dernę... dernę... i póty nie siędę,
Póki od Pułkownika dziesięć mil nie będę...
Hej, hej losie gałganie! Żebyś kałamarzem
Nie pchał mnie na sędziego, byłbym już kucharzem.





SCENA III.
Narcyz, Morderski.
(Narcyz bierze świecę, idzie dom zamknąć — we drzwiach przed nim staje Morderski. Narcyz odurzony zatacza się — opiera się o stół pod oknem, postawiwszy na nim świecę.)
Morderski.

Ha, jesteś. (Postępując na przód sceny.)
Narcyz... Narcyz... bliżéj!

Narcyz.

Jaśnie Panie?

Morderski.

Cóż Hryńko?

Narcyz.

Hryńko.

Morderski.

Jest?

Narcyz.

Jest.

Morderski.

Hultaja zeznanie
Pisać będziesz dokładnie... będziesz oraz świadkiem
Jeśliby kiedyś z czasem chciał skręcić przypadkiem.
Idź, zawołaj go.

Narcyz.

Ja? — tu?

Morderski.

Nim jeszcze odjadę
Chciałbym się, wprzód przekonać czy mu damy radę.
Bo jeśli się upartym, zuchwałym okaże
To w inne lepsze ręce odstawić go każę.
No!

Narcyz.

Ależ Jaśnie Panie jak areszt otworzę
Hultaj i Jaśnie Pana poturbować może.

Morderski.

O! o! o! Śmiałby?!..

Narcyz.

Śmiałby.

Morderski.

Tracąc respekt wszelki
Wziąć się do mnie fizycznie?

Narcyz.

Ma apetyt wielki.

Morderski.

Piramidalny hultaj i kłopot nie lada.
Grozić mojej osobie!.. cóż jednak powiada?

Narcyz.

Ryczy Panie jak wściekły... tak strasznie... tak srogo...

Morderski (oglądając się).

Ryczy? — Pachołki tu są?

Narcyz.

Nie, nie ma nikogo.

Morderski (p. k. m.).

Ale przecieć coś mówił.

Narcyz.

Mówił... rozmaicie.

Morderski.

Na przykład?

Narcyz.

Ha! na przykład.

Morderski.

Przecieć na me życie
Nie waży?

Narcyz.

Hm! hm!

Morderski.

Waży?

Narcyz.

Tak coś w tym sposobie.

Morderski.

Hę?

Narcyz.

Na Jasnego Pana ciągle mruczał sobie:
Niechno kiedy zawoła... niech tylko spróbuje,
To go... jego własnemi ostrogami skłuję.

Morderski.

A cóż to nie wie, że to wojskowe ostrogi?..
Skłuje! — A to Hotentot... barbarzyniec srogi...
Nie wołać go Mille tonnerres!

Narcyz (na stronie).

Tom się wypsnął ładnie.

Morderski.

Chodźmy do niego. Przez drzwi na grzbiet ci nie wpadnie,
Tchórzu!.. bo drzwi tęgie... co?.. tchórzu!.. drzwi dębowe,
Prawda?

Narcyz.

Ależ on jak lew... on łamie podkowę.

Morderski.

O! O! podkowę!

Narcyz.

Radzę nie bawić tu długo.

Morderski (z przymuszonym uśmiechem).

Przecieć zamknięty ryglem... kłódką jedną... drugą,
Tchórzu!.. kłódką tęgą... co?..

Narcyz.

Ot, kłódeczka licha.

Morderski.

Jak licha! — co to licha? — Idź Wać Pan do licha!
Ja Wać Pana Mospanie rozstrzelać tu każę.
(na stronie)
Drzwi... kłódka... siła, groźba... jak wszystko rozważę...

(Zosia otwiera drzwi boczne i nagle zamyka zobaczywszy Morderskiego.)
Narcyz.

Ha! (Ku drzwiom zwrócony nie spuszcza tych z oka.)

Morderski.
(Zbliżając się, późniéj zwrócony to przeciwną stronę plecy do pleców prawie.)

Co to było?.. co?.. jak?.. coś gdzieś uderzyło...

We drzwi niby... (Trącając łokciem Narcyza.)
Cóż milczysz... mówże — co to było?

Narcyz (do siebie).

Jak się dowie, zabije...

Morderski (zasłyszawszy).

Gdzie kiedy, kto, kogo?
(grubym głosem z trwogą)
Mille tonnerres!

Narcyz.

Ach!

Morderski.

Co ach! co?.. Djabeł z jego trwogą!
Tchórz taki najmężniejszych zastraszy. — Cóż? — ciemno, —
Duszno — zapal latarnię.... słyszysz? pójdziesz ze mną...

(Michał tłucze okno i gasi świecę — Morderski szuka drzwi po prawéj ścianie — Narcyz przyklęka za stołem od strony widzów.)

Narcyz!.. Narciu!.. Narcyzku! gdzie drzwi... bój się Boga...
Powiedz, gdzie drzwi... sto reńskich pokaż mi gdzie droga...
(Wychodzi)

Narcyz (na stronie).

Ha! żeby można wierzyć, sto reńskich wziąć ładnie...
Ale nuż mnie Mospanie na sucho dopadnie.

(Podnosi się, lecz zaraz znowu przyklęka usłyszawszy że się drzwi otwierają. — Zosia bez światła staje we drzwiach, słucha, cofa się, wraca z latarnią, trzymając w ręku mały zwitek papierów, rzuca klucz na stół i wybiega.)

Hm! znalazł próg bezemnie, bodaj dostał czkawki!
A to mi ciuciubabka!.. djabli z téj zabawki!..
Rozstrzelać!.. ludożerca... jakby ostre noże
Płatają jego słowa... Hej, hej, miły Boże!
Co téż ten wojak musiał namordować ludzi!
Gwałtu! — Ale niech dla mnie jeszcze się nie trudzi...
Kiedy mi Sądownictwa uchodzi karyera,
Ucieknę do Rzeszowa, pójdę na markiera.





SCENA V.
Narcyz, Regina.
(Regina w takiéj czarnej mantylce i w takim kapeluszu z zasłoną jak miała Zosia.)
Narcyz.

Po co Pani tu wracasz? — czy nie dosyć jeszcze?
Te wszystkie tajemnice jak djabelskie kleszcze
Wyrwą duszę nareszcie.

Regina (mówiąc powoli).

Jakie tajemnice?
Jakie? — Co?

(Składa kapelusz na stolik po prawéj stronie, wkrótce przy nim siada — Narcyz jak wryty.)

Zapal świecę. (rozkazując) Zapal Wać Pan świecę.
Cóż to, śpisz jeszcze? — przez szkło chcesz świecę zaświecić?

(Narcyz otwiera latarnię i zapala świecę — p. k. m.)

Przyszłam pomimo nocy Hryńka ci polecić.
Chcą go gwałtem uwolnić... słyszałam o zmowie...
Ostrzegam cię, zaklinam, strzeż jak oka w głowie.

Narcyz.

Strzegę.

Regina.

Co?

Narcyz.

Hryńka.

Regina.

Kłamiesz — Hryńko wypuszczony
A dozorca dał klucze.

Narcyz.

Pani...

Regina (surowo).

Przekupiony.
A wiesz WaćPan czém pachnie dymek z takich gnotów?

Narcyz.

Ach, wiem Pani, Pułkownik rozstrzelać mnie gotów.

Regina.

Nie, miałby wielki kłopot.

Narcyz.

Bardzo, bardzo wielki.

Regina.

Ale oddając pod sąd minie kłopot wszelki.

Narcyz.

Zbłądziłem nieszczęśliwy, uległem litości.

Regina.

I szpilce brylantowéj.

Narcyz.

Przebacz méj młodości,
Pani...

Regina.

Chcesz uciec?

Narcyz.

Radbym.

Regina.

Wróciłbyś po chwili,
Bo cię złapią.

Narcyz.

Mnie? złapią? a łotra puścili.

Regina.

Ty strzegłeś łotra, straże będą strzegły ciebie...
Wcześniéj téż nie wiedziano o tego potrzebie.

(łagodnie)

Ale znowu téj sprawy nie bierz tak do serca;
Pułkownik nie zastrzeli jak podły morderca,
Sąd także wzgląd mieć będzie na różne powody.

Narcyz.

Dusza we mnie wstępuje.

Regina.

Jesteś dzielny, młody.
Jesteś przystojny.

Narcyz (spuszczając oczy).

Och! och!

Regina.

Posiedzisz za kratą
Parę niedziel...

Narcyz.

Choćby cztery... dajmy na to.

Regina.

Potém.

Narcyz (p. k. m.).

Potém?

Regina.

No, potém pójdziesz na rekruta.

Narcyz.

O Pani! moja Pani! to strzała zatruta,
Co w najświetniejszą przyszłość jak piorun uderza.

Regina.

Jakto? nie masz ochoty wznieść się na żołnierza?

Narcyz.

Ochotę miałbym jeszcze, lecz kurażu nie mam.
(klękając)
Ach, ratuj, ratuj Pani, w wojsku nie wytrzymam.

Regina (p. k. m.).

Czy tak? — wstań — (rozkazując) wstań powiadam.
(łagodnie) Pomówmy spokojnie.
Czemuż nie chcesz być w wojsku?

Narcyz.

By nie być na wojnie.

Regina.

Zatém wolałbyś może pojąć sobie żonę?

Narcyz.

Ba!

Regina.

Młodą, ładną...

Narcyz.

Ba! ba! a gdzież znaleźć onę?

Regina.

Gdyby przytém sentyment posagiem był wsparty,
Może wziąłbyś dzierżawę.

Narcyz.

Wolne pańskie żarty.

Regina (p. k. m.).

Wpadłeś w topiel bezdenną... w uszy ci się leje...
Póki jestem przy tobie, póty miéj nadzieję.
Ale jak się raz cofnę, bulkniesz jak Bóg Bogiem.
Rozumiesz?

Narcyz.

Ach królowo! nie bądźże mi wrogiem.

Regina.

W rzuconéj ci gałązce znajdziesz pomoc snadną,
Mądry — chwycisz, wypłyniesz, — głupi — pójdziesz na dno.

(p. k. m)

Rozkazy już wydane, daremne wybiegi,
Jutro do kozy, pod sąd... potem marsz w szeregi.

Narcyz (padając do nóg).

Ratuj mnie Pani, ratuj, użycz swéj opieki...
Cóż ja nieszczęsny pocznę, jak zginę na wieki?

Regina (p. k. m.).

Wstań! wstań! (rozkazując) Wstań! (p. k. m.) Siadaj.
(rozkazując) Siadaj. — Bliżéj.

(Narcyz siadłszy na brzeżku stołka, przysuwa się nieśmiało ze stołkiem — p. k. m.)

Fiu! fiu! jakie
Sute włosów pierścienie... czy z natury takie?
Same się kręcą? Co?

Narcyz.

To...

Regina (seryo).

Jak?

Narcyz.

Tak... w pa... pilioty...
Na noc zawijam.

Regina.

Pyszne jak jedwabne sploty.
A z wąsikami cóż tam?.. tego już nie zgadnę.

Narcyz (śmieléj).

Przypiekam czasem.

Regina.

Proszę, ładne bardzo ładne,
I twarz ładna, rozumna... teraz trochąę blada...
Czy prawda, że za Panem sędzianka przepada?

Narcyz.

Pani...

Regina (seryo).

Prawda?

Narcyz.

Przepadła... to jest, przepadała,
Ale jak ojciec tego...

Regina.

A Marysia mała,
Siostra mojéj klucznicy, także oczkiem szuka...

Narcyz (uśmiechając się coraz śmieléj).

Hę, hę.

Regina.

A taż tłuściuchna Korkiewicza wnuka
Kocha się jak kot.

Narcyz.

Hę, hę.

Regina.

A cóż to Mocanie,
Wszystkie jak na lep!

Narcyz.

Hę, hę.

Regina.

Cóż drugim zostanie?!
Nawet i wyżéj, wyżéj coś się święci pono...
Ktoś tu przybiegł po balu...

Narcyz (zrywając się).

Och! och!

Regina (z flegmą).

Dostrzeżono.

Narcyz.

Ależ to względem ojca...

Regina (wstając i surowo).

O tém ani słowa,
Żeby cię piekli, siekli, to zguba gotowa.
Bo cała twoja zbrodnia wypłynie jak woda,
I tram tram... marsz na wojnę, a byłaby szkoda.

(z uśmiechem łagodnie)

Zresztą... czy to raz pierwszy stała tu jéj noga?
Czasami, wieczorem, co?

Narcyz.

Przysięgam na Boga...

Regina.

Co, że wolisz karabin? — Ale co to mówić,
Nie bywała, tém lepiéj... nie ma jéj czém złowić...

Lubo od takich łowów nie giną dziewczęta
Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi.
Gdzieś zdaleka pierś wzdycha, strzelają oczęta.

Narcyz.

Ależ...

Regina.

Co? — Z opiekunem każda wygra sprawę,
Łzy, łzy, potém ślub, w końcu posag na dzierżawę.
Przez jutro bądź spokojny, ufaj méj obronie.
Mądry zawsze wypłynie, a głupi utonie.
Pojutrze, choćbym chciała, już pomódz nie mogę
No, weź Wać Pan latarnią, poświecisz mi drogę.
(Odchodzą.)

Koniec aktu III.
AKT IV.

(Salon pierwszego aktu.)

SCENA I.
P. Piotr, P. Wacław, P. Hilary, P. Zefiryn.
P. Piotr (pośrodku, papiery w ręku).

Tak jest, moi Panowie, ten protokół złoto,
Wszystko w nim najdokładniéj, starałem się o to.
Ja byłem praktykantem rok i trzy miesiące,
Umiem pochwycić wątek, dowody palące,
Dobyć prawdę prawdziwą, choćby była na dnie,
I co ja już nie zgadnę, sam djabeł nie zgadnie.

P. Wacław.

Chwyciłeś, zgadłeś, co?

P. Piotr.

To, co mój honor plami.

P. Wacław. (*)

Twój honor?

P. Hilary.

Honor?

P. Piotr.

Honor. — Wesprę dowodami.

Jestem ukrócon w prawach przyszłego małżonka,
Szczęściem, że się wstrzymało na zmianie pierścionka.
Nie dość wstydu zaślubiać jakąś Bajdulankę,
Trzebaż jeszcze w niej cierpieć skrybusa kochankę.

P. Hilary, P. Zefiryn.

O! O!

P. Wacław.

To być nie może.

P. Piotr.

Tu nie ma wątpienia,
Ten protokół dokładny stan rzeczy ocenia,
Percypowani stróże, pachołki, lokaje,
Już żadnéj wątpliwości teraz nie zostaje.
Wzięta niegdyś ze śmiecia, niech śmiecie wymiata,
Niech ze szkodą familii, na zgorszenie świata,
Do majątku Morderskich praw sobie nie rości.

P. Wacław (*) (na stronie).

Co za śliczny exemplarz głupstwa i podłości.

P. Hilary (do Zefiryna).

Słuchaj no Zefirynie, tu burza za pasem,
Czy nie lepiéj cichaczem wymknąć się przed czasem.

P. Zefiryn (podobnież).

Wymknąć się, wymknąć... całkiem zgadzam się w téj mierze,
Która strona zwycięży, z tą zrobim przymierze.
(Idą ku drzwiom.)

P. Piotr.

Ho, ho, panowie! proszę, proszę zostać z nami.
Całéj naszéj rozprawy będziecie świadkami,
Ja chcę, pragnę rozgłosu... ja drukiem ogłoszę.

P. Zefiryn.

Jeśli może korekta...

P. Hilary (szturkając go łokciem).

Cicho!

P. Piotr.

Bardzo proszę —
Zostań z nami.

P. Hilary.

Tak, ale Pana niema w domu,
Rządy, zarządy, nie wiem czy powierzył komu.

P. Piotr.

Powierzył nie powierzył przyjmie co się stało.

P. Hilary.

Jako przyjaciel domu...

P. Piotr.

Śmiało, tylko śmiało;
Najlepiej się na ciepło dochodzą te rzeczy,
I doszły się najlepiéj... Narcyz nic nie przeczy,
Michał ze stróżem świadczą... jasne wszystkie fakta,
Zamknąłem więc protokół i wziąłem ad akta.





SCENA II.
Ciż sami, Regina, Paulina.
Regina (do Piotra).

Pan chciałeś mówić ze mną?

P. Piotr.

Tak i chcę niezmiennie.

(P. Piotr gestami w milczeniu zaprasza, aby wszyscy usiedli.)
Regina (wesoło).

Hm! jak widzę coś bardzo solennie.

P. Piotr.

Solennie.

(P. Piotr siedząc w środku z wolną i poważną deklamacyą. — Siedzą w takim porządku: od prawego 1. Paulina, 2. Regina, 3. Piotr, 4. Hilary, 5. Zefiryn, 6. Wacław.)

Dziś rano spałem... spałem... na wznak... na wznak spałem...
Bo tak śpię zwykle... nawet podobno chrapałem...
Ale to mniejsza... w tém — Pac! coś mnie w nos uderza,
Nietoperz, myślę... chwytam... lecz miast nietoperza
Widzę w ręku list — list — list. — Czytam raz dwa razy,
Trzy razy — hańba, zgroza, palące wyrazy.
Zrywam się, zrywam, nawet pantofli nie kładę
I chcę zaraz stolika spytać się o radę...
Bo takim jak ja ludziom stolik odpowiada...
Ale na cóż czas tracić, niepotrzebna rada,
Kiedy list wskazał jasno jak postąpić sobie;
Co każe bezimienny ja do joty zrobię,
I jest czarno na białém, mówię na wsze strony,
Że Narcyz jest kochankiem mojéj narzeczonéj.

(Wszyscy zrywają się, oprócz Wacława, który się roześmiał.)
Regina.

Cóż to Pan mówi, jak śmiesz wyrzec takie słowa!

Paulina.

A to rzecz niesłychana!

Regina.

Kłamstwo, złość, obmowa!

P. Piotr (z przyciskiem).

Jest kochankiem szczęśliwym.

Regina.

Ha, tego za wiele!
Znajdą się jeszcze tacy domu przyjaciele,
Co mu pokażą!

P. Piotr.

A ja protokół pokażę.

Regina (do Pauliny z politowaniem).

Zosia!

Paulina (podobnież).

Zosiunia!

Regina.

Potwarz, lecz w jakim zamiarze?

(Wacław się roześmiał głośno — wszyscy ku niemu oczy zwrócili; w ciągu téj sceny Hilary z Zefirynem udzielają sobie uwag po cichu, w których zdradza się niespokojność Hilarego, a złośliwy udział Zefiryna.)
P. Piotr.

Niech Panie się nie złoszczą, a Pan się nie śmieje,
Nie kłamię, nie boję się, ani téż szaleję,
Wczoraj zaraz po balu była u kochanka
Wasza Zosia, Zosiunia, skromna wychowanka.

Regina.

Paulino, trzeba koniec położyć zgorszeniu...
Zawołaj Zosię. (Paulina odchodzi) Ona sama zaskarżeniu
Oko w oko odpowie i jednym wyrazem
Zniszczy potwarz i skarci tę bezczelność razem.
Zosia! ten Anioł!

P. Piotr.

Hoho! nie bity ja w ciemie,
To Pani krew tatarska, to tatarskie plemie.





SCENA III.
Ciż sami, Paulina, Zosia.
Regina (do Zosi wskazując Piotra).

Chodź, chodź... zawstydź oszczercę.

Zosia.

Trzebaż méj pomocy?

Regina.

Mówi, żeś wychodziła wczoraj sama, w nocy.

P. Piotr.

Mówię, co wszyscy mówią.

Regina.

Milczysz?

P. Piotr.

Nieboga!

Regina.

Broń się.

Paulina.

Brońże się.

Regina.

Mówże.

Zosia.

Ach, zaraz dla Boga!

Regina.

Do téj plotki bezczelnéj nie dałaś powodu?

Zosia.

I cóż złego, żem wyszła.

Regina.

Dokąd?

Zosia.

Do ogrodu.

P. Piotr.

Miły spacer w pogodę, jak księżyc przyświeca,
Lecz szkoda, że deszcz padał, nie było księżyca.

Regina.

To rzecz dziwna.

P. Piotr.

Bynajmniéj, bo przez ogród ścieżka,
Do domku ustronnego, gdzie Pan Narcyz mieszka.

Paulina.

Narcyz?

Regina.

Mieszasz się.

Zosia.

Ja?.. nie.

Regina.

Słyszysz o czém mowa?

Zosia.

Narcyza nie widziałam, nie mówiłam słowa.

P. Piotr.

O! O!

Regina.

Pocóż tam byłaś oświeć nas w tym wzlędzie.

Zosia.

Dzisiaj nie mogę... jutro łatwo zgadnąć będzie.

Regina.

Ależ potwarz niezbita w prawdę się przemienia.

Zosia.

Gardzę każdą potwarzą w czystości sumienia.

Regina.

Mów prawdę... ja ci każę.

Zosia.

Nie mogę, nie powiem.

Regina.

Milcz więc, milcz... niczego téż więcéj się nie dowiem,
Jak to, co wie dom cały. Zdeptałaś w téj dobie
Przyzwoitość i względy winne nam i sobie.
Kochasz i zdradzasz razem...

Zosia.

Ja?.. Ja kocham? kogo?

Regina.

Tego z kim twoje schadzki ukryć się nie mogą.

P. Piotr.

Narcyz kocha, kochany od wnuki książęcéj...

(Głośno się śmieje.)
Regina (do Zosi).

Wstydź się.

Zosia.

Mamo.

Regina.

Tej nazwy nie chcę słyszeć więcéj.
(Odchodzi.)

(Wacław roześmiał się i wyszedł, wszyscy zdziwieni za nim patrzą. Hilary potém naradziwszy się z Zefirynem, wychodzą.)
P. Piotr.

Gardząc już tém po balu, com przyjął przed balem,
Oto pierścionek Pani. (ironicznie) Oddaję go z żalem.
(Rzuca na stół.)
Z mego jéj kochankowi podarunek robię,
Niech buty na wesele każe podszyć sobie.
(Odchodzi śmiejąc się.)





SCENA IV.
Zosia, Paulina.
(Paulina przechodzi na lewą rękę Zosi, która stoi odurzona.)
Paulina.

Zosiu biedna, Zosiuniu, ocknij się z rozpaczy,
Hańba wprawdzie nie mała... wzgarda wiele znaczy,
Musiały serce twoje uderzyć boleśnie...
Trzeba było przewidzieć... myśleć o tém wcześnie...
Bo co raz na świat wyjdzie w ukrycie nie wróci.
Zbyt przykre położenie niezmiernie mnie smuci.

(Biorąc za rękę i sadzając odurzoną.)

Usiądź Zosiuniu, usiądź, przestańże być głazem...
Naradzim się ze sobą i popłaczem razem.
Ciocia gniewa się słusznie, trzeba znieść pokornie...
Lepiéj było coś wyznać, jak milczeć upornie...
I mój wuj tą pigułką zakrztusi się trochę,
On co tak ostro sądzi czynności... za... płoche;

Przed blaskiem jego domu wszystkie względy gasną,
Ale przytérnm cię kocha jakby córkę własną,
Pozłości się, pogdera, a w końcu przebaczy.

Zosia.

Co? — Co mi ma przebaczyć? — co to wszystko znaczy?
Za co wszyscy chcą karać, kiedy ja niewinna?

Paulina.

Ależ oprócz w twém słowie, w czém rękojmia inna?
Miałaś do nocnej schadzki szlachetne przyczyny...
Nikt nie wierzy, ja wierzę, nie chcę szukać winy.
A potém, o mój Boże, czy me serce skałą?
Czyliż nie wiem, młodości jak potrzeba mało,
Aby w różowém świetle swą przyszłość postrzegła,
Aby za pierwszém cackiem jak dziecko pobiegła?
Ach, niema winy, niema ten co sercem błądzi...
Ależ Zosiu kochana świat inaczéj sądzi,
Jego sercem lód, duszą wieczna żądza sporu,
Przed nim pozór — czynem, czyn — niczém bez pozoru.
Co w tobie czuwa, czucia, co do dzieła wiodły,
Jeśli były szlachetne, jakże zgadnie podły?

Zosia.

Strasznie! okropnie!

Paulina.

Zatém wiekiem, sercem młoda
Chwytaj pochodnią, którą doświadczenie poda,
Bo jakkolwiek potężne byłyby twe cnoty
W nieprzebyte bezdenne zabłądzisz ciemnoty.

Zosia (całując ją po rękach).

Ratuj mnie ratuj, dobra, kochana Paulino.

Paulina (biorąc ją w objęcia).

Chętnie i mam nadzieję, że twe troski miną,
Wszystko się załagodzi bez trudności wielu,
I jeszcze będę tańczyć na twojém weselu.

Zosia.

O nie Paulino, tego nie żądaj odemnie,
Ten, co tak mnie obraził, błagałby daremnie.
Wznosząc potwarczych plotek obrzydliwe męty
Więcéj chęcią zniewagi jak gniewem przejęty.
Pragnie, nie wiem dlaczego, widzieć mnie zhańbioną,
Mnie wzrosłą w domu stryja, swoję narzeczoną,
Mnie, która mimo wstrętu oddając mu rękę
Ofiarę dobroczyńcom niosłam na podziękę.

Paulina.

Ależ Zosiuniu droga.. tu nie o nim mowa...
Ja myślałam, że związek co się jeszcze chowa,
Da się z czasem wyjawić, w małżeństwo zamienić.

Zosia.

Jak? co?

Paulina.

Narcyz się z tobą będzie mógł ożenić.

Zosia.

Narcyz? Ze mną?

Paulina.

Jeżeli cały fałsz w téj sprawie,
Państwo Morderscy raczą przebaczyć łaskawie.

Zosia.

Paulino, zatém i ty i ty wierzysz temu.

Paulina.

Nie wierzę z twojéj strony złemu najmniejszemu,
Ale że się kochacie, czyż to nie do wiary?
Jakieżby inne schadzek mogły być zamiary?

Zosia.

Paulino!

Paulina.

Przystojny!

Zosia (ze wstrętem).

Och!

Paulina.

Kocha cię!

Zosia.

Dla Boga..

Paulina (z przyciskiem).

On wprawdzie bardzo biedny, ty jesteś uboga,
Ale wiesz, że Pułkownik skąpstwem się nie splami...
Tych, których z łaski karmił, nie puści z torbami...
Zresztą i téj miłości potrzebna osłona.

Zosia.

Ależ ta miłość cała to potwarz szalona.
Nie chcę iść za mąż, nie chcę, jak jestem zostanę.

Paulina.

O w tém bardzo się mylisz, rzeczy nadto znane,
Aby Państwo Morderscy pokrywać je chcieli,
I niepewną osobę w swym domu cierpieli.

Zosia.

Niepewną!

Paulina.

Nie miéj za złe, że ci mówię szczerze.
Pułkownik opinii ulegnie w téj mierze,
Wydając cię gdzieś za mąż przebaczyć ci może,
Ale w domu zachować, jak dotąd, broń Boże.
Wszakże w powadze domu cała jego chluba.

Zosia.

Więc usunę się, pójdę.

Paulina.

Gdzie kochanko luba?
A wiesz ty, co świat powie zaraz w pierwszéj chwili?
Oto, że wychowankę z domu wygonili,
Za co? — no, łatwo zgadnąć.

Zosia.

Znajdę miejsce przecie,
Gdzie przy jakich panienkach.

Paulina.

O szalone dziecie!
Gdzie, jaka, która matka przy córkach zostawi,
Tę, którą jak wygnankę świat wprzódy osławi.

Zosia (wstrzymuje się od płaczu).

To służyć będę.

Paulina.

Służyć? — Cóż ty robić umiesz?
(Zosia spuszcza głowę i milczy.)
Ów najprostszy zarobek, czy łatwym rozumiesz?
Spojrzyj na twoje rączki, te pulchne pieszczotki,
Zdatneż one do maglu, konwi albo szczotki?
Próżno, próżno się łudzić tych nadziei głosem.
O nie jedna, nie jedna, gardząc miernym losem,

Co jéj stawiał pod strzechą kądziel i kolebkę,
Chwyciła kij wędrowny, podróżną torebkę,
Pełna siły, nadziei, ufna sama w sobie,
Rzekła: pracą i cnotą szczęścia się dorobię.
Lecz wkrótce jak ją życie w twarde wzięło kluby,
Poszła ze straty w stratę, aż na dno zaguby.

Zosia.

Strasznie! okropnie!

Paulina.

Stoisz nad rozstajną drogą,
Zastanów się wprzód dobrze nim posuniesz nogą.
I wierz mi, bo ja ciebie czczém słowem nie łudzę,
Że lepsza chatka swoja niż pałace cudze.
(Odchodzi.)

Zosia (sama, zwolna uklęka).

U Ciebie, Boże prośba niech mi sił wyjedna...
Bo upadam... bom biedna... bardzo, bardzo biedna.





SCENA V.
Zosia, P. Wacław.
P. Wacław (czas jakiś w milczeniu patrząc na nią, jakby do siebie).

Nie, nie, to być nie może.

Zosia (zwracając ku niemu oczy — spokojnie).

Prawda, że nie może? —
(wstając)
A jednak hańbę taką znieść muszę w pokorze.

P. Wacław.

Nie, nie, Panno Zofijo, znośmy tylko tyle,
Ile potrzeba, zbyt własnéj nie ufając sile.

Wzgarda milczy, to prawda, lecz milczy i wina,
Dlatego w otwartości ochrona jedyna.
Sama w obcéj rodzinie stoisz wśród zawiści,
Bo możesz upragnione zagarnąć korzyści:
Do majątku stryjaszka pan synowiec wzdycha,
Z drugiéj strony nań żona z dawien dawna czycha.
On niechętnie z połową rozstaje się działem,
Ona jeszcze niechętniéj z dożywociem całém;
Z Pauliną snując plotki nie szczędzą rozgłosu,
Bo w opinii świata wyrok twego losu;
Wiedzą, że jéj piosneczkę Morderski wciąż nuci,
Na jéj głos wychowankę wzniesie lub porzuci,
Ztąd potwarz o Narcyzie źródło swoje bierze,
Któréj mało kto wierzy, ja całkiem nie wierzę.

Zosia.

Dzięki Panie Wacławie, dzięki za to słowo,
Zgnębioną duszę siłą napełniłeś nową.
Pierwszy promień pociechy wpłynął w serce moje,
Bo czuję, że już odtąd nie tak sama stoję.

P. Wacław.

Chcę być Pani pomocnym, ale z drugiéj strony
Chciejże i Pani nieco uchylić zasłony.
Pozwól mi się zapytać, kiedy jak na warcie
Szymon przed drzwiami wzbraniał mi uparcie,
Byłaś sama w salonie? (milczenie) A... tak! (śmieje się.)

Zosia.

Och nie Panie
Wacławie, ten śmiech zimny, to wzgardy wyznanie,
Niech nawet i powiewem nie tknie mego czoła,
Bo serce moje czyste, lecz go znieść nie zdoła.

Nie odbieraj pociechy, którą wlałeś w duszę...
Wierz mi, ja milczeć muszę... przysięgłam i muszę...
Lecz jakkolwiek pozory zgubne mi być mogą,
I raz drugi w potrzebie poszłabym tą drogą.

P. Wacław.

Dobrze, wierzę ci Pani, lecz czy twe zamiary
Koniecznie wymagały tak wielkiéj ofiary,
Czy zapał acz szlachetny nie uniósł za wiele?
Ja w mojém doświadczeniu wątpić się ośmielę.
Poświęcenia się cnota wszystkich cnót korona,
Bóg szczodrze w duszę kobiet wrzucił jéj nasiona,
Ależ jéj nadużywać nie trzeba bezwzględnie
Bo starga siły twórcze, w końcu sama zwiędnie.
Wiele kobiet rozumie, że błądzi w tém życiu,
Jeżeli poświęcenia nie karmi w ukryciu,
Każda za coś, za kogoś chce cierpieć tajemnie,
Walczy, słabnie, upada, a często daremnie.

Zosia.

O zostawcie dla Boga, zostawcie kobiecie
Ślepą potęgę czucia, ciche serca życie.
Silni siłą czuwacie nad drogą osobą,
My sił waszych nie mając zasłaniamy sobą.

P. Wacław (p. k. m.).

Cóż Pani myślisz robić?

Zosia.

Jestżem woli Panią?
Na łasce, jak na nitce wiszę nad otchłanią,
Całą moją nadzieją, że nim dna dopadnę,
Już mnie z boleści życia nie zabolą żadne.

P. Wacław.

To są godność wrodzoną hańbiące nadzieje.

Zosia.

Godność! godność! o niechże i ja się rozśmieję!
Godności Pan wymagasz od tego motyla
Co szpilką wskróś przebity skrzydełka rozchyla;
Od jagody zdeptanéj, podciętego kwiatka,
Od téj, któréj jéj własna wyrzekła się matka.
A wiesz Pan, jak to boli, jak to pierś rozrywa,
Kiedy wśród serc milionów łączonych w ogniwa,
Wyrzec trzeba: ja sama! sama w całym świecie,
Podrzucone, gardzone, zabłąkane dziecie.

(p. k. m.)

Zawsze celem zawiści dla ojca, dla matki,
Często nawet przekleństwa za owe dostatki,
Których podziału ciągle żądali odemnie,
Ileż od nich cierpienia nie zniosłam tajemnie;
Ileż nikczemnéj złości od każdego sługi,
Co mścił cichą obelgą jawne swe usługi.
A ci, którzy kazali zwać się rodzicami,
Nie pytali o serce, nie mając go sami;
Byłam cackiem, nic więcéj — w Jéj pańskiém objęciu
Zimno mi zawsze było, obcemu dziecięciu;
Jego zaś przywiązanie, szum i blask szczodroty,
Coś jak słowo zagadki groziło z ciemnoty.
Owe łaski bez jutra cierpkim były darem,
Wdzięczność codzień żądana stała się ciężarem,
A ten świat na swych śmieciach zazdrosny i hardy
Ileż on mi w oklaskach nie udzielił wzgardy?!
Co tam szeptów, ucinków, co psoty dziecięcéj.
Od najmłodszych najbrzydszych, najgłupszych najwięcéj.

Ileż to ja jak lalka bez woli i mocy,
Pół w tańcu, a pół w płaczu nie spędziłam nocy;
I sama, zawsze sama płakałam utraty
Ubóstwa, lecz wspólnego śród rodzinnéj chaty;
I oto w całym świecie ów cel pośmiewiska,
Na którego ułomność każdy klątwę ciska,
Ów stary Szymon...

P. Wacław.

Szymon?...

Zosia.

Jest podporą całą,
Jedynym przyjacielem, co mi niebo dało.
Przebacz Panie Wacławie ten wylew goryczy,
Nadal Bóg tylko jeden łzy moje policzy;
Ale twój szczery udział, twoje dobre słowa,
W sercu biedna sierota, jak swój skarb zachowa.

(Zosia ścisnąwszy rękę Wacława odchodzi — on długo patrzy za nią w zamyśleniu)




SCENA VI.
P. Wacław, P. Hilary, P. Zefiryn.
P. Hilary.

Powiedz Panie Wacławie, jaka twoja rada,
Co mnie przy tych zdarzeniach uczynić wypada?

P. Wacław.

Nie wierzysz oskarżeniu?

P. Hilary.

Ach, któż wierzyć może?!

P. Wacław.

Myślisz, że jest niewinną?

P. Hilary.

Rękę w ogień włożę.

P. Wacław.

I że to wszystko potwarz?

P. Hilary.

Intryga niegodna,
Jako przyjaciel domu widzę rzeczy do dna.

P. Wacław.

Wystąpisz zatém pewnie do dzielnéj obrony.

P. Hilary.

Ba! alboż wiem Jenerał, z któréj będzie strony?

P. Wacław.

Ale słuszność?..

P. Hilary.

Nie o to idzie... rada w radę....
Ot, jak przyjaciel domu... najlepiéj odjadę.
(Idzie ku drzwiom.)

P. Wacław.

Jak dziad, gdzie na noclegu — krzykną: Dom się pali!
On łap za kij, za torbę... Bóg z wami!.. i daléj!

P. Zefiryn.

Kogo wskaże Jenerał, ja wezmę na pióro.

P. Wacław.

Weź, weź, za to nakarmią, za to cię ubiorą,
Rozlewaj twój jad mętny na białe powoje,
Co z młodych, wolnych myśli pną się w nieba swoje;

Niech wszystko, co nie twoje, splugawione ginie...
Pisz, pluj, gryź, ty wzorowy wielki Zefirynie!

P. Zefiryn.

Czy to drwiny mój Panie?

P. Wacław. (*)

A bodaj nie drwiny.

P. Zefiryn.

A zatém... żegnam Pana. (Odchodzą.)

P. Wacław (sam).

Bezczelne gadziny.





SCENA VII.
Pan Wacław, Pan Piotr.
P. Piotr.

Na mój honor stryjanka mądra białogłowa.
Mówiliśmy otwarcie... o mnie była mowa...
Bo to zawsze najmiléj rozmawiać o sobie...
Otóż pyta się w końcu, co ja teraz zrobię?
Nie wiem, rzekłem — a ona: udzielę ci rady,
Niech wszystkie tak jak były zostaną układy,
Tylko zamiast z Bajdułką ożeń się z Pauliną.
Ha! rzekłem: dobrze... jeszcze Morderscy nie zginą.
Wtém przyszła Panna... trochę tłusta... może schudnie...
Zrazu coś tak siak pletła i długo i nudnie...
Ale jak ją przyparłem... ręka w rękę, słowo!
I jestem narzeczonym Mospanie na nowo.
Przecieć ma rogi w herbie, imię jak należy,
Przecie każdy ją uzna i w ojca uwierzy.

Nos ma szlachetny... tylko troszkę... troszkę w stronę...
W lewą stronę... jak oczy ma w lewo zwrócone...

P. Wacław. (*)

Pięknie, ślicznie zrobiłeś, dobra żona złoto,
Z nią nawet i ubóstwo znosi się z ochotą.

P. Piotr.

Czemuż ubóstwo w twojéj umieszczasz pochwale?

P. Wacław. (*)

No, bo jużcić masz mało, a ona nic wcale.

P. Piotr.

Nic?

P. Wacław.

Nic.

P. Piotr.

Ależ stryjaszek jak tamtę wygoni,
Doda mi niezawodnie Złotogóry do niéj.

P. Wacław.

Zkąd pewność?

P. Piotr.

Wątpisz?

P. Wacław.

Wątpię.

P. Piotr.

Lecz z jakiéj przyczyny?

P. Wacław.

Bo kochał wychowankę, nie lubi Pauliny.

P. Piotr.

Nie lubi? — padam do nóg — grosza nie dać gotów.

P. Wacław.

Pewnie, ale przymioty...

P. Piotr.

Co mi tam z przymiotów!
I nie młoda, co? — padam do nóg — miła żona!
I stryjance mnie swatać!.. Czy baba szalona!

P. Wacław.

Nie zechcesz przecie zerwać?

P. Piotr.

Nie pytam o radę...
Zła, stara, bez posagu... padam do nóg — jadę.

Koniec aktu IV.
AKT V.

(Salon pierwszego Aktu.)

SCENA I.
Regina, Paulina.
Regina.

Ten Narcyz skarb prawdziwy, wierzy jak w zbawienie
Że Zosia z dawien dawna kocha go szalenie.
Coraz wyżéj czub nosi, dumniéj się uśmiecha
Głośniéj gada... a kłamie, że to aż uciecha.
Wkrótce, co żyje w dworze, w mieście, po wsiach wszędzie
O miłostkach téj pary tomy pisać będzie;
A o ucieczce Hryńka, czy i był w areszcie —
Bo go nikt tam nie widział... czy żyje nareszcie,
Choć i pójdzie pogłoska, to upadnie sama,
Ale na Zosi wieczna pozostanie plama.
(p. k. m.) Czegoż ty znowu dumasz?

Paulina.

Ach dumam głęboko!
Ten Pan Piotr myśli moje przywalił opoką.
Po wszystkiém, co jest rozum wziąć wieczną żałobę,
Z taką słomianą lalką dzielić każdą dobę,

Wstydzić się jéj przed światem, przed swojemi wstydzić...
To można koniec końców życie sobie zbrzydzić.

Regina.

Cóż masz przeciwko niemu? Co do wstrętu skłania?

Paulina.

Brzydki...

Regina.

Tém lepiéj.

Paulina.

Głupi...

Regina.

Tém lepiéj.

Paulina.

Bez zdania,
Bez woli...

Regina.

Ależ lubko, to skarb w tym klejnocie,
Takiego męża teraz nie kupisz za krocie.
Pan Wacław to, Pan Wacław na zawadzie staje.

Paulina.

Prawda, wolałabym być, otwarcie wyznaję,
Niewolnicą Wacława, jak Piotra boginią;
Te względy mnie bogatą lub nędzną uczynią:
Chcę w nim pana — tyrana, byle kochał trochę.

Regina.

Względy, pana, tyrana... wszak to myśli płoche...
Od kanarka w powietrzu, lepszy wróbel w dłoni,
Nie złapie pies zająca jak za dwoma goni,

Dobre stare przysłowia i te miéj na względzie;
Myśl pierwéj o majątku, na miłość czas będzie...
Ale cicho!.. coś słyszę.. tak, turkot powozu...

(ironicznie)

To Jenerał, Pułkownik wraca do obozu.
Ustąpmy z frontu... pierwszy atak niech przeminie.

Paulina.

Może Bóg się zlituje i mój Piotr w nim zginie.





SCENA II.
(Narcyz wyfryzowany, czerwona chustka na szyi i sterczące kołnierzyki.)
Narcyz (sam, wchodzi ogrodowemi drzwiami oglądając się trwożliwie).

Wszystko to bardzo pięknie — kocha mnie tajemnie...
Ale jednak ze strachu serce lata we mnie...

(Dostaje list duży zapieczętowany urzędową pieczęcią.)

Nie wiem, czy tego szczęścia trochę nie za wiele...
Muszę pisać... bo mówić dziś się nie ośmielę...
Skreśliłem jéj ogniście serdeczności moje...
Niech prosi Pułkownika, bo ja go się boję.

(oglądając list)

Bez adresu. (śmieje się) To mądrze! znam ja te wykręty...

(Zagląda w drzwi pierwsze na lewo i wracając mówi:)

Pierwszy pokój otwarty, gabinet zamknięty...

(p. k. m.)

Wiele téż da posagu?... Dwa, trzy, pięć tysięcy?..
Jeżeli prawda, że to jego... da i więcéj.
Hm! Może na nią późniéj Złotogóry spadną...
Ba! Wtenczas miałbym, Panie, pozycyą paradną...
Héj, héj! Żebym ja kiedy został dygnitarzem,
Jakim Podstolnikiem? co? — lub Arcypisarzem.

Nosiłbym głowę wyżéj, niż Panowie sami...
Córki dałbym za Książąt... synów z Księżniczkami
Pożenił... wszystkich sześciu... złoto, srebro wszędzie...

(trąca krzesło)

Oho! — no!.. potém o tém... czasu na to będzie
Ale bilet?.. Ha!.. dobrze... na brzegu położę
Tu gdzie siada zwyczajnie... potém drzwi otworzę,
I krzyknę hop! hop! — ona nie wiedząc co znaczy
To hop hop! wyjdzie, spojrzy i bilet zobaczy.

(Kładzie list na stole, ale zaledwie zwrócił się ku drzwiom, głos za sceną Morderskiego przestrasza go tak, że się kręci po całéj scenie, potém ucieka na prawo)




SCENA III.
Morderski, później Szymon.
Morderski (za sceną).

Jest tam który!.. hej!.. Michał! (wchodząc) Nigdzie żywéj duszy.
Jest tam który! Mille tonnerres!..Żaden się nie ruszy?
Szymon! hej! Szymon!

(Szymon wychodzi powoli i niechętnie postępuje.)

Przecie!.. cóż u kaduka,
I tobie jak na przekór w uszach dziś nie puka?

Szymon.

Jaśnie Pan woła?

Morderski (kładzie swoją czapeczkę na list Narcyza).

Woła. — coż za fizys dłnga?
Cóż to octu łyknąłeś?

Szymon.

Ot, jak stary sługa.

Morderski.

Hę? — Ocet u mnie pijesz? — Cóż to za gadanie;
Czy guza szukasz?

Szymon (z uśmiechem).

Jaśnie Panie... Jaśnie Panie...
Ja dziękuję za służbę. (Kłania się ściskając kolano.)

Morderski.

Czyś zgłupiał waryacie?

Szymon (powtarzając ukłon).

Ja, dziękuję za służbę.

Morderski.

Idź spać stary gracie.

Szymon.

Prawda, żem już grat stary i dlatego właśnie...

Morderski.

Bałamucisz, idź spać! Marsz!

Szymon.

Nie tu Szymon zaśnie...
(z ukłonem) Ja dziękuję za służbę.

Morderski.

Ty? stary? Staremu?

Szymon.

Dziesięcioletni chłopak, sześćdziesiąt lat temu,
Wstąpiłem pod te stropy... niech je Pan Bóg strzeże...
Wyjąłem cię z kolebki... służyłem ci szczerze...
I ty łaskawy Panie nie szczędziłeś chleba...
Bóg zapłać, Bóg ci zapłać...

Morderski.

Lecz cóż za potrzeba
Wygania? — Z tego domu znajdzieszże ty drogę?

Szymon.

Muszę. — Mówić nie wolno, a milczeć nie mogę.

Morderski.

Mów, zaraz, ja ci każę.

Szymon.

Każesz Pan daremnie.
Nie mój rozum to zwalić, co chytrze, nikczemnie,
Podłość, zawiść i chciwość pospołu zlepiły.
Dosyć jeszcze łaski Boskiéj, że mam tyle siły,
Bym sam słaby słabszemu nie odsuwał ręki.
Moja wnuczka ma w górach domeczek maleńki,
Tam pójdę i tam znajdę niemylnie w potrzebie
Przytułek dla sieroty, a jamkę dla siebie.

Morderski.

Ale mówże wyraźnie, słowa nie rozumiem.

Szymon.

Wyraźniéj albo nie chcę albo téż nie umiem.
Niebawem zrozumiesz Pan te moje wyrazy...
Ale nim raz uwierzysz pytaj się trzy razy...
Bo pamiętaj, że wyżéj, wyżéj tam nad nami
Ciężko będzie odetchnąć pod sieroty łzami.
(Odchodzi.)

Morderski (sam).

Sieroty? Co? Jak? Któréj? ten stary szaleje,
Albo się w moim domu coś dziwnego dzieje...
Ta mowa jakby z grobu... jakby głos złowrogi
Tak mi... ach otóż Zosia...





SCENA IV.
Morderski, Zosia.
(Zosia wybiega z drzwi swego pokoju i z lewéj strony Morderskiego zaszedłszy rzuca się w jego objęcie, przez co Morderski nie widzi w jéj prawém ręku otwartego listu.)
Zosia.

Tatku, tatku drogi!
On, Hryńko, nie jest moim ojcem.

Morderski (tuląc ją do siebie z dobrocią, ale oglądając się niespokojnie).

Cicho... ciszéj...

Zosia.

Już wiem teraz... o Boże!..

Morderski (jak wyżéj).

Ależ... kto usłyszy...

Zosia.

Wiem, wiem z pewnością...

Morderski (całując ją w czoło).

Dobrze, dobrze moje dziecie...
Tylko rozsądnie... cicho... bo nie zechcesz przecie...

Zosia.

Mam papiery.

Morderski (puszczając ją z objęcia).

Papiery?

Zosia.

Lecz w téj strasznéj dobie
Zapomniałam, że mi dał.

Morderski.

Kto?

Zosia.

Hryńko.

Morderski.

Dał?... tobie?

Zosia.

To jest... przysłał... lecz na cóż teraz o to pytać...
(pokazując list)
To, to mój skarb... list ojca...

Morderski (sięgając).

Po co baśnie czytać?
Zedrzeć, zniszczyć... ja nigdy nie pisałem słowa...

Zosia (cofając list).

Ależ mój Ojciec pisał, o mym Ojcu mowa,
Ojcu szlachetnym, mężnym, co mi śle w spuściźnie
Ofiarę, którą przyniósł sławie i ojczyźnie...
A ja, ja, nawet jego nazwiska nie znała!

Morderski.

I Marta, matka twoja, Marta go nazwała?

Zosia.

Marta nie matką moją.

Morderski.

Co? — Nie twoją matką?? —
Marta? —

Zosia.

Nie — dziś więc wiemy, co było zagadką,
Zkąd w jéj ostatnich chwilach ta jéj rozpacz dzika,
Że nie mogła nieszczęsna odzyskać języka.

Morderski (do siebie).

Marta, nie matką...

Zosia.

Nie, nie, wszystko kłamstwo, zdrada...
Ale słuchaj, list Ojca całą rzecz powiada.

(Morderski jakby uderzony tą wiadomością siada i słucha obojętnie co Zosia czyta.)
Zosia (czytając).

Przymuszony kryć się w Złotogórskich lasach, w chacie leśnego Hryńka Bajduły, straciłem tam moją żonę, moją Maryą, moją wierną towarzyszkę. Powiła córkę i nazajutrz stanęła przed Bogiem modlić się za nami. Ja idąc na wyprawę, z któréj mało kto wraca, powierzam temu leśnemu Hryńkowi dziecię moje, aby je odniósł do pierwszego dworu — pod polską strzechą jest zawsze dość miejsca na kolebkę sieroty. Jeżeli po roku nie wrócę, albo jeżeli wieść mojéj śmierci dojdzie w te strony, proszę nieznajomego opiekuna, aby odwiózł dziecię do Strumiłowéj pod Krzemieńcem. Matka moja podzieli chętnie szczupły swój kawałek chleba ze swoją wnuczką. Dziecku na imię Zofija Marya, na lewéj dłoni ma znamię w kształcie maliny. — Załączam wszystkie papiery dowodzące nasz stan i jéj urodzenie. — Jan Barski.
To podpis mego ojca! mego ojca ręka!
(całuje list)
Z żalu, z żalu i szczęścia serce moje pęka.
(czyta) Ty Zosiu moja, biedne dziecię, jeżeli kiedy czytać będziesz to pismo, weź przez nie błogosławieństwo twoich rodziców: Niech Bóg, Ojciec nas wszystkich, osłania cię nieprzebraną dobrocią swoją. Dnia...

Na datę łza upadła... liczby łzą zmazane...
(Całuje list.)

Morderski.

Dobrze... dobrze... cieszę się... kochać nie przestanę...
Ale niech się twój umysł trochę uspokoi.

Zosia (nie słuchając).

Zginął, ja wiem, że zginął. — O Rodzice moi!
Wy to, wy uprosiliście u Boskiéj szczodroty
Tę kropelkę pociechy dla waszéj sieroty.

Morderski.

Idź... idź... proszę cię Zosiu... zostaw mnie na chwilę.
Idź.(Zosia odchodzi czytając list.)





SCENA V.
Morderski (sam, p. k. m.).

A więc?.. A więc... A więc!.. Lat tyle, lat tyle,
Zdradzony, uwodzony byłem tylko dudkiem,
Piramidalnym dudkiem... wyznaję ze smutkiem.
A Zosia? — Niebo jakby przestrogę dawało
Kładąc w serca nas dwojga miłości tak mało.
Zosia? — Cóż ona winna? nie winna nic wcale,
I to właśnie mnie gniewa... zwiększa moje żale.
Co?.. Ja na jéj uciechę mam patrzeć zgłupiały?
Ja przeszłych trosek, strachów połknąć pasztet cały?
Pasztet piramidalny! — Nie, tego nie zrobię...
Ale w jakimże teraz pozbyć się sposobie
Tego mądrego Piotra? — Nic nie dam i kwita...
Ale jak żona, jak świat o powód się spyta?
Jakim, jakim rzecz całą osłonić wyrazem?
A mille tonnerres! mille tonnerres! i sto djabłów razem!

(p. k. m.)
Marta uszła méj zemsty... lecz jéj spólnik został...
Ha! Hryńku coś mnie trwogą lat szesnaście chłostał,
Teraz mam wolne ręce... odpłacę ci godnie. (dzwoni)
Moja zemsta spóźniona tém lepiéj ubodnie. (dzwoni)
(Michał nieśmiało pokazuje głowę we drzwiach)
Jest tam gdzie Narcyz? wołać.
(Michał odchodzi.)
Wrę zemsty zarzewiem...
Wszystkich w pień... nie, nie wytnę... ale co?.. sam nie wiem.





SCENA VI.
Morderski, Narcyz.
(Narcyz bardzo blady zatrzymuje się przy drzwiach i postępuje nieśmiało za każdém: Tu! coraz głośniéj wyrzeczoném.)
Morderski.

Tu!.. Tu!.. Tu!.. Hryńka zaraz każ zakuć w kajdany.
Dziś jeszcze do urzędu ma być odesłany —
Eskortować go będziesz — ze stosowną strażą —
Spodziewam się, że wkrótce powiesić go każą —
To będzie dla mnie dosyć — nie żądam nic więcéj —
Lecz téj rozkoszy nie dam i za sto tysięcy.
Jeśli ci więc mille tonnerres! miłe jeszcze życie,
To go z oka nie spuszczaj — wartuj należycie,
Bo jak ten łotr, zbój, hultaj ujdzie z twojéj łaski,
To, jakem stary żołnierz, złupię cię na trzaski!

(Mówiąc ostatni wiersz chwyta czapeczkę i zamaszysto kładzie sobie na bakier, ale biorąc czapeczkę wytrąca pod nią będący list Narcyza jak można najdaléj od siebie. Narcyz skręca się ku drzwiom po kilka razy, ale zawsze zatrzymany słowem Morderskiego.)

Podaj! Mille tonnerres! tu!.. list.
(Narcyz podaje.)
Pieczęć urzędowa...
A cóż to za atrament nie widzę i słowa...

(Szuka okularów koło siebie i do chcącego odejść Narcyza mówi:)

Czekaj!.. gdzież okulary?.. Miałem je dziś rano...
Czytaj! — adres do kogo? — Exoffo, co? — A no!

Narcyz.

Tu niema a... adresu.

Morderski (przedrzeźniając).

A... adresu niema.

(Wyrywa list, otwiera a nie mogąc czytać oddaje Narcyzowi.)

Czytaj!

Narcyz.

I mnie... coś... jakoś... czarno przed oczyma.

Morderski.

Mille tonnerres! Nie drwij — czytaj!

Narcyz (czyta).

Och!.. Zofijo!.. droga!..

Morderski.

Co? Zofijo? — to do Zosi... od kogo, od kogo?

Narcyz.

Niema podpisu.

Morderski.

Ależ tu.

Narcyz.

Tu?..

Morderski.

Tu.

Narcyz.

To data.

Morderski.

Kłamiesz.

(Wyrwawszy list usiłuje przeczytać.)

Nem... nam... nim...

(Szukając znowu okularów.)

Hej bata na gamrata!
Dam ja mu!..

(Znajduje okulary — czyta list — Narcyz zwróciwszy się parę razy ku drzwiom i odwróciwszy się pada na kolana.)
Narcyz.

Jaśnie Panie... zostaw aby życie.

Morderski.

Ty? do Zosi?





SCENA VII.
Ciż sami, Regina, Paulina.
Regina.

Niestety, kochali się skrycie,
I dopiero w téj dobie odkryta rzecz cała.

Morderski.

Co? Zosia kochałaby takiego cymbała?

Narcyz.

Tak jest.

Morderski.

To być nie może.

Regina.

A tak jest w istocie.
Już Pan Piotr na to wszystko ma dowodów krocie.

Morderski.

Pan Piotr? — I cóż powiada?

Regina.

Tylko mój kochany
Nie bierz tego do serca, nie rozjątrzaj rany...

Morderski (niecierpliwie).

I cóż Pan Piotr powiada?

Regina.

Cierpi bardzo wiele...
Ale... coś... nadal pono... odkłada wesele...

Morderski.

Cofa słowo?

Regina.

Tak, niby...

Morderski.

Znowu skręcił w stronę!
Mille tonnerres! (na stronie) Bodaj był zdrów! wszystko ocalone.

Regina.

Ależ i dla Zosieczki nie bądź zbyt surowy,
Taki wypadek, w świecie wypadek nie nowy...
Prawda, że to coś trochę nieładnie z jéj strony...
Że byłeś przez nią... niby... w pole wywiedziony...
No, ależ mój ty Boże! młodzi zawsze młodzi...
Wprawdzie tobie to nieco przed światem zaszkodzi...
Jak ją w domu zatrzymasz zgani pobłażanie,
A jak zechcesz oddalić, po jej stronie stanie...

Tak ładna, miła, dobra, trudno jéj nie lubić,
Nie zechcesz więc zapewne na zawsze ją zgubić...
Możeby można cicho bez gniewu, rozgłosu,
Wydać ją za mąż, skrycie... pomódz coś do losu...

Morderski.

Wydać za mąż? za kogo?
(Na znak Reginy Paulina odchodzi.)

Regina.

Już wybór zrobiony...
Za tego, z którym miłość wymaga osłony.

Morderski.

Kiedy kocha mniejsza z tém, bronić jéj nie mogę,
A nawet do Krzemieńca dam jeszcze na drogę.

Regina.

Do Krzemieńca?

Narcyz.

Krzemieńca?





SCENA VIII.
Ciż sami, Paulina wprowadzając Zosię.
Paulina.

Otóż żałująca.
Niech wasze dobre serce biednéj nie odtrąca...
Raczcie przebaczyć winę...

Zosia (śmiało i spokojnie).

Nie ma żadnéj winy...

Morderski.

Przebaczam wszystko, kładąc warunek jedyny,
Że nigdy o téj sprawie nie usłyszę słowa:
Niech ją każden w swéj duszy jak w grobie zachowa.

(na stronie)
Wymknąłem się jak piskorz — mądry kto mnie złapie.
(głośno)
Niech was Bóg błogosławi. (do Narcyza) A ruszże się capie!





SCENA IX. i ostatnia.
Morderski, Regina, Paulina, Zosia, Narcyz, Wacław, później Szymon.
P. Wacław (*) (zasłyszawszy ostatni wiersz).

Cóż to? Z błogosławieństwem rozdają tytuły?
Ale przerwę podobno ten obrządek czuły.
Jak Deus ex machina wpadam w sam czas właśnie,
I co komu ciemnego w krótkości wyjaśnię.
Stary Szymon chcąc nie chcąc wszystko mi wyjawił.
Jak tylko przyznał, że on zegarek zastawił,
Pobiegłem do aresztu... w areszcie nikogo...

Morderski (posuwając się ku Narcyzowi).

Co! Hryńko! Hryńko uciekł!

P. Wacław.

W koło każdą drogą
Konnych ludzi rozsełam i sam z nimi gonię...
Za godzinę przy Hryńku stały nasze konie.

Morderski (z radością).

Ach!

P. Wacław.

Wyspowiadał mi się... okazał żal szczery...
I gdy w końcu powiedział, że oddał papiery
Pannie Zofii Barskiéj...

Regina, Paulina, Narcyz.

Barskiéj?

P. Wacław. (*)

Nie inaczéj.
Ułatwiłem mu podróż, bo któż nie przebaczy...

Morderski.

Ja nie przebaczę.

P. Wacław (*) (na stronie do Morderskiego).

Panie Kasprze, nie tak dziko...
Bo musiałbym pomówić z Jéj Mość Dobrodziejką.

Morderski (kładąc palec na usta — potém łagodnie).

Ależ ja zemsty łaknę.

P. Wacław (wskazując Narcyza).

Oto masz bławatka,
W nim na pięknego łotra zdolność wcale rzadka.

Morderski.

Dam ja mu, dam! Mille tonnerres!

P. Wacław.

Moją rzeczą będzie
To podłych intryg pełne wyczyścić narzędzie.

Narcyz.

Wszakże to rady Pani do tego mnie wiodły.

Regina.

Precz istoto przedajna! precz oszczerco podły.

P. Wacław (*) (na stronie).

Tam gdzie komar uwięźnie, bąk zawsze przeleci.

Morderski.

Ale mnie jeszcze ciemno... niechże kto oświeci...
Zatém on...

Regina.

Wszak mówiłeś: milczenie w tym względzie
Ale ta Barska? nie jest...

Morderski.

I na to czas będzie.

Regina.

Nic nie wiem.

Morderski.

I ja nie wiem.

P. Wacław. (*)

Nie wiecie oboje,
Ale ja wiedząc wszystko na usługi stoję.
(do Zosi)
Ten zegarek się wstrzymał na pięknéj godzinie
Twego życia Zofijo — na szlachetnym czynie.
Pozwól, aby nam nadal wspólne znaczył chwile...
A że szczęścia obojga, mam nadziei tyle.

Zosia (podając mu rękę).

Jak bluszczu bez podpory gałązkę rzuconą,
Podjąłeś mnie współczuciem, wzmocniłeś obroną,
Jak bluszcz chwytam się ciebie... szczerze cię obwinę...
Z twego serca żyć będę... albo przy niém zginę.

Szymon (wchodząc).

Czy mnie Państwo wołacie?

P. Wacław i Zosia.

Wołamy Szymonie.

Zosia.

Bądź świadkiem szczęścia...

P. Wacław.

Które będę winien żonie.

(Szymon ściska za kolana.)
Morderski.

Żołnierskiém prawem sercem szczęście wasze dzielę...
Jakem Jenerał huczne sprawię wam wesele.

Regina.

I drugą parę przykład za sobą pociąga...
Pan Piotr z Paulinką...

Morderski.

Bravo! (na stronie) Nie dam i szeląga.

P. Wacław (z udaném rozczuleniem).

Pan Piotr odjechał, płakał, płakał jak dziecina,
Powiedz, rzekł, méj stryjance, że Panna Paulina
Nieładna i nic niema, zatém mnie nie kupi.

Morderski.

Piramidalna prawda! ten chłopiec nie głupi.

(Paulina obracając się w złości potrąca Narcyza — zasłona spada.)
KONIEC.




  1. Mówiąc: padam do nóg, mocno przeciąga pierwsze apaadam etc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.