Wybór wierszy M. Pawlikowskiej Bluszcz 1924-1930/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Tytuł Wybór wierszy M. Pawlikowskiej Bluszcz 1924-1930
Wydawca Bluszcz
Pismo tygodniowe ilustrowane dla kobiet
Data wyd. 1924-1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BLUSZCZ




GWIAZDA ŚNIEŻNA

I czemuż Ten co śnieg stworzył i gwiazdy lepi z niego,
architekt snów i djamentów, w warsztatach swoich niebieskich
nie zrobi z mojego życia gwiazdy zamiast ze śniegu,
zdobiąc ją równie misternie w ostrza, gałązki i kreski?

Stałabym w środku tak cicho, jakgdyby mnie już nie było,
patrząc jak się wkoło mnie dowcipna prześliczność zgęszcza,
a w każdym kancie tej gwiazdy me serce by głośno biło,
i drżało — by każde ostrze ściągając pioruny szczęścia
aż On by sam się zadziwił żyjącej gwieździe szczęścia...




ŻYCIE

Życie jest tak gwałtowne! Przerywa, nie słucha,
napada, krzyczy, tupie, męczy, zmienia maskę,
że aż sen ma gorączkę śpiąc w różowych puchach,
i bladem skrzydłem mocno bije o posadzkę.

Potrzeba tylko słowa, tylko gestu, listu,
by się złote pierścienie wygięły, skręciły,
by spłonęły tęsknoty, jak suknie z batystu,
i pękło serce z wielkiej słabości i siły.




BABCIA NA WIOSNĘ

Niebo włożyło turban obłoczny z jaskółką,
Jabłonie stoją w wielkich kapeluszach z kwiatów,
Szeptania — pogłaskania lecą z pyłem kwiatów,
Omijając twarz moją, jako liść pożółkłą.

Lipy stroją się w jedwab zielony i nowy,
jak biżuterje szczęścia płoną sznury kwiatów,
pocałunki żeglują na muzyce kwiatów
mijając moją szyję w szaliku włóczkowym.

Zamknę najszczelniej serce przed śpiewem słowika
I pójdę przez gąszcz kwitnień, rozkwitów, o kwiatów
przez chmury całowanych, kołysanych kwiatów
nie śmiąc przypiąć do piersi fiołka czy storczyka.

Pod modną parasolką świat w śmiechu się trzęsie.
Patrzy zabójczem okiem z za bukietu kwiatów,
ma we krwi wszystkie wonie, wszystkie gwiazdy kwiatów,
i ma mnie, jak bezwiedną, zimną łzę na rzęsie.




FIOŁKI

Fiołki jak i inne kwiatki, nie chciały mieć ust ni oczu,
rąk, które można załamać, włosów, co mogą posiwieć.
Wolały zamilczeć w trawie, zdaleka, na uboczu,
wolały nie być szczęśliwe, ani też nieszczęśliwe.

Fjołki nie chciały się spalić w pożarze na siódmem piętrze,
fjołki nie chciały umierać na łóżku w krzyku i strachu.
Niechciały być wcale większe, mądrzejsze ani gorętsze,
życzyły sobie spokoju w niskim, fjołkowym zapachu.

Fjołki nie chciały miłości, tęsknot i czekań na listy.
Nie chciały płaczu marzenia, kiedy je na śmierć wzywają.
Wolały codzienną pszczołę obojętności złocistej,
która mu serca nie weźmie, bo go umyślnie nie mają.




Djabolo

Grasz mojem sercem
W djabolo —
Bo lubisz zabawy
Najrzadsze.
A ja stoję zboku
I patrzę,
Aż mnie załzawione oczy bolą.
Rzucasz!
Czekasz!
Serca mego niema!
Przechylona, wyprężasz sznurek —
Ach, rzuciłaś za wysoko
W górę!
I Bóg moje serce
Zatrzymał!




Topielec

Skoczył w morze —
Ciemne i mordercze...
Ześlizgnął się po taflach
Cienia...
Miał bardzo ciężkie serce...
Nie musiał przywiązywać
Kamienia.
Przez piętra wodne
Przeleciał —
Minął sepję —
Piękną i szkaradną...
I spoczął na dnie wśród kwiecia —
Z takiem sercem
Idzie się
Na dno...




Odjazd

Kłaniasz mi się z pokładu —
Wspaniały, szalony!
Odjeżdżasz — Bóg wie dlaczego!
A w ślad za Tobą sen mój,
W łódeczce zrobionej
Z dawnego listu
Słodkiego.
O, już się zanurzyła w morzu do połowy!
Nie dogoni Cię.
I nie wróci.
Masz tam blisko przy sobie
Biały pas ratunkowy...
Czemuś go Miłości
nie rzucił?




MEDUZY

Bałwanek płynie jak tryton,
A z pyszczka kapie mu ślina.
Słońce na morze pogodnie spogląda,
Ondulowany blondyn,
Niebieska woda gęsta jest od ondyn.
To meduzy w przemoczonych muślinach.
Morze się przeciąga, rozciąga,
Wkrótce sen południowy je zmoże...
Miedziane rybackie żagle
Ledwie się przez sen kiwną...
Fale pieszczą zabawkę dziwną:
Meduzę, kwitnące morze.
— Raz, gdy wracałam wybrzeżem
Patrząc uważnie dokoła,
Bo nic już nie było na świecie
Prócz tego, co można widzieć,
Meduza leżała na piasku
I czuła jak fala idzie,
Jak jej dosięgnąć nie może
I jak ją ku sobie woła.
Podniosłam z piasku tę bryłkę.
Smutną, fiołkową, kaleką,
Oby tak ze mną uczynił
Ten, który wszystko może.
I położyłam na fali —
I popłynęła daleko
Jak dzwon radości milczący,
Puszczony na pełne morze.
............
Na piasku spoczywa młodzieniec,
Który utonął przed chwilą
Patrzy tępo, jak w koncert morza
Zasłuchany, poważny muzyk.
Obcy i zimny dla ludzi,
Którzy mu życie przywrócić się silą —
A usta ma fioletowe,
Jak krzyż na ciele meduzy...




MORZE

Błyszczą fale niebieskie, fale zielone,
migoczą,
mrugają, jak setki oczu,
miotają się, jak ryby w sieci,
daleko zatoczonej,
i tańczą, i obiecują
szczęście, co śpiewa i świeci,
szczęście! szczęście szalone...
Płyną fale, ciężkie wodą platynową,
uderzają o brzeg,
światło, rozmawiające cichą, srebrną mową,
płynie w morzu tysiącem rzek.
Szklące się skiby
unoszą lekko w górę meduz blade grzyby —
Wicher gorzki i świeży
pędzi wodę na piasków kobierce,
uderza nią o brzeg
i mówi, że tak szczęście niedługo uderzy
o czekające, nieruchome serce.
Grają świateł milczące kuranty:
— czemuż dnie być nie mają, jak świecące brylanty? —
Śmieją się wszystkie fale białemi zębami:
— czemuż nie być szczęśliwym dniami i nocami? —
Wicher przeszył tęsknotą
ukrytą szczeżuję

anemonu i gwiazdę o ustach otwartych —
Otwiera księgę morza niebieską i złotą,
przewraca jej karty.
Czyta gorzkie nowele, czyta wiersze boże
o śmierci i miłości, głębokiej, jak morze.
— Bałwan, jak indyk biały,
mokre pióra stroszy,
lecz nie gniewa się na nikogo.
Niebo najwyższą radość odstąpi niedrogo
i nic nie ma przeciw rozkoszy.
Flaga pomostu wieje, z pragnienia aż chora,
każda niebieska strzała chce być strzałą amora
Słońce, jak tęskny kwiatek,
kwitnie w wodnym rowie.
Tęsknota, jak puls, bije w wodzie.
Wszystko jest z nami:
Piasek chce być sypkiem wezgłowiem
dla głów, leżących blisko,
i w głębokiej zgodzie
patrzących w siwe niebo zwężonemi oczami...
Gwiazdki szczęścia na sieciach
brylantowych więcierzy
obiecują, obiecują niezaprzeczenie
że, jak fala o brzegi,
tak krew Twoja uderzy
o moje milczące wzruszenie...




ZABITY W GÓRACH

Trawo, trawo zielona! byłaś mi kołyską!
Żeby wysoko wzlecieć, trzeba upaść nisko!

Aby dostąpić nieba, trzeba pójść na turnię,
odpaść od niej i kozła wywinąć poczwórnie!

Trawo, omawiająca wspólne nasze sprawy!
Tylko nieżywi wiedzą, o czem myślą trawy!

Szepczą kości do czaszki, która obok leży:
„Niceśmy nie wiedziały, że słodko jest nie żyć...“




GÓRY

Jak ciche są te góry, gdy leżą pod śniegiem
zaszyte w biały całun kosówkowym ściegiem.
Choć na pozór nieżywe, są tylko w letargu.
Czasem wstrząsną się, z piersi zrzucą stosy piargów
i przeciągną się we śnie. Wówczas, jak garść liści,
spadają z nich najlepsi, najpierwsi turyści.
Towarzysze ich potem zaszywają w płótno
i niosą w dal, w niziny, ścieżką bladą, smutną...




SZCZĘŚCIE

Nie wiem, nie wiem, co komu uczyniło złego
słodkie szczęście tych moich ostatnich tygodni.
Czy zostało przeklęte? za co i dlaczego,
skoro nie popełniło grzechu, ani zbrodni?

Wiem tylko, że ma wrogów. Wiem, że jest skazane.
Że odrzucono prośbę o ułaskawienie,
i że dzisiejszej nocy, zbudzone nad ranem,
wyda ono ostatnie słodkie swoje tchnienie.

A te klomby tytoniu, rezed i geranium,
całe w blaskach księżyca i w rosach świątecznych —
to bukiet, który ziemia składa w pożegnaniu
temu, co płacząc, idzie na spoczynek wieczny...




WIECZOREM

Gwiazda siadła na ganku w obłocznych pałacach,
— podniosły się tytonie, dotychczas nieczułe...
Nietoperz, jak bumerang, wyleciał i wraca —
już ich sześć krąży wkoło, fałszywych jaskółek.

— Gwiazda schodzi po schodach, szuka towarzysza —
— na plecach nietoperza jeździ wkoło cisza...




BURZA

Sine, dymne
z ceglastą poświatą,
przędąc chmury, jak pośpieszną grzybnię,
leci gniewne, rozjuszone lato,
piorunami grożące niechybnie.
Już jaśminem
po ziemi
zamiata —
już z drzewami
mocuje się zbliska,
już gazetę śle na koniec świata,
już mi w sercu, śniętem sercu,
błyska.
Nie hamujcie burzy,

pięknej burzy,
modlitwami,
krzykiem nienawiści!
posłuchajcie opowieści liści:
jak liściowi liść szaleństwo wróży...
Nawałnicę, burzliwą kotarę
rzućcie na mnie,
na gasnącą świecę!
Niech się wszystko zakończy pożarem,
niech mnie z ziemi
jak wiedźmę wyświecą!
Śnięte serce
śnięte serce moje,
niech uzdrowią cię te niepokoje...




POGRZEB INFANTKI

W czarnych kapach, żujące wędzidła,
idą wichry uciszone przed trumną,
kołysaną na wozie,
dumną,
kulą w złocie,
obrzydłą...
Hamulec zgrzyta.
Skrzypią dźwięczne szprychy
wśród wąwozów hiszpańskich kamiennych i cichych...
Chcą wyskrzypieć wszystko i nie mogą...
Infantka ma twarz tak bladą!
Wichry idą, noga za nogą —
IDOS, IDOS, VIENTOS ALADOS!


Idźcie zwolna, wichry skrzydlate!
infantka nie wstanie zimą, ani latem!
Czy jej na imię MIŁOŚĆ,
czy SOL,
czy ELWIRA,
to obojętne dzisiaj,
gdy ją w trumnę kładą,
gdy upadla na wieki,
zaplątana w kirach.
IDOS, IDOS EN PAZ, VIENTOS ALADOS![1].




CZAROWNICA-PODLOTEK

Usiądę, by zapłakać w najciemniejszym kącie.
Załamię ręce,
na twarz rzucę włosy lśniące.
— będę smutnem, samotnem, bezsilnem kółeczkiem,
wyrzuconem pisklęciem,
niekochanem dzieckiem,
— i żałośnie nad sobą
kiwać będę głową,
wyżymając pachnącą chusteczkę liljową.
Nie wytrzyma i przyjdzie.
Odejdzie i wróci.


Przyniesie kwiat piekielny,
na ręce mi rzuci
i, gładząc mnie po włosach, zaszepcze po chwili:
— Ach, dziecko mi zranili!
Dziecko mi skrzywdzili!
Potem usiądzie bliżej,
oczyska rozżarzy,
łzy moje będzie liczył,
płynące po twarzy,
i nagle się wydłuży, jak cień na suficie,
z sykiem: „O, poczekajcie!
— Wy mi zapłacicie!“




CZARY

Musisz ulepić w sierpniu
Woskowego bałwanka,
Całować go co wieczór,
I całować co ranka,
I głaskać go po głowie,
I na piersi trzymać,
Mówiąc mu szeptem rzeczy,
Jakich w świecie niema;
I huśtać go na ręku,
I kąpać go w winie,
I nadać mu kochane
I jedyne imię.
— A wszystko to dla kogo?
Wszystko to dlaczego?
Dla Niego,
Z którym trzeba
Iść na upartego.
By mu się wydawało
Od czasu do czasu,
Że go gonią motyle

Z różowego atłasu,
Że go coś zasypuje, całuje i durzy,
Jak deszcz płatków
Ogromnej,
Niewidzialnej róży;
I aby się opędzał,
I aby się gniewał,
Że mu coś w sercu słodko,
niepotrzebnie śpiewa,
I by błądził bezradnie
Aleją jesienną,
Pod sklepieniami liści,
Malowanych henną,
I aby poczuł w sercu niebezpieczną handrę,
By, zapalając fajkę,
Ujrzał salamandrę,
Patrząc na ziemię — Gnoma,
W chmurach Sylfy nagie —
I wpadł prosto w drzwi twoje:
Wprost w Różową Magję!




ANNO DOMINI

Styczeń:
Z wód Styxu wypływa,
zmoczony,
parskając zapomnieniem —
Nowy Rok.

Luty:
Lód leży jeszcze nieprzerwany
między nadzieją a zimnem —
jeszcze sobie „ty“ nie mówią.

Marzec:
Marznie jeszcze marzenie...
Marzy mróz...
Mży deszcz...

Kwiecień:
I już tylko kwiaty
rzucają cień
na życie...

Maj:
Mój, moja, maj.

Czerwiec:
Czerwone czaroziele
zerwie,
nie wiedząc nic...

Lipiec:
Lipa, miodami pachnąca,

jak piec rozogniona kwiatem.
Deine roten Lippen
möcht ich küssen...

Sierpień:
Nie ścinajcie!
Nie ukrócajcie!
Sierp wyrzućcie wysoko,
niech lśni, jak nów w obłokach,
bo cóż po cierpieniu?

Wrzesień:
Wrzosy, babie lato, wrzenie,
ptasie wrzaski w rzęsistym lesie.
Dajcie się babie zabawić!
Wejdź przez sień...

Październik:
Paździerze lecą ze szczęścia...

Listopad:
Bezszelestny upadek wszystkiego.
Bezlistne drzewa,
bezlitosne myśli.

Grudzień:
Nie po różach,
ale po grudzie
idzie najkrótszy dzień
w grób.




LALKA

Leżę dumna,
jak infantka zmarła.
Teraz wreszcie po zabawie
odpocznę.
Czyjaś ręka włos mi z głowy
zdarła,
na ziemi przy mnie
leżą
moje gałki oczne.
Już mnie nie całują,
nie trzęsą,
nie targają
za jedwabne pukle...


patrzę pustką oczodołów,
uwieńczonych rzęsą,
jak przystało
porzuconej kukle,
wprost przed siebie,
w godziny
bezradnością zalane,
i pytam się:
co to znaczy?
Czyż cierpiałam za wiele,
jak na porcelanę,
i żyć zaczynam
z rozpaczy?




MIŁOŚĆ W NOCY

Dwór się w milczeniu
zanurzył,
godziny są coraz prędsze:
w drzwiach od balkonu,
na piętrze,
płonie ostatnie światło
kontaktowej
róży...
Przez szklane,

na noc letnią otwarte podwoje,
wiatr wpada
do sypialni,
gdzie, w gorącym splocie,
ciało szczęścia,
przez ludzi
rozcięte na dwoje,
zrasta się, jak jaszczurka,
po wielkiej
tęsknocie...




DRZEWO KWITNĄCE

Złamana gałąź śliwy
u samego czarnego ramienia
jest, jak poemat żywy,
o bezowocnych marzeniach.

I jam drzewo, które życie więzi,
i w rękach się waszych szamocę —
nie łamcie moich gałęzi:
wszystko to są owoce.

Dujcie mi pachnąć bez słowa,
— owoc mój słodki jest, wiecie?
będziecie kiedyś żałować,
żeście zatruli mój kwiecień...




CHMURA

W turkusowej sadzawce
wśród chmur,
jestem piękną, foremną
wodnicą,
— lecz tak zmienną,
jak samo niebo:
twórczym wiatrem
rzeźbiona nicość...


Potwornieję,
pierś mi ciężka rośnie,
cudne formy
drą mi się i mącą,
i rozwiewam się —
tęsknie, żałośnie,
w siwą chmurę,
o formie marzącą...








SPIS RZECZY.
nr
 Bluszcz rok LVII nr 16, 19 kwietnia 1924
 Bluszcz rok LVII nr 16, 19 kwietnia 1924
 Bluszcz rok LVII nr 16, 19 kwietnia 1924
 Bluszcz rok LVII nr 16, 19 kwietnia 1924
 Bluszcz rok LIX nr 26, 26 czerwca 1926
 Bluszcz rok LIX nr 26, 26 czerwca 1926
 Bluszcz rok LIX nr 26, 26 czerwca 1926
 Bluszcz rok LX nr 5, 29 stycznia 1927
 Bluszcz rok LX nr 34, 20 sierpnia 1927
 Bluszcz rok LX nr 41, 8 października 1927
 Bluszcz rok LX nr 41, 8 października 1927
 Bluszcz rok LX nr 41, 8 października 1927
 Bluszcz rok LX nr 41, 8 października 1927
 Bluszcz rok LXI nr 30, 21 lipca 1928
 Bluszcz rok LXI nr 30, 21 lipca 1928
 Bluszcz rok LXI nr 35, 25 sierpnia 1928
 Bluszcz rok LXI nr 35, 25 sierpnia 1928
 Bluszcz rok LXII nr 1, 5 stycznia 1929
 Bluszcz rok LXII nr 14, 6 kwietnia 1929
 Bluszcz rok LXII nr 14, 6 kwietnia 1929
 Bluszcz rok LXII nr 14, 6 kwietnia 1929
 Bluszcz rok LXIII nr 32, 9 sierpnia 1930







  1. Po hiszpańsku. Znaczy: „Idźcie, idźcie w spokoju, wichry skrzydlate“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.