Wybór pism Mieczysława Romanowskiego/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Romanowski
Tytuł Wybór pism Mieczysława Romanowskiego
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Towarzystwo nauczycieli szkół wyższych
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia „Polonia“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały wybór pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WYBÓR PISM
MIECZYSŁAWA
ROMANOWSKIEGO
WYDAŁ
TADEUSZ PINI.

TOM  I.

LWÓW.
Nakładem Towarzystwa nauczycieli szkół wyższych.
Z DRUKARNI „POLONIA“ we LWOWIE.
1904.


W całej historyi naszej literatury trudno znaleźć postać tak piękną i ze wszech miar sympatyczną, jak Mieczysław Romanowski.
Nie genialność, nie potęga zdolności stawia go wysoko, bo talent jego poetycki był średni — czar, który on wywołuje, polega na dziwnie harmonijnem zespoleniu się obywatela i patryoty z artystą, poezyi z życiem. W poezyach Romanowskiego brzmiała zawsze gorąca miłość do wielkich ideałów narodowych, tęsknota do jakiejś zawieruchy dziejowej, która miała zmienić istniejący porządek rzeczy i ideały te do rzeczywistości przywołać, a życie jego całe tak ściśle toczyło się torem głoszonych przez jego poezyę zasad, że, kiedy owa chwila przełomowa, jak się zdawało, nadeszła, on bez namysłu i bez wahania złożył je w ofierze na ołtarzu męczeńskim walk o niepodległość ojczyzny.
Urodził się w Żukowie, na Pokuciu, 12 kwietnia 1834 r. jako najmłodszy z pięciorga dzieci Erazma Romanowskiego i Agnieszki z Głowackich, dzierżawców Żukowa. Dom to był bardzo patryotyczny, to też młody chłopiec, od dzieciństwa już nasłuchawszy się opowiadań rodzicielskich o tem, jak być powinno kiedyś, zatapiał się marzeniami w promienną przeszłość i marzył o szczęśliwszej, bohaterskiej przyszłości.

Mówili dziecku prostemi słowy
Lub śpiewem rzewnej tęsknoty,
A nie wiedzieli, że mu do głowy
Już płynie marzeń rój złoty.

Że, kiedy uśnie, śnią mu się męże
Skrzydlaci, niby anieli,
W zbrojach i hełmach, w dłoniach oręże,
Odziani w skrwawionej bieli.
I nie wiedzieli, kiedy zbudzone
Dziecko zapłacze, bywało,
Że mu się śniły bronie wzniesione,
Że padających widziało.

Później, gdy z dziecka wyrósł chłopiec, gdy ojciec uczył go jeździć konno, marzenia zaczęły zwracać się na tory bardziej osobiste, a punktem wyjścia był dla nich dzielny bułanek i karabela, wisząca nad ojcowskiem łóżkiem:

..... w marzeniach rosnę
Gdzieś w lecącego olbrzyma,
Przedemną jasny piorun się pali,
Szablicę trzymam we dłoni,
A za mną tłumem wojsko się wali
I lecim po mogił błoni.

(„Ze wspomnień dziecinnych“).

Te opowiadania rodziców, te śpiewki patryotyczne, nucone przez siostrę, „pierwsze anioły jego żywota“, jak je sam potem nazywa, wytknęły kierunek jego myślom i marzeniom na całe życie i wycisnęły niezatarte piętno na przeważnej części jego utworów. One były także zapewne najświętszym talizmanem, który go strzegł po opuszczeniu domu rodzinnego.
Bo bardzo wcześnie musiał rozstać się z rodziną. W domu dano mu tylko elementarne wiadomości, a już na ukończenie dwu ostatnich klas szkoły normalnej wysłano go do Kołomyi. Stamtąd przeszedł do gimnazyum w Stanisławowie, najbliższego wioski rodzinnej. Był w klasie czwartej, kiedy nadszedł r. 1848, tak obfity w ważne zdarzenia, tak pełen początkowo nadziei, a potem zawodów. Gdy w miastach galicyjskich poczęto tworzyć gwardye narodowe, czternastoletni podówczas Romanowski zapragnął także do niej należeć. Nie śmiąc uczynić tego bez zezwolenia rodziców, przybył piechotą ze Stanisławowa do Żukowa i ze łzami w oczach błagał, aby go wpisano do gwardyi narodowej. Nalegania były tak usilne, tak natarczywe, że rodzice musieli w końcu uczynić im zadość, a gdy wkrótce potem gwardye rozwiązano, Romanowski wrócił do szkoły z tem miłem poczuciem, że spełnił swój obowiązek.
Po skończeniu gimnazyum przeniósł się w r. 1852 do Lwowa, gdzie na usilne nalegania ojca zapisał się na wydział prawniczy, chociaż do studyów tych nie czuł sympatyi, a upodobania w inną zupełnie ciągnęły go stronę. Nie zaniedbywał więc ani jednego, ani drugiego — i już w następnym roku ukazały się w lwowskich „Nowinach“ jego pierwsze poezye.
Było ich sporo. Obszerny poemat, powieść poetyczna p. t. „Chorąży“[1], niewielkie opowiadanie „Tymoleon z Koryntu“, znowu dwie powieści: „Chart watażki“ i „Śpiewak z oazy“, wreszcie fantazya p. t. „Młody lutnista“ i znaczna ilość wierszy lirycznych. W utworach opisowych widać, że młody poeta szuka dopiero drogi, że, nie mogąc utrzymać się jeszcze na tem polu o własnych siłach, szuka podpory w twórczości poprzedników. Więc „Chorąży“ przypomina „Maryę“ Malczewskiego, „Śpiewak z oazy“ „Araba“ Słowackiego, a „Chart watażki“ — gawędy Pola. A jednak pomimo to znać już w tych pierwszych próbach rękę nieśmiałą wprawdzie jeszcze, ale silną, ujmującą przedmiot trafnie, choć z drżeniem i oglądaniem się na to, jak inni, więksi, brali się do tego.
Galicya nie obfitowała wówczas w prawdziwie zdolnych poetów, nic więc dziwnego, że te utwory zwróciły na Romanowskiego powszechną uwagę i zjednały mu wielkie uznanie. Ale bardziej, niż wszelkie pochwały, zachęciły go ostre, lecz życzliwe uwagi krytyki. „Gdyby była krytyka milczała, kto wie, możebym był i ustał powoli w mem przedsięwzięciu“ — pisze młody poeta pod wpływem świeżo odczytanej recenzyi swych poezyi w r. 1855. — „Dziś krytyka, strofując mnie ostro, lecz słusznie, nakazuje mi iść dalej — a krytyka, to głos publiczny, głos smaku ogółu. Jej nieposłusznym być nie śmiem; byłoby to nie mniej ni więcej, tylko okradzeniem ogółu z położonego we mnie zaufania i nadziei“. Powiada więc sobie, że trzeba iść naprzód, że „zostać się lub wstecz się cofnąć już mu nie wolno“ — i rzeczywiście posuwa się w swym rozwoju nader szybko: w r. 1856 ukazała się w „Dzienniku literackim“ obszerna powieść poetycka „Łużeccy“, posiadająca już niemałą wartość literacką.
Treść zaczerpnął poeta z dziejów panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego, z r. 1672. Zdrada Doroszenki sprowadza na Polskę Turków i Tatarów — zaczyna się smutna wojna, zakończona zwycięstwem chocimskiem. Na tle tych wypadków kreśli Romanowski postaci dwu braci Łużeckich: Karola, kasztelana podlaskiego, wodza wojsk ukraińskich i Tomasza, dowódcy zamku budzanowskiego. Kasztelan Łużecki, człowiek pozbawiony wszelkich przymiotów, które powinny zdobić żołnierza i wodza, wdaje się nierozważnie w bitwę pod Czetwertynówką, naraża swe wojsko na klęskę, a co najważniejsze, sam pierwszy umyka z pola bitwy i drugich do ucieczki zachęca. Hańbę tę postanawia zmyć z rodu Łużeckich, dobrze niegdyś zasłużonego ojczyźnie, brat jego Tomasz. Ze szczupłą załogą opiera się długo całej potędze tureckiej, aż w końcu, kiedy Budzanów szturmem zdobyto, ginie pod toporem kata. Tę krótką treść, zaczerpniętą z „Klimakterów“ Kochowskiego, przybrał Romanowski w szaty prawdziwie artystyczne, a zupełnie oryginalne. Jest to pierwszy większych rozmiarów utwór, w którym młody poeta był już wyłącznie sobą, nikogo już nie naśladując.
Równocześnie z tym wzrostem artyzmu ustaliły się pojęcia społeczne Romanowskiego. Tak, jak tylu innych poetów, czujących szczerze i kochających kraj swój gorąco, nie mógł i on być zadowolonym z tego, co widział wokoło siebie. Życie bez jutra, bez głębszej myśli, bez ideałów roztaczało się wokoło niego w całej ohydzie; widział Polaków, u których mowa zaledwie była polska, widział niewolników, tańczących swobodnie w kajdanach, więc ogarnęło go przerażenie i wstręt:

Całą jam piersią wciągał świata tchnienie,
Wszystko dziecinna oplatała wiara;
Wznosiłem serce, wzniecałem płomienie
I cudnie wonna płonęła ofiara...
Lecz szybko czas ten zleciał na zegarze,
W piersi ból został — a trucizna w czarze.

Zwykłe to są dzieje tego zetknięcia się „poety i świata“, tych goryczy i zawodów, które z tego wynikają — a jednak w tym wypadku tkwi w nich coś niezwykłego: Romanowski nietylko sądzi słusznie, ale odczuwa szczerze, nie dla efektu, ale dla dobra sprawy, którą ukochał. I dlatego niema nigdy w jego pieśniach zbytniego lubowania się w tych smutkach i nigdy niema łatwego szyderstwa, lecz zawsze miłość wielka do braci i gorące pragnienie sprowadzenia ich na inną drogę, podniesienia w krainę ideałów, „na jasne leże“. To zgnuśniałe pokolenie, wśród którego musiał żyć ze swą gorącą naturą, obrzydza mu wszelki spokój, sprowadzający często martwotę, a wywołuje pragnienie jakiegoś żywiołowego ruchu, jakiejś burzy dziejowej, któraby oczyściła duszną atmosferę:

I radbym ujrzał zmartwychwstające
Plemiona z anielską chwałą,
Albo pioruny takie palące,
By się aż niebo spękało.

bo:

Kto dzisiaj plonu spodziewa się z roli,
Nieraz go jeszcze serce tak zaboli,
Zwątpieniem zaćmi powieki.

W wierszu zaś p. t. „Cisza“ jednym z najwcześniejszych swych utworów, bo w r. 1854 napisanym, powiada wyraźnie:

Śpiewaku, tyś burzę zażegnać chciał precz.
Patrz, cisza nie wiedzie do celu, lecz wstecz!...
Szaleniec, kto zaraz po burzy chce burz,
Bo w sercu swem własnem utopiłby nóż.
Lecz kiedy skwar kwiaty do grobu już nagnie —
To chyba dziecina piorunów nie pragnie.

A równocześnie z tem pragnieniem budzi się w jego sercu jakieś tajemne przeczucie, że w tej oczekiwanej z tęsknotą burzy on sam padnie ofiarą. Już w r. 1855 zapisuje w księdze pamiątkowej ogrodu medyckiego te prorocze, niestety, słowa:

Po latach wielu — może z obcej strony,
Kiedyś cię tutaj znajdzie wieść skrzydlata,
Że w dzikiej walce... zaginął... szalony.

W trzy lata później myśl ta przeobraża się w jasnowidzenie poetyckie. Oto zdaje mu się, że przychodzi do niego śmierć w postaci pięknej dziewicy i chce lekkim, spokojnym skonem uwolnić go od bolów życia — a on jej odpowiada:

Niegdyś — rzekłem — niegdyś mi wróżono,
Że mą duszę weźmiesz z pola chwały.
Jeszcze nieba gromami nie płoną,
Czekaj jeszcze, piękny cieniu biały,
I na polu bitwy o mnie spytaj!

A śmierć zgadza się na to w milczeniu i odchodzi, mówiąc: „Do widzenia!“
W innym znowu wierszu („Żegnaj!“) powiada o sobie:

Jam przedburzowiec, przeklęte plemię,
A może-m z piorunów jeden,
Co własnem sercem uderzy w ziemię,
Choć dziś tak cichy i bieden.
Uderzy — zagrzmi — na przebudzenie,
Iskier tysiące w krąg ciśnie,
Lecz jeśli Bóg nim rzuci w kamienie,
To głaz i serce wraz pryśnie...

W tych wszystkich przeczuciach i przepowiedniach tkwi jednak mniej osobistego pierwiastku, niżby się na pozór zdawało; los, który Romanowski sobie wyznacza, jest według jego pojęcia losem każdego prawdziwie polskiego poety. Zadaniem naszej poezyi powinno być wydawanie „głosu, co targa pęta i tych, co marzą, co spią, ze snu budzi“. Poeta powinien „blask własny w serca przelewać rozdarte“ i, jak drugi Prometeusz, wydrzeć słońce niebiosom i oddać je ojczyźnie — powinien być miłującym swój naród „harfiarzem-budzicielem“. Nie tylko poezya, ale nawet poeci są tylko narzędziem losu, mającem naród wieść ku ideałom, ku szczęściu — a gdy ten cel będzie spełniony, wtedy narzędzie może rozpaść się w okruchy.
Tak pojmował swe powołanie Romanowski już w samych początkach swojej twórczości poetyckiej, a pozostał mu wierny przez całe swe krótkie życie.
W r. 1857 ukończył studya na wydziale prawniczym i otrzymał, jako stypendysta, zajęcie w bibliotece Ossolińskich. Wpłynęło to nader korzystnie na dalsze jego losy, bo zbliżyło go do znakomitych historyków: Karola Szajnochy i Augusta Bielowskiego. Za ich wpływem zwrócił się znowu do tematów historycznych, ale pojętych poważniej i zakreślonych na znacznie szerszą skalę. Szajnocha zachęcił go do wczytywania się w stare kroniki, z czego później miał powstać „Popiel i Piast“ — na razie zaś zwrócił się Romanowski do czasów bliższych, do „potopu szwedzkiego“ i zaczął kreślić na ich tle poemat p. t. „Dziewczę z Sącza“. Studyował w tym celu dzieła historyczne, a nawet wyjechał do Sącza i tam zbierał materyały do swej powieści w archiwach miejskich i kościelnych. Praca szła raźnie — i już w lipcu 1858 r. poemat był gotów.
Opowiadanie oparte jest na fakcie historycznym. Zagrożeni rzezią przez załogę szwedzką mieszkańcy Starego Sącza[2] chwycili za broń i wycięli w pień najeźdźców, dnia 13 grudnia 1655 r., dwanaście dni przed ustąpieniem Szwedów z pod Częstochowy. Powstanie w Sączu było zatem pierwszym przebłyskiem ocknienia narodowego po chwilowym upadku, a tem samem dawało wyborny materyał do poematu bohaterskiego. Fabułę, na której, jakby na kanwie, uwydatnił poeta te wypadki, zaczerpnął Romanowski z podania miejscowego. Powiada ono, że w pewnej młodej Sandeczance zakochał się oficer szwedzki i chciał ją od rzezi uratować — ostrzeżenie jego było powodem i hasłem do powstania. Tak więc wyobraźnia Romanowskiego miała już gotową podstawę — trzeba było tylko tchnąć w te historyczne lub legendowe postaci życie. A to życie prawdziwe, nie maryonetkowe, tętni na każdej karcie „Dziewczęcia z Sącza“ w najrozmaitszych swoich objawach i wśród najrozmaitszych okoliczności. Widzimy tych bohaterów sądeckich i w domu i w karczmie i w kościele, przy wesołej pogawędce i przy trumnie ukochanych, przy pracy i pośród zaciętej bitwy — całe ich życie staje przed nami w całej swej prostocie i prawdzie. Bo niema tu „bohaterów bez zmazy“, jak ich niema w rzeczywistości — są tylko ludzie z zaletami i przywarami, kochający ojczyznę, ale kochający także siebie, nie cierpiący Szwedów, ale dbający o swe interesy. Typy to kreślone na wzór „Pana Tadeusza“, ale nie naśladowane z niego, świeże i oryginalne. Wziął je poeta z rzeczywistości, bo chętnie przebywał zwykle pośród warstw rzemieślniczych, starając się rozbudzić wśród nich uczucia patryotyczne; za te zacne dążności odwdzięczyły się one, dając mu bogatą galeryę postaci do jego najlepszego utworu.
„Dziewczę z Sącza“ należy do najlepszych powieści poetycznych, jakie nasza literatura posiada, a przewyższa je wszystkie szerokością i wszechstronnością obrazu, przedstawiającego niemal zupełnie dokładnie całe życie mieszczańskie w XVII w. Skutkiem tego jest to opowiadanie czemś więcej, niż zwyczajną powieścią, czemś, na co niema osobnej nazwy, ale co graniczy już z owym ideałem, o którego osiągnięciu marzył zapewne Romanowski — z epopeą mieszczańską.
Oprócz tej prześlicznej w swej niewymuszonej prostocie powieści powstał w tych czasach najobszerniejszy utwór Romanowskiego, tragedya historyczna „Popiel i Piast“.
Tragedya ta, wydana po raz pierwszy w r. 1862, jest ostatnim większym utworem Romanowskiego, a zarazem pierwszą jego próbą dramatyczną. Arcydziełem nie jest bynajmniej — ale zarówno w rozwoju swego twórcy, jak i pośród dramatów owej epoki zajmuje stanowisko ważne i zajmujące.
Przedewszystkiem trzeba zaznaczyć, że temat, obrany przez młodego poetę, nastręczał olbrzymie trudności, a dla literatury pięknej leżał prawie zupełnie odłogiem.[3] Ileż to trzeba było odwagi, aby z dwu skromnych podań o okrutnym Popielu, „zjedzonym przez myszy“ i o biednym kołodzieju, którego cud wynosi do godności królewskiej, stworzyć wielką tragedyę i aby nakreślić w niej obraz zamierzchłych, prawie nieznanych nam czasów! Wszakże nawet genialny Słowacki musiał zaniechać zamiaru ujęcia tych czasów w ramy sześciu „kronik historycznych“, a dwie z nich, które stworzył, musiał zapełnić własną fantazyą, bo materyału historycznego zabrakło! Wprawdzie w tych dwu dziesiątkach lat, oddzielających fantastyczne dramaty Słowackiego od „Popiela i Piasta“, historya uczyniła pewien postęp, a wydany w r. 1850 przez Bielowskiego „Wstęp krytyczny do dziejów Polski“ dał hasło do żywszego zajmowania się początkowemi dziejami naszego narodu, ale pomimo to wiadomości o nich były — jak i dzisiaj są — bardzo skąpe; ten ruch historyczny mógł zachęcić do takiej próby, ale nie mógł jej zbytnio ułatwić. Przedsięwzięcie było wielkie i trudne, a to samo musi usprawiedliwić wiele usterek tragedyi, bo przecież „in magnis voluisse sat est“.
Romanowski zabrał się do wykonania swego planu bardzo zgrabnie. Z podań, zapisanych w kronikach, przejął to wszystko, co miało przynajmniej jakieś pozory prawdy historycznej, odrzucił zaś pierwiastek cudowności i to albo zupełnie (np. zagryzienie Popiela przez myszy), albo wtrącił go tylko nieznacznie w opowiadanie kmieci (np. cudowne pomnożenie jadła i napitku w chacie Piasta), przedstawiając go z góry jako legendę, ale nie wciągając wcale do akcyi. Ale na tem nie poprzestał i nie z tych legendowych postaci i ich losów uczynił oś tragedyi.
Podstawą utworu, tłem, na którem się akcya rozwija i głównym jej motorem są stosunki Słowian z Niemcami. Występują one w dwojakiej postaci, a zawsze wrogo: raz w krwawej walce, toczącej się między obu narodami, powtóre w intrygach, któremi Niemcy wikłają Polaków. Horyzont tragedyi rozszerza się przez to ogromnie, bo akcya nabiera wagi i znaczenia konfliktu dziejowego. Wyraźniej jeszcze objawia się to w charakterystyce głównych postaci i całych wrogich sobie grup. Z jednej strony stoi król Popiel, wnuk Lecha, który nie chce być „martwym bogiem, cieniem króla, błahem cackiem woli“ drugich i który energicznie broni swych praw — obok niego zaś występuje grupa możnowładców, stryjów królewskich obawiająca się zbytniego powiększenia władzy króla, co musiałoby się stać naturalnie ich kosztem, na uboczu zaś gromadzą się kmiecie, niechętni zarówno królowi, jak jego stryjom, a dbający przedewszystkiem o swoje własne prawa, głównie o prawo odbywania wieców. To są trzy potęgi, które staną do walki z sobą, a do tej walki pchnie je podstęp Niemców. Adela, z rodu Niemka, żona Popiela, i jej kapelan a zły duch zarazem, Pater Fuchs, prawdziwy lis, kiedy chodzi o interes niemczyzny, popychają króla do walki ze stryjami, aby go przez to zmusić do zaprzestania wojny z Niemcami, prowadzonej w obronie Zaodrzan. Znieprawienie króla i znieprawienie książąt to jedynie ich dzieło — tak, jak ich wyłącznie dziełem jest wytrucie zaproszonych w gościnę stryjów. Oni więc sprowadzają katastrofę: kiedy Popiel i książęta tracą siły we wzajemnej walce i nawzajem się wyniszczają, stojący na uboczu kmiecie chwytają w swe ręce ster państwa i osadzają na tronie Piasta. Tak więc historyozoficzny pogląd Romanowskiego jest w większej mierze wynikiem jego patryotyzmu, niż bezstronności, bo wszystko niemal, co złego było u nas, przypisuje Niemcom, w Polakach zaś widzi znacznie więcej zalet, niż wad. Chociaż Niemcy rzeczywiście wiele złego wnieśli w nasze stosunki, trudno jednak upatrywać w nich jedyną przyczynę naszych nieszczęść, jak to Romanowski czyni.
Mówię o poglądach historyozoficznych, bo w „Popielu i Piaście“ jest coś więcej, niż samo scharakteryzowanie jednej tylko chwili dziejowej. Może marzyło się poecie, jak niegdyś Krasińskiemu, kiedy swą „Wandę“ pisał, że w tym obrazie obejmie całe dzieje Polski i poda charakterystykę całego narodu, wszystkich warstw jego — w charakteryzowaniu bowiem postaci głównych i w samem pojęciu ich starcia myśl tę można wyśledzić. Król zdolny, mający najlepsze chęci, pragnący sławy i szczęścia własnego narodu, nie mogący jednak prowadzić skutecznie walki z wrogami ojczyzny, bo kraj mu pomocy i poparcia nie udziela — rycerstwo i książęta, dbający więcej o siebie i swoją władzę, niż o całość kraju, obawiający się wzrostu władzy królewskiej i walczący wszelkimi sposobami, choćby w połączeniu z nieprzyjaciółmi ojczyzny, o zachowanie jednych a rozszerzenie drugich przywilejów — lud poczciwy, trzymający się zdala od tych zapasów, a w danej chwili dzielnie bijący wroga — ciągłe niechęci, walki, zdrady wzajemne — czyż to obraz tylko piastowych czasów, czy to nieszczęścia, które tylko za królowania Popiela istniały w Polsce? czy nie można ich znaleźć na każdej niemal karcie naszych dziejów? Że to podobieństwo nie występuje zbyt silnie, to wielka zaleta utworu i dowód niemałego zmysłu artystycznego Romanowskiego, ale ono jest i było niezawodnie w planie poety.
Kontrasty, doprowadzające do starcia, będącego treścią „Popiela i Piasta“, są przedstawione wszechstronnie i na licznych przykładach. Despotycznym zachciankom jest przeciwstawione zamiłowanie wolności u ludu, intrygom dworskim prostota kmieci, przymusowemu nawracaniu na religię chrześcijańską — apostolstwo prawdziwej miłości. Uosobienie tych przeciwieństw znajdujemy w Popielu i Piaście, Adeli i Rzepisze, w kapelanie Fuchsie i św. Metodym — a kontrasty te przeprowadzone są umiejętnie i z wielką miarą artystyczną.[4]
Z pomiędzy postaci, występujących w tragedyi, najlepiej może skreślona jest postać Popiela. Romanowski nie przedstawia go jako chciwego krwi potwora, owszem, czyni go człowiekiem szlachetnym, choć porywczym, a pokazuje, jakim przemianom ulegał ten charakter i jakie czynniki na to wpływały. Skutkiem tego człowiek ten jest dla nas sympatyczny mimo swych zbrodni, sympatyczniejszy może nawet od Piasta, który — jak często dzieje się z typami dodatnimi — wypadł blado, może skutkiem swej bezczynności. Równie świetnie scharakteryzowany jest Żóraw, Zaodrzanin, gotowy wszystko poświęcić dla ratowania ojczyzny. Z postaci kobiecych za najlepsze można uważać Bożennę, matkę Popiela, i jego żonę Adelę — szczególnie przemiana tej ostatniej pod wpływem uczuć macierzyńskich jest świetnie przeprowadzona.
Na tragedyę tę wpłynęli w znacznym stopniu Szekspir i Słowacki. Na Słowackim wzorowany jest język, przenośnie i liryczny ton utworu, pomimo siły i jędrności występujący bardzo wyraźnie. Postać zaś króla Popiela i Adeli, ich stosunek wzajemny, a szczególnie sposób wykonania zbrodni (otrucie stryjów), jest przejęty z „Makbeta“ Szekspira. Te reminiscencye nie zmniejszają jednak wartości utworu, bo poza niemi posiada on tyle oryginalnych zalet, że je zupełnie równoważy.
Równocześnie z pisaniem tych obszernych utworów, powstawał cały długi szereg drobiazgów lirycznych i opisowych. Są tu i obrazki historyczne („Gero“, „Buława Revery“, „Savannah“ itd.) i skargi osobiste (choć rzadko) na nutę miłosną, obrazki przyrody (np. „Sen ziemi“), alegorye stosunków współczesnych (np. „Zaklęte ptactwo“), a nawet satyry („Wnuczę mężów“) — najczęściej jednak brzmi w tych utworach pobudka wojenna, zwrócona do społeczeństwa w przewidywaniu rychłego wybuchu powstania.

Co tam marzyć o kochaniu,
O bogdance, o róż rwaniu —
Dla nas niema róż!
My jak ptacy na wędrówce:
Dziś tu, jutro na placówce
Może staniem już.

W tej piosnce najwyraźniej może i najjaśniej zawarł Romanowski cały swój pogląd na sprawy społeczne i na obowiązki poety i wszystkie zasady, któremi się w życiu i poezyi kierował. Jego zdaniem wobec tej ważnej chwili dziejowej, która wisiała już w powietrzu, powinny ustać „sny serca“ o osobistem szczęściu, a pieśni, poezya, twarda jak stal, powinna wzywać do tańca, w którym ręka tancerzy rękojeść szabli ściska; co zaś później nastąpi, to już Bogu należy pozostawić — my powinniśmy tylko spełnić obowiązek i o nic więcej nie pytać.
Ale Romanowski umiał nie tylko wzywać do spełniania obowiązków — umiał je także sam spełniać. Rodzice jego postarzeli się, praca ziemiańska wyczerpywała ich siły — więc młody poeta rzuca swe ulubione zajęcia, opuszcza przyjaciół i w r. 1859 spieszy do Żukowa pomagać ojcu w gospodarstwie. Było to poświęcenie wielkie, a przymus, który sobie zadawał, aby wytrwać w nieodpowiadającej jego usposobieniu pracy, tak był widoczny, że wreszcie rodzice sami nakłonili go, aby wrócił do Lwowa. W czerwcu więc 1860 r. objął posadę skryptora w bibliotece Ossolińskich i znalazł się znowu w gronie dawnych przyjaciół.
Tymczasem w Królestwie Polskiem wrzało, przyprowadzone do rozpaczy ciągłymi gwałtami społeczeństwo zaczęło się przygotowywać do zbrojnego powstania. I w Galicyi utworzyły się tajne komitety, a do najczynniejszych wśród ich członków należał Romanowski. Na pierwszą wiadomość, że młodzież warszawska chwyciła za broń, młody poeta wyrusza natychmiast ku granicy, żegnając rodzinę ze zwykłą sobie prostotą, donosząc o swoim kroku, jak o czemś zupełnie naturalnem i jasnem: „Drogi Emeryku! — pisze do brata. — W Koronie powstanie! Ruszamy w pochód. Przygotuj na to rodziców! Idziemy spełnić naszą powinność. Czytając ten list, zrób krzyż, Emeryku, a dobry anioł, gdziekolwiek będę, zaniesie ten krzyż nad głowę twego brata“.
Ale przejście granicy nie udało się początkowo. Dnia 2 lutego schwytały go władze austryackie w Artasowie i kilka tygodni musiał przesiedzieć w więzieniu. 4 marca odzyskał wolność, pospieszył więc do Żukowa, pożegnał rodziców, przyjął z rąk ich ostatnie błogosławieństwo, a już w trzy dni potem przeszedł szczęśliwie granicę i połączył się z oddziałem Lelewela. W kilka tygodni później, d. 24 kwietnia 1863 zginął w bitwie pod Józefowem. Spełniło się to, co sobie wyprorokował: śmierć, posłuszna jego życzeniu, „wzięła duszę jego z pola chwały“ — spełniło się także i drugie żądanie, które wyraził w wierszyku, zamykającym ostatni zbiorek jego poezyi (1862):

Jeśli polegnę, niechaj mi w nagrodę
Za was nie kładą pamięci kamienia;
Ziemią niech piersi przysypią mi młode,
Mój kurhan niech mi trawa ozielenia,
A gdy majowy deszcz ten kurhan zrosi,
Niech nad nim ptak się, jak duch mój, unosi!...


∗             ∗

Śmierć Romanowskiego była stratą dla naszego narodu bardzo ciężką. Utracił on w nim jednego z najlepszych swych synów, oddanego mu całą duszą, bez wszelkich zastrzeżeń, bez wszelkich kompromisów z gołębiem sumieniem — literatura zaś utraciła w autorze „Dziewczęcia z Sącza“ poetę, który mógł jej oddać jeszcze wielkie usługi i niejednem cennem dziełem ją wzbogacić. Kula moskiewska pozbawiła nas go wtedy właśnie, kiedy talent jego rozwijać się zaczął najbardziej i kroczył już śmiało do zupełnej doskonałości. Bo Romanowski rósł poprostu w oczach i rozwijał się nadzwyczaj szybko. Jakaż to olbrzymia różnica pomiędzy „Chorążym“ a „Popielem i Piastem“, pomiędzy „Chartem Watażki“ a „Dziewczęciem z Sącza“! A jeszcze wybitniej występuje ta różnica w lirykach. Kiedy w pierwszych wierszach jego, oprócz pięknych dążności i szczerego uczucia, była forma znośna tylko, często niepoprawna, „Sestyny“ lub „Sen ziemi“ mają, oprócz dawniejszych zalet, taką lekkość i melodyjność wiersza, taką harmonię treści i formy, że nie powstydziłby się ich największy nawet mistrz słowa. To też strata, którą literatura nasza w bitwie pod Józefowem poniosła, może iść w porównanie tylko z temi, które jej przyniosły ostatnie tchnienia Szarzyńskiego, Malczewskiego lub Garczyńskiego.
Ale żal za tem, co Romanowski, w tak młodym zgasłszy wieku, mógłby był stworzyć w późniejszym, nie pozwala nam zapominać, że dorobek jego ośmioletniej pracy na niwie poetyckiej posiada trwałą wartość i pozostanie na zawsze w skarbnicy naszego piśmiennictwa nie tylko jako pamiątka po zacnym obywatelu i patryocie, lecz jako utwory piękne i wartościowe same przez się, bo w pięknej formie zawierającej piękne, podniosłe myśli, tęsknotę za owym czasem,

... kiedy na ziemi już nikt nie zapłacze,
Prócz rosy pól naszych zielonych.



SESTYNY.
(FINALE).

Lećcie, me pieśni! Niech wam towarzyszy
Szczęśliwa gwiazda pod gościnne strzechy
Zwiastujcie burzę śród gniotącej ciszy,
Smutnych pozdrówcie dźwiękami pociechy,
Lećcie, witajcie ludzi po kolei,
Jak ptactwo wiosny, okrzykiem nadziei.

Może już innych pierś ma nie wyśpiewa,
Może wy natchnień ostatnim wyrazem...
Dni piorunowych serce się spodziewa,
Stwardniała ręka tęskni za żelazem;
W powietrzu słychać pobudkę na boje...
Już czas, już czas nam! — Lećcie, pieśni moje.

O, gdyby kiedyś, po złamaniu wroga,
Polskiej krainie zaśpiewać na chwałę!...
Żegnajcie, pieśni!... Przyszłość w ręku Boga —
Z sztandarów w pole patrzą orły białe;
Wrzącym strumieniem krew po żyłach bieży,
Łono przebiega dreszcz, lecz serce wierzy.

Jeśli polegnę, niechaj mi w nagrodę
Za was nie kładą pamięci kamienia!
Ziemią niech piersi przysypią mi młode —
Mój kurhan niech mi trawa ozielenia,
A gdy majowy deszcz ten kurhan zrosi,
Niech nad nim ptak się, jak mój duch, unosi.

1862.




NOWA ZNAJOMOŚĆ.

Stałem w jasne zapatrzony zorze,
We wieczorną Karpat aureolę.
Cisza była na polach i w borze,
W mojem łonie przycichały bole;
Zapomnienia tknięte ręką białą,
Serce z niebem i ziemią się zlało.

Ciche lilie, zdobiące strumienie,
Woń z mych marzeń wzięły i śnieg biały.
Smutek duszy wzięły borów cienie,
Fale pieśni moje powtarzały;
Do stóp mi się kłoniąc po kolei,
W smutne pieśni lały dźwięk nadziei.

Więc po gwiazdach rzuciłem oczyma,
Po świecącej niebieskiej krainie.
Tak przez morza błądzi wzrok pielgrzyma,
Nim korabiem z zatoki wypłynie,
Nim porzuci ziemię, ojców domy...
Tam za morzem kraj dlań nieznajomy.

I zbliżyła się do mnie dziewica,
W czystej bieli, z zadumanym wzrokiem.
Jak posągi greckie miała lica,
Szła poważnie w myśleniu głębokiem,
Szła i, postać nachyliwszy wiotką:
„Jam śmierć twoja“ — rzekła do mnie słodko.

„Lewą ręką serce uśpię twoje,
Jako matka usypia dziecinę,
Prawą oczu przysłonię ci dwoje,
Skrzydła duszy wolno ci rozwinę,
I ulecisz od bolów, jak płomień,
W światło, w życie wieczne — nowy promień“.

„Niegdyś — rzekłem — niegdyś mi wróżono,
Że mą duszę weźmiesz z pola chwały.
Jeszcze nieba gromami nie płoną —
Czekaj jeszcze, piękny cieniu biały,
I na polu bitwy o mnie spytaj!
Teraz, nowa znajoma, mi witaj!“

Stała milcząc, a nad nami w górze
Z za obłoku księżyc się wyłonił;
Do pół skronią oparty na chmurze,
Na tę białą łzy promienne ronił,
Na jej uśmiech senny, na spojrzenia —
I odeszła, mówiąc: „Do widzenia!“

1858.




AUDACES IUVAT FORTUNA.

Komu tu duszno? Kto tu, znużony
Walką, w zwycięstwo nie wierzy?
Czy się wyrzekły duchów miliony
Krwi swych słonecznych szermierzy?
Czy do poświęceń niema nikogo?
Czy natchnień pękła już struna?
Precz małoduszni z twarzą złowrogą —
Audaces iuvat fortuna!

Żyzna ta ziemia w krew i w nieszczęście,
Kochanka śmierci aniołów.
Lecz się, jak feniks,[5] w orężów chrzęście
Do życia budzi z popiołów.
Krwią się nasz zasiew krzewi i pleni —
Z pod grobowego całuna
Wstańmy i wzlećmy życiem płomieni! —
Audaces iuvat fortuna!

Ho — ho! nie straszcie wy nas grobami,
My znamy czarne ich wnętrza!
A czem gorętszy piorun nad nami,
Tem nasza miłość gorętsza.
Ręka do ręki na uścisk bratni!
Nam śmierć na polach — nie truna!
Upadnie pierwszy, stanie ostatni —
Audaces iuvat fortuna.

A czy zwyciężym? Któż ptaków pyta,
Czyli przelecą przez morza?
Dla płochej rzeszy droga ubita,
Na mężnych leży moc boża.
Skłońmy się Bogu i Pannie świętej
O oręż, o moc pioruna,
A kto raz zadrży, trzykroć przeklęty! —
Audaces iuvat fortuna.

1860.




HYMN POLSKI.

Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni
Pokąd tchu w łonie!
Stójmy wytrwale, gdy wieńce nam z cierni
Kładą na skronie!
Nieszczęścia i klęski niech miłość połamie!
Czy dźwiga nas dola, czy chytrze nam skłamie,
Ojczyźnie tej życie, krew nasza i ramię
I chwała w zgonie!

Tu nam w kolebce dał Bóg światło dzienne,
Tu żywot w znoju.
Konając, głowy tu pochylim senne
W chatach lub w boju.

Tu bracia mrą od ciosów tyrana,
I świadczą, że ta nam od Boga wybrana
Ojczyzna — ta Polska, codziennie kąpana
W łez i krwi zdroju.

Tu groby ojców sława opromienia,
Tu śpią ich kości.
Tu nam się dobić po dniach utrapienia
Świętej wolności.
Tu przetrwać nam klęski i szarpać kajdany, —
Tu rodzą nas Sawy, Pułascy, Rejtany,[6]
I „hetman w sukmanie“, co kochał sukmany —
Tu żyć w miłości!

O Święta, patrzaj: w twoją krew czerwoną
Maczamy dłonie!
Pokąd ty w grobie, potąd żadne łono
Szczęściem nie spłonie.
Niech ostrzy wróg miecze, niech w ludach duch stygnie —
Synowska dłoń ciebie z przepaści podźwignie
I będzie Bóg poczczon, a szatan się wzdrygnie
I car w koronie.

Stójmyż gotowi, jak straż czuwająca,
Bo nikt nie powie,
W który dzień trąba zawezwie nas grzmiąca
Matce nieść zdrowie!
A wonczas, jak piorun, co kruszy i pali,
W bój lećmy zwyciężać z nadzieją na stali,
Lub gińmy szlachetni, jak ojce konali —
Polski synowie!

1860.




DO MODLĄCEJ SIĘ POLSKI.

O, módl się, Polsko — dziś ci jeszcze pora
Czerpać otuchę w modlitwie i pieniu!
Miłą jest niebu piersi twej pokora
I ból w twem słowie i łza w twem spojrzeniu.
W cichości jeszcze Pan twych modłów słucha —
O, módl się, Polsko, i pokrzepiaj ducha!

Jak w przeddzień sądu, świat pełen jest lęku,
Niepewne skrzydła czas ponad nim waży.
Anioł twój jeszcze klęczy z urną w ręku,
Skrzydłami srebrnych łez nie otarł z twarzy
I słucha pieśni, co ku niebu płynie;
Jeszcze jest smutny, lecz wie o godzinie...

Jeszcze czas, módl się, błagaj przebaczenia,
Ziemię w niebiosa podnoś w twojem łonie!
Przebaczaj winnym, ciemnych ratuj z cienia,
Miej dla zachwianych miłujące dłonie,
I wodź do świątyń i mów, że tu ciekła
Krew z twego serca na zagubę piekła!

Módl się — lecz powstań na świtaniu zdrowa,
Wyniosła pracą ponad zwątpień bole!
Sumienia twego, Polsko, tarcz stalowa
Światu niech bożą odzwierciedli wolę!
Tak wyjdź przed domy i stań po twej męce
Wsparta na pługu, z szablą w prawej ręce!

Bóg cię nie zmienił na wieczną łzawnicę,
Matko wyniosłych duchów i rycerzy.
Gdy dzień twój błyśnie, anioł w błyskawicę
Rzuci krew z urny i w skrzydła uderzy:
Krew ta czerwono nad światem zapała,
Ale ty czuwaj, byś nie przesłyszała!


A gdy usłyszysz, śpiesz na bitew pola
Orężem wrogom kreślić twoje prawa,
Trąć z mogił harfy żałobne Eola,
Za sztandarami wznoś radośne „sława!“
I walcz, pamiętna, że Bóg — czynów Bogiem!
Walcz, Polsko, jak lew, na polach z twym wrogiem.

Lecz biada tobie, gdybyś, jak dewotka,
W kościołach gromów przemodliła porę!
Tam nieochybnie zniszczenie cię spotka
I Bóg zostawi cię, jak dziecko chore,
Klęczące we łzach na kościelnym progu
A tylko z modłów wiedzące o Bogu.

Obcej cię wonczas poruczy prawicy,
Abyś w cierpieniach dorosła na męża.
Lecz nie, ty czujesz hasło w błyskawicy,
Ty wiesz, że wkrótce czas dobyć oręża
I stanąć w polach, jak przed latyś stała — —
O, czuwaj, Polsko, byś nie przesłyszała!

1861.




CO TAM MARZYĆ!

Co tam marzyć o kochaniu,
O bogdance, o róż rwaniu —
Dla nas niema róż!
My — jak ptacy na wędrówce —
Dziś tu, jutro na placówce
Może staniem już.

Co śni serce, niech raz prześni!
W twarde życie twarde pieśni
Niech wiodą jak w tan,
A miast ręce — rękojeści
Szczery uścisk, gdy obwieści
Z niebios chwilę Pan


Szczęście, dola później może —
Ach, lecz tylko Ty wiesz, Boże,
Co tam spotka nas.
Ty wiesz, komu uśmiech miły,
Komu kwiaty na mogiły
Niesie przyszły czas.

1860.




SZTANDARY POLSKIE W KREMLU.[7]

Grzmią huczne dzwony na Kremla szczytach,
Car świętej słucha ofiary.
A na wyniosłych cerkwi sufitach
Polskie się chwieją sztandary.

„Sława — o, sława!“ — zagrzmiały chóry —
„W pęta car zakuł czerń laszą!“
I zaszumiała odpowiedź z góry:
„Za waszą wolność i naszą!“

„O buntowszczyki, po carskiem słowu
Przysięglim na zgubę laszą!“
I zaszumiało u góry znowu:
„Za waszą wolność i naszą!“

Umilkły śpiewy, zgasły ofiary,
Car słucha, szepty go straszą —
Spojrzał — nad głową szumią sztandary:
„Za waszą wolność i naszą!“

1857.




ZŁOTY SZLAK.

Nam pęka serce, nam się krwawi łono,
Gdy, otoczeni tą rzeszą spodloną,
Głos czysty mamy podnosić:
Już z nas niejeden, zrażon podłym wrzaskiem,
Szedł, pogardzając złością i oklaskiem,
O rychłą śmierć Boga prosić.

Kto dzisiaj plonu spodziewa się z roli,
Nieraz go jeszcze serce tak zaboli,
Zwątpienie zaćmi powieki.
Od Nazaretu po świata przestworze
W bolach i mękach nieśli słowo boże
Wysłańcy Pana — trzy wieki!

Do lotu ptaków, wybrana drużyno!
Lata przeminą — głosy nie przeminą,
Ni szlak[8] nasz złoty do słońca!
Szkielety nasze niby drogowskazy
Ślad im oznaczą do cudnej oazy,
Gdzie panią — Miłość bez końca

22 marca 1857.




NOC.

Po nocnych polach błąkam się bezsenny, —
W siół woni może pierś swój żar ukoi.
Nademną wisi nocy płaszcz promienny...
Lżej bije serce, gdy się uspokoi

I gdy mu promień nie odsłania dzienny
Czarnego grobu, co otworem stoi
I w ciemną przepaść chłonie życie wszelkie,
Wszystko, co orle, szlachetne, co wielkie.

Tam moich ojców pochylona chata;
Przez ciemne lipy blady księżyc spada,
Na starej strzesze mech wypisał lata...
Pod strzechą ptasząt nocuje gromada,
Co z brzaskiem zorzy pod niebiosa wzlata
I wraca z pieśnią i na różach siada —
Jak niegdyś myśl ma śród tej szczęsnej doby,
Gdy nie wiedziało dziecko — że są groby.

Gdy nie wiedziało, że miecz za szlachetnym,
Za orłem w locie wąż piorunu goni.
Śnie złoty, wróć mi z twym orszakiem świetnym
Kwiatów, gwiazd, orłów i błyszczącej broni
I gorejących dusz we skwarze letnim!
Matki mej pacierz niech mię znów osłoni!...
Chcę marzyć — marzyć, gdy usnąć nie mogę...
O, jakąż smutną myśl obrała drogę!

We dwa promienie błędne myśl się łamie:
Jeden po ziemi pełza chat i kłosów
I słucha, jako myśl uczuciu kłamie —
Drugi ptak życia wzbił się do niebiosów,
Kędy duch Polski śpi we złotej bramie,
Nim Bóg rozkaże bić godzinie losów
I Męczennicę z letargu obudzi,
Aby promienną wróciła do ludzi.

O ty nieszczęsna, jakże sen twój cudny!
Promień zbawienia płynie ci na lico,
Zdasz się szczęśliwą... lecz to obraz złudny —
Ty cierpisz we śnie, ludów Męczennico!
Cierpisz podwójnie tam, we sferach jasnych,
Bo coraz sroższa przemoc twego wroga.
Lecz ci straszniejszy cios od dzieci własnych,
Na których twarzy spodlenie lub trwoga.

O, czemuż anioł-stróż cię nie osłoni
Tarczą z piorunów od tej strasznej broni?
Darmo twe rany okrywasz zasłoną!
One mi widne wszystkie tu — w mej duszy,
I wszystkie we mnie, jak sztylety, toną...
Niby-m stróż twoich cierpień i katuszy:
Wszystko mam w sercu bolem wypisane
I znam na pamięć każdą twoją ranę.

Niech mi na oczy położą zasłonę,
Niech mnie zawiodą gdzieś w najdalszą stronę,
Potem spytają: — Ty, ptaszyno mała —
Gdzie matce rany wroga dłoń zadała?...
Ja prawą ręką sprawię całą rzeszę —
Lewą położę na bijącem sercu,
Za jego biciem do pierwszej pośpieszę,
Od pierwszej dalej po twych pól kobiercu —
Takem wieść zdolny cały zastęp bratni
Od twej najpierwszej rany do ostatniej.

Przy każdej ranie zatrzymam się tyle,
Aby ciekawej rzeszy rzucić słowo;
Ale to, Matko, straszne dla mnie chwile!
Bo pierś i serce rozdzieram na nowo,
I z pełnej czary gorycz pije dusza,
I krew mi w żyłach zajmie się płomieniem,
A rzesza milczy — żal jej nie porusza,
Jakby w niej serce wisiało kamieniem,
Jakby nieprawdą były słowa moje,
Lecz jakby rany te — nie były twoje...

O Matko, Matko, kiedyż kres cierpieniu?! —
Wstań, o północy idź nad synów łoże —
Jak zmora w zwiędłem utop się sumieniu, —
Serca im ściśnij w kleszcze i obroże,
Na oczy rzuć im kawałki całunu,
Piersi i czoła krwią im poznacz twoją,
W usta każdemu wlej kroplę piołunu,
Nad uchem kośćmi zachrząszcz im, jak zbroją —
A potem próchna wypalaj im w łonie:

Choćby się z bolu kurczyli jak węże,
Ty od ich piersi nie odrywaj dłoni,
Pokąd krwi czystej ogień nie dosięże,
Pokąd twym bolem wszyscy nie rozbolą,
Pokąd w ich duszach choć kropla gangreny,
Bratać ich zdolna z hańbą i niewolą:
Nie żałuj ręki — nie szczędź twoje syny!

Potem ich lica obmyj sierot łzami,
Kwiatami z mogił posyp im wezgłowie;
Potem ich postaw twarz w twarz przed ojcami —
Przed nimi spowiedź niech każdy wypowie...
I niech im śni się, że przekleństwa słyszą,
Że się pioruny nad nimi kołyszą...
Że odtrąciły ich precz ręce święte...
Że ich pochłoną groby rozpęknięte.
A gdy przebędą we śnie te męczarnie,
Ci, co Cię mogli niekochać bezkarnie, —
Wtedy ich piersi dotknij lekką dłonią,
Na czołach złóż im namaszczenie twoje,
Niech twe kajdany jak oręż zadzwonią,
I podnieś okrzyk: „Na boje! — na boje!...
Do lotu, ptacy!“ —

Ci, co noc przemarzą —
Już się przebudzą, Matko, z inną twarzą:
Zerwą się, w oręż wleją wszystkie siły —
Zwyciężą — albo pomnożą mogiły!

A taką piękną, cierpiącą spokojnie
Pokaż się tylko tej wybranej rzeszy,
Co za cię krew tak przelewała hojnie,
I na twe imię choćby w piekło śpieszy!
Niech w noc ich serca smutne i skrwawione
Święte, prorocze natchnienie owieje —
A ty im odchyl z przed oczu zasłonę
I ukaż w dali jasne, przyszłe dzieje!...

Wierniśmy tobie, ale twego słońca
Trzeba nam czasem na czoła i twarze,

By nie stał w cieniu, Matko, twój obrońca,
Ani się w tłumów utopił bezmiarze:
Jeno niech stoi, podawać gotowy
Temu pociechę — temu miecz stalowy!

31 marca 1857.




KIEDYŻ?

Nam dzisiaj tak w duszach, jak kiedy się wiosna
Z zimowej wyrywa niemocy:
To smutek i żałość, to zorza radosna,
To rozpacz, jak wicher północy.

Ach, kiedyż za ciebie w bój skoczym spragnieni,
O Polsko, ty matko miłości?
I kiedyż przy huku dział, trzasku płomieni
Podniesiem okrzyki wolności?

I kiedyż uczynim, swobodni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?
Ach, kiedyż na ziemi już nikt nie zapłacze,
Prócz rosy pól naszych zielonych?

1857.




WNUCZĘ MĘŻÓW.

Była sala gotycka, sklepiona,
W niej portrety rycerzów i herby;
Ponad orłem krzyż rozwiódł ramiona —
Zbroje, miecze, a na mieczach szczerby,

I to wszystko z onych czasów chwały,
Czem gorzała młodość i siwizna:
Oczy mężów w orła, w krzyż patrzały,
Na ich czołach krzyż albo ojczyzna.

Tam przy wielkim marmurowym stole,
Tam nad księgą siedziało pacholę.

Piękne było pacholę: włos jasny
Kędziorami wił się wkoło głowy,
Duże oczy i uśmiech ust krasny,
Lica białe, na nich cień różowy,
Czoło wzniosłe, motylów dziś pole,
Słodycz matki... Blizka przyszłość może
Ziarno myśli posieje w tę rolę,
Lub ją piękniej bliznami poorze.

Księga miała na karcie herb złoty,
W niej praojców spisane żywoty.

Czyta chłopię, twarz mieni się zwolna,
Zwolna oko nabiera promieni;
Pierwsza praca poczęta mozolna:
Młoda dusza wyrywa się z cieni
W światło... Wzrokiem potoczył po mężach,
W krzyż i w orła utkwił duże oczy,
Potem wzrok swój wstrzymał na orężach
I już łza mu po licu się toczy...

Dwoje skrzydeł poczuło pacholę,
Dwoje skrzydeł — i bezbrzeżne pole!

Weszła matka, znój starła mu z czoła:
„Pójdź surducik przymierzyć“ — zawoła —
„A u cioci na jutrzejszym balu
„Będziesz, jakby wycięty z żurnalu!“

1858.




TRZY SZTANDARY.

Trzy w szczerem polu gromady stały,
A trzy nad niemi sztandary wiały.

Więc ci, co z prawej na polu stali,
Sztandar niebieski w górze trzymali;
Po lewej stronie ogniste grono
Wzniosło chorągiew w górę czerwoną,
A między nimi, patrząc nieśmiało,
Stała gromada z chorągwią białą
I, jakby ducha nie miała w łonie,
Chwiała się ku tej i tamtej stronie,
A czasem jeszcze, nie wiedzieć czemu,
Dawała pokłon komuś trzeciemu.

I rzecze prawa lewej: „Wstecz!
Bo mam z dawniejszej stali miecz.“

Lewa odrzecze: „Wyście próchno,
Oddechy wasze grobem cuchną!“

Więc prawa znowu: „Z drogi szał!
Nasz ród na przedzie zawsze stał.“

A lewa na to: „Z nami, z nami!
Bo was zostawim i pójdziem sami!“

„My nie rozstrzygniem“ — rzecze nieśmiało
Chwiejna gromada z chorągwią białą.
Więc się tymczasem trzeciemu kłoni,
Co się zwać kazał panem tej błoni.

I kiedy to się działo na ziemi,
Tkwił ptak ze skrzydły, jak śnieg, białemi
W chmurach i czekał, która gromada
Ponad innemi górą zawłada.


A gdy doczekać tego nie może,
Zakracze smutnie: „Mocny mój Boże! —
Gdzieżby to oni zaszli już byli,
Gdyby z trzech — jeden sztandar zrobili!“

1860.




ZA WIESZCZAMI.

Przebrzmiały pieśni — wieszcze w grób się kładą,
A tak spokojni, jakby nas rzucali
Na bojowisku przy dobytej stali,
Nad skronią wroga zatrwożoną, bladą,
Jakby zwycięstwo było w naszym ręku,
Tysiąckroć w wrogów obwieszczone jęku!

Wróżyli sławę, wróżyli zbawienie,
Dusze słuchaczów wstrząsnęli do głębi —
Ich żar nas pali — a ich chłód nas ziębi[9]
Łakniem ich głodem, czujem ich pragnienie —
Ufne za nimi obracamy oczy,
Rychłoli wieszczba z niebiosów się stoczy?!

Rychłoli gwiazdy zaćmią ciemne chmury,
Jęk dzwonów — boju godzinę obwieści? —
Rychłoli wietrzyk, co dziś trawkę pieści,
Ponad grobami zawyje ponury —
I odgłos ludu wzniesie się: „Do broni!...“
Rychłoli wstaniem?!... Wszak wieścili oni.

Gdzie oni?... w grobie, śród mogił ojczystych.
Odkąd nas owi rzucili wielmożni,

Stoimy w smutku, bez przywódców, trwożni,
Niezdolni lotu do tych niebios czystych —
Wołamy, krążąc duszami jak kanie:
„Wieścili burzę... burzę daj nam, Panie!...“

Żuków, 5 kwietnia 1858.




DO...
PROŚBA O ORŁA.
(Przy szyciu szkaplerza).

Sam krzyż? O, krzyża nie dawaj mi, siostro!
Z pierwszą jam marzeń i uczuć godziną
Wziął krzyż i ciernie w sercu tkwiące ostro —
Jak mi to brzemię cięży, wiesz, dziewczyno.

A jeśli krzyż mi wyszyć chcesz koniecznie,
Wyszyjże orła na odwrotnej stronie —
Orła, co biały, a ku słońcu wiecznie
Patrzy i trzyma miecz ostrzony w szponie.

Dość już tych modłów bezczynnych do Boga!
Walk nam nie wolno dla krzyża pominąć!
Jam ptak — od Boga szablę mam na wroga;
Mnie walczyć — w walce, patrząc w słońce, ginąć!

1858.




PO MSZY ZA IRYDIONA.[10]

Nie postawiono śród kościoła trumny —
Ni ściany kirem obito do koła;
Tak jak żył wielki, samotny i dumny,
Duch jego weszedł w podwoje kościoła
I u ołtarza stanął niewidomy
Z sztandarem, który miał napis: „Śmierć Romy!“[11]

U wschodów drobna garstka go czekała
Ludu, któremu śpiewał o przedświcie[12]
Ani go jedna łza nie powitała,
Ni wejścia dzwonów oznajmiło bicie.
Cichy szedł bardzo z myślami Ligięzy,[13]
Wlokąc u stóp swych potargane więzy.

I on sam żalu ani łez nie żądał:
Za wielki, by mógł żalem być objęty!
Oczyma duszy każdy go oglądał,
Jak stał w natchnieniu swojem wniebowzięty.
Organy smętny ton „psalmów“[14] zawiodły,
A trzej kapłani odprawiali modły.

Czy Massynissa[15] obudził cię w grocie? —
A anioł kazał iść w krainę krzyżów?...
A Roma stoi?... Roma jeszcze w złocie
Wraz z światem pełna przekleństw i pręgierzów;
Robactwo czołga się po skale Piotra
I ma krzyż jeden na Chrysta i łotra,

I długo jeszcze będzie szydzić Bogu,
Z łotrami wieszać wraz jego wysłańców...
Lecz tyś już stanął na wieczności progu,
Gdzie twój wzrok nie ma cieni ani krańców,
Więc wiesz, gdzie, kiedy i przez jakie boje
Czynami wstaną wieszcze pieśni twoje.[16]

Wiesz, jak wiedziałeś, że się krwią obroczym
I ognie wzniecim, my lub nasze wnuki,
Że możnych gruzem dumnych grodów stłoczym.
I trony carów rozszarpiem na sztuki;
Ani ci tajno, że my, dzisiaj drobni,
Będziem niedługo w bojach lwom podobni.

A teraz odchodź z ziemi, wielki duchu,
Odchodź, gdzie pierwej już poszli dwaj twoi![17]
My ręce skrwawim na naszym łańcuchu,
Aż łańcuch w rękach przybierze kształt zbroi,
Aż z nich uderzy wielka chwila czynu
Dla nas i wrogów...
Odchodź, Polski synu!

Lwów 3 marca 1859.




ZACHCENIA.

Dola mi sprzyja: gdzie zwrócę oczy,
Twarz mię spotyka życzliwa,
A jednak smutek serce mi toczy,
Tęsknota duszę porywa.

Tam — tajemnicze nęcą mnie światy,
Któremi cicha noc pała,
I chciałbym takie obaczyć kwiaty,
Jakich ta ziemia nie miała.

I pragnę ujrzeć zmartwychwstające
Narody z anielską chwałą —
Albo pioruny takie palące,
By się aż niebo spękało.

I słyszę nocne słowików granie...
Wiosenno — błogo tak wszędzie...
Ach, kiedyś — kiedyś wszystko się stanie
Piękniejszem, lecz mnie nie będzie.

1859.





CZY WIOSNA?

Skąd lecą ptacy? Lecą z daleka,
W powietrzu gwarzą radośnie.
Czy to już wiosna? Serce jej czeka,
Śni nieustannie o wiośnie.

Czy już zielone pola, dąbrowy?
Czy czas wyruszać na boje?
Jeszcze na błoniach lśni puch śniegowy —
O, ucisz, serce, sny twoje!

I ty, mój koniu, czekaj spokojny,
Masz siano wonne we brogu!
Lecz ty się z wiosną gotuj do wojny,
Z orężem czekaj nas, wrogu!

1862.




SONET
na dzień 1. Stycznia 1854.

Wśród orkanów na fali grają żagle moje
Niby skrzydła łabędzie, utoczone z piany;
Zimnem okiem spoglądam w przestwór rozbujany,
Niechaj piorun w maszt bije — ja widzę ostoję.[18]

Gdym od brzegu odbijał, to tęczy rozwoje
Kwiatem drogę mi słały przez modre bałwany;
A ja — dziecko — na łodzi słodko kołysany
Plotłem w wianek żeglugi marzenia powoje!

Burza wianek porwała — łodzią fala miota,
I niejeden już piorun młodą pierś uderzył,
I usta-m obznajomił ze życia piołunem; —

Ale płyńmy — znów, widzę, szkli się tęcza złota:
Powróciła mym oczom. Jam w powrót nie wierzył...
O, teraz, łodzi moja, leć z myśli piorunem!





ŻEGNAJ MI, PIEŚNI!...

Żegnaj mi, pieśni, może na zawsze —
Może już nigdy nie zabrzmisz mi!
Inne dziś śpiewy — dziksze i krwawsze
Miotają sercem. Miast lutni — stal!
O, i boleści sroższe i łzawsze;
Cierń niepewności w sercu mem tkwi...
Luba piosenko, mnie ciebie żal!

Kiedym raz pierwszy w życiu zanucił,
To mi się zdało, żem cały raj
Nowo ubarwił, — ze snu ocucił
I ziemi nowy darował kwiat.
A jako anioł, co nieba rzucił,
Był mojej myśli wiosennej maj!...
Oh! z taką pieśnią słodko iść w świat!

Serca wnet bratnie zadrgały ku mnie —
O, słodki dla mnie każdy był dzień!
Mogłem po ziemi spoglądać dumnie:
Drużyna wkoło, a w ustach śpiew!
I choć uczucia zagrały tłumnie,
To się zlewały do pieśni brzmień...
A dzisiaj? pieśnią — czyny i krew!

O, żegnaj pieśni, pieśni ma złota!
Nie wiem, czy kiedy znajdziemy się
Na tej ciernistej drodze żywota!...
Chwila rozstania zbliża się już!
Znikaj, boleści! Precz, precz tęsknota!
O, nie wstrzymujcie na drodze mnie,
Na drodze burz!

1854.





UMILKNIJ, SERCE!...
(IMPROWIZACYA).

Umilknij, serce, ty gadzie przeklęty,
Co mi wciąż łono poisz trucizn jadem!
Milcz, bo twój odgłos światu niepojęty,
Bo dziś szaleństwem iść za twoim śladem —
A czuć olbrzymio, to dziś pusta mrzonka,
Co, jako świetlik, po grobach się błąka.

Gadzino wściekła, czemuż żar ten krwawy
Nie mogę w słowa rozpalone przelać
I niemi cisnąć, jakby grom jaskrawy,
By je świat pojął i zechciał podzielać?
Nie! milcząc, karmię jadowitą żmiję —
I słuchać muszę — że o piersi bije.

O, gdybym mógł cię tygrysa szponami
Wyrwać z tej piersi i pokazać światu,
Jakiemiś ty mnie poiło jadami...
... A jednak... ileż w tobie było kwiatu!
Ile uniesień! miłości!...
Dość na tem! —
Serce, tyś moim i niebem i katem!

1855.




POŻEGNANIE.

Odetchnąłem,
Żyć zacząłem
Powiewami kwiecia — róż!
Bywaj zdrowa!
Smutne słowa,
Ledwiem ujrzał — żegnam już.

Com tu przeżył,
W com tu wierzył,
Nieskalane niosę w świat:
Marzeń sploty,
Łzy tęsknoty
I nadziei blady kwiat.

I twe lico,
Krasawico,

Promień oczu, uśmiech twój,
Z twego czoła
Blask anioła —
Dla mych piersi nowy strój.

Bywaj zdrowa!
Smutne słowa,
Ledwiem ujrzał — żegnam już!
Żyj szczęśliwa,
Urodziwa,
Pośród woni — kwiecia — róż!





DAREMNIE.

Pójdę ja brzegiem majowym zdroju —
Pójdę dla serca szukać spokoju.
— Niezapominka u brzegu rośnie...
O, nigdy — nigdy pokąd tych wód. —
Pierś nie przestanie goreć miłośnie...
O, wróć się, chłopcze — daremny trud!

Pójdę ja w górę na głuche tonie,
Może tam serce w ciszę zatonie.
— O wróć się, chłopcze! Tam świat bez granic,
Nieprzemierzona oczyma dal, —
Ach, tam tęsknoty nie oprzesz na nic —
Uschną ci piersi — spali cię żal.

Toż pójdę w pola; — gdzie łąka, zboże —
Tam smutne serce przeboli może.
— Blady tam błękit — słońce przygrzéwa.
Pusty wiatr ciągnie obszarem pól
I więdną kwiaty, usycha niwa....
O, wróć się, chłopcze! Nie zgaśnie ból.

Pójdęż ja w lasy ciemne i chłodne,
Może tam znajdę chwile swobodne.
— Choć ciemne lasy, choć puszcza dzika,
Lecz tam się błąka lasowy czar,
I szmerem liści, pieśnią słowika
Powie ci o niej — i wskrzesi żar.

Toż ja powrócę pod moją strzechę,
Tam może sercu znajdę pociechę.
— Ściany twej chaty bielone pięknie,
Lecz tam się znajdziesz — ach! taki sam,
Że ci się z bolu serce rozpęknie;
Oj, biedny chłopcze, nie wracaj tam!

Gdzie ja się z tęsknem sercem obrócę?
Pójdę na morze — w łodzie się rzucę...
— Obejdź ty, opłyń ziemię dokoła,
Płyń ciszą — obleć na skrzydłach burz:
Ni żalu z serca, ni dumki z czoła,
Ni jej z pamięci nie zbędziesz już!

22. czerwca 1858.





CO PO WIOŚNIE?

Wraca wiosna — słowik nuci;
Z wiosny, z ptasząt — cóż mi, cóż?!
Wiatr w dąbrowy liście rzuci,
Zbudzi krasę dzikich róż.

Tam na polach zejdzie kwiecie
I zaszumi zbożem łan:
Mnie nikt wianka nie uplecie,
Nikt nie poda rączki w tan!

Bracia moi, szczęść wam Boże
Wiosny waszej, waszych snów!
Mnie północne świecą zorze,
Dzwoni dumka tęsknych słów...

Gdybyż można szaleć — marzyć!
Gdyby jedna czysta łza!...
Nie wiem, przed kim wiosnę skarżyć,
Ale straszna wiosna ma.

28. marca 1856.





ORŁY, SOKOŁY!

Orły, sokoły,
Dajcie mi skrzydła!
Gruz i popioły —
Ziemia mi zbrzydła.

Jabym chciał w górze
Pohulać z wami —
I tam na chmurze
Żyć piorunami.

Tu mi, jak w trumnie,
Świat nie wesoły,
Spuśćcie się ku mnie,
Orły, sokoły!

Choć duszę weźcie
Na wasze loty
I ją zanieście
W marzeń kraj złoty!

Na niebios progu
Między gwiazdami
Jabym tam Bogu
Modlił się z wami.

A tu żałobą
Pokryte doły —
Weźcie mnie z sobą,
Orły, sokoły!

1856.





W IMIONNIKU.

W twoim ogródku skrapia ci róże
Strumyczek mały,
I ptak, ukryty w liście papuże,[19]
Nuci dzień cały.

Kto wie, gdzie drobny strumyczek płynie?
Jak się rozlewa?
A kto pamięta o tej ptaszynie,
Co piosnki śpiewa? —

16. lutego 1857.





SEN ZIEMI.

Niebiosa lśnią gwiazdami,
Jaskrawo księżyc lśni,
Śnieg pada brylantami,
Pod śniegiem ziemia śpi.

Spi cicho, utrudzona
Mocą jesiennych burz;
Z niebios jej sny do łona
Zesyła księżyc — stróż.

I śni się jej, że wdziewa
Czarowny wiosny strój,
Że słowik pieśń jej śpiewa
I szemrze srebrny zdrój.

I śni, że ją miłuje
Nad wszystkie światy Bóg.
W błękity, śniąc, wstępuje,
Przechodzi niebios próg.
 
I śni, że ją wulkany
Rozdarły wszerz i wzdłuż,
Że ogniem zieją rany
W spienione bezdna[20] mórz.

I śni, że jest strącona
W otchłanie, w czarną toń:
I leci przerażona —
O gwiazdy trzaska skroń!

Wstrzęsła się, więc kojące
Stróż wierny sny jej śle:
Stroi ją w kłosy drżące,
We srebrnej kąpie mgle.

1863.




WIECZÓR U BRZÓZKI.

Słońce kona za górami,
Ponad niwy, mgły,
A u brzegu nad falami
Tęskna brzózka drży.

— Nie drżyj, brzózko, tak żałośnie,
Tutaj błogo ci:
Wkoło ciebie kwiecie rośnie,
W górze gwiazdka tli.

Fala do stóp ci się słania,
A od brzasku dnia
Ciągłe ptasząt świegotania,
Ciągle wietrzyk gra.

O! samotna gdybyś stała
Na pastwę dla burz,
Może, może, brzózko mała,
Nie żyłabyś już...

O! samotnie marzyć trudno!
Życie cierpkim snem:
Niby ludno, a odludno
Na przestworzu tem.

Wybłysnęła gwiazdka złota,
Brzózka smutnie drży;
W sercu mojem tkwi tęsknota,
W myślach dzikie skry...

Chciałbym stworzyć serca życie!...
Brzózka tonie w mgle,
Gwiazdki błyszczą na błękicie
I jeziora tle.

Medyka 1855.




BURZA.

Lecą chmury, a dołami
Słychać wichru szum;
Niebo w dali błyska skrami,
Ptactwa pierzcha tłum.

I okrzykiem przerażenia
Wita ciemny las.
Słychać gromy, ziemi drżenia...
Burze, witam was!

Ja sam jeden. Niezlękniony
Patrzę w czarną toń;
Pierś mi pieści wiatr szalony
I kołysze skroń.

Bije groźna błyskawica...
Cicho... błyska znów...
Ho! przyrody to prawica
Rzuca milion słów.

Po chmur czarnym pergaminie
Złote pismo drga
I przez oczy szybko płynie —
Aż do serca dna!

Już odbite, rozbudziło
Akord w piersi mej:
Dusza rwie się całą siłą
Do przystani twej,

Burzo dzika! — Hej, z wiatrami
Igra moja myśl —
Od nich dziksza! A ty skrami,
Chmuro, słowa kréśl.

Niech je czyta, niech je słucha,
Aby mogła tu,
Gdy nastanie cisza głucha,
Płoszyć bezczyn snu

I ogniste wiązać brzmienie
W dzikich pieśni stok...
W łono ciemnic siać płomienie,
Życie siać co krok.

Stój — stój, myśli moja dzika!
Oto cisza znów:
Burza milknie — chmura znika...
Pieśni braknie słów!

W Medyce 1855.




KRAKOWIAKI.

Pytałem ja rybkę w kryształowym zdroju:
„Czego tobie trzeba?“ Rzekła mi: „Spokoju!“

Pytałem ptaszynę na krzaczku powoju:
„Czego tobie trzeba?“ Rzekła mi: „Spokoju!“

Ciebie nie zapytam o nic, serce moje,
Bo ja się twej strasznej odpowiedzi boję. —




SNY I PRAWDY.
(W IMIONNIKU).

Jeżeli marzysz, że świat cię obsypie kwiatami,
Snem to będzie;
Kwiaty, kolce, łzy, radość — roznosimy sami
Z sobą wszędzie.

Snem będzie, jeśli nigdy nie doznać zawodu
Masz nadzieję,
Lecz biada, jeźlić z serca ufność już za młodu
Wiatr rozwieje.

Snem poklask i błyskotki, któremi tłum wita,
Snem szał ludzi,
Ale gdy serca dobroć czynami rozkwita,
Raje budzi.

Snem duma, która w piersi ponad wszystko stawa,
Snem zachcenie;
Cicha, lecz najpiękniejsza młodej duszy sława:
Poświęcenie.

Bóg i światy — bez granic, człowiek — muszką drobną
W grób się zsuwa...
Ale nad źdźbłem, nad kwiatkiem i duszą osobno
Anioł czuwa.

2. marca 1859.





CHWILA MYŚLI.

Znużony jestem... Trzykroć upadałem
Pod krzyżem pracy — skrwawiony i drżący —
I trzykroć, trzykroć z upadku powstałem
I uspokoił się duch bolejący...

Zadrzemał może, jak pustyń wędrowiec,
Nim go zwierz zbudzi, ryjący grobowiec.

Przeszedłem myślą takie straszne piekło —
Przez dzieje świata snułem lat tysiące.
O Panie, pocóż tyle krwi wyciekło?
Poco pękały serca pałające?
Olbrzymy przeszli po tej biednej ziemi —
I skamienieli, jak od bolu niemi.

Może za wiele mieli Twego ducha —
Toż niepojęci przeszli pośród tłumu;
Głos ich za silny dla ludzkiego ucha,
Podobien gromom lub do morza szumu —
Wołali: „Wolność!“ — i rozdarli łona...
Padli — dziś stoją posągi — imiona.

Ciała ich w ziemi — duchy gdzieś daleko
Błądzą po gwiazdach — cierpliwi tułacze.
Kiedyż ich grobów rozpęknie się wieko?
Panie, czyż nigdy nie dojdą cię płacze?...
O, ześlij — ześlij — proroki — Mojżesze,
Niech w kraje światła zaprowadzą rzesze!

Tam żale sierot — a tu kajdan brzęki
Straszną muzyką spływają do ucha;
Słowik w drzew cieniu rozpływa się w jęki,
Tam gwiazdy błyszczą, wietrzyk z lekka dmucha,
Na nocnych polach żałobne szemranie,
Niby pacierze grobów...

Słyszysz, Panie?!...

Lwów 14. czerwca 1856.





Z POWROTEM.

Jak pielgrzym, z dalekich powracam manowców,
Gdzie drogi się śmielszych krzyżują wędrowców:
W pustynie — to w niebo — to w piekło.
I dziwów nie mało widziałem w podróży: —
To błękit pogodny, to straszny ryk burzy,
I nieraz mi czoło krwią ciekło.

Ach, czasem tak w górę wyniosła mię droga,
Żem nie miał nad sobą już nic oprócz Boga,
A chóry aniołów gdzieś z dali
Ze światów na światy, przy drżeniu harf złotem
Przemknęły, to na dół spuściły się lotem,
Jak stada łabędzi ku fali.

Przeróżne się tony do serca mi wlały —
Ach, pełna pierś moja tych blasków i chwały —
A jednak mej duszy tak smutno!
Wstecz patrzeć bolesno, a w górę nie ważę...
Półsenny-m tęsknotą... o lotach coś marzę,
Jak orzeł, gdy skrzydła mu utną....

9 marca 1858.





ZE WSPOMNIEŃ DZIECINNYCH.
DLA SIOSTRY.

Zrodzon na grobach śród kajdan brzęku,
Śród szmeru wiejskich pacierzy,
Na mej piastunki pieściwem ręku,
Słuchałem życia rycerzy.

A opowiadał mi ojciec stary,
Matka mówiła najwcześniej,
Gdy płaczącego uczyła wiary,
A siostra śpiewała pieśni.

Mówili dziecku prostemi słowy
Lub śpiewem rzewnej tęsknoty,
A nie wiedzieli, że mu do głowy
Już płynie marzeń rój złoty;
Że, kiedy uśnie, śnią mu się męże
Skrzydlaci, niby anieli,
W zbrojach i hełmach, w dłoniach oręże,
Odziani w skrwawionej bieli.

I nie wiedzieli, kiedy zbudzone
Dziecko zapłacze, bywało,
Że mu się śniły bronie wzniesione,
Że padających widziało.
Utula z płaczu matka stroskana,
Cacka podaje do ręki;
Darmo — aż dziecku siostra kochana
Zanuci tęskne piosenki.

I uśnie dziecię, uśnie, jak ptaszę,
Gdy słowik w wieczór zanuci,
Aż mu się przyśnią orły, pałasze,
I na łóżeczku się cuci.
Nad łożem ojca kord wisiał krzywy;
Ku niemu zwraca oczęta,
Na licach uśmiech igra mu żywy —
I klaszcze w drobne rączęta.

O, sny me złote, o siostry pieśni,
Jakże mi tęskno za wami!
Czemuż tak często dziś mi się nie śni,
Że lecę między orłami?
Na mojej ziemi mnożą się groby,
Wróg coraz silniej uciska,
I wieją ciche pieśni żałoby,
A szabla jeszcze nie błyska.

Wywiedli konia z ojca stajenki,
A ojciec wsiadać mi każe:
„Weźno bułanka, chłopcze, do ręki!
Jak się masz trzymać, pokażę.“
A matka z okna: „O, ja się boję;
On spadnie, on taki mały!“
„Trzymaj się, chłopcze, konia we dwoje!
Ha, ha! Patrz, jaki zuchwały!“

Potem mi ręką pogładzi lico,
A mnie tak w duszy gorąco,
Żebym chciał lecieć gdzieś błyskawicą
W dal jakąś dziką, świecącą.
Toż na najwyższą wyskoczę sosnę,
W dali utonę oczyma...
Marzę i płaczę — w marzeniach rosnę
Gdzieś w lecącego olbrzyma.

Przedemną jasny piorun się pali,
Szablicę trzymam we dłoni,
A za mną tłumem wojsko się wali,
I lecim po mogił błoni...
Coraz to dziksze wstają zjawiska,
Coraz groźniejsze postaci,
Już mi tysiące piorunów błyska...
Z marzeń mnie budzi głos braci.

Tam do nauki matka mnie woła!
Gdzie byłem, patrzają niemi,
A ja zeskoczę z smutkiem u czoła,
Z oczyma na pół łzawemi,
I słucham matki, jak opowiada;
A gdy nauka przeminie,
Biegnę do siostry — a ona rada
Nuci piosenkę chłopczynie.

Ogniste mary, senne krainy,
Jakże wy dzisiaj dalekie! —
Czy takto wyście duszę chłopczyny
Przysposabiały na spiekę?

Oh, a ty, tęskna pieśni siostrzana,
Coś łzy chłopięcia koiła,
Czyś ty mi w chwilach mojego rana,
Że będę śpiewał, wróżyła?

Bywajcie zdrowe, wspomnienia moje!
Pieśni siostrzana — bądź zdrowa!
Od bolu wdziałem na serce zbroję,
A tarczą pokryta głowa.
Może was nigdy nie ujrzę więcej,
Pierwsze anioły mego żywota..
Wyście świeciły duszy dziecięcej
Nad głową — jak tęcza złota.

1856.




MODLITWA.

Lecę ku Tobie, jako ptak wędrowny,
Skrzydłem mi, Panie, jest serce tęskniące;
Do Ciebie rwę się, jak żal niewymowny
Z pól, które mogił zaległo tysiące;
Lecę ku Tobie, bo mi z każdą wiosną
Łzy i nieszczęścia i mogiły rosną.

Nie błagam Ciebie, byś mi ulżył krzyża:
Napełń pierś moją bolem, jak chcesz, Panie!
Nie żądam, by dziś błyskawica chyża
Z niebios zabłysła nam na zmartwychwstanie;
Jeno mi w duchu rozmnóż tyle siły,
Bym mógł się patrzeć z wiarą w te mogiły!

Bym nie rzekł, Panie, kiedy mię otoczą
Pomniki wielkich i wierzby cmentarne,
Że wieszcze kłamstwa wieścili proroczo,
Żeś Ty i świat Twój i wszystko jest marne...

Lecz wiarą mocny niech na grobach stoję —
I pracą, Panie, niech liczę dni moje!

Najsilniej, kiedy będą się zapierać
Moi gniazd orlich, Ty wspieraj mię, Panie!
Bo, przeklinając, nie chciałbym umierać —
I lwa ryk wolę, niż podłych sykanie;
Więc niech zapomnę o podłości bratniej —
Niech stoję — choćby grobów stróż ostatni!

1859.




MODLITWA.

Podaj, oh, podaj czarę mi ową,
Którą Ci, Panie, w noc ogrojcową
Anioł podawał w światłości!
Tam był jad bolu — i mnie ból pali —
Żółć — i mnie ludzie żółć podawali,
Ale ja pragnę miłości...

Bo z nią, jak piorun niebios Twych, błysnę,
Z nią, jako promyk, w noc dusz się wcisnę,
Z nią, jako gołąb ów biały,
Lecąc, na spiących w skrzydła uderzę,
Obudzę, — potem na jasne leże
Rój duchów zawiodę cały.

15 listopada 1857.




STRASZNO MI, BOŻE!

Straszno mi wielce, bo osamotnione,
Namiętne serce rozdziera się we mnie;
Bo wiecznie pełne — pełne, a spragnione
Jej — ach, jedynej, — a wiecznie daremnie!
Bo bez niej niema nic z mojej młodości,
I pierś mi pęka, a pęknąć nie może...
Bo tak po ziemi iść bez wzajemności —
Straszno mi, Boże!

A gdy ściśnięte serce we mnie zaśnie,
Mogilny pacierz ducha mi otacza;
Czuję w nim, jako serc tysiące gaśnie,
Jako tysiące drugich klnie, rozpacza!
Praojców wielkość w pokoleniach znika;
Co kocham — z mogił powstać mi nie może,
I w podłość tyje ludów tłuszcza dzika.
Straszno mi, Boże!

Więc każdy piorun, co grzmi i zapala,
Witam, jak brata, na niebios lazurze;
Orła każdego, co powraca z dala,
Pytam, ile jest gromów w czarnej chmurze,
I drżę, gdy ptak mię pomija w milczeniu,
Bo nam na gromy długo czekać może,
Bo bez piorunów w takiem utrapieniu
Straszno mi, Boże!

Potem, szarpany bolem i skrwawiony,
Rzucam się w błękit, aby mię obwinął;
Bo wówczas czuję, żem anioł strącony,
Co stał na straży — a Tyś go pominął.
I radbym stanął tak przed Twe oblicze,
Któreś Ty ukrył poza słońca... zorze...
A niebo wiecznie zimne, tajemnicze...
Straszno mi, Boże!

10 grudnia 1858.




PROŚBA.

Błogosław, Boże, rolnika dłoni,
Nie dopuść nigdy nań głodu!
Gdy sieje, niech mu skowronek dzwoni,
Gdy zbiera, użycz mu chłodu!

Błogosław ludziom, którzy Twą wolę
Spełniają w bratniej miłości!
Jasną im ciszą opromień dolę,
Twój anioł niech u nich gości!

Nam budzicieli wielkich, o Panie,
Harfiarzy daj miłujących —
A kiedy naród, zbudzon, powstanie,
Daj wodzów, w naród wierzących!

1859.




KSIĄDZ GWARDYAN KOBYLAŃSKI.

I.

W krzemienieckim klasztorze zamilkły organy,
Po ołtarzach gasili światło zakrystyany,
Kilku jeszcze braciszków modliło się w bieli,
Ksiądz gwardyan[21] Kobylański wracał już do celi.
Sam dzisiaj, mimo trudu nad lata sędziwe,
Odprawiał matutinum[22], chóry i wotywę;[23]
Choć mu już siódmy krzyżyk mijał w lat ordynku,
Skąpił swej siwej głowie snu i odpoczynku
I o jutrzence kazał dzwonić na brewiarze.
A kiedy się ojcowie zeszli w korytarze,
Zastali tam staruszka z pochyloną głową
Klęczącego pokornie przed stacyą krzyżową,
Kędy płakała Syna święta Rodzicielka.
Zadziwiła zebranych ta pobożność wielka,
A ojciec kaznodzieja, spowiednik gwardyana,
Rzekł doń: „Reverendissime,[24] na miłość Pana,
Miejcie więcej baczności na wasz wiek i siły!
Wszak taki hazard zdrowia i Bogu niemiły.“
Lecz starzec, zda się, nie miał dla napomnień ucha;
Ku męce swego Pana wzniósł modlitwę ducha,

Twarz mu olśniła świętość; więc umilkły mnichy
I klękły i poczęły szeptać pacierz cichy.

II.

Znany był w okolicy gwardyan z pobożności,
Lecz od kilku tygodni starzec ostrzej pości,
Modli się dłużej, nawet unika wygody.
Często nic nie spożyje prócz chleba i wody
I z tem wraca do celi, czyta albo pisze,
Zatopiony; jak mówią, w świętych natchnień ciszę.
Czasem wyjdzie i braci słodko upomina,
Że czas groźny, że próby nadeszła godzina.
Więc, zważając to, księża powiadali sobie:
— „Ponoś nasz ojciec gwardyan jedną stopą w grobie
I radby tę żywota wędrówkę przydługą
Skończyć tak, jak rozpoczął: Boga wiernym sługą.“ —
Lecz to dzisiejsze wstanie, te modlitwy korne
Wzruszyły domysłami zacisze klasztorne —
I w refektarzu[25] cichą, lecz żywą rozmową
Ważą ojce gwardyana każdy czyn i słowo. —
Darmo, starzec nie powie, co zamyślił tajnie;
To wiedzą, że był wczoraj wesół nadzwyczajnie.

III.

A do celi gwardyana wszedł pierwszy cechowy,[26]
Rzeźnik Rudnicki, strojny w kapocie perłowej
I z czapką na zawiasach. Widać było z miny,
Że wszedł zwiastunem jakiejś wesołej nowiny:
Wzrok mu błyszczał, a w twarzy był, jak rydz, czerwony,
Kiedy witał: „Niech będzie Chrystus pochwalony!“
I ledwie gwardyan spytał: „A jakaż nowina?“
Zawołał pan cechowy: „Syna Bóg dał — syna!
Dziecko mi wczoraj moja powiła Sabinka;
Czerstwo chłopak wygląda, czerwony, jak szynka.

I w sam czas mię Pan świata nawiedził tym darem,
Tam Korona w zapasy poszła z Moskwy carem,
Zwycięża i zwycięży; taka we mnie wiara —
A gdy mi syn dorośnie, zapomnim już cara“.
I radość mu łez zdroje wycisnęła z oczu,
W których świeciła dusza jasna, jak w przeźroczu
Wieczornem świeci promień gwiazdy brylantowy.
Ale wnet łzy rękawem otarł pan cechowy
I rzekł: „Jeśli mam łaskę u Waszej Miłości,
Tobym na chrzest chłopaka prosił Jegomości.
Sąsiadów będzie kilku: — niechże Ojciec raczy
Poczcić próg mego domu, a śmiałość wybaczy!“

IV.

Słuchał mowy cechmistrza starzec uśmiechnięty,
Lecz w tej chwili, innemi myślami przejęty,
Milczał i oczy utkwił w Rudnickiego lice,
Jakby mu chciał przeniknąć serca tajemnicę
I przejrzeć kryształ duszy, co czysta i szczera
Płonie radością w oczach i z twarzy wyziera.
Potem wstał i, gdy cechmistrz ścisnął mu kolano,
Dłoń mu podał i spytał: „Jakież syna miano?“
„Józef“ — rzekł mu Rudnicki. Staruszek odpowie:
„Piękne imię, tak nasi chrzcili się wodzowie,
Dzielni — bitni — o, znałem ja księcia Józefa...
To jest imię naszego Dwernickiego, szefa,
Który się, jak kometa, zjawił niespodzianie
I cudami uświetnił to nasze powstanie,
Niszcząc moskiewskiej armii lewe skrzydło całe.
„Naprzód, dzieci!“ — i furczą chorągiewki białe...
Tak zwyciężył pod Stoczkiem, Ryczywołem, Nową;
Gejzmar[27] ledwie na koniu umknął z cały głową,
A i Krajtz Dybiczowi[28] smutne zdał raporta,
Tyle mu krwi wyssała ta polska kohorta.[29]
Każda piędź ziemi krwią już obmyta w Koronie,
My[30] tylko wierni stoim przy moskiewskim tronie!“

V.

„Księże gwardyanie! — cechmistrz odpowiedział żywo —
Jeśli Korona wcześniej rozpoczęła żniwo,
To nie racya, by przeto my z pięścią za pasem
Czekać mieli, aż nam się coś upiecze z czasem.
Bóg widzi, jak nam ciężko sprawę tak odwlekać! —
Rwie się młodzież i czeladź, — z góry każą czekać! —
Rzeczcież wy co!...“ Lecz gwardyan tu mu przerwał mowę,
I położył rąk dwoje na cechmistrza głowę.
Potem dłoń mu do piersi przyłożył i rzecze:
„O, czuć, że ty ojczyznę miłujesz, człowiecze,
Toż siądź tu, — powiem tobie, co mię doszło wczora —
Siądź, cechmistrzu kochany! O, blizka już pora...
Nim się zmrożona trawa z pod śniegu rozwinie,
Dwernickiego z wojskami obaczy Wołynie!“ —
Na to Rudnicki, jakby piorun weń uderzył,
Powstał, otworzył usta, powieki rozszerzył,
Bladł, czerwieniał i w starca utkwił wzrok ognisty;
A ksiądz gwardyan wypruwał z pod habitu listy
I zamknął drzwi na klamkę i rzekł: „Czytaj, Wasze!...
Dwernicki! nasze wojsko! białe orły nasze...
I na Litwie się biją — pewne mamy wieści —
Tak, kończą się już, bracie, dni naszej boleści,
I znowu wobec świata narodem się staniem,
Jak niegdyś przed dzielnego Kościuszki powstaniem,
Pod którym ja służyłem“. — „Wy? — cechmistrz zawoła, —
Pod Kościuszką, z którego kraj dziś ma anioła
Tam w niebiesiech u Pana? Mnie było lat cztery,
Mój ojciec poległ wtedy między kosyniery,
Matka mię potem dała do mego rzemiosła
I umarła, — a dola aż tu mię zaniosła.“
„Służyłem, — rzecze starzec — o, pamięć ta boli:
Naczelnik z najlepszymi poszedł do niewoli,
Moja Polska rozdarta w troje od siepaczy,
To już mi nie zostało nic w mojej rozpaczy
Prócz Boga, klęczącego przed bolu kielichem,
I Jego męka i śmierć... i zostałem mnichem!“

VI.

„Ojcze gwardjanie!... — cechmistrz ozwał się po chwili —
Możebyśmy chrzest mego syna przyśpieszyli?
Choćby i zaraz — bo mnie od waszej powieści
Tyle się ważnych rzeczy tu w mem sercu mieści —
A czas już mi tak krótki, a robićby tyle —
Że do jutra już wszystkie policzyłem chwile
I ledwie mam godzinę dla syna i siebie.
Zróbcież mu, ojcze, miejsce tym chrztem świętym w niebie!“
Wziął czapkę i kornie się gwardyanowi skłonił,
Zwrócił się; ale starzec przy drzwiach go dogonił
I rzekł: „Ostrożnie, majstrze!“ Potem dłoń mu ścisnął
Szeptał coś i na szyi uściskiem zawisnął
Z łzami w oczach; a kiedy cechmistrz był za progiem,
Zawołał we drzwiach starzec: „Z Bogiem, bracie, z Bogiem!“

VII.

Zaświtało. Na mieście gwar i tłumy ludu.
Piorunem przeleciała wieść nowego cudu:
„Powstał Rudnicki! czeladź! szkolna młódź powstała! —
Załoga się ucieczką śpiesznie ratowała
Na górę, tam na Bony zamczysko skaliste.
Lecz pan Rudnicki, w mroki otulony mgliste,
Podszedł i tam i pobił.“ — Taki rozgłos wszędzie;
Lud się cieszy i czeka, jako dalej będzie.
Ale wtem na wieżycach ozwały się dzwony;
Patrzą: — kościół jaśnieje gęsto oświecony,
Otwarte drzwi, — przed drzwiami zbrojne w kosy, w pałki,
Stoją: cechmistrz Rudnicki i w szeregach śmiałki
I wchodzą do kościoła. — „Za nimi! Za nimi!
Sława Bogu! — Sława im! — Sława naszej ziemi!“ —

VIII.

Gwardyan śpiewał wotywę; organ wniebogłosy
Grzmiał, a powstańcy stali, oparci o kosy:
Szkolna młodzież i czeladź. Każda twarz wesoła,
Oczy błysczące ogniem i pogodne czoła.

Na ich oblicze jasne i szczęściem promienne
Rubinem z okien padły pierwsze zorze dzienne.
Lud klęczał... O, kto takich szczęśliwych obaczy,
Choćby mu pierś pękała — zapomni rozpaczy!
A Rudnicki padł krzyżem. Po tej nocnej bitwie
Ukorzył się zwycięzca przed Bogiem w modlitwie:
Często słychać, jak z piersi gorące westchnienie
Ściele się na posadzki kościelnej kamienie.
Tyleż bo mu w tej piersi płonęło i płonie!
Tam jego syn w kolebce przy stroskanej żonie,
A nad nimi dłoń mściwa okrutnego wroga
Z knutami i z Sybirem... I westchnął do Boga.
To mu znowu bój przyszły przed oczyma stawa:
„Z nami trzyma Wołynie!“ zawołała Warszawa,
A on stanie przed wodzem, wrogów krwią zbroczony,
I powie: „My z Krzemieńca, od zamczyska Bony!
Blizny niechaj powiedzą, czy widzielim wroga!...“
I, aby się tak stało, znów westchnął do Boga.
Ale i to wie cechmistrz, że kule nie głaszczą,
A śmierć stoi na polach z otworzoną paszczą
I nie pyta, czy schizma, czy kto prawej wiary,
Jeno i stąd i zowąd porywa ofiary;
Więc może i on w boju padnie w obec wroga —
I, niechaj tem Bóg rządzi, modlił się do Boga.

IX.

W oknach się ukazała płomienna twarz słońca;
Starzec już był wotywę odśpiewał do końca,
Więc pan cechmistrz wstał z ziemi i rzekł: „Komu droga,
Temu czas! Błogosławcież, ojcze, w imię Boga
Mojej rzeszy!“ Lecz gwardyan wziął pacholąt dwoje
Kazał otworzyć groby i rzekł: „Dzieci moje,
Nim pójdziecie na walki, zestąpcie w te lochy!
Tam na kamieniach leżą święte ojców prochy;
Znał ich Szwed, Moskwa, Tatar, znali Bisurmanie;
Z niebios się oni patrzą na wasze powstanie,
Tam was pobłogosławię: — trupy się poruszą
I obleją was swoją bohaterską duszą.“
Odsunięto więc płytę z pośrodka kościoła,
Gwardyan stanął u wejścia: „Dzieci, za mną!“ woła.

Schodzi w groby, a zanim Rudnicki i zbrojni;
Idą poważni, ciszą tych grobów spokojni.
W głębi dwoje pacholąt stało pośród cienia
Z pochodniami, jak duchy z mieczami z płomienia,
Których Bóg z niebios zesłał między te kolumny
Strzedz ojców twarde łoża na kamieniach trumny.

X.

Daleko szły sklepienia. Gwardyan wiedzie dalej
W loch pod ołtarzem, kędy księża się chowali.[31]
Stanął tam u grobowców i, gdy rzesza czeka,
Zawołał do zebranych: „Podnieście te wieka!“
A gdy młódź się rzuciła i podniosła płyty,
Zabłysnął od pochodni grobów skarb ukryty —
Jasna broń! — I staruszek dobył damascenki[32]
I rzekł: „Panie Rudnicki, ta dla waszej ręki.
Niegdyś ją niedaremnie nosiłem przy boku;
Dzisiaj jam mnich!...“ Tu umilkł i z cicha łzą w oku
Dał cechmistrzowi szablę z pochwą jaszczurową[33]
I uczynił pobożnie krzyż nad jego głową.
Potem zaczął dobywać strzelby i pałasze
I rzekł do zadziwionych: „Zbrójcie dłonie wasze!“
A gdy brali, każdego starzec błogosławił,
Aby walczył, kraj zbawił i bronią się wsławił,
I kończył tak: „Wam dziwno, skąd dostałem broni?
Długoletnia to praca tej zgrzybiałej dłoni.
Maciejowicka bitwa zrobiła mię mnichem,
A com grosza uzbierał w mojem życiu cichem,
Czy z jałmużny, czy z datku, czyto ucząc dziatwę,
Kupowałem broń, kędy kupno było łatwe.
I nieraz mi się serce zakrwawiło troską,
Gdym patrzył, jak frymarczył[34] syn bronią ojcowską —
Toż brałem z rąk niegodnych i, skryte na grzbiecie,
Nosiłem szable, kule i proch przy muszkiecie
Pod habitem; — zaś nocą zachodziłem w lochy:
Tum chował szable, strzelby, tam — kule i prochy.

Bo czułem to, że kiedyś wstanie głos: „Do broni!“
Więc myślałem: ja, stary mnich, broń podam dłoni —
I żywiłem nadzieję, że tą moją pracą
Młodzi kiedyś Moskalom nasze łzy zapłacą.
Nadeszła mi ta chwila! Idźcie w imię Boga!
Błogosławiona wasza od aniołów droga...
Idźcie i zwyciężajcie!...“ Upadł na kamienie.
I rozległo się długie w grobowcach milczenie;
Tylko szepty pacierza, jakby szmer strumyka,
Płynęły... Tak zostawił cechmistrz zakonnika
W grobach i poszedł w miasto. W mieście pożegnany,
Poszedł ku ciemnym lasom przez wołyńskie łany,
Chciał bowiem Dwernickiego oddział spotkać wcześnie.
I patrzono za nimi długo i boleśnie.

XI.

I tydzień już w Krzemieńcu przeminął bez troski;
Snuły się tylko często po mieście pogłoski
O Dwernickim, cechmistrzu, że się już spotkali,
Że jenerał zniósł potem gdzieś obóz Moskali,
Zabrał działa, stąd dział go liwerantem[35] zwano.
A z baszt zamku Krakusów co dnia wyglądano,
Co tworzyli straż przednią przy jego pochodzie;
I takie było życie w krzemienieckim grodzie.
Czasem się też przemknęła wieść groźna i chyża,
Że się Roth feldmarszałek od Mołdawii zbliża,
Srogi Inflantczyk, luter na służbie u cara,
U którego sto knutów już najlżejsza kara.
Ale w klasztorze cisza, jakby zasiał makiem.
Co dnia się ojce korzą przed zbawienia znakiem
I śpiewają wotywy, matutinum, hory,[36]
Tylko gwardyan zwykł dłużej odprawiać nieszpory;
Czasem i noc przemodli, zamknięty w swej celi —
Tak go nieraz ojcowie szczeliną widzieli.

XII.

Ranek był; na zamkowej górze ludzie stali,
Wtem się z mgły wysunęła kolumna Moskali.
Przodem kozacy, w rzędach za nimi piechota,
W środku działa i wozy; tak szedł korpus Rotha.
Więc zeskoczył kościelny ze zamkowej wieży,
I, głosząc wieść, przez miasto do klasztoru bieży;
Za nim tuż starców, dzieci i kobiet gromada
Przelękła i zdyszana do klasztoru wpada
I woła o ratunek. Gwardyan wyszedł z celi:
„Dzieci, skąd wasza trwoga? Gdzieście ich widzieli?“
„Pod miastem! — rzekł kościelny. — Niech ojciec nie zwleka,
Jeno niechaj co rychlej do lasu ucieka!“
Ale na to rzekł starzec: „Jam w służbie u Boga,
Prościejsza mi do Niego, niż do lasu droga.
A jeśli On mię woła, znać sługę pamięta;
Wy idźcie, ja zostanę, wola Jego święta!“

XIII.

Lecz już się na podwórze ćma kozacza wali.
Pod kościołem stanęła kompania Moskali,
Druga przed furtą, z boku kibitka gotowa
Z feldjegrami[37] — i cisza nastała grobowa.
Zadrżał lud; — major wchodzi. za nim praporszczyki,[38]
I wołają: „Gdzie stary mnich, gdzie buntowszczyki?“
Na to wystąpił starzec i rzekł: „Kto mnie woła?
Jeśli wy, czego chcecie od sługi kościoła?“
„Buntowszczyk! — krzyknął major. — Składaj broń schowaną,
Bo cię tu każę ćwiczyć, że umarli wstaną!
Oddaj broń, albo klasztor armatami zburzę!
Czegoś na mnie wytrzeszczył twoje oczy duże?
A znasz ty prawo cara? Buntowszczykom knuty!
Słyszysz ty mię? Pozbędziesz ty się zaraz buty!“
I pochwycił za szpadę i zwinął pad głową.
Starzec milczał, w majora patrzył się surowo,
A potem rzekł: „Broń dałem tym, co warci broni.
Niech ich teraz, majorze, twój oddział dogoni

I wydrze z rąk walecznych tę broń poświęcaną
Innej nie mam, a ze mną rób, co ci kazano!“
„W lochy wiedź!“ krzyknął major. Ksiądz rzekł: „Tam broń stała!
Już na jej ostrzu błyska mego ludu chwała!
Na głowę twego cara święciłem ją łzami.
Chodź — chodź!“ I do kościoła poszedł z Moskalami.

XIV.

I już w ciemny loch starzec majora prowadzi.
Praporszczyki przed wchodem zostali nieradzi;
Wstyd im, że w starym czerńcu[39] tyle jest spokoju.
Jenerałów widzieli pierzchających w boju,
A tu im lacki czerniec stawa taki mężny,
Jak gdyby miał za sobą cały pułk orężny
Imperatorskiej gwardyi. I rzekł jeden z cicha:
„Ot, niechby major puścił z Bogiem tego mnicha,
Bo ludzie nas wyśmieją, że w mury Krzemieńca
Poszliśmy z całym pułkiem po takiego jeńca.“
Ale zamilkł i stanął u schodu, jak wryty,
Bo przy pochodni ujrzał blask majorskej kity:
Poszedłby do Irkucka[40] gdyby major słyszał.
Major powracał z starcem i od złości dyszał
I klął i groził szpadą: „Ja tobie pokażę!
Hej, praporszczyki, śpieszno przetrząść mi ołtarze!
Kto znajdzie broń, chrest[41] złoty ma w rozkazie dziennym,
Bo mnie już łeb się kruszy z tym czerńcem kamiennym.“

XV.

Ale staruszek z krzyżem stanął przy ołtarzu
I krzyknął do majora: „Precz mi stąd, zbrodniarzu!
To sakrament!“ I ogień zajaśniał mu w twarzy,
Lewą święte cyboryum[42] zakrył od zbrodniarzy,
Z ócz mu patrzyła świętość, a potęga z czoła; —
W prawej krzyż podniesiony, jak miecz archanioła,

Błysnął nad Moskalami piorunem Jehowy,
Że cofnęli się w zgrozie i schylili głowy.
Lecz major krzyknął: „To czar! Porwać czarownika!“
Więc skoczyli, porwali z krzyżem zakonnika
I nieśli do kibitki.
Lud czekał ze łzami.

Starzec święty znak krzyża zrobił nad głowami
I, niesiony, zawołał: „Nie płaczcie mię, dzieci!
Daleko ta kibitka — na Sybir poleci,
Ale zwycięstwo z wami, bo Bóg przeklął cara!
Car zginie, lud zostanie, z ludem święta wiara!“
I zadzwonił kałakoł,[43] w czwał pomknęły konie,
Poleciały z kibitką na szerokie błonie.
Pieśń dziką zaśpiewało kozactwo w pochodzie —
I rozległa się cisza w krzemienieckim grodzie...

1860 r. w maju.





ŚMIERĆ LEVITOUX.

Był na cytadeli sąd na matieżników,[44]
Więc siedli jak czarci za stołem:
Jenerał, adjutant i czterech piszczyków[45]
Ze sercem miedzianem i czołem.

I rzecze adjutant: „Bat’ku jenerale,
Czart chyba się z Lachów co dowie.
Wziął pałki Levitoux[46], lecz milczy zuchwale“.
— „Sto pałek! pod pałką odpowie“.

Straż stawia Levitoux, skutego w kajdany,
I biorą na rozpyt go kaci.
Wnet zdjęto zeń szaty, co kryły mu rany,
A sędzie wołają: „Zdradź braci!“

A był tam nad nimi w tej izbie szatańskiej
Krzyż z Panem Jezusem na ścianie.
Levitoux wzrok jasny utopił w krzyż Pański
I modlił: „Daj sił mi, o Panie!“

I poszedł pod pałki wpół nagi, bez lęku;
Wnet krwią mu opłynął grzbiet cały.
Choć bito go w rany, nie wydał i jęku
I milczał, jak zakamieniały.

A gdy go złożono na nędznej pościeli,
Rozważał, czy ciało wytrzyma
Te męki, bo znowu tak chłostać go mieli
Sędziowie... I poczuł: sił nie ma.

Lecz święcie dochowa tajemnice bratnie,
Bo stu-by zginęło ich może.
Toż westchnął do Boga o męki ostatnie —
I ognia nasypał pod łoże.

I usiadł na łożu spokojny, bez lęku,
Gdy jasne płomienie wstawały.
Choć ogień gryzł kości, nie wydał i jęku
I milczał, jak zakamieniały.

Przez kraty wnet bracia płomienie ujrzeli,
Straż alarm[47] krzyknęła w podsieniu:
Jenerał i draby wpadają do celi:
Levitoux już skonał w płomieniu.

Więc z zgrozą ten węgiel rzucili w rogoże
I w ziemi kazali pochować.
Tą śmiercią w płomieniach pochwalon bądź, Boże,
Bo żywym ją będziesz rachować!

1860.




DZIEWECZKA.
(Z dni mordów warszawskich).

Kiedyż na te popioły i kości
Zmartwychwstania anioł z niebios zleci?
Polsko, święta kapłanko wolności,
Podająca pod nóż swoje dzieci,
Kiedyż lud twój sztandary rozwinie? —
Ach, ty żyjesz krwią, co z ciebie płynie!

Niech z krwi twojej świat umywa ręce,
Jako Piłat z Chrystusa... Wstyd ludom!
Ilekroć ty jękniesz w krwawej męce,
Tylekroć ty bliższa Bogu, cudom,
Co, podnosząc ciebie, świat przerażą...
Oto stoisz znów z skrwawioną twarzą!

Od Powązek[48] lud powracał z krzyżem,
Kędy odniósł na spoczynek brata,
I grób darniem obłożył mu świéżem
Za spędzone na Sybirze lata;
Tam nań śniegi i zamiecie wiały,
Tu mieć będzie bluszcz i jaśmin biały.

Starcy pacież szeptali, kobiety
Wiodły dzieci, a młodzież gorąca
Szła, dumając, rychło „Na bagnety“
Dadzą hasło... rychło trąba grzmiąca
W bój powoła? Tak szli ku kolumnie,[49]
A z kolumny Zygmunt parzył dumnie.

Tu stanęli, a dzieweczki trawę
Rwaną z grobów, między lud rozdały
Na pamiątkę krwi, co już w murawę

Porastała. Aniołeczek biały —
Jedna klękła, złożywszy rączęta,
I poczęła: „Zbaw nas, Matko święta!“

Oczętami, co gwiazdom podobne
Utonęła w niebiosa błękitne.
A lud, patrząc na to dziewczę drobne,
Kląkł, jak kłosy uklękają żytne,
Gdy zachodni wiatr przeciągnie łanem;
Tak lud ukląkł na rozmowę z Panem.

I rozpoczął pieśń, a Bóg jej słucha,
Carski wódz jej słucha przerażony.
Bóg ludowi łaską krzepi ducha,
A wódz zbrojne stawia bataliony:[50]
„O, nim przebrzmi — rzekł — ta pieśń złowroga,
Nim Bóg miecz im da, uprzedzę Boga.“

I wnet rzeszę modlącą Moskale
Rotowymi powitali strzały.
Warczą kule, krew, jakby korale,
Z piersi na bruk rozlewa się biały:
Jedni giną cicho, drugim z łona
Płynie razem pieśń i krew czerwona.

Starców zapał unosi, spokojna
Młodzież w śmierci upada ramiona.
Patrz ty, carze, jak rzesza niezbrojna,
Jak w moc Boga wierzący lud kona!
Ludzie giną, a dzieweczka stoi
Cicha, w jasnej niewinności zbroi

I na kule czeka, co jej braci
I siostrzyczki porywały wkoło.
Wie, że Polsce Bóg jej krew zapłaci,
Więc chce zginąć; a wódz sroży czoło,
Woła gniewny: „Ten lud kul nie czuje —
Niech go jazda końmi roztratuje!“

Więc konnica na klęczących goni,
Rąbie starców głowy, kłuje dzieci
A dzieweczka śród połysków broni
Stoi, lecz już żołdak na nią leci:
„Jezus-Marya!“ krzyknęła i czeka,
Lecz się w konia patrzy, nie w człowieka.

I pewniejsza, że swemi oczyma
Rychlej czucia dopatrzy w zwierzęciu...
Ostrogami party, koń się zżyma,
Skacze z jeźdźcem w bok, a szabla w cięciu
W głaz uderza... z szabli skry czerwone
Nad dzieweczką zbiegły się w koronę.


∗             ∗

Tak, o Polsko, i od twego łona
Bóg odwróci rychło ostrza mieczy —
I ty, Polsko, staniesz podniesiona
Na szatanie, co cię dziś niweczy,
I ty głowę zetrzesz mu zdradziecką,
Ale czystą bądź, jako to dziecko!

1861.





KANONIK PSTROKOŃSKI.

Zbrojno stanęli na guzowskich błoniach,
Rokosz po jednej, król po drugiej stronie[51].
Już harcownicy skoczyli na koniach,
Już polska kopia w polskiej piersi tonie,
I szyszak[52] pęka pod ciosem na skroniach;
Mnogo dział śmiercią stąd i zowąd zionie —
Ach, brata wali każdy cios i działo —
Polsko, czyż innych wrogów ci nie stało?

Trudnoż ci było na sejmowej ławie
Domową kłótnię skończyć rozhowarem?
Na wschód widziałeś lecące żórawie
Z złowrogą pieśnią ponad carskim dworem —
Ale czart twojej pozazdrościł sławie,
Czart synów twoich serca natchnął sporem,
I popłynęła krew z twojego łona —
Brat brata mieczem ciął... Tyś powalona!

Cyt! Teraz orzeł biały ci pokaże
Rycerską drogę cześci i zbawienia...
Oto złamane już królewskie straże,
Huf Radziwiłła zgrozę rozprzestrzenia.
„Hurra!“ Skrzydlaci pierzchają husarze,
Wyniosłe kopie tuląc do strzemienia;
Sztandar królewski, sztandar z orłem białym
Unoszą z pola przed hufcem zuchwałym.

Lecą, a na nich z grozą patrzy zdala
Prałat Pstrokoński, który godził strony[53];
Gniewem starcowi oko się zapala,
Na lica płomień uderza czerwony:
— Nie pierzchlić oni przed szablą Moskala,
Lecz orzeł, orzeł biały pohańbiony,
W ucieczce święty znak polskich rycerzy!
Dosiadł więc konia starzec i w cwał bierzy.

Pędzi śród gradu kul, a na ramiona
Włos mu się biały pierścieniami toczy.
Zadziwia mężów jego twarz natchniona;
Ten, ów z goniących z drogi mu uskoczy:
Nie dba, czy zdrowo minie ich, czy skona,
Choć nigdy śmierci tak nie patrzył w oczy;
Jakaś nieziemska moc tym starcem włada —
Leci i prosto na chorągiew wpada.

I jako wicher, co żagle rwie z łodzi,
Z rąk ją przemocą wydziera zbladłemu:

„Bratanku — woła — polska krew cię rodzi,
Dajże ty inny lot ptakowi temu!
Na wrogów nieś go Waść, jako się godzi.
Z pól nie uciekać orłowi białemu!
Nieś go tam, chłopcze, śmiało w imię boże —
Ten orzeł tylko naprzód lecieć może!“

I czyni młodzian, jako stryj mu każe:
Na Radziwiłła ze sztandarem goni.
Za orłem lecą skrzydlaci husarze
Z pochylonemi kopiami ku błoni,
Wpadli w szeregi, jak śmierci żniwiarze:
Sto ciosów każdy niesie w mściwej dłoni,
I wypędzają rokosz z pola chwały —
Z chorągwi na nich patrzy orzeł biały.

Patrzy radośnie i wstrząsa skrzydłami,
Rzucając blaski na zwycięzców głowy...
I przeszumiały wieki nad polami,
Wieki, pisane piorunem Jehowy...
Orle nasz, kiedyż zjawisz się nad nami?
Kiedy nas w ogień powiedziesz bojowy?
Wzleć — wzleć! My pomni hasła twojej chwały,
Że tylko naprzód leci orzeł biały.

1862.





OJCOWSKIE SŁOWO.
„Będziesz miłował brata swego“.

Zgasły zorze, wieczorne niebiosa
Skry po fali rozsiały wiślanej.
Na murawie w perłach szkli się rosa,
Szmerem kłosów rozmawiają łany;
Ziemia, gwiazdy w słodkiej ciszy toną —
Tylko polskie nie wie o niej łono.

Rokosz, rokosz w Koronie, na Litwie!
Zebrzydowski, Radziwiłł przewodzą.
Senat radzi, król myśli o bitwie,
Starcy braci powaśnionych godzą,
Ale zgoda z dnia na dzień się wlecze —
Strzeż ich, Maryo! Chwytają za miecze!

A Szwed w polskich granicach. — Lecz wieki
I dla wnuków bez przestróg minęły!
Nam, Najświętsza, Twej użycz opieki!
Nam daj łaskę, gdyż klęski nas zgięły
I nieszczęścia dzień każdy nam trują —
Ach, nie wróg nas, lecz waśnie mordują.

Zgodą serca nam natchnij, a wstaniem
Jak lwy mocni i nieustraszeni!
Lecz cyt! Hasło wydano trąb graniem,
Obozowych blask strzela płomieni:
Król pod miastem, a rokosz na błoniach
Noc spędzają: straż czuwa przy koniach.

A w obozie królewskim, od błoni,
Koniecpolski usiadł wojewoda.
Siwy starzec twarz oparł na dłoni,
Pancerz biała okryła mu broda,
I zadumał się smutno, że z braćmi
Walczyć musi, nim oczy śmierć zaćmi.

A to może już chwila ostatnia
Rycerskiego zawodu i chwały!
I do ręki mu przyschnie krew bratnia,
I do grobu ją weźmie dziad biały
I nie zmyje jej niczem. — „O Boże!
Niechże tu nas Twa łaska wspomoże!“

„Szablo moja,“ — rękojeść tu ściskał
Dziad, dumając: — „przepada nam sława!
Moskwie, hordzie, wszak brzeszczot[54] twój błyskał,

Krwią turecką bywałaś ty krwawa:
Jutro, szablo — ha, król mi tak każe,
Jutroć we krwi Zebrzydowskich zmażę“.

I potoczył oczyma po błoni,
Gdzie stał rokosz zebrany w gromadzie.
Myśl za myślą posępna w dal goni,
A na twarz się ponury mars kładzie.
Wtem do starca przystąpił syn zbrojny,
Pan Stanisław, młody, niespokojny.

Dziś raz pierwszy przyodział on zbroję,
Wytęsknioną na szkolnej ławicy.
Klnie noc długą, jutrzejsze śni boje,
Śni o sławie, miecz ściska w prawicy:
Piękna postać, a oko mu strzela
To piorunem, to blaskiem wesela.

Dwoje skrzydeł, sterczących u ramion,
Same, zda się, uniosą go w pole...
Czyjeż barki dziś godne tych znamion?
Kto ma piersi dziś takie sokole?
Polsko-matko! O, przemów do dzieci,
Niech to ptactwo powstanie i leci!...

Więc, gdy starzec obaczył młodziana
Rozpogodził oblicze surowe:
„Jeszcze gra[55] mu rycerska nie znana,
A tak wrósł mi w odzienie stalowe.
Na pociechę Koronie tej rośnie“ —
I uśmiechnął się starzec radośnie.

Lecz po chwili zesmutniał — i, syna
Mierząc ostro, do siebie tak prawi:
„Dziś on zawód rycerski poczyna,
I na braciach-że rękę zaprawi?
Biadaż jego młodości i ręce,
Jeślić tak go rycerstwu poświęcę!“

„Synu!“ doń się odezwie żałośnie,
„Wolnyś jeszcze i służby nieświadom.
Na najezdców niech Wasze mi rośnie;
Młodzież Polsce niech służy, nie zwadom!
Z braćmi walczyć ja ci nie pozwolę.
Wracaj — wracaj do gniazda, sokole!

„Ja, pamiętny mej służby, królowi
Sam rokoszan nakłonię do prawa.
Jeszcze ręka nie krzepnie starcowi,
Choć Bóg widzi, jak boli ta sprawa!
Lepszy dzień cię wawrzynem osłoni;
Nie zaprawisz na braciach ty dłoni.“

Rzekł i ręką ojcowską mu skinął.
Ucałował syn rękę ze łzami
I na zbroję wnet burkę nawinął,
Dosiadł konia i pomknął polami:
A dziad ukląkł i Boga pochwalił,
Że od bratniej krwi syna ocalił.

I wymodlił znać łaskę u Boga,
Bo syn dojrzał na chwałę Koronie.
Gromił Turka, Moskala bił wroga,
Za Szwedami rozpuszczał pogonie —
A nie przelał krwi bratniej ni razu
Hetman, pomny rodzica nakazu.

1862.





SAVANNAH.

Obozem hufce stanęły na błoniach
Spocząć. Pułaski poglądał na morze;
Złote się gwiazdy migotały w toniach,

I rubinowe kąpały się zorze;
Fala za falą wstawała z zwierciadła
I szła i do nóg wodzowi się kładła.

Koń jego trawę pasł nad morskim brzegiem
I strzemionami dzwonił, idąc błonią:
Tak mu bywało, gdy stawał noclegiem
W Polsce; po siołach na pacierze dzwonią,
A z pól wracali do chat robotnicy
Na sen, pod skrzydła Maryi Dziewicy.

We dworach ołów topiono w kominach,
Lub spisywano gwałtów protestacye;
Matki w ukryciu płakały po synach,
Co poszli ginąć za konfederacyę.[56]
Na przyzbach dumy śpiewali Kozacy,
Po lipach na noc zasiadali ptacy.

Czy wy od Polski, fale? Czy wam znany
Dniepr i zielone ponad Wisłą pola?...
Ósmy rok zdala od ziemi kochanej
Po obcych błoniach goni go niedola,
A jeśli spocznie, jak żóraw na straży,
Za Polską wodzi oczyma — lub marzy.

Mógł on na Moskwę Częstochowę zwalić,
I paść, jak Samson, pod gruzem kościoła,
Lecz wolał Polsce paladium[57] ocalić;
Poszedł i czekał, aż go znów powoła...
I ofiarował Bogu dumną sławę,
Obcej wolności bronić wsiadł na nawę.

Jeden z nim tylko druh konfederacki
Poszedł za morza na wspomnienia smętne[58]

Na bojach żywot leci mu tułacki;
Szkaplerz położył na serce namiętne,
A w ręku szabla, grom na wrogów głowy,
Szabla z Najświętszą Panną z Częstochowy.

I pozostały mu dotąd z pól carskich:
Ten sam wzrok orli, ten sam duch marsowy,
Z którymi spadał na służalców carskich
Lub stał na murach świętej Częstochowy;
Blask mu na czoło bije od oręża,
A kędy oręż obróci — zwycięża.

I krwią przed Nowym opisał się Światem,
Jak stawa Polak za zgnębionych zdrowie!
Toż bohaterskim nazwali go bratem
Amerykańskich pokoleń wodzowie.
Na dumę świata szlachetną ma duszę,
A pod laurami krył serca katusze.

Ty jedna, święta Rodzicielko boża,
Znałaś to serce wielkie — skołatane!
Tobie on tylko, jasna Gwiazdo morza,
Każdą śmiertelną pokazywał ranę.
Skrzydłem Ty orlem byłaś jemu w bitwie,
A prowadziłaś przed Boga w modlitwie.

O, ucisz, Panno, to serce spokojem,
Miłości jego daj rzeźwiącą wiarę!
Na morskim brzegu usnął wódz przed bojem,
Po niebie cicho szły obłoki szare,
Duch jego smętny odmawiał różaniec,
Gwiazdy szły gasnąć na zachodni kraniec...

Już świt. — Już wrzasły trąby ostre głosy,
Słońce wnet błysło na morze i błonia;
Pułaski szablę otarł z rannej rosy,
Przeżegnał piersi i wskoczył na konia;
Mgła się po ziemi rozścieliła ranna,
Wódz pomknął — za nim grzmiało: „Na Savannah!“[59]

Niegdyś mu grzmiała pieśń konfederacka,
Orły mu siwe wskazywały drogi,
Kiedy na wrogów rankiem szedł znienacka,
Wpadał na działa i siekł co do nogi.
Takiej tu pieśni nikt mu nie zanuci;
Orły czekają w Polsce — czy nie wróci?

Smutny więc jechał i do towarzysza
Mówił o swoim zgubionym szkaplerzu:[60]
„Wkrótce, mój bracie, będzie w sercu cisza —
I drobna prochu garść po twym Kaźmierzu;
Zły znak! Duch czuje drogę, bracie miły!
Jam się spodziewał w ojczyźnie mogiły“.

„Na naszych błoniach mijały się groty;
Nie było dane dłoni mej kraj zbawić!...
Inny się zjawi jakiś anioł złoty
W rycerskiej piersi, by ten ród naprawić.
Nieszczęście wielkie — wielkich dusz kołyską;
Kto wie — ten anioł może jest już blizko.“

„Bez sakramentów zginę!... Bądź Twa wola!“
Rzekł, a Savannah już mu widne z dali;
Czwałem więc z jazdą kopnął się na pola,
Kędy Anglicy szeregami stali
I usypane reduty ze szańców
Siały kartaczów gradem na powstańców.

I w porę przypadł, bo pod jego wzrokiem
Wrzała już bitwa zacięta wśród łanów.
Już szli Anglicy wyciągniętym krokiem
Z bagnetem w ręku na Amerykanów;
Wnet jedna chwila los bitwy przeważy...
A jemu zapał zajaśniał na twarzy.

„Naprzód!“[61] — i w dwieście poskoczyli koni,
Za bohaterem lecieli na działa;
Wiatr ich zaledwie dościgał na błoni,
Szable migały w słońcu — ziemia drżała,
I przełamali Anglików dwa fronty,
A wtem błysnęły na okopach lonty,

Zagrzmiało... „Jezus—Marya!“ wódz krzyknął
I padł, — zwycięzca padł na polu chwały
I skonał śmiercią, do której przywyknął,
I leżał z szablą swą, jak posąg biały,
I Bóg mu rozlał na obliczu ciszę...
Wkoło płakali druh i towarzysze.

I usypali mu grób pod Savannah
I krzyż na grobie zatknęli brzozowy.
Niech cię przed Boga wiedzie Święta Panna
Tak, jak ty w taniec wodziłeś bojowy!
A módl się za nas, niech nam Bóg obudzi
Takiego, jak ty, pośród wiernych ludzi!

1859.





BUŁAWA REWERY.[62]

Twarz taka pogodna, pod hełmem włos siwy,
Na czole promienie spokoju;
Powraca z daleka; choć starzec sędziwy,
A jeszcze przewodził tam w boju.

Lecz tęskno Rewerze po bojach — spoczynku,
I życia z rodziną w zagrodzie,
I gędźby przy szklance, i dum przy kominku,
I słońca zachodu w pogodzie...

O, dosyć mu krwi już — i dosyć już chwały,
Zdobytej na hordzie, Osmanie
I Moskwie i Szwedzie; bohater on biały
Już doma do grobu zostanie.

Sześćdziesiąt lat gromi i wiatry stepowe
Prześciga zwycięską pogonią;
Na mrozach północy obielił on głowę,
A pierwszy, gdzie w szable zadzwonią

A wielcy Rewerze rówieśni i druhy:
Wódz Stefan na Czarnce i Jerzy,[63]
Hetmani, co szwedzkie kruszyli łańcuchy,
Orłowie sarmackich rycerzy.

Dziś spokój w Koronie; śmierć w bojach nie miała
Dla piersi żelaznych tych gromu,
Więc myślił Rewera: „Bądź, Panie, Ci chwała,
Żywota dokonam już w domu!“

Tam syn mu w sen wieczny zaciśnie powieki
Po życiu burzliwem i srogiem;
Rozmawiał on z wrogiem jako step daleki,
Dziś pragnie rozmowy już z Bogiem.

Tu jego już błonia, bogate tak w plony,
Koń stąpa drożyną zamkową;
Tam rolnik sędziwy swe orze zagony,
I nuci skowronek nad głową.

Rewera tak dawno nie widział już pługa,
Więc stanął: „Szczęść Boże!“ — zawoła
I patrzył, jak czarna krajała się smuga,
I radość błyszczała mu z czoła

I wzrok się promieni. Wtem rolnik się zwrócił,
Poznaje, — pan jego wielmożny;
Więc skoczył od pługa i do nóg się rzucił;
— A witaj, hetmanie, w dzień zbożny

— Nie hetman jam, bracie. Orz dalej twą rolę,
Orz śmiało, ja wracam do domu;
Tatarzyn już końmi nie stłoczy twe pole,
Ni Bohdan[64] przyniesie ci gromu.

I rolnik usłuchał, pług sprawił, gnał woły;
Pług w ziemię się zaciął, — ustawa;
Pękł lemiesz, — patrzają — o święci Anioły!
Pod skibą hetmańska buława!

Podnieśli, — śniedź starli, — i podziw ich ima.
A rolnik przy pługu uklęka
I patrzy na niebo łzawemi oczyma
I rzewną modlitwę wyjęka.

Od wschodu bo dziwnie widnokrąg się mroczy
I ptactwa mnogiego tam wrzawa;
Wtem rolnik się zerwie, do wodza przyskoczy:
— O panie, to twoja buława!

— Weź broń twą, hetmanie, jam znachor twej włości,
Bóg czasem mi zgadnąć pozwoli,
A przyszłość wyczytać umieją i prości;
Buławę weź w dani z twej roli!

Rewera się zdumiał: — Żyw jeszcze, przez Boga,
Nasz hetman koronny żyw jeszcze!
A rolnik odpowie: — Idź, panie, na wroga,
Źle wróżą nam ptaki te wieszcze!

— Patrz, lecą od wschodu, tam burza się zrywa,
Ptak darmo od gniazda nie leci:
Znać, grzmi tam janczarka i burczy cięciwa...
Hetmanie, pospieszaj do dzieci!

Rewera na trakt się zawrócił już lwowski,
Bodzony ostrogą koń bieży.
Wieść leci po drodze: zginął Kalinowski![65]
Rewera i wierzy — nie wierzy.

I modli się w duszy rolnika słowami:
— O Boże, czyż nigdy spokoju?
Czyż wiecznie twój piorun grzmieć będzie nad nami?
Ach, wiecznież nam latać do boju?!

On wjeżdża do Lwowa, a dziwny gwar w grodzie,
I odgłos go wita studzwonny,
Witają go pany i ludu powodzie:
— Hej, wjeżdża nasz hetman koronny!

— O ratuj, hetmanie! — Wieść straszna od Boha:
Chmielnicki Bohdanko znów w polu;
Legł hetman koronny na błoniach Batoha,
A Kozak już hula w Podolu!

— Skąd wieści, rycerze? — Hej, szlachta, Bóg z wami!
Podano list króla, — buławę:
Rewera list czytał i zalał się łzami
I pomknął na boje, na krwawe.
1857.





SEN KRÓLA JAGIEŁŁY
pod Tannenbergiem.

Jodły jej dały miano: jakby w dwa ramiona
Wieś i cichą błoń puszcza objęła zielona.
A królowi Jagielle, co z puszcz wielkie dzieje
Światu niósł i miłował ciemne Litwy knieje,
Żadne, ile ich w Litwie, w leśnej Polsce ile,
Żadne do snu szemraniem nie grały tak mile,
Jak tannenberskie jodły!

O, błogosławiony
Sen twój, królu, i dzień ten! Słońca krąg czerwony
Zapadał w las, na polach cichła boj u wrzawa;
Z tem słońcem już krzyżacka schyliła się sława!
Jeszcze lśnią się w promieniach na poległych zbroje:
Legł wielki mistrz, komtury, — spłynęły krwi zdroje,
Z taboru zaś strugami złote wino płynie,
Mięsza się z krwią i bryzga na trupów w dolinie,
Co chcieli niem zapijać srom Polski i Litwy,
Gdy zwalczony Jagiełło z ludem pierzchnie z bitwy.
Złote wino pobożny król roztoczyć kazał,
By mu się lud służebny pijaństwem nie zmazał.

Zwycięstwo! Wieki miną w Koronie i Litwie,
Nim zapomni lud boży o tej krwawej bitwie.
Trupów mistrza i wodzów szuka Niemiec zbity,
Kędy na płaszczu ujrzy czarny krzyż wyszyty:
„Mistrzu! wodze!“ — żałosnym nawołuje głosem;
Trupem Bóg zasiał pole gęsto, jakby kłosem.
A król, wódz doświadczony, wstrzymuje pogonie:
„W pochód, w pochód na Malborg!“ grzmią puszcza i błonie;
I ruszyło rycerstwo za królem, jak ptacy.
Lecą, a dzień był skwarny, król, znużon po pracy,
Radby spocząć. Pół dnia się starzec modlił Bogu,
A drugie pół zwycięstwa dobijał na wrogu.

Więc, miłym Bogu królem szczęśliwi, rycerze
Zsadzają go z rumaka na trawniki świeże.
A był kamień na wzgórzu, toż go siwej głowie
Podłożył król sędziwy na czas za wezgłowie.
Lecz tu nago — Tannenberg i bór na uboczy,
A wicher od padołów miecie piaskiem w oczy.

Ale to król, co wyrósł na stepach i w kniei:
Spojrzeli, już starcowi sen powieki klei;
Na kamiennem posłaniu pochyla się — drzemie,
Więc rycerstwo sztandary wkrąg zatyka w ziemię;
Sztandary, na Krzyżakach zdobyte tak krwawo,
Niech otoczą śpiącego i ciszą i sławą!

I urósł gaj: już wicher, co wiał w starca włosy,
Złotolite rozwija proporce i kosy;
Z jedwabnych wstęg, jak z ramion jodłowych biesiorow,[66]
Leje muzykę nakształt szumu ciemnych borów,
Lub tajemnemi szmery śpiącego otula;
Więc cieszą się, bo, widno, cichy sen u króla.

A w półśnie król powieki odchyla: las wkoło!
Czuje: krzepiące chłody płyną mu na czoło;
Słyszy: potężne drzewa szmer nad nim rozwiodły,
Jakby owe dalekie puszcz litewskich jodły.
Zamknął oczy, śpi, marzy, a słodko znać marzy,
Już mu się uśmiech rozlał na sędziwej twarzy;
Śni o rodzinnej Litwie, w borach wzrokiem tonie,
Wiatr mu niesie woń kwiecia i żywiczne wonie,
I jasna jako zorze, jakimś smutkiem rzewna,
Przybliża się z uśmiechem doń polska królewna,
Podaje krzyż,... do sławy wiedzie jak orlica,...
I niknie w mgle. — Wtem stary król nasrożył lica:
Śni mu się, że wyjechał na grunwaldzkie wzgórze;
Patrzy, brat Witołd z wojskiem giną w pyłu chmurze.
Wielki mistrz go pomija, ale z mistrza roty
Pędzi doń na rumaku jakiś rycerz złoty,
Rycerz Dyppold, broń wznosi, do walki go wzywa....
„Ha stój, Dyppoldzie!...“ Nagle ze snu się porywa.

Zerwał się król; poznaje, co za las wokoło.
O, nie polskie to dęby, nie litewskie jodły
Taki cudny rozhowor nad głową mu wiodły,
Ani też go bór kiedy owiał takim cieniem,
Ani też kiedy usnął takiem słodkiem śnieniem,
Jak pod temi sztandary, co mu na włos biały
Na polach Tannenberga odpoczynek lały.
Toż o tym śnie do zgonu pamiętał król stary,
Jodłami zwą rozpięte krzyżackie sztandary;
I nieraz, gdy się w zamku z rycerstwem zabawiał,
O dniach tych polskiej sławy zadumany mawiał:

„Nigdy mi tak miłego snu nieba nie dały,
Jak tam, gdy mi krzyżackie nad głową szumiały
Jodły pod Tannenbergiem“.

Słodki sen prześniony!
Przeszły wieki! — O, królu, bądź błogosławiony,
Że taką pieśnią Bóg ci skroń kołysał w śnieniu!
Błogosławionyś, wieku, co w czasów strumieniu
Takiemi w naszej ziemi rozkwitałeś dniami! —
O, kiedyż takie jodły zaszumią nad nami?...

1850.





ŚMIERĆ ŻYŻKI.

Z Czech wyruszyli bracia, panowie
Na Rakuszana[67] w Morawę;
Na bój ich wiodą wielcy wodzowie,
Jan Żyżka[68][69] dzierży buławę.

Jan Żyżka ślepy: niemieckie strzały
Oczu wyżarły mu dwoje,
Lecz widzi duchem jakby w dzień biały,
Gdy przyjdze z Niemcem zwieść boje,

I strasznem wrogów gromi ramieniem;
Szeroko grzmi o tem sława.
Pierś mu goreje wielkim płomieniem:
Ten płomień światło mu dawa.

A tym płomieniem szlachetna, święta
Miłość ojczyzny, cześć Boga.
Wieki hetmana Czech zapamięta
I nie zapomni kark wroga.

Do Przybysławia przyszli wieczorem
Rozgrzani bojem i drogą;
Wkrąg zatoczyli wozy taborem
I warzą strawę ubogą

I o zwycięstwach gwarzą weseli,
O klęsce Niemców i zgrozie...
Jutro, gdy pierwszy promień wystrzeli,
Będą w Albrechta[70] obozie.

Lecz, cyt, wieść głucha gromady miesza,
Mieszają tłum rozhowory.
Pod namiot wodza ciśnie się rzesza:
„Naz hetman, Żyżka Jan, chory!“

Zaniemógł Żyżka po boju srodze,
Na twardem posłaniu leży;
Dokoła niego strapieni wodze
I orszak smutnej młodzieży.

Ale nie złaman hetman na duszy,
Choć wie, że przyszła godzina:
Z twardego łoża jak lew się ruszy
I wodzów tak napomina:

„Czesi, Morawcy, Polacy[71] mili,
Serdeczny, druży[72] narodzie!
W ostatniej, bracia, proszę was chwili,
Miłujcie wy się we zgodzie!

„Noście otwarte serca przed Bogiem,
Czyste, jak wasze powietrze,
A kto z was kiedy bratał się z wrogiem,
Niech we krwi hańbę tę zetrze!

„Nie szczędźcie trudu, rąk ni oręża!
Tchórz tylko spokój wybiera.
Kto ród germański w boju zwycięża,
Szatanom głowę ten ściera.

„Oni tu wnieśli hańbę, niewolę,
Jak śmierć szatani do raju.
Kłamstwami bożą zasieli rolę,
Cześć ojców wyparli z kraju.

„Toż w boju z nimi nie odetchniecie,
Nie opuścicie ramienia!
A nienawidzić ród ten będziecie
W setne aż pokolenia!“

I zawsze rolnik w nocy majowej,
Gdy zanocuje na błoni,
Słyszy w powietrzu bęben Żyżkowy,
Bijący na gwałt: „Do broni!“

1862.




DZIEWCZĘ z SĄCZA.

Rzecz ta wzięta jest z czasu, kiedy cała Polska zalana była wojskiem Karola Gustawa aż po Tatry; na zachodzie grasował sprzymierzony z nim niewierny lennik polski, kurfürst brandeburski, wschód zaś i Litwę niszczyło zbuntowane Kozactwo ogniem i szablą. Nie było prawie kąta w Polsce, gdzieby nieprzyjaciel nie dotarł zniszczeniem. Król musiał uchodzić na Szląsk do Głogowy; wojsko, potworzywszy związkowe koła, opuściło hetmanów, Czarniecki jeden trzymał się długo w Krakowie wspierany męstwem młodzieży akademickiej i miejskiej; wkońcu ustąpił i on przemocy. Na całą Polskę niezajęta była jedna tylko Częstochowa.
Tymczasem zbierał się na Podgórzu Krakowskiem i w Tatrach materyał palny do wielkiego dramatu wyswobodzenia, którego pierwszym aktem była konfederacya tyszowiecka, dwa zaś ostatnie skończyły się w Danii i w Rosyi z sławą oręża polskiego.
Nowy-Sącz, zagrożony rzezią od szwedzkiego pułkownika Sztajna w razie, gdyby kogo schwytano na znoszeniu się z Czarnieckim, zostawał przez parę tygodni w nieustannej trwodze; wiedział bowiem prześwietny magistrat, że tak niektórzy z szlachty, mieszkającej w Sączu, jako też całe młodsze mieszczaństwo, przebrane w świty wieśniacze, znosiło się ciągle z Czarnieckiego ludźmi. Przy pierwszem schwytaniu zatem mogło przyjść do rzezi, a, co gorsza, prawie nie było się czem bronić, bo Sztajn zabrał broń miejską i dał ją do schowania szlachcicowi Wielogłowskiemu, aryaninowi. Rzecz w końcu przyszła do przesilenia. Szwedzi postanowili wyciąć i spalić miasto, aby nie mieć nieprzyjaciela za plecami na tak korzystnem stanowisku, jak Sącz; wypadało im bowiem wyruszyć z miasta przeciw Czarnieckiemu, który przeciągał po Podgórzu na czele pułku królewskiej hussaryi. Mieszczanie atoli, dowiedziawszy się o ich planie, znieśli się z gromadą z Nawojowej i z góralami pod dowództwem Wąsowicza i uprzedzili Szwedów o trzy dni w planie.
Powstanie w Sączu, zdziałane 13-go grudnia 1655, rozszerzyło się wnet po całem Podgórzu. Szlachta z dwórców, wieśniacy z chat, zbrojni w kosy i siekiery, szli i bili wałęsające się po Podgórzu niedobitki sądeckie.
Czarniecki, połączywszy z swym pułkiem oddziały powstańców, ruszył natychmiast w Lubelskie, a stamtąd do Tyszowiec w Bełzkie, gdzie Rewera Potocki, W. H. K., Stanisław Lanckoroński, H. P. K., Krzysztof Tyszkiewicz, wojewoda czernichowski, Jędrzej Potocki, oboźny Kor., i Hijacynt Szembek, starosta bogusławski, spisali pamiętny akt konfederacyi tyszowieckiej na obronę kraju. Czarniecki był duszą całej tej sprawy. Konfederacya stanęła 29 grudnia; cztery dni przedtem odstąpili Szwedzi od oblężenia Częstochowy. Tak zaświtała znowu zorza polskiemu orężowi.
Podania sądeckie niosą, że w pewnej dziewczynie miejskiej rozkochał się oficer dragonów Pontusa de la Garde. Kiedy Sztajn rozkazał wojsku gotować się do rzezi, nie mógł ten przenieść, aby jego kochanka wraz z krewnymi ginęła, i ostrzegł ją, że będzie rzeź, choć Sztajn nakazał zachowywać tajemnicę pod karą gardła. Od niej to dowiedziało się mieszczaństwo o niebezpieczeństwie i miało czas uprzedzić Szwedów.
Smutną rolę szpiegów szwedzkich grali w tej sprawie Wespazyan Szlichting, aryanin, dziedzic Dąbrowej, autor pism, za które sejm odsądził go od czci; — Floryan Siemichowski, syn najgodniejszego ojca, dwukrotny apostata z aryaństwa do katolicyzmu i z katolicyzmu do aryaństwa, ścięty za wyrokiem miejskim w Sączu — i żyd Finkel, arendarz Konstantego Lubomirskiego, starosty sądeckiego.
Winienem tu dodać, że tylko Basia, Bartek, Janusz, Babka i Jacek są postaciami sfingowanemi; wszystkie inne osoby występują w roli i godności, jak je zachowały akta sądeckie.






WIECZOREM.

W bielonej izbie, za cisowym stołem,
Pod wieczór czworo siedziało ich społem.
Bliżej kominka dziadek Janusz, dalej,
Kędy się lampa przed Chrystusem pali,
Babka; pod oknem siedziała dziewczyna,
Basia, kwiat Sącza, wnuczka ich jedyna.
Naprzeciw Bartek, cieśla z cieślów sławnych;
W Sączu ród jego należał do dawnych,
On sam już sławą cieszył się, choć młody,
A Bóg mu przy tem nie skąpił urody.

Słońce, za góry zachodząc czerwono,
Zajrzało oknem w izbę ubieloną.
A że dziś była niedziela adwentu,
Więc spoczywali wszyscy gwoli świętu.
Janusz służebnym polecił gospodę,
Garniec i wino; z księgi dziewczę młode
Czytało świętych spisane żywoty.
Cieśla w nią patrzył, poprawiał kapoty,
Ilekroć Basia czytanie przerwała.

Babce u czoła drzemka się wieszała;
Pod ścianą z nićmi stał jej kołowrotek,
Z kłębuszkiem teraz igrał Basi kotek.
Właśnie skończyła Basia u rozdziału,
Gdy Janusz z krzesła podniósł się pomału
I, słowem księgi do głębi przejęty,
Rzekł: „Wielkiś w Twoich cudach, Panie święty
Wielkiś, bo wznosisz, gdzie zrozpaczy głowa:
O, cudem dotąd stoi Częstochowa,

I wierzę, że w niej Luter nie zagości.
A nas tu gnębią, skórę drą od kości
Szósty już tydzień! Ha, skacz do muzyki,
Jak ci zagrają Szwedy najezdniki..
Niema sił...“ Chmurny przeszedł przez świetlicę,
A potem utkwił wzrok w Bogarodzicę,
Co złote ramy nakształt wieńca miała,
I stał w zadumie: — łza po łzie spadała
Na wąs, włos biały zsunął się na czoło;
On włos odgarnął, westchnął, otarł połą
Łzy i wnet mowę obrócił do cieśli:
„Rzeczcież, nowego coście też przynieśli?
Ja trzeci tydzień nie chodzę do miasta,
Ni ja, ni Basia, ni moja niewiasta;
Jak zwierz, człek w norę przed Szwedem się czai,
Bo jak staremu chodzić śród tej zgrai?“

Bartłomiej odrzekł: „Marne powiadanie!
Nową złość ważą ze Szwedem aryanie.
Szlichtyng i Florek Siemichowski, zbójca,
I ten żyd, Finkiel, komendanta trójca,
Bawią na zamku; oni rada tajna
Tego łupieżcy, pułkownika Sztajna.
Potem Barycki, podatków poborca,
Był dziś dwukrotnie ciągany do dworca
I pan Szydłowski, patron kolegiaty —
A coś dwu poszło do wieży za kraty;
Zaś Stare-Miasto opuściły panny[73]
I tak się mnoży ucisk nieustanny!“

„O, dalej kory nie stanie na drzewie!“ —
Wnet stary Janusz podchwycił mu w gniewie.
„Straszne to Boga próby — raczej kary —
Tak marnie idą, i takie ofiary!

Tu był król z nami — dziś kędyś w Głogowie...
A nasz Bylina, rotmistrz, padł w Krakowie...[74]
I Czarnieckiego, żelazne to ramię,
Zgina Bóg, choć go jeszcze nam nie łamie...
Hetmany bez wojsk, Starosta na Spiżu,
A my w ucisku, jak przy nowym krzyżu,
Korzym się...“ I stał chwilę zamyślony.
Niedługo potem zwrócił się do żony
I rzekł: „Musimy pomodlić się razem;
Zapalcież lampę przed Kingi obrazem,
Bo czcią jej ziemia nasza się zastawia
I od niewoli święta Kinga zbawia;
Za jej wstawieniem niech was Bóg pociesza!“
Posłuszna żona wnet lampę zawiesza,
I klękli, jako było we zwyczaju:
Starzy na przodzie, młoda para z kraju.
A po modlitwie Janusz wstał rzeźwiejszy
I rzekł: „To zamysł Szweda nie dzisiejszy,
Trzykrotnie już nas zarwał po szatańsku.
Pomnę, gdy byłem za wódkami w Gdańsku,
(A byłem jeszcze za Adolfa króla,
Co to go w Niemczech ugodziła kula)
Pod wieczór jakoś, w kupieckiej gospodzie
Z jednym tam Szwedem zszedłem się na miodzie.
Ten, że miał z nami stosunki handlowe,
A zmyślny, więc znał dobrze polską mowę.
I siedzim; — szklanka mijała po szklance,
I żywo jakoś było w pogadance.
Aż w końcu — patrzcie, co rzekł dyabeł kusy:
Wstał, na głos w izbie wrzasnął: — „Nasze Prusy,
Nasze Inflanty, — Bałtyk, bo tak chcemy,
A gdy nie dacie sami, — odbierzemy
I wymusimy na waszym narodzie....“
Nie skończył — resztę słów utopił w miodzie,
Bo pełny kufel pochwyciłem w rękę
I tak Szwedowi ciąłem nim w paszczękę,
Że na podłogę stoczył się, jak długi;
Za drzwi go potem wyrzucili sługi“. —

Usiadł i ręką podparł siwą głowę,
Myślą rozwinął przeszłych dni osnowę;
I ujrzał siebie w dragońskim szyszaku,
Konno z Rewerą[75] na stepowym szlaku;
Wojował z młodu, gdyż bywał burzliwy;
I wspomniał sobie tatarskie cięciwy,
I jako z wojny wrócił do rzemiosła,
Jak go znów wojna aż za Boh zaniosła,
Potem na Szweda, — Chocim, — Kozaczyzna...
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca — śmierć dzieci... Dalej już nie szuka,
Spojrzał: z nich jedna została mu wnuka...
I westchnął: „Wszystko, dzieci, bożej woli!
Aleć On naszej pofolguje doli;
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.“

Lecz babka przerwie: „Na Chrystusa rany
Milczcie! Na górze Szwed kwaterowany.
Strach, jak mróz ostry, idzie mi wskroś duszy —
Bójcież się Boga, ściany mają uszy —
Podsłucha — i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią, sieroty,
Musiałybyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bodajbym tego nigdy nie dożyła!“
Umilkła i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz, zda się, babki urażona słowy,
Wstała — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła: „Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam, jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.

A przytem zważcie, to nie żołdak prosty;
Oficer i syn szwedzkiego starosty...
A jaki dobry! — Wszak mówią sąsiedzi,
Co to się z innym Szwedem człek nabiedzi.
On zaś czy spojrzał kiedy na nas krzywo?
Gdzie tam, za wszystko dziękuje tak żywo,
O, bo też dusza w poczciwości rzadka!
A jak on lubi i babkę i dziadka,
Was, Bartku, i... mnie...“ Tu przestała
Zmieszana, jednak pokryć to umiała
I rzekła dalej: „Gdy siądę w gospodzie,
By was wyręczyć przy winie i miodzie,
To ledwie przyjdzie Oskar i powita,
Zaraz się grzecznie o was wszystkich pyta,
Rozmawia, życie opowiada swoje...
Oskar ma także w domu dziadków dwoje
I siostrę, jak ja; a mówił osobno,
Że siostra do mnie całkiem jest podobną.
Na wojnę poszedł, bo mu dziad poradził. —
O, nie, on zacny, onby nas nie zdradził“!

Lecz Bartek na to: „Luter i poczciwy?
Tego pod słońcem niema, jakom żywy!
Wierzcie mi, Basiu: kiedy słodko gada,
Wąż to — a w śpiące serce się zakrada,
Czy słówko jakie od was nie wyłudzi;
Strzeżcie się, bo on żądłem was obudzi!“
I powstał, z czoła uciekła mu smętność,
Z ócz mu gorąca błyskała namiętność,
Dłoń ścisnął, jakby w dłoni toporzysko
Czuł, i rzekł: „Wiecie? ratunek nasz blizko!
Dobrze, że niema Lichtenaua w domu...
Powiem, że jest nas poratować komu.
Pokąd gór naszych dzikich i wyniosłych,
Pokąd górali, jak smereki rosłych,
A na toporach dopokąd stal czysta,
Potąd nam nie paść u stóp antychrysta.
Dziś tydzień, jako przebiegałem góry,
Widziałem ludu nieprzebrane chmury,
Słyszałem, wszyscy Szweda nienawidzą:
Królewscy, ci się Lutrem jak psem brzydzą —

Co który wspomni, że jego gurmana
Z koroną[76], zaklnie w Szweda, jak w szatana.
Nawet zbójnicy: Litmanowski Nędza[77]
U Obidzkiego spowiadał się księdza
I nóż pociąga na tych heretyków,
Strzelcy zaś leją kule nie na dzików,
A Wąsowicze lud zbierają w pułki[78]
A ciągną ku nim ludzie, jak jaskółki.
Znacie ich: — raźni, nie lękliwi znoju
A będą, jako wilk w owczarni, w boju.
Ha! potańcujeż Szwed, da Bóg, niebawem; —
Na rzece ze krwi stąd poślem go spławem;
Flisacy Wisłą, bo w tem ich ochota;
Ja ostrzę bardę[79] — oj, będzie robota
Dla naszych pięści pewnie za trzy jutra,
A ujrzym, czy Bóg nie staraszy od Lutra!“
Wielce Janusza cieszyły te słowa
I wnet się dłuższa poczęła rozmowa.
Babka usiadła, Basia cicho wstała,
Długo się w obu mówiących patrzała;
I, znać, na straszną zbierało się burzę,
Bo z lica Basi zeszły kraśne róże:
W oczach, co głębi serca kryć nie zwykły,
Promienie gasły i pod łzami nikły.
„Wytniem ich!“ krzyknął Bartek. — Basia zbladła
I z płaczem drżąca na krzesło usiadła.

Babka, to widząc, pośpieszyła do niej:
„Co tobie?“ — pyta, — „a niechże Bóg broni!
Chora?“ — Więc obaj zmilkli w jednej chwili
I zatrwożeni w Basię się wpatrzyli.

„Mnie nic“ — wtem dziewczę odrzekło powoli —
„Tylko mnie jakoś dziwnie serce boli,
I w głowie szumi i w oczach mi ciemno...
Ja sama nie wiem, co się dzieje ze mną —
Strasznie mi jakoś teraz na tym świecie!“

„Pieszczotka moja, biedne moje dziecię;
Zlękłaś się!“ — tuląc ją, babka odpowie —
„Bo też wam, Bartku, zawsze strachy w głowie,
Odkąd was znam. Ot, ręką ledwie może władać,
Tak drży; i trzebaż było opowiadać
To, czego niema, nie było, nie będzie?
Ale wam pilno, więc krew, wojna wszędzie
I na języku. Ptaszko, bądź spokojna!
My, cóż my znaczym? — nas ominie wojna...
Ej, bo już rzućcie to gadanie zdrożne;
Święto, — ot, książki czytajcie nabożne!“
Cieśla stał, zdał się nie słyszeć tej mowy.
Milczał, w dziewczynę utkwił wzrok surowy,
Co biegł aż w duszę; — ona się spłoniła,
Wsparła się ręką o stół, oczy skryła;
On westchnął, smutek rozlał mu się w twarzy,
Zapalił świecznik, usiadł, siedli starzy,
Wziął księgę, czytał z żywotu kapłanów,
Jak święty Jacek odpędził poganów.




SAM NA SAM.

Przeszła godzina — starzy się zdrzemali,
Basia siedziała, Bartek czytał dalej —
Lecz coraz ciszej i często się mieszał,
Stawał i wzrok swój na dziewczynie wieszał;
A potem wiersze pomylone chwytał,
Opuszczał, czasem jedno dwakroć czytał,
A nawet inne wypowiadał słowa.
Czuł to, lecz ogniem płonęła mu głowa,
Serce mu biło gwałtownie: gdy zmylił,
Chciał się poprawić, wzrok ku księdze chylił,
Lecz z księgi biegły nieposłuszne oczy

Do Basi, bo tam był ich świat uroczy.
Toż, widząc, że tych czarów nie odgoni,
Zbliżył się, westchnął i jął szeptać do niej:
„Przeląkłem ciebie? Basiu, nie chciej winić...
Jeden Bóg tylko wie, co z sercem czynić,
Jako je w piersi trzymać — gdy rozboli?
Jeśli cię zląkłem, dziewczę, — to bez woli
Zgrzeszyło słowo; — dusza o tem nie wie;
Toż ocząt, Basiu, nie odwracaj w gniewie,
Przebacz!...“ I dłoń swą na sercu położył,
Spłonił się, drżące usta wpół otworzył —
Schylony nad nią, w pierś chwyta jej tchnienie,
Wzrokiem ją chłonie i karmi płomienie
Serca, rosnące w szale i zachwycie,
Jakby nią całe wypełnić chciał życie.

Ale, snać, mało Basia go słyszała;
Śniła, twarz jeszcze zadumaną miała,
Gdy oczy, w których odblask marzeń kona,
Na Bartłomieja zwróciła zdumiona
I cichym głosem, myśli swych niepewna,
Rzekła: „Cóż chcecie? ja wam nic nie gniewna.“

„Nie?!“ — odparł Bartek i radością skraśniał,
A wzrok, jak słońce wiosenne, mu jaśniał: —
„Oj ty dziewczyno, ty gołąbko biała;
Patrzaj — rzekł czule — coś ze mnie zdziałała!
Ja, śmiałek pierwszy, jak nieżywy stoję,
Kiedy zachmurzysz jasne oczka twoje.
Basiu, ej, kiedyż Basia mi nagrodzi
To, że rok trzeci tak marnie mi schodzi?
Kiedyż wędrówki, czekanie, tęsknotę?...
Basiu! jedyna! — ptaszę moje złote,
Raz ty mi ulżyj ciężkiej serca spieki!
Życie i pracę oddam ci na wieki!“
I silne ku niej wyciągnął ramiona.
Basia się przed nim cofnęła zlękniona,
Ale Bartłomiej w uczucia natłoku
Nie pojął, zda się, jej chłodnego wzroku
I rzecze: „Cieśla-m, dziewczę, jak mój rodzic,
Lecz niech mi sercem sprosta wojewodzic!

Nikt, Basiu, jak ja, nie pokocha ciebie:
Dla mnie tyś jedna, jak jeden Bóg w niebie!
Przy tobie to już chyba ta garść ziemi,
Co kiedyś z kośćmi zmięsza się mojemi...
Pójdź!“ Lecz nim słowo to z ust mu wypadło,
Dziewczę się znowu cofnęło i zbladło;
Milcząc, usiadła na krzesło dębowe
I o dłoń białą, smutna, wsparła głowę.

A on, w nią patrząc, żałośnie wstrząsł głową:
„Widzę ja, dla mnie zimnaś jednakowo
I miłość moja ciebie nie poruszy...
O, Basiu! — Basiu moja! — nie masz duszy!“
Lecz już boleści nie mógł wstrzymać w łonie;
Zmierzył ją wzrokiem, twarde ścisnął dłonie
I jęknął: „Kiedyś porwę mą siekierę,
W pół nią rozpłatam moje piersi szczere
I wydrę serce: a ty patrz do woli,
Jak ono kocha ciebie, a jak boli,
Co krwi spalonej z niego już wyciekło,
I umrę... Basiu! — Basiu, pójdę w piekło!“

I przestał mówić i w głos się rozszlochał,
I łzami tylko skarżył, że tak kochał.
Ona zaś z rączki skroń podniosła białą,
Spojrzała, w oczach miała duszę całą,
Miała żal szczerej, siostrzanej litości
I siebie całą, — — jeno nic miłości.
Lecz wnet się ozwie z litosnym uśmiechem:
„Ej, Bartłomieju, tak wyrzekać grzechem.
Cóż wam? to wojny, to znów żony chcecie,
Od żony znów was na wojnę pomiecie;
I tak bez końca będzie tej swawoli. —
Ot, zaprzestańcie, bo aż słuchać boli!“

„Boli?!“ — Bartłomiej pochwycił z zapałem —
„Ha, pomyśl, dziewczę, czem to ja się stałem!
Gdzie moja młodość? na tęsknocie znika!
I już sąsiedzi mają mnie za dzika —
A to przez ciebie wszystko — och!...“ — i zakrył oczy;
Uczuł, że widmo znów mu ducha mroczy,

Wabi go... On raz z bardą stał na skale
I sosny spuszczał w Dunajcowe fale,
Wtem spojrzał: strach! strach! Z fali jasnolice
W pląsach skoczyły na brzeg topielice[80].
W złociste z tęczy przyodziane rąbki,
Jęły ku niemu latać, jak gołąbki,
A tak patrzyły, tak nęciły zdradnie:
„Skocz, skocz do fali, u nas cicho na dnie!“
A dźwięk ich głosu był tak czuły, tkliwy,
A on był wtedy, ach, tak nieszczęśliwy,
Że już pochwycił jednej rękę białą,
Skłonił się i z nią zawisnął nad skałą...
Lecz wnet wzburzoną pierś krzyżem przeżegnał,
Padł i zapłakał i widmo odegnał.
Teraz to wszystko budzi się w pamięci,
Upaja, łechce i tam w góry nęci.
Przemógł się; mówić wnet począł spokojnie:
„Nie dziś, — to, Basiu moja, choć po wojnie.
Każesz rok czekać? będę, jako żywo
Choć Bóg wie, z jaką duszą niecierpliwą;
Chcesz dłużej? niech się wola twoja dzieje;
Jeno mi zostaw, dziewczyno, nadzieję!“
Rzekł i do oczu szorstką dłoń przycisnął,
Ale z pod palców strumień łez mu trysnął.

A ona wstała, pobladła jak chusta,
Drżały jej ręce, drżała pierś i usta,
Łzy w oczach; oczu nie śmie nań podnosić.
Chciałaby tylko przemówić — coś prosić...
Milczała, potem nawpół bezprzytomnie
Rzuciła z jękiem: „Zapomnijcie o mnie!“
I zmilkła.

A w nim serce bić ustało,
Zachwiał się, zsiniał, potem twarz miał białą,
Jak trup, i czuć w nim było ciszę śmierci.
Tak dąb, gdy piorun wnętrze mu przewierci,

Stoi spokojny, nim o ziemię gruchnie.
Wstrząsł się, snać poczuł życie, ogień w próchnie;
Zgrzytnął, pierś ścisnął, pijany z rozpaczy
Wpadł w drzwi i jęknął: „Niech ci Bóg przebaczy!“

I cisza; — dziewczę samotne zostało...
Stoi, na sercu trzyma rączkę białą,
Łzy się jej do ócz cisną mimo woli,
Smutno jej; serce ścisnęło się, boli.
Bartek ją w takiej opuścił rozpaczy...
„Niech Bóg przebaczy!...“ „Bartek — czy przebaczy?...“
Spojrzała... starców dwoje w śnie coś marzy;
Uśmiech im lata od twarzy do twarzy.
Zlękła się, w piersi czuła dreszcz zimniejszą
I cisza w izbie stała się straszniejszą.

Lekko więc, krzesłem stukając, usiada.
Już nawet starców obudzićby rada,
By jeno zbyć się z izby strasznej ciszy,
Gdzie oprócz serca swego nic nie słyszy
I kędy Bartek stoi czarną zmorą,
A lampy u ścian tak posępnie gorą...
Lecz dziadkowie śpią.

Niespokojna wstała;
„Gdybym ja była nigdy go nie znała...
„„Niech Bóg przebaczy!““ rzekł, — „a cóż ja winna?...
Gdyby on wiedział!...“ Ale wtem myśl inna
Tknęła ją; bieży do okna i słucha
I usteczkami na biały mróz chucha,
Myśli, pogląda w okno niecierpliwa;
Kogoś, snać, jeszcze dzisiaj się spodziéwa,
I kędyś w dali jej spojrzenia toną.
Ale tam cicho, noc i gwiazdy płoną.

Smutniejsza, może patrzeniem znużona,
Odeszła, ręce krzyżując u łona,
I szepce, idąc: „Jak on strasznie szlochał!
Mój Boże, poco Bartek mnie pokochał?

Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo!...
Rośliśmy, prawie chowali się razem,
Pacierz pod jednym mówili obrazem...
Duszębym całą dziś mu wygadała...
Ale on straszny taki!...“ I zadrżała: —
Jakiś strach nagle przeszył ją do głębi
Jak stal, co serce, rozdzierając, ziębi.
Więc się zwróciła i z różańcem w ręku
Świętej się Pannie ukorzyła w lęku.
Modląc się, w Świętą wzrok zatapia cały
A z ócz jej patrzy dusza, gołąb biały.

Tak anioł, kiedy pióry srebrzystemi
Zleci z błękitu i dotknie się ziemi,
Stawa i chwilę ogląda, ździwiony,
Świat, co dla niego mgłami otulony; —
Głębiej się potem zanurzywszy w cienie,
Uczuje przestrach i wraca w promienie.




PRZY STUDNI.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna, jako lilja woni,
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Podgląda: w cieniu, znać, kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona,
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona;
„On!...“ rzekła z cicha... a tam z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
„On!“ i zmieszana waha się, czy czekać,
Czy wyjść naprzeciw, czy z wstydu uciekać.
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,

Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy.
„Co robić?“ — myśli — „on może tu wstąpi...
Może nie wstąpi! — ach, on tak się skąpi!
Zdybać go trudno: — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...
Nie dobry! — tylem o nim dziś myślała...“
Tak myśląc, spiesznie kubraczek zawdziała
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi
I myśli: „Może obudzą się moi?
I on sam może pomyśli, żem płocha!...
Nie — ach, on nie wie, jak Basia go kocha!...
Oj, biedna ja! Oj, zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on go nie ogarnie!...“
Marzy, łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... „Tak, przyniosę wody.“

Wybiegła, patrzy: noc cicha, bez chmury,
Księżyc i gwiazdy, dalej śnieżne góry,
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie, jak ul, gdy rój go odbieży;
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,[81]
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi,
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnie już chciała się wreście.
Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...
I piękni, z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: „Bóg z wami! Przepraszam panienkę.

Waszych ócz jasnych nie miałem z zarania
Dzień cały... sercu za wiele czekania!“
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu oblekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:
„Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny.
Krew... o, mój Boże!... Ha, i Sztajn śmiertelny!...“
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie
I tak na dziewczę poglądał ponuro,
Czoło mu taką zasuło się chmurą,
Że się wyrazu tych ócz Basia zlękła,
I, patrząc, ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył
Szepcąc: „A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! Ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć.
Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę...
O, Basiu — jęknął, poglądając łzawo —
Ty nie wiesz, dziewczę, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz, jakich okrutnych mam panów;
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów!“
„Cóż to jest?“ — Basia trwożnie zapytała —
„Tak smutnym nigdym pana nie widziała...“
On stał, poglądał, wahał się i myślił,
I niespokojny mieczem w śniegu kreślił: —
Krom uczuć jeszcze chciał rzecz wielkiej wagi
Wyznać — i nie miał ni słów ni odwagi...
Lecz „Dość! — zawoła — Basiu! życie moje!
Dość, w twoich oczach płonie serce twoje!...
Ty kochasz?... Oczek nie kryj rączką białą!
Bo w nich tę miłość niebo napisało
Dla mnie. — O Basiu, o nich ja słyszałem
Pierwej, niż ciebie, niż te strony znałem —
Chłopięciem jeszcze. — Biegłem ku jezioru
Raz w letni ranek, wtem nadeszła z boru
Wróżka, znajoma u nas dookoła,
Że znała leki i zbierała zioła.
Jam stał, a ona wpatrzyła się we mnie,

Jakby mą duszę chciała dobyć ze mnie,
I rzekła:... „„Dziewczę serce ci rozpali...
Krwi będą ludzie od ciebie żądali —
Ty chwycisz serce. — Taka twoja droga,
A każda droga wytknięta od Boga.““
Dziś, Basiu moja, rozumiem tę wróżbę:
Ta dłoń, nie serce, u króla ma służbę. —
Sztajn krwi chce waszej, więc się dłoni zbędę,
Utnę, a w waszej krwi kalać nie będę,
I wyratuję cię stąd, choć bez dłoni,
Z krwi i z płomieni!“

„A niech Bóg was broni!
Krzyknęła Basia — mówcież, co się stało!“
I miecz mu rączką zasłoniła białą.

„Przebacz! — rzekł Oskar rzewnie — przebacz, miła!
Basia mię kocha?!“ Ona się spłoniła
I milczy, ale, słowom jego rada,
Oczkami stokroć „kocham“ odpowiada.
On dłoń jej chwycił i ścisnął gwałtownie:
„O, ja cię, Basiu, kocham niewymownie!
Tyś moją; cóż król? jam, jak król, bogaty,
I możny, jako król mój, a te szaty
I barwy, choć są służalca znamieniem,
Wiem, droga, żem je tem wdziewał ramieniem
I tem ramieniem znów je zedrzeć mogę.
Milczysz? — Dla ciebie, dziewczę moje drogie,
Wszystko! — Ty dla mnie nie masz ani słowa?“

Basia to spłonie, to oczęta chowa
W cieniu rzęs; dłoń mu ścisnęła nieznacznie
I pochyliła twarz i mówić zacznie
Zmieszana: „Wiecie, ja dziadków mam dwoje,
Im Bóg poruczył przeznaczenie moje:
Jeśli na naszą zechcecie przejść wiarę,
Pobłogosławią was ich dłonie stare
I dadzą wam mnie; przyślijcie więc w swaty
Kogoś do dziadków, do naszej tam chaty!
A gdy zastawią biały chleb i wino,
Gdy się dziadkowie ucieszą nowiną...

Gdy każą, powiem; inaczej... rzecz zdrożna —
I nie odpowie dziewczę ni wielmożna“.

Lecz Oskar przerwał: „Basiu, nie czas zwlekać,
Bóg tam wie, komu jutra się doczekać;
Dziś nasze — żyjmyż! — Ja dziś muszę wiedzieć!
Zginiem, gdy dziś mi nie zechcesz powiedzieć.
Jutro, pojutrze o takiej godzinie
Może się tylko dym tędy rozwinie...
Basiu!“ I drżącą pochwycił w ramiona
I z namiętnością przycisnął do łona,
Tulił, a Basia już mu się nie broni:
Uściskiem uścisk odpowiada dłoni
I rumieńcami pocałunek płaci...
Księżyc promieniem cienie ich postaci
Skreślił na śniegu, jakby chciał zostawić
Ślad szczęścia, które nie umie tu bawić.

W uściskach stali oboje — a w mroku
Stał Bartek, widział ich i grom miał w oku.
Zgrzytnął i nagle w drzwi domu się rzucił
Wnet wyszedł, lecz już z gwintówką powrócił,
Patrzył i raz się obejrzał wokoło;
Wzniósł broń i zmierzył Oskarowi w czoło.
Lecz odjął, szepcąc: „W szyję palnąć wolę,
Bo hełm stalowy siedzi mu na czole!“
Wymierzył, lecz znów zadrżała mu ręka...
„Przeklęty Luter! — ha! mnie serce pęka,
On szczęśliw — a ja! — ja pierś mu przebiję...
Ona rękami objęła mu szyję,
W szyję nie mogę wypalić!“ — Broń trzyma,
Piersi Oskara przeszywa oczyma,
I śmierć tam widzi pierwej, niż dłoń mściwa
Strzał pośle. Wściekłość duszę mu porywa...
Wymierzył, lecz znów odjął i spozierał,
I znów to serce, to głowę wybierał —
Wszystkiego jednak było mu za mało:
On radby zniszczyć jego postać całą,
W pył rozbić! I znów rusznicę przyłożył.
Lecz wtem czeladnik jego drzwi otworzył
I, ledwie Bartka mierzącego zoczył,
Zgrozą przejęty ku niemu poskoczył,

Broń wyrwał. — „Cóż wam? a macież wy Boga
W sercu? — Co, majstrze, przez jednego wroga
Chcecie nas wszystkich pogrążyć w nieszczęście?“
A Bartek na to: „Ty! — silne masz pięście,
Jak niedźwiedź — tylko, ha! krwi w tobie braknie,
A moja dusza krwi, oj, krwi tak łaknie!
Daj broń, ja krwi chcę!“

„Będzie ona, będzie! —
Odrzekł czeladnik — niechno po kolędzie —
Wytniem...“

Bartkowi ogień w oczach błysnął;
Cofnął się, rękę do czoła przycisnął,
Myślał i lico miał już spokojniejsze.
Choć myśli były krwawsze i straszniejsze:
„Ich wszystkich! — rzecze. — Chodź pomiędzy ludzi!
Kogo nie zbudzę ja, to Bóg przebudzi —
Wszystkich do trzech dni — ha, do tej roboty
Nie braknie u nas nikomu ochoty“.
— „To chodźmyż, majstrze! W Janusza gospodzie
I młódź i cechy zastaniem przy miodzie.“

Odeszli. — Ci zaś ani śnili o tem,
Jakim ich Bartek przywitać chciał grzmotem.
Oddani sobie stoją śród rozmowy.
Przerywanemi Oskar mówił słowy...
I znać, że miłość mieszał z tajemnicą,
Bo u niej bladło, to kraśniało lico;
Składała ręce, czasem przerażona
Drgnęła i jęk się wydzierał z jej łona;
Ale z czułością wtedy Oskar śpieszył,
Wieść zrywał krwawą i przelękłą cieszył,
I opowiadał — i tak zbył się wieści...
Mówi już czulej i gołąbkę pieści,
A tak miłością, znać, olśnił ją całą,
Że tylko dla niej Basi duszy stało,
Że, tym dniem pierwszym szczęścia wniebowzięta,
Jak anioł stoi, topiąc w nim oczęta
Pełne promieni... Myśli w niej nim wstaną,
Czuje, jak kocha i jak jest kochaną.




GOSPODA.

W domu Janusza, w obszernej gospodzie,
Mieszczańskie koło zasiadło przy miodzie.
Wprost drzwi Marcowicz, burmistrz, sądu głowa,
Siadł jako pierwsza dignitas miejscowa.
Przy nim po prawej rajcy, po lewicy
Kupcy, cechowi starsi i ławnicy,
Patrycyat miejski. — Dalej stół dębowy,
Który w krąg izby szedł kształtem podkowy,
Obsiedli mistrze różnego rzemiosła,
Każdy tam, kędy ochota go niosła,
A młódź po izbie rozpierzchła się całej.
Troje lamp światłem błyska u powały
Z za bań czerwonych i stroi w purpurę
Ściany i gości oblicza ponure.
U drzwi zaś szynkfas

Lepsze dnie i święta
Gospodnia izba Janusza pamięta!
Dziesiąte ledwie w aktach zapisano,
Co tu zapito, wygrano, przegrano.
Każdy kąt, stoły, szklanki, szyngfas, ławy,
Znały dokładnie wszystkie miejskie sprawy.
Ależ gospoda wielce bo już dawna,
Czysta i samym gospodarzem sławna.
Więc rad mieszczanin sandecki wyrusza
Nawiedzić izbę siwego Janusza,
Bo to bywalec, co znał wszystkie strony
Mazowsza, Rusi, Litwy i Korony;
A przytem w radzie nie pośledni głową,
Czy zgodzić spornych, czy dać za kim słowo.
Gdy stary począł, cichnął gwar okrzyków,
I obierano rajców i ławników;
Stąd też najbliżej było do ratusza,
Gdzie był sąd, akta, słowem miasta dusza.
Dziś tam strażnica.

Brakło dziś Janusza.
U niejednego zakrwawiona dusza
Smutkiem lub gniewem; młódź piosnek nie śpiewa,

Szynkarka tylko biega i nalewa;
Mieszczanie piją, między sobą gwarzą,
I klną Lutrowi i na biedę skarżą,
Jak na kość w gardle.

Za osobnym stołem
Siedział Bartłomiej z czeladnikiem społem.
Pili miód; czasem, pochyliwszy głowy,
Szeptali słowa zarwane z rozmowy
I milkli, baczność dając pogadance —
A obaj byli już przy drugiej szklance.
Ale Bartkowi, zda się, lat przybyło.
Pobladł, dwa zmarszczki w czoło mu się wryło,
Zmężniał, spoważniał wielce. Przed godziną
Widział się z dzielną czeladników gminą,
Potem u młodszych majstrów chwilkę bawił:
Miał wieści, kilku swych po wsiach wyprawił,
I wyspokojniał... Ale widać było,
Że mu czasami strasznie serce biło
I myśl mu duszą miotała gorąca,
Jasna jak piorun, jak piorun niszcząca.
A wzrok miał hardy, ostry, czasem smętny;
Czasem mu oczy roztlił żar namiętny,
Wtedy brał szklankę, pił, jakby chciał zapić
Ból, co mu serca nie przestawał trapić.
Pił — a gwar w izbie rośnie, Bartek słucha:
Skargi! — balsamem to dla jego ucha;
Pije, lecz ognia nie zdradza w postaci,
A widać, że miał cześć u młodszej braci,
Bo szli go witać, ten szklanką, ten słowy;
Ale on baczył na starszych rozmowy.

A właśnie począł Cyrus, cechmistrz szewski:
„Przepadnie, bracia, nasz Sącz, gród królewski!
Bóg wie, czy tydzień podołamy nędzy! —
Znikąd zarobku, a tu daj pieniędzy
I kwaterunek i żyw jeszcze biesa!
Nie wiem, jak u was, ale moja kiesa
Już próżna... czart bierz! wnet porzucę miasto
I w Tatry z moją ucieknę niewiastą.“

Światłowicz, kramarz, odrzekł: „Ja tak samo!
Odkąd ich dyabeł przyniósł młyńską bramą,
Szeląga jeszcze nie wziąłem za towar.“

„Mnie sól zabrali i wypili browar!“
Rzekł Gil.

Gadowicz, co młyn miał i żarno,
Rzekł: „Mnie zabrali i mąkę i ziarno,
Lecz, da Bóg, kiedyś ja tych Lutrów kości
Przez moje pytle puszczę bez litości“.
„U mnie — ozwał się Oleksowicz z rynku —
Pięć postaw sukna wzięli w upominku
I falendyszu[82] dwa; za mój dobytek
Dali mi wczoraj w zamku jakiś kwitek,
A Florek jeszcze ze mnie naigrawał,
Niepomny, żem ja ojcu na borg[83] dawał“.

Szafarz Borycki odezwał się z cicha:
„Gdybyż choć Forgwell był został, pół licha!
Szwed, jednak ludzki; a Sztajn — to syn smoczy!
Ot, znów mi kazał wydzierać wam oczy;
Tak, dać musicie, co kto ma gotówki.
Dać, — lub gwałt będzie, żadnej tu wymówki.
A jeśli Szwedom kwota nie doważy,
Srebro i złoto zabiorą z ołtarzy.“
Gdy skończył, wszyscy zamilkli dokoła,
Zgroza sędziwe pomarszczyła czoła;
Młódź, co po izbie rozpierzchnięta stała,
Na Bartłomieja spojrzenia zwracała.
Ten milczał, ale wszystkich mierzył wzrokiem.
Czasem brwi ściągał na czole szerokiem,
W oczach mu iskry tlały tajemnicze,
Uśmiech mu zgasły wracał na oblicze;
Patrzy w nich; patrząc, zda mu się, że słyszy
Tętna ich serc. Tak przeszła chwila ciszy.

Ale Marcowicz, burmistrz, człek poważny,
Wstał, bo, choć sercem wielce był odważny

I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku,
Zwłaszcza, gdy Sztajn go ciągle ma na oku
I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę;
Więc cauta mente[84] lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.

Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł, siadając: „Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Aryanie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy![85] — niegdyś już, na szypułce, —
Kryli się jeno po dyabelskich norach;
Dzisiaj w ogromnych u Sztajna faworach,
Jak kruki, wciąż mu krakają nad głową:
„Drzyj mieszczan! ten ma to — a tamten owo!“
A Wielogłowski, co u Gadowicza
Mieszka, ten także pyska im użycza
I, znać, nie lekce Sztajn go sobie waży,
Kiedy broń miejską oddał jego straży.
Znam ja ich! — Do dnia widzę, jak z Dąbrowej
Przyjeżdża Schlichting do bramy zamkowej.
Otóż, sławetna braci, moja rada:
Trzeba nam zbyć się tych dwu i sąsiada.
Gdyby ktoś... gdyby w ziemię wgryźli zęby...
Lutra usłużnej pozbawimy gęby.“
Rzekł i rękami wskazał ku podłodze
I siadł na stołku, zagniewany srodze.

„Tak!“ — krzykną wszyscy, — „wszystkim to rzecz znana!“
Cyrus zaś dodał: „Tak, był dzisiaj z rana!“ —
„I czart wie, co on Sztajnowi poradził,
Rzekł Bogdajłowicz — bo Szwed zaprowadził
Podwójne straże u baszt i ratusza.“

Stach Krawczyk krzyknął: „Patrz! niewierna dusza,
Patrz! ale myśl mi przychodzi wesoła...“
Rzekł ciszej, patrząc z uśmiechem do koła:
„Chłopcy, ja gotów — dwu albo trzech jeszcze,
A tak się z tymi Aryany popieszczę,
Że Sztajn im będzie musiał requiem[86] sprawić...
No, cóż? gdy zgoda — toby nam nie bawić,
Lecz do Dąbrowej...“
 
„Oto człek bez strachu —
Rzekł Bogdajłowicz, — dzielniście mi, Stachu!
Chwat organista!“... Tak Krawczyk był zwany
Przeto, iż celnie podpalał organy[87],
Te zaś w strzelnicach wisiały na pasach
Dla gęstych strzałów w szturmowych zapasach
U baszt.

Stanisław wielce się napuszył,
Ale z młodzieży nikt się ani ruszył;
Czekali, co im Bartek na to powie.
Lecz on, znać, wtedy inną myśl miał w głowie:
Zmarszczył brwi, o dłoń oparł się niedbale,
Dumał i wzrokiem błądził po powale.

Stanisław był tem urażon widocznie,
Więc wstał: „Cóż, chłopcy — znów do młodych pocznie —
Ze mną nikt? — A coż Bartłomiej tak milczy
I wzrok ma dzisiaj jakoś taki wilczy?
Bartku, co w górze szukasz tam oczyma?“

Bartek wstał: „Duszy, krwi — bo w was jej niéma!
Że też wy zawsze jedni i ci sami!
Gdy bieda, przyczyn szukacie za drzwiami,
A ani przez myśl nie przeszło nikomu,
Że tu przyczyna, w mieście, w własnym domu.
Szlichting i tamci? — tfu! — trzy ząbki żmii,

Która łbów tysiąc ma u głodnej szyi,
A cała tak się rozległa w tym grodzie,
Że nas i bez nich z żywota wybodzie.
A gdybyśmy też, jakeśmy tu razem,
Podali sobie dłoń, potem żelazem
Jutro w noc szwedzką sprawili załogę, —
Lecz tak, by z miasta nie puścić i nogę?
Cóż ojce? bracia! — pomyślcie no szczerze!
Ja — jako w Boga, w dobry koniec wierzę.
Wszak oni ludzie, a choćby szatany,
To dyabeł straszny tylko malowany,
Lecz gdy ma serce w piersi, a krew w żyłach,
I w stu pancerzach równy mi na siłach.
Spójrzcie no! — z młodych każdy już gotowy
Pójść i rżnąć. Ojce, skińcie jeno głowy
Na znak, że zgoda i po waszej woli,
A w trzy dnie koniec Lutrom i niewoli!“

Stał, wkrąg oczyma ognistemi wodził,
Czuł, że tu wszystkich w samą pierś ugodził.
Piorun słów jego pad tak niespodzianie,
Że osłupieli z podziwu mieszczanie
I, między chęcią, nadzieją i trwogą
Chwiejni, nic jeszcze orzekać nie mogą.
Więc, milcząc, wszyscy topią się w zadumie,
Coby rzec na to. — W młodzieży zaś tłumie
Był szmer... tak w borach naszych szemrzą drzewa,
Gdy się na burzę niebo przyodziewa
W chmury, a ponad sine gór załomy
Skrawo dalekie wybłyskują gromy.

Lecz w tem Suszycki: „Jezus! on oszalał!“
A Krawczyk gniewny: „Nie, on pałkę zalał
Miodem i miód go owiał taką jędzą...“
A ten im odparł: „Pijany-m — lecz nędzą
Hańbą, niedolą, wszystkiem, co tak boli,
Że człowiek raczej zginąć, niż żyć woli.“

I huczne wstały krzyki i poswarki,
I możeby się chwycono za barki,
Bo młódź, przejęta Bartłomieja sprawą,

Groźna pięściami, stanęła przed ławą,
Ale Szydłowski, patron kollegjaty,
Wstał i zawołał: „Silentium[88], waryaty!
Wściekli, z rozumu obrani do nitki!
Tfu! Krawczyk stary, a pierwszy do bitki —
Wstyd!“ — Wszyscy go też chętnie usłuchali,
Więc pan Szydłowski sprawę ciągnął dalej
I rzecze: „Stachu, siądź, daj pokój zwadzie!
Każdemu wolno podnieść głos w poradzie:
Młody on, ale, widzisz, pierś ma zacną,
Pierś, jakiej w świecie nie nadybiesz łacno.
A ty znasz, Bartku, koniec twojej chęci!
Oj! staniesz ludziom w przeklętej pamięci
Za myśl, co w sercu gorącem się rodzi,
Że Sącz od Szweda sam się oswobodzi.
Młodziście, cześni, lecz niesforne głowy,
Każdy z was lecieć na oślep gotowy;
Cóż z tego? garstka — zginiecie jak muchy, —
Za to nas potem Szwed rozbije w puchy,
Wyrżnie i miasto zatopi w płomieniu,
Że nie zostanie kamień na kamieniu.
Baczcie wy, jaki koniec tu być może:
Gród i kościoły w popiół — a nam noże!
Jam stary i żyć jeszcze mi niewiele,
Śmierć mi nie straszna, lecz mam duszę w ciele
I lękałbym się stać przyczyną jatek,
Sieroctwa dzieci, płaczu żon i matek;
Potem ich klątwą obciążon, jak trądem,
Nie śmiałbym stanąć tam — przed bożym sądem.“

Na to Suszycki Jędrzej, pisarz miasta,
Referent, skrybów wzór i protoplasta,
Rad, że nakoniec do słowa przyjść może,
Rzekł: „Tu rzecz miejska — w niebie sądy boże.
Otóż, gdy taki obrót wzięła rada,
To ja do zdania mojego sąsiada,
Minąwszy już grzech, który gubi duszę,
To jeszcze dodać z konieczności muszę,
Że od wojaczki wolni są mieszczanie —

Tak w konstytucyach powiada pisanie.
Znam Saxon[89], bracia, rzeczcież mi, gdzie stoi:
„„Za sprawę kraju niech się mieszczan zbroi?...““
Szlachcie należy wojowania sława;
Za to ma większe przywileje, prawa
I rząd. Toż, gdy jej nie pilno do boju,
Nam naszych rzeczy doglądać w pokoju,
Jak przykazuje konstytucya nasza —
Zresztą mieszczanin nie jest do pałasza.“

Lecz Bartek przerwał: „Zostaw waść to pole!
Wy znacie prawo, a ja znam niedolę;
U różnych majstrów braliśmy nauki:
Mnie łzy uczyły, was ławnicze sztuki.
Toż nieuczciwie sztucznych słów przecherą
W sumieniach braci gmatwać prawdę szczerą:
Mędrkuj ty sobie w sądach i na ławie,
Tu milcz, bo krzywd tych nie pisano w prawie!
To zaś, co grzechem wy mienicie u mnie,
Szydłowski, z tem ja śmiało, legnę w trumnie,
Bo wiem, że za ten grzech Święta Królowa
Najlepsze miejsce u Boga mi chowa.“

„Hejże na Lutra! Hejże na załogę!“
Śród młodzi głosy podniosły się mnogie.
Ale wtem dzwonnik Nikburowicz wpada,
I grabarz Trela Dzwonnik wrzasnął: „Biada!
Szwedzi rabują kościół Małgorzaty![90]
Gdzie jest Szydłowski, patron kollegiaty?“[91]

„Jakto? — śmieliby?“ — Szydłowski zawoła.
A dzwonnik rzecze: „Wpadli do kościoła
Z Florkiem; dwóch starszych przywiodło tę rotę
I nuż poczynać dyabelską robotę.

Najpierw świętego Jakóba kaplicę
Przetrzęśli. Florek z ołtarza zdjął świece
I wszedł w grób (który Trela mu otworzył),
Mówiąc, że tu ksiądz kustosz skarby złożył
Pani Stannowej i podstarościego[92].
Skarbów nie było. Szli więc do drugiego...
Ten Florek, bogdaj zdechł ten szatan dumny!
Kopał nogami naszych ojców trumny,
A z sarkofagu księdza Fuzoryusza[93]
Zdarł epitafia[94], łotr, — piekielna dusza!
A co nas jeszcze nalżył, naprzeklinał!...
Jam go upomniał, — ksiądz go upominał —
Aż jeden z starszych gniewem się rozpalił
I za kark Florka z kościoła wydalił“.

„O Jezus, Marya i Pańscy anieli! —
Krzyknął Szydłowski — i to przy niedzieli!
Ha! iście już Bóg Swego gniewu skąpił,
Gdy pod tym łotrem grób się nie rozstąpił“.

„Tak! — odparł Bartek — tak, mości patronie!
O miasto wam lęk, że pożarem spłonie?
O kościół Pański strach wam, że zaginie?!
Jeszcze nic, — Szwed go znieważył już ninie,
A co? nie wyrżnąć? — Stójcie! krótkie słowo;
Nie idźcież, jeszcze mam ja piosnkę nową!
Jużeśmy zbici, zdarci i żebracy,
Nic nam z modlitwy, nic nam z naszej pracy,
Jeszcze nam żołdak zbestwiony i srogi
Pohańbi wkrótce zacne domów progi,
Cześć żon i córek pod swe nogi rzuci!

Miasto zostanie... kto wam cześć powróci?!“
Umilkł i usta wykrzywił do śmiechu,
Resztę słów w krótkim pochłonął oddechu.
Ale wtem stary Szydłowski zawoła:
„Trela, — hej! dzwonnik, chodźmy do kościoła!“
„Co tam pomożesz?“ — Bartek mu odrzecze —
„Czy psem u proga legniesz tam, człowiecze,
By warczyć i gryść, gdy się wróg przybliży?
Zostań! Szwed Pańskich nie lękał się krzyży,
Kopnie cię nogą, jak psa, bez litości!...
Ha! Szwed u ciebie na wilię zagości,
W oczy ci zadrwi, gdy świętym opłatkiem
Będziesz mu szczęścia życzył z przeszłem latkiem...
O święta Panno z aniołami Twymi,
O Kingo, święta patronko tej ziemi,
Rzeczcie wy starcom, co nożami straszą,
Że chcecie boju — bo ta ziemia Waszą!“

Pośród tej wrzawy wszedł niepostrzeżony
Jacek, staruszek biały i skulony.
Słysząc to, u drzwi stał o laskę wsparty
I w Bartłomieja utkwił wzrok otwarty,
Jasny — a gdy ten ostatnie rzekł słowo,
Zawołał Jacek: „W bój z Świętą Królową!..
O dzieci, wielkie oglądałem cuda,
Toć wierzę, że dziś wszystko nam się uda!“

„Przebóg, to Jacek!“ wszyscy zawołali,
„Wy tu?! My prawie już was opłakali.“ —
„Tu, dziatwo, z wami, — jak widzicie, zdrowy.“
I dodał potem: „Wracam z Częstochowy!...
Idźcież, Szydłowski, gdy was kościół woła,
A wy zaś chmurne rozpogodźcie czoła,
Jak ja“. — A gdy go obstąpili swoi,
Zawołał Jacek: „Częstochowa stoi!“
Poszedł Szydłowski, ci Jacka prowadzą
I na burmistrza miejscu za stół sadzą.
Jacek, tu niegdyś kupiec najcelniejszy,
Był już najstarszym i włos miał najbielszy
I cześć za prawość. Teraz — to cud nowy! —
Przez szwedzki obóz przyszedł z Częstochowy.

I cisza — ale Jacek wstał za chwilę
I, uścisnąwszy Bartłomieja mile,
Rzecze mu: — „Synu, niech ci Bóg pomaga!
Słyszałem, piękna w twem sercu odwaga!...
Mnie trzeci tydzień od mego wychodu,
Wiele zaznałem i głodu i chłodu,
Bo kraj nasz pusty, jakby cmentarz wielki,
Tak w nim poniszczył Szwed dobytek wszelki.
Co miast i włości pustką w gruzach leży,
Kto nie oglądał sam — to nie uwierzy!
Bóg chciał, bezpieczne porzuciłem mury.
Szedłem przez obóz i przez Lutrów chmury;
Jestem tu. — Wieczór działa grzmieć przestały,
Zgliszcza się jeszcze z Częstochówki tlały,
Noc przeszła w modłach, a nazajutrz rano
Od Kordeckiego poddania żądano.
O, nie zapomnę nigdy jego twarzy,
Gdy z odpowiedzią wyszedł z refektarzy
I rzekł ją posłom i wstąpił na wały
Z krzyżem... wnet potem wszystkie działa grzmiały.
Gdy się to działo, na wieży kościelnej
Grała muzyka, jakby w dzień weselny
Lub święto, cudnie wdzięczne symfonije,
A tu latały kule, jakby żmije...
Zgroza, co szturm on pożarł Szwedom ludu!
My stali ufni w moc bożego cudu;
Kule — widziałem — co nam szkodzić miały,
O mur odbite, na Szwedów wracały,
Niszcząc ich. Jedna przy niewieście padła,
Kiedy dziecinę do kolebki kładła,
I zgasła. Tako wrzał bój przez dzień cały,
A wieczór znowu działa grzmieć przestały!...“

Lecz Bogdajłowicz, końca niecierpliwy,
Rzekł: „Tam was bronił sam Bóg — jakom żywy!
Ależ nam rzeczcie, jak was łaska Boga
Przewiodła zdrowo przez szeregi wroga
I jakoście się aż do nas dostali?“

A stary Jacek tak powiadał dalej:
„Kilku nas starych obsiadło armatę,

Kiedy ksiądz przeor rewidował czatę.
Był z nim Zamojski miecznik, Piotr Czarniecki,
Ksiądz Piotr Lassota i jeszcze ktoś świecki.
Przystąpił do nas i z uśmiechem w twarzy
Rzekł: „„Cóż? wy zdrowo wyszliście dziś, starzy!““
„„Zdrowo!““ odrzeklim. On stał, myślał chwilę
I rzecze do nas: „„Nie po waszej sile,
Ojcowie, ten bój, a radbym was zbawić.
Do prowincyała mam z listem wyprawić
Księdza, toż i wy idźcie z nim, ojcowie,
Bo wam do szturmów niedomaga zdrowie!““
I serca nam się jęły bardzo smucić;
Jużeśmy do nóg chcieli mu się rzucić,
By nam dał zginąć tu, a on nam powie:
„„Są u was dary tak cenne, jak zdrowie.
Rąk silnych brak wam — macie serca, dusze,
Usta — tych użyć na dobre ja muszę!
Idźcie wy, ojce, każdy w swoje strony,
Idźcie, wzywajcie ludzi do obrony,
Idźcie i mówcie, coście tu widzieli,
Mówcie, że z nami Marya i anieli!...““
To rzekłszy, dał nam święcone szkaplerze
I błogosławił w drogę wszystkim szczerze;
A kiedy na dół spuszczono nas sznurem,
Staruszka, co tam mieszkała pod murem,
Konstancya[95], nogi owiła nam w szmaty
I poza szwedzkie w noc przewiodła czaty...
Tylem ja doznał Boga łask i cudu! —
Szedłem i w drodze mówiłem do ludu...
Słuchali i szli w bój...“

„A toż nie cudem
Bóg się niedawno objawił przed ludem?“ —
Zawołał Bartek. — „Kilka niedziel temu
Siedm kulek piersi przeszyło jednemu
Z pancernych. Długo leży w krwi i kona,
Wtem szwedzkiej jazdy nadbiegła szkadrona[96];

Patrząc i zgroza zdjęła ich do kości,
A więc doń wszyscy strzelili z litości
I polecieli. — Zachód już był blizko,
Wracają Szwedzi na to sianowisko;
Stanęli — dziwo! Patrzy się szkadrona:
On jeszcze we krwi tarza się i kona!
Zwrócili; — strach ich począł gonić...
O, bo z nas ducha szablą nie wygonić
Ni kulą! I nam też Bóg przepaść nie da!...
Hej, ojce! bracia! jutro w noc na Szweda!“

Stał i nalegał, przy nim młodzież cała
Ściskała pięści i „Na bój!“ krzyczała;
Jacek zachęcał i ręką i głową,
I wielka wrzawa wszczęła się na nowo
Nawet Stach Krawczyk, choć pierwej się puszył,
Stanął przy Bartku, tak go Jacek skruszył.
Już się Barycki o miasto nie trwożył
I Bogdajłowicz za tem się przyłożył,
Kiedy wtem pośród zgiełku i okrzyków
Podniósł się jeden z miejskich korzenników,
Fryderyk — tego dziad był Niemcem z rodu!
Lecz on już całkiem przylgnął do narodu
Polaków. — Ten dłoń teraz w górę wznosił
I panów mieszczan posłuchania prosił.
A gdy ucichli, skłonił się i rzecze:
„Prawda, iż wielką mamy Boga pieczę!
Lecz gdzie bój z siłą nierówną zachodzi,
Bracia, i Boga kusić się nie godzi!
Prawda, że taką rzecz nie miło zwlekać,
Lecz zawsze radzę do wiosny zaczekać;
Tak, gdy nas Szwedzi, nie daj Boże, zbiją,
Dziatwa i żony w lasy się ukryją;
A teraz, szwedzkie co nie dotną noże,
To mróz wytraci, albo głód przemoże.“

„Ot — rzekł Suszycki — ot Fryc, mądra głowa
Ale Fryc ciągnął: „Panowie, dwa słowa!
Widzicie, trzeba, nim się w czyn co ziści,
Mieć tego czynu pewność i korzyści.
Na cóż nam przeto wszczynać gwałt szalony,

Kiedy Sącz będzie i tak uwolniony?
A wiecie wy też, co się w Krośnie stało?
Tam Wojniłowicz wziął załogę całą[97],
Zabił Prackiego i tu się już zbliża.
A czy wy wiecie o wieściach ze Spiża?
Tam nasz Starosta formuje piechotę,
A pan Kochowski[98] będzie wieść tę rotę.
A Wąsowicze, a chłopów drużyna?
Wszystkie te wieści mam od Aryanina:
Tak! — lecz ja zwykłem chować wieści zawsze,
Aż chwile dla nich staną się łaskawsze.
Teraz, gdy rzecz ma taki słuszny powód,
Podaję jako rady mojej dowód.“
„Słusznie Fryc mówi!“ — zawołali starzy.
A Bartek cały spłonął ogniem w twarzy,
Zgrzytnął, a potem pierś zacisnął silną:
„Oj! Boże — jęknął — toż to im nie pilno!“
I na ramiona, gniewny, rzucił odzież,
Wyszedł, a za nim wyszła wszystka młodzież,
Gniewna i chmurna i pełna płomieni.
Wyszedłszy z Bartkiem, szeptali coś w sieni,
I wnet cechowi ani się spostrzegli,
Jako się młodzi po mieście rozbiegli.
A tam za stołem jeszcze Gil z ławnikiem
I Jacek spory toczył z korzennikiem
O bój; Stanisław niedługo już bawił,
Poszedł za Bartkiem i resztę zostawił.




ODKRYCIE.

Już północ, ogień w kominku się żarzy;
Basia usiadła, pogląda i marzy.

Kiedy stawiała dzban na lawatorze[99],
Dziadkowie dawno już spali w komorze.
Lecz, znać, do Maryi Panny się modlili,
Bo jeszcze dla niej klęcznik zostawili
I zostawili koroneczkę dla niej,
By ją zmówiła do aniołów Pani,
I lampę. Więc też Basia cicho wstała,
Wzięła koronkę i modlić się chciała;
Lecz się zwróciła do okna powoli,
Pogląda, szuka gwiazdki swojej doli,
Dumając; — i tak długo modre oczy
Bezwiedna w sinej topiła przezroczy.
Odeszła — dziwno! Ta sama świetlica,
I lampa sprzęty te same oświeca,
I wszystko stoi tak, jak dawniej słało,
A jej się wszystko piękniejszem wydało.
I rzeźby gładsze, i powały bielsze,
I twarze świętych w obrazach weselsze,
I nawet Chrystus, klęczący w ogrojcu,
Mniej się na kielich skarży Bogu Ojcu,
I święta Panna uśmiecha się do niej,
I Kindze nie strach, choć Tatar ją goni;
Czar jakiś dziwny rozlał tu się wkoło,
Toż jej tak błogo, tak jej tu wesoło!
Z jej ócz pół nieba wyziera od razu,
Tyle w nich światła i szczęścia wyrazu.

Wtem, znać, po czole przebiegła myśl pusta,
Bo się prześlicznie uśmiechnęły usta,
I wnet radosna z dziwnem czuciem w łonie
Mirt i rozmaryn rwała w białe dłonie
Z doniczek; potem lekko u zwierciadła
We włosy to mirt, to rozmaryn kładła.
A gdy się lubo uśmiecha, gdy stroi,
Cudny sen dusza z cicha sobie roi
O nim, — o lubym, — ach, a co pomarzy,
Jak twarz w zwierciedle, odbite w jej twarzy.
Upięła kwiatki, teraz składa dłonie,
Kłania się, myśląc: „Tak dziadkom się skłonię,

Tak drużkom...!“ Słucha, słyszy jakieś tony,
Niby muzyka — niby mszalne dzwony.
On z nią; — już idą, a przodem kapela,
Skrzypki, bas, kobza i cymbał i żela.
Wkoło znajomi we świątecznych szatach...
Znowu stanęła i przebiera w kwiatach;
Po chwili rzuca wszystko, — bo już nudzi...
Takie to dziwne szczęście, gdy się zbudzi.
Usiadła, głowę oparła na dłoni,
W oczach myśl, myślą gdzieś daleko goni...
I posmutniała. W obcym kędyś kraju,
Gdzie niezna ludzi, mowy i zwyczaju,
Kędy dzień chmurny, w noc księżyc nad skały
Wschodzi, jak lampa z alabastru, biały,
A nad borami gęsta wisi para...
Jezioro — brzegi... Tam domek Oskara!
I widzi wszystko, jak on opowiadał
Zna dom, jezioro, jodłę, kędy siadał,
Dolinę, kwieciem ubarwioną świeżem,
I bór, którędy błąkał się za zwierzem,
I jar, gdzie czysta, jako łza, krynica,
A w niej obojgu ich odbite lica.

Lecz zadumana rzekła wnet: „Mój Boże!
Gdy mnie nie będzie, kto babce pomoże?
Kto dziadka głośnem zabawi czytaniem?
Biedna ja! — biedni! jak my się rozstaniem?!“
Żalem i płaczem wezbrało jej łono;
Już przed nią stoi rówienniczek grono,
Krewni, znajomi z miasta i po siołach,
Wszystko, gdzie była, ołtarze w kościołach,
Obrazy świętych, gdzie składała modły,
Miasto i drogi, co na pola wiodły,
I brzeg Dunajca, i błękit gór siny,
I te, od jodeł ciemne, rozpadliny;
To wszystko teraz, niby płaczek rzesza,
Chwyta się serca i na pierś się wiesza,
Trzyma ją dziwnie i z nią razem szlocha:
Jak ona wszystko, jak ją wszystko kocha!
W dali — podobny do gradowej chmury —
Mignął się Bartek smutny i ponury.

W łzach, ale już się marzeniem promieni:
„Może mnie kiedyś Bóg w jaskółkę zmieni;
Nieraz mi stara cyganka mówiła,
Że się ptaszyną dusza urodziła,
I, gdy zatęskni, skrzydełek dostaje
I może lecieć, w jakie zechce, kraje,
I niema dla niej ni gór, ani morza,
Jeno niebiosa! O, ja ptaszka boża!
Rzucę go... siędę sobie w ogródeczku,
Zaśpiewam dziadkom, gdy będą w ganeczku,
I wszystkim naszym od serca zanucę,
Ptaszyna! — i znów do Oskara wrócę...“
Śni... lecz jej serce w sen miesza pytanie:
„Kogo ze swoich ptaszyna zastanie?...“

I smutna głowę do stołu pochyla:
Gdyby spoczynku — gdyby drzemki chwila!
Przymknęła oczy i już snem oddycha.
Śpiąc, jakieś słowa wymawiała z cicha:
„Rżną...!...“ nie wyraźnie z ust się jej wyrwało,
„Rżną!... Oskar...“ rękę zacisnęła białą.
Budzi się; budząc, w przerywanej mowie
Głośniej już słowo rzucała po słowie...
Przetarła czoło...

„Mówił... że ma panów
Srogich... tak... mówił — gorszych od szatanów...
Smutnym był; mówił, że się bardzo smuci;
Mówił, że wojsko i króla porzuci
Dla mnie...“ I myśli znów: „On takim panem;
Kocha i dla mnie chce zostać mieszczanem...
Mówił mi...“ Strasznie błyszczały jej oczy;
Wstrzęsła się, wstążka spadła z jej warkoczy
Na pierś; lecz dalej przypomina, snuje:
„Ha! on mnie mówił, że mnie wyratuje
Z krwi!“ I stanęła dzika, odmieniona,
I, patrząc, szepce: „Ulica czerwona,
Krew... uciekają ludzie... w dzwony walą...
Ach!... nasze miasto Szwedzi rżną i palą!“
I tchu jej brakło i osłabła całkiem;
Chciała iść, oczy migły strasznem białkiem.

Chwiejąc się, rękę do Maryi obrazu
Podniosła; ręka opadła, jak z głazu:
„Ratunku Matko!“ Nagle trupio sina
Krzyknęła: „O! o! Marya mnie przeklina!“
I padła; lecz wnet z rękami u czoła
Zrywa się i w głos: „Mord! — rzeź w mieście!“ woła.

„Mord!“ — Głos jej dziki rozległ się po domu.
Porwał się ze snu Janusz, jak od gromu,
Zarzucił odzież, wpół Basię porywa,
Za nim, drżąc, wbiegła staruszka sędziwa;
Lecz Basia z rąk się wydziera szalona
I „mord![100] rzeź w mieście!“ krzyczy z głębi łona,
Lata po izbie. Janusz znów ją chwyta,
Tuli i wstrząsa i pieści i pyta.

Ona nic, jeno jęczy nieustannie:
„Mord! — rzeź!“ i patrzy ku Najświętszej Pannie
I pokazuje obraz ręką siną,
I drży, a z ócz jej gorące łzy płyną.

Zmarszczył brwi Janusz, stał, nie myślał długo:
Nóż porwał w jedną, strzelbę w rękę drugą,
Otarł pył i proch obejrzał w panewce
I rzekł do babki: „Zostań ty przy dziewce,
Ja wyjdę!“ Wyszedł, staruszka została
I, tuląc Basię, razem z nią jęczała.

Lecz wrócił Janusz: „Czy weszło w nią licho?
W mieście śpią wszyscy i jak w grobie cicho;
Ni psa na rynku, jeno tam w gospodzie
Coś kilku naszych zasiadło przy miodzie,
A ta „mord“ wrzeszczy! Weź z wodą kropidło,
Poświęć jej czoło, bo to snu mamidło!“

Lecz Basia nagle nasłoniła oczy
I jękła: „Dziadku, wam krew szyję broczy,
Wy trup! Mnie Matka boża duszę wzięła
Z piersi, tę moją duszyczkę przeklęła,
Lampą mi ogień zapaliła w głowie

Na rzeź. Idźcie wy, to wam Oskar powie,
Jak mnie... No, chodźmyż — ach, jacy wy trudni!
Chodźmy, on nas czeka tam, przy studni!“
Chce iść; — ci zgrozą struchleli oboje,
A stary Janusz załamał rąk dwoje,
Spłakał i jęknął głucho: „Moje dziecię!
Tyle mojego było na tym świecie!
Strasznoś mi, Panie, dotknął głowę starą!“
Lecz wnet za rękę wziął ją: „Chodź, ofiaro!
Chodź, nawiedzona czartem, chodź, ty sowo!
Chodź! Ludziom w karczmie krzycz: „Ogień nad głową!“
Daremnie babka, by został, błagała,
Daremnie Basia z rąk się wydzierała;
Janusz ją silnem opasał ramieniem
I do gospody przeniósł ją podsieniem.
Stanął w drzwiach: „Bracia, hej, tu widzę rada?
Milczcie no, teraz niech ta odpowiada!“

Wnet go mieszczaństwo obstąpiło kołem.
On między nimi stał najwyższy czołem
I bolem. Krótko powiedział rzecz całą,
Jako usnęli, co się z Basią stało.
Słuchali: mowy nie przerwał nikt z cześci
Dla Basi i dla Janusza boleści.
„Teraz mów!“ — kończąc, wstrząsnął nią, że aż jękła,
Z rąk się wyrwała starca i uklękła.

„Stójcie no! — Jacek Janusza łagodzi —
Niech z Bogiem duch się w dziewczynie odrodzi!“
I, robiąc nad nią prawicą znak krzyża,
Sam do klęczącej Basi się przybliża.
A gdy się wpatrzył, rzecze: „W jej źrenicy
Czuć strach okropnej jakiejś tajemnicy;
Coś wie; tu zgroza w duszy — to nie mary,
Nie sny; tej głowy dotknął anioł kary.
Tu jakieś wielkie nieszczęścia nam grożą;
Ona wie, lecz my dojdziem z wolą bożą“.
I zwolna Basię podniósł; ona wstała
Cicha i ręką szkaplerz pokazała,
Który z Najświętszą Panną z Częstochowy

Spadał u Jacka na żupan perłowy.
Jacek zaś na to z cicha: „Czy widzicie?
Mego szkaplerza nie lęka się dziécię,
Ciągle spokojna na świętość spogląda;
Czystą jest, ale, znać, posiłku żąda“.
Ręką więc dał znak tym, co przy nim stali,
By się do Basi teraz nie zbliżali,
Zdjął szkaplerz, na głos począł mówić „Ave“
I świętość zbliżał przed jej oczy łzawe;
Nagle „O Maryo, ocuć ją!“ zawoła,
I szkaplerz Basi przycisnął do czoła.

Drgnęła; — a gdy tak Jacek szkaplerz trzyma,
W krąg zdziwionemi spojrzała oczyma.
Znać, że już duch w niej cudownie się budzi,
Bo, patrząc, wszystkich poznawała ludzi.
Po chwili senna i jak posąg biała,
Sama u czoła ten szkaplerz trzymała
Lewą, a piersi ujęła w dłoń prawą,
Jakby z nich chciała wydrzeć tę wieść krwawą.
I przemówiła, lecz tak sucho — groźno,
Że się mieszczanom w duszy stało mroźno:
„Oskar mnie kocha... sam to mówił do mnie.
Ja rzekłam, niechaj dziadków prosi o mnie.
Tuląc mnie, dziwa powiadał mi srogie,
Tylko ja sobie przypomnieć nie mogę,
Choć dzwonią we mnie, jak pszczoły, te słowa;
Ach! bo też dziwnie słodka jego mowa...“
I uśmiechnięta stała, jak dziecina;
Lecz, znać, już sobie wszystko przypomina,
Bo pokraśniała; wnet z dzikszym ócz blaskiem,
Rzekła: „Pojutrze, z pierwszym zorzy brzaskiem,
Mówił, że trąbka na zamku uderzy,
Podpalą miasto i każdy z żołnierzy
Ma was rznąć; — ale ja się nic nie boję!
Bo on ocali mnie i dziadków dwoje...
A do mnie ciągle mówił: „„Życie moje!““
Mówił tak dziwnie słodko, żem słuchała,
I to, co o was mówił, przepomniała...
Za to mi Matka Boża duszę wzięła

Z piersi i moją duszyczkę przeklęła!“
To rzekłszy jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.

Śmierć była w izbie. Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi, jak wieść piorunowa,
Którą w dzień sądu struchlałemu światu
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją, skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi, jak z grobów wyrzucone mary. —
A najokropniej bolał Janusz stary,
Ale się pierwszy ocknął: „Rzeź! Słyszycie?
Ha, to kark za kark, a za życie życie!
Zbudźcie się! Nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi, że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrznąć Lutrów albo zginąć!...
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą!“

Jacek zaś, Basię trzymając, rzekł na to:
„I wyrzniem Lutrów, ja wam ręczę za to!“
Więc Janusz znowu: „O, jeszcze nadzieja!
Niech kilku śpieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy,
Wy reszta w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz, bracia, milczeć — milczeć przy niewieście,
Boby nam krzyku narobiły w mieście!
Ja moją Basię wezmę do kościoła.“
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz owinął,
Wyszedł i we drzwiach kollegiaty zginął.




RZEŹ.

Wieczór się zbliżał; niebo jasne, czyste.
Na Tatrach słońce stanęło ogniste
I ogniem spłonął Tatrów łańcuch biały.
W ogniu Dunajca ścięte w lód krzyształy,
Baszty i wieże i obronne mury
Świeciły blaskiem wieczornej purpury;
W borach mrok siadał. Tak się z dniem żegnało
Słońce, malując okolicę całą...
I zaszło. Tatrów królewna, Łomnica,
Sama słoneczne zachowała lica,
Ale wnet, senna, zsiniała i zbladła
I noc na miasto i na góry padła.

Ledwie promienie zgasły na Łomnicy,
Dzwon z kollegiackiej ozwał się wieżycy
I jękły wszystkie dzwony po klasztorach;
Smętne ich głosy płynęły po borach,
Turniach i skałach wzdłuż Dunajca brzegu
I aż ku Wiśle w dal łanami śniegu.
Właśnie szedł z Jackiem Janusz od kościoła.
Stanęli, kornie pochylili czoła
Przy „Ave“, potem, krzyż zrobiwszy dłonią,
Rzekł Janusz: „Hej — hej! W całej Polsce dzwonią!...
Zda mi się, że w niej wszystkie dzwony słyszę,
Taką przecudną Bóg dał na noc ciszę“.
I tak ze sobą rozmawiając dalej,
Do węgierskiego muru się zbliżali,
Gdzie z baszt broń straszna błyskała: organki.
Otwarte stały kutej bramy szranki;
Tędy straż czeladź puszczała po siano,
Które w stodołach za miastem składano
Od ognia. Tłumnie szły po siano dziewki,
Śmiejąc się, albo w głos zawodząc śpiewki.
Szwedzi zaś, którzy mieli w bramie straże,
Przejść im wzbraniali, groźnie srożąc twarze.
Lecz dziewki, pewne, że to tylko żarty,

Chórem się z szwedzkiej naśmiewały warty,
Prosiły; ale wnet wolnym przesmykiem
Wszystkie do stodół poleciały z krzykiem.

Jacek, to widząc, zauważył z cicha:
„Baczcie no! Szwed się nie spodziewa licha.
A czy widzicie? tam konne patrole
Sam Sztajn na objazd wyprowadził w pole“.
Ale wtem Janusz Jackowi dłoń ścisnął:
„Jacku, patrz, płomień na Morgani błysnął!“
Ogień rósł; góry, doliny i lasy
Groźnej w płomieniach nabierały krasy —
Wszystkie obłazy wzdłuż Dunajca brzegu
Do pół czerwone wyrastały z śniegu.
„Ha! to znak Bartka! — rzekł Jacek. — Ja śpieszę
Do Marcowicza — on już zebrał rzeszę“.

Odszedł, a Janusz, patrząc na płomienie,
Wszedł między Szwedów na bramne podsienie
I rzekł: — „Panowie Szwedzi, aj, figlarze
Straszą dziewczęta! — Figlarze Bóg karze!“
Śmiejąc się dodał. Szwedzi, radzi temu,
Odpowiadali żartami staremu.
Lecz wtem od strony ogniowych sygnałów
Gruchnęło kilka oddalonych strzałów.
Gdy straż broń chwyta, bacząc, co to znaczy,
Janusz pośrodku stanął i tłumaczy:
„To nic! — Widzicie, — w naszym górskim kraju
Wypalać płonie mamy we zwyczaju,
Bo w popielisku po deszczu we wiośnie
Trawa i pasza we dwójnasób rośnie.
A ten huk, który strzałem się wydawa,
To dyabła z wichrem po skałach zabawa;
Jodły on z takim wywala łomotem.
Wierzcie mi, ja z tym obeznany grzmotem!“
Broń więc złożyli, ufni starca słowu,
I rzekli, że chcą dziewki straszyć znowu,
A Janusz rady, że baczność rozegnał,
Grzecznie się w bramie ze strażą pożegnał
I szedł do domu.

Na skręcie przesmyka
Nikburowicza przydybał, dzwonnika.
Ten stanął i chciał znów, pełen frasunku,
Mówić o Florka wczorajszym rabunku,
Ale mu Janusz nie dał przyjść do słowa,
Mówiąc: „Dzwonniku, o tem później mowa.
Teraz niech Wasze idzie na dzwonnicę,
I czekać!“ — Rzekłszy, zwrócił się w ulicę
Do dom. I cisza powróciła w mury;
W dali gorzały niebiosa i góry.

A tam przed kruchtą kollegiackiej fary
Siedział skulony Piotr, zakrystyan stary.
Siedział i marsem u nagiego czoła
Zabraniał ludziom wstępu do kościoła.
Lecz przez otwarte na oścież podwoje
W głębi przy świetle widać ludzi dwoje.
Ksiądz przed ołtarzem stał, przed nim klęczała
Dziewczyna, w modłach zatopiona cała.

To Basia. — Głuchy spokój u jej czoła...
Smętna, jak nocna ponurość kościoła:
Przed nią w komeszce kapłan białowłosy
Stał z wzniesionemi oczyma w niebiosy,
Modląc się. Wkoło ołtarze i groby,
Blask lamp i cisza, noc i duch żałoby,
Oblatujący kościelne sklepienie,
Ciemne, jak Basi łzawych ócz spojrzenie.
Jej twarz wybladłą lampy blask ozłaca,
Gdy, klęcząc, oczy do kapłana zwraca.
Przytomna, lecz tak zniszczona w tej burzy,
Że każde tchnienie, każdy szmer ją nuży,
A kiedy westchnie, to widać z jej twarzy,
Że o głębokiej jakiejś ciszy marzy.
Babka ją Kindze poleciła świętej,
Gdy ten czar straszny z jej duszy był zdjęty.
Janusz miał przywieźć z Krakowa dwa wota:
Głowę ze srebra i serce ze złota.

Ksiądz Kustosz nad nią uczynił znak krzyża,
A ona wstała, drżąca się przybliża

Do starca i dłoń jego z cześcią ima;
Tak stali chwilę z łzawemi oczyma.
Ale ksiądz począł: „Basiu, biedne dziecię,
Dwie was, jak córki, kochałem na świecie;
Jaśnie wielmożną Stannównę — ta Bogu
Ślub uczyniła na klasztornym progu —
I ciebie, Basiu! Uczyłem was obie;
A ty... inaczej myślałem o tobie.
Lecz nie drżyj! — dodał z łagodnym uśmiechem —
Tyś nie wiedziała, jakoś żyła grzechem,
I niespodzianie padł na cię cień kary;
Wstałaś, — wróćże mi w życie pełna wiary!“
A Basia na to: „Całą-m piersią żyła.
We mnie nic, ojcze! — przedemną mogiła;
Serce Bóg rozdarł, ogień spalił głowę,
I jak mi teraz począć życie nowe?
Wszystkom straciła prócz kilku pamiątek;
Nie mam nic, cobym wniosła na początek,
Na dzień, na pół dnia, na godzinę jedną.
Nie mam gdzie oprzeć moją duszę biedną,
Jak ziemia wielka!“... Tu mowę przerwała;
Patrzy na księdza cicha, smutna, biała —
Wzrokiem go pyta. Ksiądz nie odpowiada,
Tylko jej smutku głębie w oczach bada.
Więc znów poczęła sama: „Przeszłam tyle!
Wiek innym nie dał, ojcze, co mnie chwile.
Ja już nie zdołam na świecie się nużyć,
Lecz mogę i chcę, ojcze, Bogu służyć!...
Znam pannę Zofię. Starościanka Stanno
W klasztorze, — da Bóg, będzie starszą panną, —
Ale i ona smutną dolę miała!...
Może i dla mnie jest tam celka biała,
Może mnie przyjmą za twojem wstawieniem;
Dziadkowie moi nie pośledni mieniem,
Me wiano chętnie ofiarują Bogu,
Gdy ja ślub złożę na klasztornym progu.
A zresztą — sam mnie ćwiczyłeś w nauce:
Nieuctwem, ojcze, ja ich nie zasmucę:
Są tam panienki i z mojego stanu...
Mój ojcze, zrób to! — Daj mi służyć Panu!“

Ksiądz Kustosz smutny pogładził jej lica:
„O, niepoprawna z ciebie żałobnica!
Klasztor? Obaczym, co ci Bóg przeznaczy:
Może to, — może zarządzi inaczej.
Obaczym; lecz ty nie waż się wyrzekać,
Bo wielkiej łaski dał ci Bóg doczekać!
Ocuć się, dziecię! Tyś od niebios Pana
Na ocalenie miasta jest wybrana.
Zbudź się i radość niech w twem sercu gości,
A wyrzecz się tej dla Lutra miłości!“

Wstrząsnęła się Basia, oczy w górę wzniosła,
Patrzy w krzyż, w oczach jej dusza urosła;
Blask miała w twarzy, i tak odmieniona
Wzięła krzyż, potem z całej głębi łona
Rzekła: „Ja, ojcze, Lutra się wyrzekam!“
Klękła i ciszej: „Ojcze, rady czekam!“
A kapłan na nią położył rąk dwoje:
„Córko, ja życie błogosławię twoje!
Bądź mocną! Ludzie, co śmierci uciekli,
Błogosławieństwo przezemnie ci rzekli.
A tak gdy szczerze żałujesz za grzechy,
To wiedz, że we łzach jest źródło pociechy.
Płacz, módl się, córko, Bóg wszystko przebaczy!..“
Wtem dzwon uderzył — raz — dwa...

„Co to znaczy?“
Powstała, słucha: już grzmią wszystkie dzwony.
Spojrzała — w okna bije blask czerwony.
„Gore?!...“ Ksiądz milczy... „Ojcze, czego dzwonią?“
Blask rośnie; ona wzrok zakryła dłonią,
Słucha, — jęk każdy serce jej rozdziera,
Chwieje się: „Ojcze, ach! tam ktoś umiera,
A dusza z ciała wylecieć nie może!“
Wtem kapłan ukląkł przed ołtarz w pokorze
I podniósł ręce w górę. Na oblicze
Biło mu z okien światło tajemnicze:
„Dzień sądu! — szeptał — i lud mój zbawiony!“
Dziewczę się w starca patrzy, jęczą dzwony,
A coraz mocniej blask uderza w oczy;

Za ścianą słychać: tłumnie lud się tłoczy,
Szczęk broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła:
Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła,
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.

W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni;
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył
I, jak od widma, wstecz dwa kroki skoczył;
Aż, ochłonąwszy, zawołał: „Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół — siano moje tam podpalił! —
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił...
Zginą tam! — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę. — Basiu, kościół czy otwarty?“
Lecz, na pytanie pisarzowe głucha,
Basia ucieka dalej i nie słucha.

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.
Gędowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia nie poznaje, mija
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią,
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stają mieszczanie w ordynek
Zbrojni. Marcowicz, burmistrz, stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył nakształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone

I zniknął. Basia chwilkę się wstrzymała,
Blada, płomieniem ozłocona cała.
Na śniegu widać krew, szwedzkie tułowy
Leżą: — tym piersi strzaskano, tym głowy.
Znać, jako z domów na alarm wybiegli,
Tak pod ciosami mieszczan pierwsi legli.
Ale ta śmierci zgroza dla niej niczem.
Ona z zwróconem w płomienie obliczem
Stoi, i zda się, że czeka skinienia
Od bijącego w niebiosa płomienia.

Nagle ją z tego zapatrzenia budzi
Krzyk i przy domu narożnym tłum ludzi.
Wielogłowskiego aryana mieszkanie
Z Januszem starsi napadli mieszczanie
I wynosili szable, strzelby, piki.
Basia raz na nich rzuciła wzrok dziki,
I, jak spłoszona gołębica biała,
Ku Młyńskiej bramie z rynku poleciała.

Jeszcze daleko od niej Młyńska brama.
Ulica długa, noc, a ona sama
Leci. Na prawo, słychać, bój się wzmaga,
Ale w niej jakaś nadludzka odwaga:
Padają strzały, kule ryją w śniegu,
Słychać szczęk, lecz nic nie wstrzyma jej w biegu.
A wtem przy stodół czerwonych płomieniach
W prawo tłum zbrojnych obaczyła w cieniach
Kościoła. Kościół był świętego Ducha.
Dwoje dział ogniem na czarny tłum bucha
Z muru; — ale ci, zbrojni siekierami,
Rąbią mur; w środku husarz ze skrzydłami,
Jak anioł ognia, połyskuje w stali:
Był to Wąsowicz z oddziałem górali.
I właśnie Basia w tej chwili nadbiegła,
Gdy się od siekier rozprysnęła cegła
I tłum z ognistym aniołem na czele
Wpadł na zamkniętych Szwedów przy kościele,
Na cmentarz. Ale Basia nic nie zważa
Na jęki, za nią lecące z cmentarza;

Biegnie i oczu o nic już nie pyta,
Sercem przeczuwa, sercem wieści chwyta.
Wie, gdzie jest Oskar, i wie, że on żyje —
Żyć musi, bo jej serce dotąd bije:
Zmilkłoby, gdyby on padł... „Paść nie może,
Pokąd ja przy nim głowy nie położę!“
W to jeszcze jedno teraz dziewczę wierzy,
O reszcie nie wie nic — i dalej bieży.

Łuna szeroka, ponad łuną dymy.
Mur, bramne baszty, dwa czarne olbrzymy,
Znakami, jakby podwójnem ramieniem,
Wieją nad bitwą w dole i płomieniem.
A pod murami na iskrzącym śniegu
Ujrzała Basia w ściśniętym szeregu
Szwedów. Tam Oskar mignął się w przyłbicy
Z mieczem, świecącym nakształt błyskawicy,
Owiany dymem rotowych wystrzałów.
Wtem widzi... z Bartkiem młódź wpada od wałów,
Jak lwy, a w górze nad młodzią przyświéca
Bartkowa barda nakształt półksiężyca.
Krawczyk zaś, jak czart, po murach się zwija,
W ręku mu syka lont, jak kręta żmija,
I grzmią co chwila Szwedowi organki,
A mur w ogniste ubiera się wianki.
Widzi to Basia i blednie, jak mara,
Leci i krzyczy, gdy ujrzy Oskara,
Milknie, gdy Oskar pośród tłumu znika.
Na strzał już tylko od niej bitwa dzika,
Lecz wtem z Furmańskiej ulicy wypada
Marcowicz, a z nim mieszczanów gromada.

Złamało Szwedów burmistrza natarcie:
Złamani, w kupach biją się zażarcie.
Przez tłumy Basia przecisnąć się stara
Tam, gdzie obaczy miecz lub hełm Oskara.
Raz jeszcze trąbka wezwała w ordynek,
Lecz darmo: musiał Szwed zwieść pojedynek
O śmierć. I każdy swego tam znachodził:
Burmistrz trębacza szablą w kark ugodził,

Szydłowski strzelca w łeb uderzył młotem,
Gilowi sierżant piersi skłuł brzeszczotem,
Tego szewc Cyrus przebił halebardą,
Bartek rajtara szwedzkiego ściął bardą,
A Oleksowicz zranił muszkietera;
Pijanowskiego, gdy muszkiet odbiera,
Trącił Jameński, wziął broń i wypalił.
Bartłomiej znowu chorążego zwalił,
Gadowicz Szweda zadławił kułakiem,
Browarnik walczył zaś ogniowym hakiem —
A śród nich Basia, jak widmo rozpaczy,
Rwie się, gdzie tylko Oskara zobaczy.

Już Bartek krwią się po ramiona zbroczył,
Gdy wtem Oskara blizko siebie zoczył.
„Miejsca! — zawołał — precz! Ten smukły gaszek
Dla mnie! Odstąpcie wy! Ha! to mój ptaszek!“
Oskar, to słysząc, przez tłum się przeciska
I, mieczem kręcąc, nad głowami błyska;
Ten hełmem, Bartek czapką pokrył czoło,
Reszta zaś dla nich uczyniła koło.
Trzykroć w tym boju darmo się szukali,
Ale już teraz wobec siebie stali,
Gniewni obadwaj, odważni i mściwi
I tej z pod serca krwi jednako chciwi.
Oskar miecz, Bartek silniej bardę ima,
A powitali się najpierw oczyma.

Pierwszy ciął Bartek, ciął, jako w świerk smukły,
I Oskarowi zagiął hełm wypukły.
Oskar się zachwiał, ciął i gniew go pali,
Bo miecz padł tylko na bardę ze stali.
I tak śród widzów co chwila cios nowy
Szukał u obu to serca, to głowy.
Oskar zręczniejszy, ten, silniejszy dłonią,
Zwijał okrutnie swą ciesielską bronią.
Szczęk tylko głuche przerywał milczenie,
A oświecały ich stodół płomienie.

Już Bartek Szweda w głowę ciąć zamierzył,
Lecz przeraźliwy krzyk wtem go uderzył.

Wstrzymał cios: Basia przelękniona, zbladła,
Z krzykiem na piersi Oskarowi padła
I, topiąc w Bartku dzikie oczy swoje,
Na hełm Oskara rąk złożyła dwoje.
Wzdrygnął się Bartek — ona mu oczyma
Zaklęła rękę i w górze ją trzyma;
Pobladł i na bok cofnął się z siekierą,
Lecz wtem się inni do Oskara bierą.
Natarli, on stał, lecz słabo się bronił;
Więc Bartek własną bardą go zasłonił
I do mieszczanów obrócił się z krzykiem:
„Stójcie! On jutro będzie katolikiem
Dla niej — ja ręczę!“...

Lecz Krawczyk ponury
Z rusznicą w ręku patrzył na to z góry:
„Bredzisz! Szwed żmija!“ zawołał i zmierzył:
Padł strzał — strzał w serce Oskara uderzył...
On padł.

W krew Basia wpatrzyła się blada,
Sama przy piersiach trupa cicha siada,
Padła... Tak, kosą ścięta, lilja pada.

Porwał ją Bartek w ramiona: „Nieżywa!“
Twarz senna, — w splotach włos na pierś mu spływa.
Patrzy w nią; jeszcze kraśne usta miała,
Kędy skrzydlata dusza uleciała
W skonaniu... U nóg jego barda leży —
Wkoło bój — lecz on do boju nie bieży.
Zapomniał, gdzie jest: szczęk oręży, kule,
Jęk rannych, — wszystko przyjmuje nieczule.
Nie wie nic, tylko, że ją w rękach trzyma,
Że mu umarła już, że już jej niéma
Nigdzie dla niego — i nic, jak szeroki
Świat! Taki w sercu poczuł ból głęboki.
Wtem Janusz stary nadszedł niespodzianie,
A z nim Wąsowicz, górale, mieszczanie.
Janusz skamieniał bolem, widząc Basię;
Zatopił oczy w jej śmiertelnej krasie,

Od zgrozy twarz mu zdziczała sędziwa
I jęknął: „Boże! To ostatnie moje!“
A Bartek odrzekł: „Ha! twoje i moje!“
Nagle, jakby się obudził od grzmotu,
Spojrzał: — Szwed w chłopa mierzył z bandelotu.
Więc Januszowi Basię zdał pomału,
Odtrącił chłopa, stał i czekał strzału.

Szwed chybił. Bartek porwał bardę z ziemi:
„Czekaj, psie!“ — wrzasnął piersiami całemi,
I, gdy Szwed sięgnął po nabój w kartuszę,[101]
Wleciał nań cieśla, jako czart na duszę,
I ciął, że z karku odskoczyła głowa.
Krwi go oblała struga purpurowa,
Lecz on, nie syty tej krwi w dzikim szale,
Wpadł między Szwedów, a za nim górale
Z kosami; ale barda tam rej wodzi:
Co chwila krwawym półksiężycem wschodzi;
Tak śród kos i śród góralskich toporów
Sunie z nią, jak świerk, wyniosły król borów,
A kędy ramię, niby gałęź przegnie,
Słychać jęk, potem ktoś w ciemności legnie
I głuchym szczękiem chrzęśnie zbroja cała
Nad piersią, która żyć i czuć przestała.

Szeroko Szwedzi zalegli śnieg biały.
Organki Stacha jeszcze raz zagrzmiały,
Dym buchnął i Stach zniknął w dymu kłębie,
A ostatniego Szweda Bartek rębie.
Nikt nie poprosił, nikt nie dał pardonu;
W niebo powrócił cichy anioł zgonu
I wszystkie dusze w ręce oddał Panu
Jakoby kłosy, wyzbierane z łanu.
Zdjął też i lilję ze skrzydełek jedną:
Białą, prześliczną Basi duszę biedną,
A dając Bogu, prosił za nią: „Panie,
Ta lilja niech się aniołeczkiem stanie!“

Radość zwycięskie krasiła oblicza.
Wszyscy stanęli wkoło Wąsowicza,

A ten im począł: „Opowiem staroście,
Jakoście dzielnie bili się Waszmoście.
Imieniem króla: górą Sądeczanie!“
„Górą Wąsowicz! — krzyknęli mieszczanie, —
Górą Wąsowicz, z bracią góralami,
Górą! Jan Kaźmierz znów królem nad nami!“
Na to Wąsowicz, dziękując, odpowie:
„Dzielniście, ale, jak mi miłe zdrowie,
Niema nad cieślę Bartłomieja chwata!
Pójdź waść, niechaj cię uściskam, jak brata!“
I gdy się husarz z mieszczanem ściskali,
„Górą Bartłomiej!“ wszyscy zawołali
I trzykroć w górę oręże podnieśli,
Wołając: „Górą sławna barda cieśli!“

Właśnie już Bartek bardę z krwi ocierał;
Stał i spokojnie dokoła spozierał,
Potem zdjął czapkę i rzecze: „Cześć Bogu,
Że tak się naszych krzywd pomścił na wrogu:
Nam się to, bracia, jutro dostać miało,
Dał Bóg — dziś Szwedom od nas się dostało.
Więc Panu najpierw, — potem ludziom dzięka!
Równą tu pracę miała każda ręka,
Każdy się równo wsławił dziełem krwawem“.
To rzekłszy, z oczu łzy otarł rękawem.
Ale wnet dodał: „Szkoda czasu psować,
Tam ogień, — chodźmy do ognia ratować,
By nam co jeszcze z domów nie zgorzało!“
Poszli więc za nim w ogień rzeszą całą.




TRUMNA.

Ciesielską izbę ozłociło rano,
A Bartek ciosał trumnę modrzewianą;
Ciosał sam w cichej, głębokiej boleści.
Czeladź swą w miasto rozesłał po wieści,
Kiedy w tej pracy wyręczyć go chciała, —
Bo to dla Basi ta trumienka biała.

I znać, że piękną Basi trumna będzie:
Wkoło warsztatu przeróżne narzędzie,
Piły i heble, siekiery i dłuta,
A część już spodnia gotowa i skuta,
Biała, z modrzewia, jakby zlana mlekiem;
Bartłomiej jeszcze pracował nad wiekiem.
Lecz jakiś straszny spokój w jego twarzy,
Wzrok mu się dziko, beznamiętnie żarzy;
Kamieniem twardym stanął na swej doli,
Serce mogiłą — ale jeszcze boli,
Okropne piekło jeszcze w sobie chowa;
A nad nim pamięć, jak lampa grobowa.
Warsztat na środku, po ścianach obrazy;
Ściel odpowiada echem ciężkie razy
Klinów lub dłuta — barda szczęka smutnie,
Kiedy nią w deskę modrzewiową utnie:
Ona hełm tłukła, a teraz się żali,
Jakby tam serce drgało w twardej stali.
Toż Bartek, jakby zląkł się tego jęku,
Bardę wpół ciosu zatrzymuje w ręku,
Patrzy i, bolem omamiony, słucha,
Czy jęk ten z bardy czy z serca mu bucha?
Wnet silniej w dłoni toporzysko ścisnął,
Ciął i oczyma ponuremi błysnął
W zgrozie... Ach! wszystko, co serce kochało,
Co pierś żywiło, w duszy urok miało,
Wszystko w tej białej trumnie się zebrało!

I stanął; — znowu deski okiem mierzy,
Myśli i w własne nieszczęście nie wierzy;
Porywa bardę, puszcza ciosów mnogo,
Jakby już o tem zapomniał: — dla kogo?
Ale po chwili musiał w pracy przestać,
Bo oczom światła, ręce siły nie stać
Dłużej, tak boleść piersi mu szarpała
I tak pod ręką rosła trumna biała.
A gdy urosła, przeklął dzień rzemiosła,
Pierś mu się ciężkiem westchnieniem podniosła:
„O! chciałem — rzecze — inny dom postawić,
Ha, lecz Bóg nie chciał ręce błogosławić,

I stał się, Basiu, ze mnie cieśla lichy,
I wyciosałem, ot, ten domek cichy...“
Spłakał, serce mu czarną krwią nabrzękło,
Tłukło się dziko o pierś, lecz nie pękło.
Po chwili kredą znak na desce zrobił,
Wziął dłuto i wierzch krzyżem przyozdobił.

Skończył i wieko do trumny przyłożył,
Oglądał; wieko od trumny otworzył
I zatrzymywał wzrok nad każdą fugą,
Potem w głąb trumny wpatrywał się długo.
Wzdrygnął się nagle, oczy zakrył dłonią,
Jakby nad straszną obaczył się tonią;
W duszy pogrzebne zagrały mu dzwony,
I, własną swoją pracą przerażony,
Jęknął: „O Boże — Boże! Już gotowe
Wszystko!“ — I dłońmi mocno ścisnął głowę.

W izbie się potem obejrzał dokoła,
Rękę przycisnął do wrzącego czoła:
„Gdyby krwi śladów na bardzie nie było,
Myślałbym, że to wszystko mi się śniło:
Ten bój — to Basi nieszczęsne skonanie...
Wielkie to dzieło poczęło się, Panie!
I pójdzie dalej, co gromem się stało. —
Ha, w mojej piersi tak strasznie gorzało!...
Teraz? — O! ciche moje serce w sobie.
Cicho tak będzie tam we świeżym grobie,
Kiedy w nim złożą moją Basię biedną;
Ten grób a serce moje — oj, to jedno!“

Wtem Janusz z Jackiem weszli i u proga
Powitał Jacek cieślę w imię Boga;
Nadszedł Gadowicz i patron Szydłowski,
Potem Jameński wszedł i Pijanowski.
Ci dwaj na siebie poglądają wrogo,
Bo sobie uraz zapomnieć nie mogą.
Wszedł Oleksowicz z rynku; — za nim wchodzi
Tłum podhalanów i mieszczańskiej młodzi.

Milcząc, Bartłomiej powitał Janusza.
Spojrzeli: obom z ócz mówiła dusza.
Tak chwilkę patrząc, wobec siebie stali,
A potem sobie obaj dłoń podali.
I całe krwawe dni ubiegłych dzieje,
Radość zwycięstwa, stargane nadzieje
I ból znać było w tym jednym uścisku
I w wyrazistym szczerych spojrzeń błysku.
„Cóż babka?“ spytał Bartłomiej po chwili.
Janusz mu odrzekł: „Niech ją Bóg posili!
Jak dziecko stała się nieutulona. —
Ze sąsiadkami w domu moja żona.“
Potem przybyłych wszystkich Bartek witał,
Sadzał i prosił i o wieści pytał.
A gdy zasiedli, on sparł się na trumnie
I raz się wkoło obejrzał tak dumnie,
Jakby świat cały miał pod swoją ręką —
A ten świat białą kończył się trumienką!...
Wtem rzekł Gadowicz: „Idziemy od bramy;
Już, dzięki Bogu, i starostę mamy,
Witaliśmy go setnemi okrzyki.
Ma on ze sobą Nawojowców szyki —
Dzielne, nie takie, jak te szwedzkie zgraje.
Marcowicz właśnie zamek mu oddaje.“

„Ale Suszycki — przerwał jeden z młodzi —
Po mieście teraz jak otruty chodzi.
Chciał do starosty w bramie począć mowę,
Lecz tak od wczoraj jeszcze stracił głowę,
Że tylko gębę, jak gawron, otworzył;
A wtem staroście burmistrz klucze złożył.“

„Florka złapano! — Oleksowicz rzecze —
Ho, już nam teraz ptaszek nie uciecze: —
Przed sąd i pod miecz!“

„Ja także mam sprawę —
Rzekł Pijanowski — i to o niesławę.
Jamański, ja wam męstwa nie odmawiam,
Ale przed sądy wójtowskie was stawiam.

Padł Szwed, — ja chciałem broń porwać w tej chwili,
A wy mnie na bok, jak psa, odtrącili.“

„Zgódźcie się, bracia!“ Bartłomiej zawoła.
„Zgódźcie się — zgódźcie!“ zagrzmiało dokoła.
I potąd wszyscy na nich nalegali,
Aż się obadwaj sporni uściskali.

Szydłowski, widząc, że Bartek ponury,
Chciał mu rozpędzić z czoła owe chmury,
I począł: „Wiecie, co się z Stachem stało?
Całkiem Krawczyka osmaliło działo.
Leży Stach czarny, jakby smok wawelski,
Klnie Szwedów i ów w dziale proch dyabelski,
Który pękł, kiedy Stach działo podpalił,
Rzucił Krawczykiem o ziem i osmalił.
Długo tak leżał samotny na murach,
Czarny, w okropnie czarnych dymu chmurach,
I długo bardzo boleśną miał mękę,
Niepewny, coby stracił — wzrok, czy rękę,
Aż jakoś, gdy się skończył bój przy bramie,
Ujrzał Stach, że miał skaleczone ramię.“

„Biedny Stach!“ — odparł Bartek Szydłowskiemu.
Lecz wtem rzekł Jacek: „Cześć Bogu naszemu!
Początek dobry; — no, a jakże dalej?“
A Bartek na to: „Co tak Bóg zapali,
Na samym Sączu zagasnąć nie może.
My, młódź, w szeregi pójdziem w imię boże!“
„O! gdybym młodszy! — westchnął Janusz stary —
A tak co ze mnie? Ot, chyba na mary!“
Góral zaś krzyknął: „Bartku, do tej pory
Jeszcze nie syte krwią nasze topory!
Kędy wam droga, i my pójdziem z wami;
A wiecie, nie źle w boju z góralami!“

Lecz nagle Bartek drgnął na całem ciele;
We drzwiach obaczył wchodzącego Trelę
Z żebrakiem. Trela rzekł smutnemi słowy:
„Bartku, dla panny Basi grób gotowy.“

Powstali wszyscy smutni i ponurzy.
Bartłomiej jął się zbierać do podróży,
Bo miał z pogrzebu iść służyć wojacko.
Ale wtem Jacek głosi wieść żebracką:
„Hej! posłuchania dla starego dziada!
On o Czarnieckim wieści opowiada“.
A stary żebrak, spojrzawszy dokoła,
Rzecze: „Sławetni! — moja wieść wesoła.
Tak! — nasz Czarniecki Podgórze już rzucił
I z husarzami w Lubelskie zawrócił“.
„Więc za nim!“ — Bartek zawołał do młodzi —
„Za nim! — nad Polską nowe słońce wschodzi!“
Wziął trumnę, bardę, wybiegł; rzesza cała
Za nim do domu Janusza zdążała.

Lwów, w lipcu 1858.








  1. W całości wyszła dopiero w osobnem wydaniu tegoż roku w zbiorku p. t. „Powieści M. R.“ Lwów 1854.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Fakt ten dotyczy Nowego Sącza.
  3. Przed Romanowskim napisał tylko Ksawery Godebski do współki z L. A. Dmuszewskim „scenę liryczną“ p. t. „Piast“, — a więc utwór, którego nie można uważać za poprzednika tego dramatu.
  4. Piotr Chmielowski, Historya literatury polskiej, t. VI. str. 147.
  5. Feniks, ptak bajeczny, odradzający się z własnych popiołów — symbol odrodzenia.
  6. Sawa i Pułascy (ojciec Józef i trzej synowie: Kazimierz, Franciszek i Antoni), sławni partyzanci z czasów konfederacyi barskiej. Tadeusz Rejtan, wsławiony rozpaczliwym protestem przeciw pierwszemu rozbiorowi Polski na sejmie warszawskim w r. 1773.
  7. Sufit kremlińskiej cerkwi w Moskwie obwieszony jest sztandarami wszystkich narodów, z którymi Moskwa wojowała. Nad carskim tronem wiszą zdobyte na Polakach sztandary z godłem: „Za waszą i naszą wolność“. (P. P.).
  8. droga
  9. żar — ich poezyi, chłód — ich mogił.
  10. Po mszy żałobnej za duszę Zygmunta Krasińskiego, zmarłego w Paryżu 24 lutego 1859.
  11. Tak, jak bohater poematu Krasińskiego „Irydion“.
  12. „Przedświt“, poemat Krasińskiego.
  13. „Trzy myśli, pozostałe po ś. p. Henryku Ligienzie“, utwór Krasińskiego.
  14. „Psalmy przyszłości“.
  15. jeden z bohaterów „Irydiona“.
  16. aluzya do słów Krasińskiego w Przedświcie: „Zgińcie me pieśni — wstańcie czyny moje!“
  17. Słowacki i Mickiewicz.
  18. przystań.
  19. zielone.
  20. przepaści.
  21. tytuł przełożonego klasztoru.
  22. modlitwę poranną.
  23. mszę zamówioną.
  24. czcigodny.
  25. jadalnia klasztorna.
  26. przełożony „cechu“, t. j. zawodowego związku, w tym wypadku rzeźniczego.
  27. jenerałowie rosyjscy w wojnie z r. 1830.
  28. jenerałowie rosyjscy w wojnie z r. 1830.
  29. oddział wojska.
  30. t. j. mieszkańcy Wołynia.
  31. gdzie chowano zmarłych księży.
  32. szabli ze stali, wyrabianej w Damaszku.
  33. jaszczur, rodzaj skóry.
  34. kupczył.
  35. dostawcą.
  36. godzinki.
  37. „strzelcy polni“.
  38. niżsi oficerowie rosyjscy.
  39. mnichu.
  40. miasto w Syberyi.
  41. krzyż.
  42. szatka do przechowywania N. Sakramentu.
  43. dzwonek.
  44. powstańców.
  45. pisarzów.
  46. czyt.: Lewitu.
  47. na trwogę.
  48. cmentarz na przedmieściu Warszawy.
  49. na placu przed zamkiem królewskim w Warszawie stoi posąg Zygmunta III. na wysokiej kolumnie granitowej.
  50. oddziały wojska.
  51. W bitwie pod Guzowem (r. 1607) wałczył Zygmunt III z rokoszanami, na których czele stał Mikołaj Zebrzydowski.
  52. hełm, żelazna czapka.
  53. tj. króla i Zebrzydowskiego.
  54. głownia lub klinga.
  55. gra rycerska — wojna.
  56. rozumie się: barską.
  57. obraz, przedstawiający boginię Pallas Atene, który miał spaść z nieba i z którym związane były losy Troi; przenośnie: świętość, chroniąca od nieszczęść.
  58. Maciej Rogowski.
  59. bitwa pod Sawannah (w północnej Ameryce) zaszła dn. 9 października 1779.
  60. Przed bitwą pod Savannah miał Pułaski przeczucie śmierci; zgubienie szkaplerza uważał jako zły omen. (P. P.)
  61. Pierwszem angielskiem słowem, którego się nauczył Pułaski, jadąc do Ameryki, było: forvard, naprzód. (P. P.)
  62. Stanisław Potocki, nazwany Rewerą od przysłowia (re vera = na prawdę), którego używał, hetman wielki koronny (1579—1660).
  63. Stefan Czarniecki i Jerzy Lubomirski.
  64. Bohdan Chmielnicki.
  65. Marcin Kalinowski, hetman wielki koronny, zginął w bitwie pod Batohem w r. 1652.
  66. biesior, właściwie: bisior = feston, girlanda.
  67. Austryaka.
  68. Sławny wódz Husytów, urodzony w r. 1354, um. w r. 1424.
  69. Przypis własny Wikiźródeł Dzisiejsze źródła jako rok urodzenia Jana Żyżki podają ok. 1360.
  70. Zięć cesarza Zygmunta.
  71. W wojnie przeciw cesarzowi Zygmuntowi, jego zięciowi Albrechtowi i Niemcom, wspierało Hussytów 5000 Polaków pod wodzą księcia Zygmunta Korybuta. (P. P).
  72. bratni.
  73. „Starem Miastem“ nazywają do dziś dnia w tamtej okolicy Stary Sącz. Przed gwałtami szwedzkiego żołdactwa i aryan zmuszone były zakonnice tamtejsze uchodzić i kryć się po szlacheckich dworach. (P. P.)
  74. Rotmistrz Bylina zginął w Krakowie w czasie oblężenia, czyniąc wycieczkę na czele studentów i czeladzi. (P. P.)
  75. por. wyżej
  76. Górale z dóbr królewskich mieli na rękawie u gurmany wyszytą czerwoną koronę (P. P.).
  77. Tak się nazywał sławny pod te czasy rozbójnik w Tatrach. Przy najściu Szwedów zaprzestał on rabunku po dworach i kmieciach i napadał na przeciągające lub furażujące oddziały szwedzkie — lub aryańskie zbory. (P. P.).
  78. Bracia Wąsowicze, szlachta, sławni męstwem i zaufaniem u ludu. Po wzięciu Krakowa prowadzili na czele górali partyzantkę przeciw Szwedom. (P. P.)
  79. siekiera ciesielska.
  80. Tak lud tatrzański jako i wschodnich Karpat wierzy w topielice, duchy wodne, nęcące człowieka na dno rzek lub jezior, leśnice, duchy, wprowadzające w obłęd i t. d. (P. P.)
  81. straże.
  82. Cienkie sukno holenderskie lub angielskie.
  83. Na kredyt.
  84. Ostrożnie.
  85. Ludzie bez czci.
  86. Wieczny odpoczynek.
  87. Organy, organki, były bronią do strzelania z murów. Kilka lub kilkanaście luf żelaznych wisiało na pasach, za pomocą których nadawano im kierunek. Podpalone razem, sprawiały w szeregach szkodę, jak ogień kartaczowy. (P. P.)
  88. Cisza.
  89. Speculum Saxonum albo prawo saskie i magdeburskie. Prawem tem rządziły się prawie wszystkie miasta polskie. (P. P.)
  90. Kollegiata św. Małgorzaty w Nowym Sączu należała do tych świątyń, ku którym się szczególnie zwracała hojność zamożnych mieszczan i szlachty. (P. P.)
  91. Kościoła parafialnego, przy którym duchowieństwo tworzy kollegium czyli kapitułę.
  92. Wdowa po Hieronimie Stanno, staroście sądeckim i chorążym sanockim, który poległ w potrzebie pod Zbarażem. Aryańska szlachta miała do niej szczególną nienawiść zato, że udało się jej przykładem pobożności nawrócić kilku aryanów do katolicyzmu. Córka jej po śmierci ojca i śród niedoli ojczyzny poszła do klasztoru. Podstarościm sądeckim był Boczkowski, równie nienawidzony od aryanów za gorliwość w nawracaniu (P. P.)
  93. Ksiądz Fuzoryusz, poprzedni kustosz kollegiaty, był szczególnym jej dobroczyńcą i gorliwym apostołem katolicyzmu między aryaństwem tej okolicy. Po nim został kustoszem ksiądz Cielątkowski. Ten miał czynny udział w powstaniu sądeckiem. (P. P.)
  94. Nagrobki, napisy grobowe.
  95. Historyczne. W czasie oblężenin Częstochowy służyła ta żebraczka za szpiega i za posłańca oblężonym (P. P.)
  96. Szwadron.
  97. Wojniłowicz, porucznik hussaryi hetmańskiej, konsystujący w Przemyślu, dowiedziawszy się o łupiestwach Prackiego w Krośnie, który z Dominikanina stał się stronnikiem Szwedów i dla nich w Krośnie werbunek założył, wpadł tam z chorągwią wojewody Czernichowskiego, ludzi Prackiego zabrał w niewolę, samego zaś, wyciągnionego z za pieca, kazał rozstrzelać. (P. P.)
  98. Felicyan Kochowski, brat poety—kronikarza, był rotmistrzem piechoty nawojowskiej. (P. P.)
  99. lawator, rodzaj miednicy do mycia rąk.
  100. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1861 r. we Lwowie.
  101. W ładownicę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Mieczysław Romanowski, Tadeusz Pini.