Wspomnienie z pośród turni tatrzańskich

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Wspomnienie z pośród turni tatrzańskich
Wydawca Nakład Towarzystwa Tatrzańskiego
Data wyd. 1888
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WSPOMNIENIE
Z POŚRÓD TURNI
TATRZAŃSKICH
PRZEZ
Walerego Eljasza.
Odbitka z „Pam. Tow. Tatrz. t. XII“.
KRAKÓW.
NAKŁAD TOWARZYSTWA TATRZAŃSKIEGO.

DRUK WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI,
pod zarządem Jana Gadowskiego.
1888.





WSPOMNIENIE
Z POŚRÓD TURNI TATRZAŃSKICH
przez
WALEREGO ELJASZA.




Hej za mną w ziemię czarów
Na strome szczyty gór,
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur!

(Anczyc).

Wycieczka ku Krywaniowi przez Kuźnice, Boczań, Kopy Królowe, Halę Gąsienicową na przełęcz Liljowe. — Obiad w kotlinie Walentkowej. — Pięciostawy z przełęczy Gładkiej, Ciemnosmreczyńskie stawy ze Zaworów. — Dolina Ciemnosmreczyńska lub Koprowa. — Nocleg w Kolebie Krywańskiej. — Wychodzenie na szczyt ramieniem zachodniem. — Wierzchołek Krywania. — Zejście na dolinę Białego Wagu. — Przybycie nad jezioro Szczyrbskie. — Ztąd marsz na dolinę Mięguszowiecką. — Nocleg romantyczny nad jeziorem Popradzkiem. — Droga ku Hinczowym Stawom, ztamtąd wyjście na przełęcz Mięguszowiecką. — Schodzenie w czasie mgły ku Morskiemu Oku. — Czarny Staw nad Rybiem. — Burza na Morskiem Oku. — Przybicie do brzegu. — Pobyt w schronisku Staszica. — Komisyja polsko-węgierska w sporze o granicę polityczną nad Morskiem Okiem. — Powrót przez Roztokę do Zakopanego.

Oczekiwana pogoda nadeszła. Śliczna noc gwiaździsta poprzedziła uroczy poranek dnia 14 sierpnia 1883 r. Dospać do rana nie mogłem, tak mi się spieszyło w drogę, że dopiero dnieć zaczynało, a już byłem gotów do drogi; lecz jak zwykle, nim się towarzysze wycieczki zebrali, słońce wysoko się już wzniosło. Przed 6 godziną wyruszyliśmy dopiero ze Zakopanego, w 3 kwadranse minęli zajezdny dom w Kuźnicach i wstąpili w las na Boczania. Było nas czterech: Dr Fr. Cholewicz (lekarz z Krakowa), p. Wiktor Barabasz (obecnie dyrektor Tow. muzycznego), brat jego Stanisław Barabasz (kierownik szkoły artyst. przemysłu) i autor niniejszego opisu. Przy nas szło pięciu górali z rzeczami i żywnością przygotowaną dla całej naszej gromadki na kilka dni. Głównym przewodnikiem był Jędrek Wala (syn), znakomity, pierwszorzędny w tem rzemiośle Podhalanin.
Krótszą i lepszą mieliśmy się puścić na Krywań drogą, od zwykłej, tj. nie przez Goryczkową, lecz przez Liljowe, i w tym kierunku rozpoczęliśmy nasz marsz z górnego końca Kuźnic.
Pierwsze kroki w górę po stromym obłazie dają zwykle góralom wyobrażenie o siłach gości i ich uzdolnieniu do chodzenia po górach. Jeżeli zrazu spieszą i przeganiają się, czyli wedle ich wyrażenia „hipkają“, to przewodnik wie naprzód, że z takimi turystami daleko nie zajdzie. Jeżeli idą powoli, a równo, zadowalniają się krótkiemi odpoczynkami na stojąco bez zasiadania co chwilę, to pewny, że takiego gościa w torbie napowrót nie poniesie. Gdy znów kto słaby, albo za ciężki, że powinien zaniechać wycieczek na góry, to wyjście na Boczania tyle go zmęczy, że dobrze, jeżeli do Gąsienicowych stawów dociągnie, i od nich na noc do Zakopanego wróci. Ów to Boczań jest niejako próbą na powszechnym szlaku przez Zawrat do Morskiego Oka. Między nami nic było wprawdzie żadnego nowicyjusza. któryby na tej drodze egzamin z chodzenia zdawał, nie radowaliśmy się jednak z dróżyny na Boczania, bo tu niedość, że stromo, bardzo ślisko po suchych iglicach świerkowych, pełno wykrętów między korzeniami, ale nic a nic nie widać naokoło. Dopiero na wierzchu Boczania świat się nieco rozsłania. W miarę postępowania w górę widnokrąg się rozszerza i nachylenie maleje.
Już między Kopy Królowe wesoło bardzo się nam szło. Tu spotkaliśmy przy spoczynku młodą parę, artystę malarza D. z żoną przed kilku tygodniami poślubioną. Prawdziwie piękna i szlachetna myśl, zamiast modnego gonienia wiatru po świecie, we wagonach kolejnych po cudzych krajach, powieść swoją oblubienicę w najczarowniejszy zakątek swej ojczyzny, i z nią dzielić wrażenia najwznioślejsze, o jakie łatwo w Tatrach, i które im pozostaną w żywej pamięci z początków wspólnego pożycia.
Podążającym nam na halę Gąsienicową rozsłonił się wnet ów sławny i niezrównany krajobraz, prawdziwie alpejski, z krawędzi hali Królowej, na dolinę Stawów Gąsienicowych, z całem ich majestatycznem otoczeniem. Jestto miejsce jedyne do wyzyskiwania, gdyby Tatry należały do więcej przedsiębiorczego żywiołu, niż nim jest nasz naród. Jużby tu dotychczas na halę Gąsienicową wiódł wyborny gościniec, jeżeli nie kolej drutowa; a zamiast owych pasterskich przedpotopowych lepianek, stałyby tu hotele, w którychby się roiły tłumy turystów z różnych krajów.
Rozległa i we wszelkie warunki uroczej wyżyny górskiej, bogata hala posiada lasy, łąki, pastwiska, potoki, obfite zdroje, jeziora, trawiaste grzbiety, urwiste turnie, łany śniegu i widoki na wszystkie strony. W dodatku bliskie wycieczki na szczyty. Tak jednak, jaką jest dziś dolina Gąsienicowa może tylko służyć biednemu pasterstwu za lichą paszę dlatego, że za wiele bydła się na niej żywi, i za poetyczny etap dla turystów, którym piękniejszemi się wydają szałasy tutejsze z kawałków drzewa, desek, gałęzi i żerdzi złożone, o głaz jakiś oparte, niż porządne domostwa np. w Tyrolu spotykane.
Między 8 a 9 godziną posililiśmy się na hali Gąsienicowej i ze szlaku prowadzącego ku Czarnemu Stawu i na Zawrat zwróciliśmy się ku zachodowi na ścieżkę uczęszczaną przez gości, którzy zwiedzają Świnnicę. Dobrze udeptana także przez pasterzy wiedzie z początku połogo pod górę, koło dwóch zlewków, nazwanych stawami, dopiero bowiem z tarasu o trzy kwadranse odległego ogląda się godne tej nazwy zbiorniki wody: Staw Dwoisty, Kurtkowiec, w Roztoce, i Zielony o 7 morgach powierzchni. Ten ostatni pod Pośrednią Turnią pięknie się przedstawia i z barwy ciemnej jego wody, wnosić należy, że jest głęboki.
Ztąd jeszcze ma się trzy kwadranse mozolnej drogi, stromo w górę na Lilijowe co przy pogodzie i słonecznej spiekocie przykrą się staje przeprawą. Liljowe (przełęcz na wzniesieniu 6165 stóp), bujną trawą porosły grzbiet obszerny, zaprasza do spoczynku. Wygodnie, jak na kanapie usiadłszy na sprężystym trawniku, bujać wzrokiem można po przestworach nad górami o łagodnych kształtach. Z „Wysokich Tatr“ widać tu tylko Krywań i Hruby Wierch z nagiemi turniami, reszta z grzbietami zielonemi należy do Tatr zachodnich. Ciszę w naturze przerywa tu tylko szum potoku, dolatujący z głębi doliny Cichej, czasem od Wierchu Cichego, mianowanej Wierchcichą. Stoki południowe Tatr, szczególnie w tej okolicy na Czerwonych Wierchach, Goryczkowych Czubach, na Liljowem, porasta bujna roślinność, poniżej ciemnieje las, dotąd nie wycięty.
Z Lilijowego podążyliśmy na Skrajną Turnię, potem na Pośrednią, w rozległe pole złomów granitowych, gdzieśmy się rozstali ze szlakiem na Świnnicę a puścili niżej w kotlinę Walentkową. Pierwszy cel wycieczki, szczyt Krywania, tak nam się ztąd przedstawił majestatycznie, że trudno było przypuścić, abyśmy jutro o tym czasie (po 10 godz.), mogli z jego wierzchołka świat oglądać.
Całą godzinę spuszczaliśmy się w pocie czoła po owych nieznośnych złomiskach Pośredniej Turni na dół, przyglądając się Świnnicy, która nas zwodniczo zapraszała do siebie. Ktoby nie znał złudzenia co do odległości w górach, mógłby przypuścić, że za pół godziny ztąd stanie na wierzchu Świnnicy, naco w rzeczywistości najmniej dwóch godzin potrzeba. W kotlinie u jej stóp, nad potokiem, któryby należało ochrzcić Walentkowym, rozpaliliśmy ogień, warzyli herbatę i posilając darami Bożemi, rozpatrywaliśmy się w okolicy.
Wedle obietnicy Wali spodziewaliśmy się ztąd dobrego wyjścia, chociaż tego trudno się było domyślić. Wskazał on nam ślicznie zieleniejący upłazek, prosty z grzbietu Walentowej prowadzący na dół, jako kierunek naszej drogi, a więc na niego wypadło maszerować. Śladu nie było żadnego, by tędy jakie Stworzenie Boże postępowało, ale to zapewne nowy, najprostszy szlak na Krywania, o jakim nie śniło się jeszcze filozofom Zakopiańskim, pomyślałem sobie i cieszyłem się z tego już naprzód, że do nowego wydania Przewodnika podam świeżo odkryty, najkrótszy szlak Krywański.
Z początku po upłazku szło się z pomocą kija, jako tako, wyżej już rękami trzeba sobie było pomagać, wreszcie ku górze i na kolanach z trudem się przyszło utrzymać. Trawnik niezmiernie śliski, po nim porozrzucane kamienie z okolicznych turni, które się pod nami usypują. „Trzymajcie się ta pazdurami“ woła Wala, a „skali nie puszczajcie“. Słuchamy komendy, pocąc się tak że z każdego włosa struga po twarzy ciecze, a wierzchu jeszcze nie widać. Natrafiamy na sterczącą z pośród trawnika turnią, i obsiadamy ją dla wytchnienia, jak ptaki wędrowne okręt na morzu. Jużeśmy mieli dość tej najprostszej drogi, wolelibyśmy krzywą, byle nie tak spadzistą i po głazach, a nie po trawie. W górze nachylenie się zmniejszyło, że z lżejszą biedą na grzbiet się wydostaliśmy, niż dotąd.
Bodaj licho wzięło owe najprostsze drogi, na nich w Tatrach najbardziej się zawsze umęczyłem. Walentkową zapamiętaliśmy sobie dobrze wszyscy. Na południowej stronie nie jest ona już tak stromą, ale zato głazami zawalona, że bardzo powoli po niej postępować się musi. Ujrzeliśmy zaraz najwyższy taras doliny Cichéj popod Zaworami, do której przyszło nam się spuszczać. Zwrócona tu na południe pod największą operacyją promieni słonecznych kotlina, zawaloną jest śniegami, co mnie zadziwiło. Wszedłem na nie, aby się przyjrzeć bliżej przyczynie wytrwałości śniegu i zobaczyłem na około płatów śniegu gołą ziemię pozbawioną roślinności, z czego wnioskowałem, iż pozostały śnieg jest resztką wielkiej tegoż masy z zimy pozostałej, pod którą nie mogła się flora rozwinąć.
Teraz przez porównanie czasu użytego na przebycie drogi pod Zawory przez Liljowe i Walentkową, a dawniej przez Goryczkową zapadł wyrok następujący, że na czasie nie zyskuje się nic, a co do trudów, wypada zalecić Goryczkową, jako o wiele łatwiejszy stary szlak ze Zakopanego pod Krywań.
Tuśmy się rozdzielili; górali posłaliśmy na Zawory, tj. przełęcz ku dolinie Ciemnych Smreczyn (5945 stp.) a sami puścili się na przełęcz Gładką dla sławnego z niej widoku. Za kwadrans od śniegów, po trawiastém zboczu wydostaliśmy się na grzbiet łączący Walentkową z Wierchem Gładkim, ztąd naraz ogląda się całą dolinę Pięciu Stawów tak, jak z żadnego innego miejsca. Wszystkie jeziora, ich całe otoczenie widać znakomicie. Ścieżka ze Zawratu w zakosy wyrobiona, rysuje się wyraźnie na tle pustyni głazów, które zalegają górną połowę doliny Pięciu Stawów. Szli nią teraz wspomniani młodzi państwo D. spotkani dziś na hali Królowej.
Napatrzeć nie mogliśmy się tu do syta widnokręgowi nader dla tatrzańskiego podróżnika ciekawemu. Widać wybornie południową stronę Świnnicy, cały urwisty od niéj grzbiet ku Zawratowi, następnie Kozi Wierch od stóp do wierzchołka, w dali Wołoszyn, naprzeciw Miedziane, za niemi Lodowy, Rysy, Mięguszowiecką, Cubrynę, poniżej Mury Liptowskie, Kotelnitę, a pod stopami rozlega się głucha puszcza głazów, z czarnemi jeziorami. Za sobą od zachodu mieliśmy odmienny krajobraz, zapełniony łagodnemu wierchami, pokrytemi zielonością: Ciemnosmreczyńskie Wierchy, Tomanową, Bystrą i inne Nowotarskie i Orawskie góry.
Z Gładkiéj przełęczy wróciliśmy się na Zawory u Słowaków Prehybą zwane, zkąd znowu inna całkiem, okolica się przedstawia. Od głównego grzbietu Tatr ciągną się długie, poboczne, odnogi tych gór, tworzące dzielnicę Liptowską, z której płyną szumne potoki, zlewające się w koryto Bieli, by niem ujść do Wagu pod Hradkiem.
W niej mieści się ogromna dolina Ciemnosmreczyńska, przez Węgrów zwana Koprową, z dwoma jeziorami w najwyższym tarasie, które właśnie ze Zaworów oglądamy. Grzbiet Koprowy odcina znaczną przestrzeń swojej doliny, odgraniczoną od południa urwistym grzbietem Hrubego Wierchu, i dalszych jego sąsiadów, która nosi nazwę Hlińskiej i przez przełęcz Koprową, prowadzi do głębi Tatr pod Wysoką.
Niższy ze Stawów Ciemnosmreczyńskich dawniej był znanym pod imieniem Przybylińskiego Jeziora i uchodził za niezgłębiony i łączący się gdzieś dnem swojem z morzem. Świeżo w nim pomiary dokonane wykazały głębokość 130 stóp. wiéd. Jestto staw duży z powierzchnią blisko 22 morgów, ósmy z kolei co do rozmiarów między wszystkimi w Tatrach, leżący jeszcze w zasiągu kosodrzewiny (5302 stp.) z wspaniałym upływem w postaci pysznego wodospadu.
Wyżni Staw jest pięć razy mniejszy, dzikszy, położony o 166 stóp wyżej u stóp strasznie urwistych wierchów: Mięguszowieckiego, Cubryny i Koprowego, zkąd je obydwa czasem Koprowemi Stawami zowią.
Poniżej przełęczy, na tarasie, między kosodrzewiną rozłożyliśmy się po 3 godz. na obiadowy odpoczynek. Długo nam tu Wala nie dał się zabawiać, gdyż daleki jeszcze czekał nas marsz, aby przed nocą zajść do miejsca na nocleg stosownego. O wpół do 4 godziny ruszyliśmy na dół koło koszaru już przez juhasów opuszczonego, drożyną przez bydło wydeptaną, do lasu dziś niezasługującego na nazwę Ciemnosmreczyńskiego. Zostały z niego tu i owdzie jeszcze odwieczne smreki, ale już suche, białe gdyby szkielety, w których może czasem niedźwiedź nocuje, albo puszczyk się gnieździ. Zresztą wszędzie las młody, jeszcze do tego ostatniej zimy przez lawiny poniszczony.
Przykre wrażenie sprawia obraz zagłady co dopiero zalesionego obszaru. Inaczej się wcale przedstawia las burzą letnią wyłamany, niż śnieżnicą zniszczony. Wykroty od wichru leżą z wywróconemi do góry korzeniami, podczas gdy od lawiny pnie zostają w ziemi a drzewa wyżej nad wzrost człowieka strzaskane, na kupę zbite, piętrzą się poplątane tak, iż się przez nie przedrzeć niepodobna. Z tego się pokazuje, że śnieg grubo na ziemię nawalony, chroni pnie od wywrotu, drzewo zaś nagle szalonym pędem śnieżnicy schwycone pada, jakby od uderzenia olbrzymiej siekiery pokotem.
Skoro na wiosnę śniegi stopnieją, sterczy mnóstwo drzew młodszych żyjących, lecz z poutrącanemi wierzchołkami, z pośród tej, że się tak wyrażę, kolosalnej mierzwy. Za wiele naprawdę nieprzyjaciół czycha na Bożą siejbę leśną, z których jednak największym wrogiem lasu bywa człowiek. Od jego siekiery ginie tu wszystko ze szczętem, bez powrotu.
Wyżnia połowa doliny Ciemnosmreczyńskiej jest uciążliwą dla przechodnia, a nawet po ciemku nie do przebycia, bo się tu mija różne moczary zawalone pniami, zarosłe krzewami, natrafia się na liczne strumyki, na sterczące głazy, na błotniste bajora, a drożyna, którą się postępuje, służy tylko za wskazówkę kierunku. Jedyną jej zaletą, iż prowadzi po równi pochyłej, a nie po wądołach. Dopiero gdy się przejdzie potok Koprowy na lewy jego brzeg, tj. na wschodnią stronę doliny, napotyka się drogę wygodną i uroczą, porosłą grupami najrozmaitszych drzew i krzewów, że ją wziąć można za aleę ogrodową.
Obejrzawszy się po za siebie, zobaczymy grzbiet Tatr piętrzący się nieprzerwanie od Zaworów po nad wyżej wspomnianemi jeziorami, do połączenia się z Zadnią Basztą, gdzie się uwydatnia przełęcz Koprowa, a z pod niej uchodzi dolina Hlińska. Przed sobą mamy Hruby Wierch na zachodnich stokach zielonością porosły i wyłom na Liptów, zagrodzony na prawo grupą łagodnych wirchów Gołych Smreczyńskich. Krywania całkiem ztąd nie widać, zakrywa go Hruby Wierch.
Niżnia połowa doliny Koprowej jest przyjemnie ucywilizowaną, gdyż nie tylko, że droga przez nią wiedzie dobra, ale są tu i mosty, po których mija się potok kilka razy z jednego brzegu na drugi, bez owych przepraw po głazach lub surowych smrekach.
W dwie godziny z pod przełęczy na Zaworach napotyka się nowy potok uchodzący z doliny Niechcyrki do Koprowego w wyniosłych kaskadach. Osobliwa ta dolina, do której spada północna ściana Krywania mieści w sobie najwyżej wzniesione stawy z całych Tatr. Powierzchnia wyżniego tu, Teryjańskiego stawu leży na 6960 stóp nad poziom morza.
Schodzącym bezustannie na dół, zdawało się, żeśmy już zniżyli się do poziomu walnych dolin Tatry okalających, tymczasem przy ujściu potoku Niechcyrki znajdowaliśmy się jeszcze na wzniesieniu 3809 stp. o 300 stp. wyżej od Gubałówki nad Zakopanem. Jeszcze przeszło godzinę postępowaliśmy na dół wspaniałą drogą lesistą. Tu już nam się wychylił nagi wierzchołek Krywania tak gdzieś wysoko wzniesiony, jakby z niego tylko drabinkę trzeba było postawić, by dostać się do nieba. Nagle z tej wygodnej i uroczej drożyny skręcił Wala na bok w las, z niego na kamieniec łożyska Koprowego, który już po tatrzańsku przyszło nam przebywać, to po głazach, to po jakimś krzywym smreku i wprowadził nas na ścieżkę do młodego lasu. Miejsce to na mapach zwie się Palenicą.
Dziwnem nam się zdawało z początku to zboczenie, ale potem kazało podziwiać znajomość szlaku u naszego przewodnika. Jak on tu trafił bez żadnego znaku, to już Wali sekret. W tej tu bowiem okolicy zawsze błądzą górale prowadzący gości z Koprowej doliny na szczyt Krywania. Wiedzą oni o drodze z Liptowa do kopalń na Krywaniu, ale, aby na nią trafić, idą wprost do potoku w las pod górę tak, że gościom ta przeprawa najbardziej tkwi odtąd w nogach, w piersiach i w pamięci.
Myśmy wprawdzie całą godzinę maszerowali również w górę przez zarośla, przez bujne łany maliniaku, ale ścieżką wygodną i połogą, i weszliśmy na wspomnianą drogę dawną krywańską bez zmęczenia. Postępując tak już za Walą z zaufaniem przez las, znów widzimy, jak Wala daje na prawo kominka między nieudeptane zarośla po bujnej trawie. Przecież raz się złapał i zmylił, mówimy do siebie, a on nic nie odpowiada, tylko dalej w las brnie i z tryumfem wyprowadza nas na łąkę, potem wskazuje na jakąś szopę. Staliśmy przed „Kolebą Krywańską,“ kresem dzisiejszej dla nas podróży.
Słońce właśnie zachodziło, rzucając różowe na cały świat blaski, przy których mogliśmy się jeszcze za widna rozgościć w schronisku.
Nie można było bardziej niepoczesnego miejsca wyszukać na schronisko dla turystów. W dziurze ze wszech stron zasłoniętej, wśród wysokiego lasu, stoi szopa z mocno podziurawionym dachem, raczej dla kłusowników przydatna, gdzieby się dobrze na noc ukryć mogli. Trawę naokoło wyniszczyły dziki, ryjąc tęgo ziemię, jakby motykami. W szałasie ani głazu, ani deski, ani pniaka, na czemby usiąść, coś położyć można było, po za szałasem również nic podobnego do wypoczynku, bo trawa od rosy mokra, i co dziwniejsza, w górach ani śladu kamienia.
Dopiero, gdy górale nanieśli drzewa na ogień, gałązek nakładli na ziemię, rozłożyliśmy się pokotem, ale nie na długo, dym bowiem nie szedł w górę, tylko się po izbie rozchodził, przeto trzeba było przed nim na pole uchodzić. Nie mogę do miłych wspomnień zaliczyć poetycznie brzmiącej: „nocy pod Krywaniem,“ gdyż wszystko się składało bardzo prozaicznie na to, aby coprędzej wyruszyć z tej nieznośnej koleby.
Po nocy prawie bezsennej przed 5 godziną rano puściliśmy się w górę, drogą wygodną przez las. Z pomiędzy drzew odchylał się czasem widok na doliny, uroczo już słońcem oświecone. Pogodę mieliśmy ciągle jakby wymarzoną. Napotkaliśmy kilka oklepców, tj. paści na niedźwiedzie, naturalnie na bok poodkładanych, gdyż nie pora była ku ich zastawianiu. Zbierano bowiem wyżej siano. Gdzie grube drzewa z dwóch stron drogi stoją, pomiędzy niemi kopią górale dziurę na ukrycie ciężkiej paści żelaznej z nadzwyczaj silną sprężyną. Łańcuchem przymocowana do pnia, i pokryta ziemią, trawą i gałęziami czycha na łapę niedźwiedzia. Uwikłany mysio zwykle potem ginie z upływu krwi, czasem urywa sobie nogę, szarpiąc się straszliwie ze zdradnem narzędziem, ale też i człowiek niekiedy kaleką z takiej zasadzki wychodzi. Jeden z górali nieszczęśliwie trafiwszy na oklepiec, złapał się w niego, ale z toporkiem, i to go od złamania nogi ocaliło. Nie chwytałby się mysio w te paście, gdyby nie smakował w dobrej drodze. W wędrówkach swoich po lasach i górach, zawsze on stąpa po utartych szlakach i tylko zbacza dla spoczynku na bezdroże.
W znacznych odstępach spotkaliśmy trzy na naszej drodze oklepce, im wyżej, tem coraz cięższe. W każdym razie jestto podłe i barbarzyńskie śmierci narzędzie, które zwierzęciu straszne i długie męki zadaje, nim go zabije, dlatego przez ludzi cywilizowanych nie powinno być używanem.
Po wyjściu nad las, spostrzegliśmy śniadające gromadki ludzi obojga płci pod zaimprowizowanemi budkami. Liczne kopy siana porozstawiane przy drodze czekały na nich, aby je znieśli na noszach z czterech żerdek złożonych do miejsca, zkąd już na wozie zabrać je można. W pierwszej chwili byliśmy zdziwieni, widząc górali pracujących w święto (15go sierpnia) Matki Boskiej Zielnej, dopiero przypomnienie, że to są ewangielicy, kwestyę tę nam wyjaśniło. Osobliwsza to rzecz spotkać lud słowiański, wyznania protestanckiego, co na Liptowie jest regułą.
Spory kawał drogi jeszcze postępowaliśmy między kosodrzewiną po trawiastem zboczu na Gronik do źródła. Naprzeciw od wschodu wznosi się Kopa Krywańska, parowem oddzielona od grzbietu, po którym szliśmy w górę. Trochę więcej, jak dwie godziny minęły nam od wyjścia z koleby, a ztąd od źródła rachują jeszcze drugie dwie godziny do wierzchu Krywania.
U źródła odpoczynek i śniadanie zajęły nam przeszło godzinę czasu. Wzniesienie znaczne (5201 stóp) niezasłonione niczem, pozwalało już nam używać wrażeń, jakich się doznaje na widok dalekiej przestrzeni ziemi. Tu noc przepędzić przy ogniu, pewnieby było wygodniej, a nadewszystko romantyczniej, niż w szałasisku ponurem. A że księżyc przyświecał, wyobrażam sobie, jakby nam tu fantastycznie czas przeszedł. Kosówka wprawdzie trochę rośnie niżej, lecz wody nie brakowało, tylko niepodobna było jednego dnia stanąć tu ze Zakopanego.
Nimeśmy tu doszli, natrafiliśmy wielokrotnie na nory świstacze i to niepróżne. Znać było wszędzie ślady świeżo wykopanej ziemi i znaki dość licznej tych zwierzątek rodziny. Do kozic nie mieliśmy w naszej wycieczce szczęścia, ani jednej nie udało się nam dopatrzeć w okolicy Krywania.
Osobliwą nader ma postać Krywań. W zmiennych on się przedstawia konturach z każdej prawie strony. Gdyby go kto znał tylko od Węgier, nie odgadłby go od Polski. Żaden z wyniosłych szczytów Tatr nie jest tak łatwym do wyjścia z jednej strony, jak niedostępnym z drugiej. Stoi Krywań, jakby strażnica na zachodnim krańcu Tatr Wysokich. Wysunięty naprzód opiera się dzielnie burzom, które nim do głębi gór wtargną, o jego czub, jak o orli dziób się rozbijają. Jak Łomnica na wschodzie, tak Krywań na zachodzie Tatr, bywał najdawniejszym celem wycieczek wszystkich podróżników i badaczy gór.
Fantazya ludowa upatruje w Krywaniu podobieństwo do orła, spoczywającego z nieco roztwartemi skrzydłami, ze zwróconym dzióbem ku północy. Te to niby skrzydła, dwa najwydatniejsze ramiona, spadające na równinę Liptowską służą za wyjście na wierzch Krywania i zkąd inąd nie ma nań dostępu. Od południa poniżej szczytu formuje się parów Wielkim Żlebem zwany, którym toczy się woda ze źródeł, ze śniegów i deszczów, dając początek Bielańskiemu potokowi. Granicami tego Źlebu są wspomniane dwa ramiona, z których południowy u góry głazami zawalony, niżej mieści ślady dawnych kopalni złota, i schodzi połogo trawą, kosodrzewem, a u dołu lasem porosły w kierunku Pawłowej Polany. Zachodnie ramię wyższe, ostre, skaliste pod nazwą Wyźniej Prehyby spada z jednej strony nagle do doliny Koprowej, tworząc bok południowy Źlebu Szkaradnego, z drugiej strony przechodzi w dostępniejsze tarasy, i jako zachodni brzeg Wielkiego Źlebu przegradza go od doliny Koprowej i kończy się Palenicą. Jestto najprostszy szlak na Krywań przez Wyżnią Prebybę, którędyśmy na niego dążyli; rzadko jednak przez turystów węgierskich używany z powodu wrażliwych miejsc w przechodzeniu po grani zachodniej nad Szkaradnym Źlebem. Tu to znać jeszcze dobrze tak zwane „stęple,“ to jest wykuwane w skale zagłębienia dla nóg na gładkich ławicach, które ułatwiają spinanie się na szczyt.
Podążając w górę tą zachodnią granią, przechodzi się upłazki, jakby wysepki wśród nagich skał, to złomiska granitowe, to progi, to ławice ze wspomianemi stęplami nie nasuwające nigdzie wyraźnego niebezpieczeństwa aż na sam wierzchołek.
O trzy kwadranse na 10 godz. wstąpiliśmy na szczyt Krywania. Jak zwykle w pierwszych chwilach po zdobyciu celu, usiłuje człowiek naraz objąć wzrokiem cały naokoło widnokręg ze szczytu, a gdy ten jest tak rozległym, jak np. z Krywania, nie łatwo przychodzi go sobie przyswoić, tembardziej, gdy mu wszystko w około nowością.

Pierś się wznosi, pierś się wzdyma.
I powietrze chciwie chwyta —
Dusza wybiedz chce oczyma
Upojona, a nie syta:
Niby lecieć chce skrzydlata,
Obudzona, jak z zaklęcia...
I tę całą piękność świata
Chce uchwycić w swe objęcia.
(Asnyk).

Różne istnieją zdania co do wartości widoku z Krywania. Jedni opowiadają, że zawodzi oczekiwania, drudzy się unoszą nad jego wspaniałością.
Zaliczam siebie do ostatnich, gdyż nie szukam tego na Krywaniu, co tylko z Rysów może być widocznem; bo naprzód z topografii Tatr powinienem wiedzieć, iż Krywań wysunięty naprzód z łańcucha gór, nie tkwiący w trzonie głównego grzbietu, nie da mi ze swego wierzchołka poznać głębi Tatr, lecz pokaże mi je całe jakoś w grupy uporządkowane. Na prawo najwyższe, nagie, najdziksze turnie, tak zwane Tatry wschodnie lub wysokie, na lewo w łagodnych kształtach, trawiaste wierzchy, to Tatry zachodnie. W środku uwydatnia się ten przełom pasma na dwie połowy odmienne; a że wtyle za sobą już nie mamy Tatr, lecz olbrzymią dolinę Liptowską, zasianą miastami, wsiami i różnemi osadami, więc streszczając przymioty widnokręgu Krywańskiego, przyznać mu trzeba tę osobliwość, jaką posiada także szczyt Sławkowski.
Z jednej strony ściele się do stóp widza obraz najdzikszych urwisk, przepaści, nagich turni, czarnych jezior, pustyni głazów, wiecznych śniegów, gdy z drugiej strony uśmiechają się doń zielone łany pól, łąk, lasów, zaludnione wszędzie, zabudowane domostwami, połączone gościńcami i różnemi drogami, dróżynami, a nawet żelaznemi kolejami.
Właśnie przed rokiem, w tym samym dniu, o tym samym czasie patrzałem na świat z Łomnicy pod zupełnie innemi warunkami. Wtedy wicher roztrącał chmury o twardą pierś królowej Tatr, dziś słońce łagodnie promieńmi swemi ożywiało odchłanie pod nogami naszemi się rozlegające, i żadna znizkąd nie wiała odmiana. Spokojnie mogliśmy się rozkoszować patrzeniem w szeroko naokoło rozpostartą przestrzeń, co tak prześlicznie określa Asnyk:

„Wszystko srebrzy się dokoła —
Pod perlistą, bujną rosą,
Świerki, trawy, mchy i zioła
Balsamiczny zapach niosą:
I blask spływa wciąż gorętszy,
Coraz głębiej oko tonie,
Cudowności świat się piętrzy
W wyzłoconej swej koronie.
Góry wyszły jak z kąpieli.
I swem łonem świecą czystem,
W granitowej świecą bieli,
W tem powietrzu przeżroczystem:
Każdy zakręt, każdy załom,
Wyskakuje żywy, dumny;
Słońce dało życie skałom,
Rzeźbiąc światłem ich kolumny“.

Rozeznawaliśmy szczyt po szczycie od Rohaczów po Łomnicę. Mogłem swobodnie zdjąć sobie w konturach panoramiczny widok Tatr wschodnich, który się zaczyna z prawej strony Kończystą. Zbytecznem byłoby tu wyliczanie tylu nazw gór, które się ogląda z wierzchołka Krywania, przyszłoby wszystkie prawie wymienić po kolei. Z jezior widać najbliżej Zielony z małym bezimiennym sąsiadem w dolinie Ważeckiej; jeden staw Teryjański w dolinie Niechcyrki, Szczyrbskie jezioro na stokach gór ku Spiżowi i wśród lasu od południa mały stawek Jamski. Dopatrzeć się można także części stawu Ciemnosmreczyńskiego niżniego.
Osobną grupę tworzy grzbiet Tatr Nowotarskich od Świnnicy po Wołoszyn jakby jeden trzon granitowy. Przerwę w nim nieznaczną sprawia ów rozgłośny Zawrat, z którego zejście na dolinę Pięciu Stawów dokładnie rozróżnialiśmy z pośród szarej barwy granitów.
Aby drugą połowę widoku z Krywania określić, trzebaby wyliczyć mnóstwo nazwisk miasteczek i wsi na Liptowie i na Spiżu, oraz imiona wydatniejszych wierchów w paśmie Tatr Niżnych.
Sam wierzchołek Krywania wąski a długi, drobnemi kamykami zasłany, nie mieści na sobie teraz zupełnie nic, ani znaku mierniczego, ani kopca, nawet nie znać śladu żelaznej piramidy, którą tu w r. 1841 postawili Niemcy na pamiątkę pobytu króla Saskiego na szczycie Krywania. Ważyła ona 17 centnarów, wyniesiono ją częściami na szczyt, tu złożono i ściągnięto śrubami. Z czterech stron monumentu były stosowne napisy, na wierzchu korona. W pierwszą rocznicę wycieczki królewskiej d. 4 sierpnia odprawił na Krywaniu mszę ksiądz kanonik Andreasky w obec 80 osób tu wtedy zgromadzonych, między któremi było 12 panien biało ubranych. Ksiądz dziekan Käser pomnik poświęcił. Nie długo jednak trwał ten ślad ludzkiej chwały. Burza dała początek zniszczeniu monumentu. Piorun w r. 1855 oderwał koronę, a za nim resztę dokonała nienawiść plemienna Słowian do Niemców i Madziarów. Przemazał ktoś napisy na piramidzie, a nakreślił: „Slava slovenom — poklo zdradcom“. Rozerwany na części pomnik chciano zrestaurować i w tym celu wysłano rządcę z Hradku dla podania kosztorysu, ale ten w r. 1860 znalazł monument na Krywaniu tak zniszczonym, że się go naprawić nie dało. Wreszcie nawet czerepu z niego nie zostało.
Sic transit gloria mundi.
Górale na szczycie, o ile ich goście nie potrzebują do podania z torby jakiego napoju lub objaśnienia co do widoku, układają się na skale najwygodniej, śpią lub fajki palą, ale nadewszystko lubią szukać śladów ludzi. Nie ujdzie też tu nic ich bystrego oka. Każden świstek papieru, bilet, wyśledzą i pokażą gościowi. Dbają także o to, aby obecni ich podróżnicy zwyczaju dopełnili i swoje bilety z dopiskiem daty na szczycie zostawili. Kładą oni je wtedy do flaszki lub obwijają w papier i lokują w bezpiecznem miejscu zwykle między głazami pod szczytem.
Odwrót bezpieczny, dobrze z wierzchołka Krywania widoczny, nie mącił nam spokoju, że gdyby nie daleka meta, jakąśmy sobie nałożyli do przebycia dnia dzisiejszego, moglibyśmy sobie byli długo tu ucztować. Wśród cudownej pogody z przykrością opuścić nam przyszło szczyt uprzejmego dla nas Krywania, gdyż rzadko on tak łaskaw dla swoich gości, jak był dzisiaj. Nie wyłącznie dla siebie mogliśmy to szczęście stosować, bo drapali się nań jacyś jeszcze turyści zachodniem ramieniem, których spotkaliśmy poniżej, gdy się przeprawiali na ramię południowe. Bali się Wyżnej Prehyby, czy ich przewodnik nie znał drogi w tym kierunku wprost na wierch Krywania, niewiadomo nam było, dość, że sobie dużo trudów przyczynili przechodzeniem po zwaliskach przez Żleb wielki na stronę przeciwną. Byli to Niemcy którzy nocowali na leśniczówce w Podbańskiej.
Opuściliśmy wierzchołek Krywania kwadrans po 12 godz. kierując się na szlak południowy, którym w ogóle wszyscy turyści z Węgier na ten szczyt podążają. Jest on daleko przystępniejszym pod względem wrażeń, bo nie stąpa się ani po grani, ani po turni, lecz po rożnej miary złomach granitowych, co znów jest uciążliwszem pod względem fizycznym. Nie podobna tędy pospieszyć, zmuszonym będąc do przełażenia głazów w największym nieładzie rozrzuconych. Wala dla skrócenia drogi nie powiódł nas ku kopalniom, lecz wprost ku wschodowi na dolinę Białego Wagu zwaną na mapach Zadnim Handlem. Blisko dwie godziny pracowaliśmy ciężko w pocie czoła, nimeśmy owe złomiska przebyli, zwłaszcza, gdy nam gorąco dokuczało. Chwilami zawiał łagodny wiatr od zachodu, wtedy zwracaliśmy się ku niemu piersiami dla ochłody.
Na stoku ku dolinie trawa bujna z pośród gruzów wyrastająca nie ułatwiała nam pochodu, bo kryła dziury przeróżne; dobiliśmy się jednak wnet drogi jezdnej, którą turyści z Węgier zwykli wierzchem konno dojeżdżać do kopalni. Tu już skończyły się nasze trudy, a więc rozłożyliśmy się nad potokiem między kosodrzewiną dla dobrze zasłużonego obiadu. Nigdzie pasterza, ani jakiej innej ludzkiej duszy nie było widać naokoło. Opodal pasło się stado koni samemu sobie zostawione.
Wyżyna, gdzieśmy teraz przebywali, mieści w górze Zielony Staw, widoczny ze szczytu Krywania, znacznych rozmiarów (11 morgów powierzchni) na wysokości 6378 stóp, mniej więcej tej samej, co leżą Pięciostawy węgierskie pomiędzy Łomnicą a Lodowym. Z tego stawu uchodząca woda daje początek Białemu Wagowi. Warto tu dodać przestrogę dla geografów tatrzańskich, aby nazwy tej nie przekręcali. Niema żadnego strumienia, potoku ani rzeki w tych okolicach, któryby się zwał Wagą, lecz jest Wag, po słowacku: Wah, a w starych dokumentach po łacinie Wagus.
Właściwie jednak Biały Wag nastaje dopiero po połączeniu się kilku potoków: Szczyrbskiego, Furkotnego i Zadniej Wody, uchodzącej ze wspomnianego Zielonego Stawu pod Krywaniem.
Z jakim to humorem popija się herbatę w Tatrach, gdy się pomyślnie szczyt jakiś zwiedziło, ten może mieć pojęcie, kto niejednego na tem polu zawodu doznał. Nie żal trudów, i kosztów które za sobą pociąga wycieczka kilkodniowa do głębi Tatr, jeżeli się chociaż połowę zamierzonego programu dopięło. Znajdowaliśmy się już teraz w tem szczęśliwem położeniu, bo chociaż dzieliły nas całe Tatry od domu, i powrót doń był znakiem zapytania, to jednak dwa dni przeżyte na halach, na turniach, po nad kryształowemi wodami, wśród idealnie pięknej pogody pozwalały bez oglądania się na dalsze rezultaty, radować się zdobytemi wrażeniami, i nabytemi wspomnieniami.
Po godzinie wypoczynku Wala zwinął obóz, kiedy jeszcze górale resztki „herby“ dopijali, kazał im nas dopędzić, abyśmy powoli tymczasem coś z dalekiej drogi ubili. Drożyna widocznie przez bydło wydeptana między wysoką kosodrzewiną, ciągle wiodła na dół. Po Krywańskich złomiskach uważać mogliśmy teraźniejszy marsz za przechadzkę po parku. Za mocno nam tylko dopiekało słońce w plecy, dopóki nie dostaliśmy się w las.
Nie lada to jednak spacer z pod Krywania do Stawu Szczyrbskiego, który miał być najbliższą dla nas stacyją. Mijaliśmy wyrębiska, polany, las wysoki, to mały, krzewiasty, i natrafialiśmy na wiele krzyżujących się drożyn gdzie bardzo łatwo pobłądzić. Niejeden też tu już z turystów biedy się naużywał. Przed dwoma laty kilku moich znajomych niedoświadczeni przewodnicy w powrocie z Krywania na tym tu szlaku ku Szczyrbskiemu zawiedli na bezdroża tak, że kilka godzin na próżno po lasach się nachodzili, nim z nich wybrnęli. Drogoskazy spotyka się dopiero w odległości godziny od Szczyrbskiego Jeziora, gdzie początek wygodnej drożyny, już zapewne dla gości starannie utrzymywanej przez Towarzystwo węgierskie Karpackie. Przy ujściu doliny Furkotnej orzeźwiliśmy się w szumiącym potoku tej samej nazwy. Była to dla nas słońcem palonych po grzbiecie, jakby oaza na pustyni. Ocieniony zakątek przy moście nad zimną zdrojową wodą zapraszał do wytchnienia. Dalej jednak, dalej w drogę, bo już kwadrans po 4 godzinie, a na noc mieliśmy dojść do schroniska nad Popradzkim Stawem. W trzy kwadranse od potoku Furkotnego z pomiędzy drzew ukazała się nam powierzchnia gładka, jak zwierciadło, jeziora Szczyrbskiego, z brzegu jego zachodniego. Tu już znać świat cywilizowany.
Dróżyny i ścieżki piaskiem wysypane, na nich ławeczki, altany, glorietta; na każdym skręcie drogoskazowa tablica z napisem madziarskim, i wille w stylu dworców kolejowych nad brzegiem jeziora. Jedna z nich jest hotelem z całym do tego przynależnym aparatem. Przybyliśmy tu po 5 godz. przed wieczorem, kiedy cała gromada świątecznych gości odjechała do Szczyrby, na stacyę kolei. Gospodarz i służba zajęci byli jeszcze obliczaniem pobranych pieniędzy. Ceny wszystkich potrzeb nad Szczyrbskiem Jeziorem są za wysokie dla takich gości, którzy nie mają guldenów na wyrzucenie.
Widoki z tarasu, t. j. południowego brzegu jeziora są na wszystkie strony wspaniałe. Tatry jednak nie wydają się ztąd tak groźnie, jakiemi są w rzeczywistości. Stoki ich bowiem południowe, porosłe lasem, wyżej trawą, wierzchem zaledwie wynurzają nagie skały. Tylko Wysoka reprezentuje godnie swą macierz, i zwrócić musi na siebie uwagę każdego, kto się Tatrom z tego miejsca przypatruje. Ona tu króluje. Piętrzy się gdzieś z głębi gór, najeżona urwiskami, ustrojona w śniegi, i długo była szczytem dziewiczym. W r. 1874 odkryto wyjście na Wysoką i należy ono do najtrudniejszych w Tatrach.
Położenie jeziora Szczyrbskiego jest w tych górach ze wszech miar osobliwością. Leży ono najniżej ze wszystkich stawów na południowych stokach Tatr (4274 stóp), prawie poza obrębem gór. Zawdzięcza swoje istnienie lodowcowi, który z doliny Młynicy czyli Szczyrbskiej, zesuwając się ku dołowi, parł przed sobą głazy z sąsiednich grzbietów się obrywające i wytworzył z nich zwał czyli morenę. Z biegiem czasu, gdy wszystkie lodowce w Tatrach poginęły, zniknął i ten, lecz wyrobioną przez niego kotlinę zalała woda, której powierzchnia o 36 morgach stała się zwierciadłem ślicznego dziś jeziora. Nie należy ono do odznaczających się głębokością zbiorników wody w Tatrach, gdyż wedle pomiarów Dra D. Dezsö w najgłębszem miejscu liczy 63 stóp ale odszczególnia się tem, iż nieposiada widocznego przypływu, ani odpływu wód swoich. Przytem leży na dziale wodnym między dopływami Morza Czarnego a Bałtyckiego. Od wschodu tuż blisko brzegu stawu toczy się szumna Młynica do Popradu, a z nim do Wisły; od zachodu zaś wszystkie strumienie płyną do Wagu, a z nim do Dunaju. Rozpatrzywszy się w topografii Szczyrbskiego Jeziora można przypuszczać, iż czerpie ono skrytem korytem swoje zasoby z Młynicy, a nadwyżkę wylewa również tajemnie strumieniami Żelaznej Wody i Szczyrbskiego potoku, które poniżej grobli biorą swój początek.
Kolej żelazna Bogumińsko-Koszycka na dziale wodnym wyprowadzona wysoko w Leskowcu do wzniesienia 2841 stóp w całej swej linii koło Tatr, zbliża się do nich najbardziej tu naprzeciw stawu Szczyrbskiego, na odległość półtorej godziny drogi, i to jest powodem ucywilizowania jego brzegów.
Górale ze Zakopanego nie lubią się tu długo zabawiać, nie czują się oni wolnymi w atmosferze hotelowej, cośmy z niemi podzielali i co tchu po wypiciu drogo zapłaconej kawy, a rozpatrzeniu się nieco w okolicy ruszyliśmy napowrót w Tatry w kierunku doliny Mięguszowieckiej.
Słońce się już za góry chowało, gdyśmy minęli potok Młyniczny, obeszli stoki Baszty i stanęli u ujścia doliny Mięguszowieckiej. Nie każda, choćby piękna dolina, może się poszczycić tak malowniczym wstępem, jak niniejsza. Dawniej tego tu niedostrzegłem, bo las zarastał cały dolny początek doliny, przez który szło się mocno zacienioną i zwykle błotnistą dróżyną, bez możności widzenia otaczających ją wierchów. Teraz po wycięciu lasu, odsłonił się widok do głębi Tatr, a chociaż siano tylko zbierają ze zrębu, to jednak młody las miejscami porasta i z czasem zakryje napowrót widnokręg. Oby go na nowo nie pustoszono! bo w każdym razie większą ma dla Tatr ważność istnienie lasu na dolinach, niż piękny z nich widok, którego i tak zdoła sobie znaleść każdy szukający wspaniałych krajobrazów z punktów ponad las wzniesionych.
Niedługo wszakże cieszyliśmy się uroczemi widokami, bo zmierzch zapadał coraz większy; słyszeliśmy tylko w koło szum bystrych potoków i oglądali je przy przechodzeniu po mostkach. Postępowaliśmy ciągle prawie pod górę za przewodnikiem, natrafili na silny potok Hinczowy, przeszli go po ławie i wstąpili na wyżynę, która się wznosi nad stawem Popradzkim. Nocą już dotarliśmy do schroniska, we dwie godziny od Szczyrbskiego Jeziora.
Zastaliśmy tu już obozujących dwóch turystów, Niemców z przewodnikiem spiskim, z którymi zapoznaliśmy się zaraz i miło wieczór spędzili. Cudzoziemcy nie przybywają w Tatry tak przygotowani i zaopatrzeni w wszelkie potrzeby podróżne w tych górach, jak my Polacy, przyzwyczajeni do wycieczek dłuższych w najdziksze zakątki Tatr, musieliśmy się tedy z niemi dzielić tém, na czem im zbywało, co wpływa na zbliżenie się większe ludzi takich, których po raz pierwszy, a może i ostatni widzi się w tem życiu.
Schronisko Majlatha nad Popradzkim Stawem zbudowane przez Towarzystwo węgierskie Karpackie, składa się z dwóch izb sienią przedzielonych, i wielkiej na przodzie domu werandy. Nie brak tu stołów, ławek, nawet znaleźliśmy posłanie z pewnej ilości gałązek świerkowych naciętych drobno. Sień służy za kuchnią, tu jest bowiem komin z otworem do gotowania.
Na czystym firmamencie zajaśniał księżyc i oświecił malowniczo powierzchnią jeziora. Wytworzył się ztąd fantastyczny obraz którego niepodobna prozą tak opisać, jakby należało. Naokoło piętrzące się czarne urwiska, gdyby zaczarowane zaniki, rzucały cień na jezioro, którego wód powierzchnia połyskiwała oczkami poruszanych wiatrem fali; spokój w naturze uzupełniał z dala gdzieś dolatujący szum wodospadu. Brakowało tylko muzyki lub śpiewu, aby chwilę w warunkach prawdziwie romantycznych spędzone, tem silniej w pamięci się wyryły. Duch ludzki poetycznie nastrojony potrzebuje wyjawienia swych wrażeń: szukano pieśni, któraby odpowiadała obecnej chwili. Jeden z niemców zaczął śpiewać aryją znaną jednemu z naszego grona (Dr. Ch.), obaj tedy, obdarzeni głosem miłym, spotęgowali jeszcze urok cudownej nocy, przebytej nad jeziorem Popradzkiem.
Nie chciało nam się zabierać do snu, bo tak urocze chwile nie często się zdarzają w życiu ludzkiém, ale zakres dalszej wycieczki nie pozwalał nam na przedłużanie do późna w noc uczty duchowej, gdy o świcie znowu mieliśmy wyruszyć w podniebne wyżyny. Niema to, jak wycieczka bez programu; przy takiej można tylko puszczać wodze fantazyi. Mnie ciągnęła nad Morskie Oko bardzo ważna sprawa. Na drugi dzień (tj. d. 16 sierpnia) naznaczoną była komisyja polska i węgierska dla zbadania sporu granicznego politycznego, w tej Tatr okolicy. Najprostszą tam spieszyłem drogą, i jak najrychlej pragnąłem tam stanąć. Trzeba było pożegnać się z księżycem i uroczemi wrażeniami, a wyciągnąć się na cetynie do spoczynku.
Tymczasem obłoki od strony Żelaznych Wrót się wysunęły i szczytów gór się uczepiły. Zerwał się mocny wiatr, żeśmy się z mniejszym żalem do izby przenieśli, a nawet dobrze zatarasować musieli, gdyż wiatr zamieniał się na coraz gwałtowniejszy wicher i dął chwilami, jak huragan. Zdawało się nieraz, jakoby schronisko miał porwać. Nie wróżyło to nadal pogody.
Obudziwszy się nad ranem, spostrzegłem, że aneroide jeszcze bardziej opadł; wychodzę na werandę i widzę niebo zachmurzone a nawet spostrzegam coś nakształt drobniutkiego deszczu. Zrobiło się nam wszystkim na sercu nie bardzo przyjemnie, a zwłaszcza dwom z moich towarzyszów, którzy wymarzyli sobie na dziś wyprawę na Wysoką. Musieli zamiary swe zredukować do wspólnego ze mnę marszu nad Morskie Oko. Turyści niemieccy pozostali jeszcze dla śniadania w schronisku, gdyśmy o wpół do 6 godz. puścili się w górę, w obranym kierunku ku Mięguszowieckiej przełęczy.
Chociaż deszcz rzęsił, i turnie tonęły w mgle, nie traciliśmy nadziei pogody, budując ją na doświadczeniu, że ranny deszcz nie bywa trwałym. Postępując środkiem doliny, pomiędzy drzewami, natrafiliśmy na widowisko oburzające każdego lubownika przyrody. Po dolinie Mięguszowieckiej rozlegał się odgłos siekier i łomot spadających drzew najosobliwszych, tj. limb. W całych Tatrach nie było takiej ilości i jakości owych ślicznych cedrów syberyjskich, które się tu limbami nazywają, jak w dolinie Mięguszowieckiej. Z radością je oglądałem, ile razy zdarzało mi się przechodzić tą uroczą doliną, a teraz patrzyłem na zniszczenie jej chluby. Czytałem później w gazecie spiskiej „Zipser Bote“ Nr 42. r. 1883 jakby własne słowa, ubolewające nad wycięciem limb w dolinie stawu Popradzkiego, gdzie je tam „dumą Tatr“ nazwano.
Widziałem, co mnie niezmiernie irrytowało, jak limby stare i młode rąbano bez żadnej uwagi, gdyby najpospolitsze drzewo na opał.
Minęliśmy obraz smutnej, węgierskiej gospodarki w lasach tatrzańskich, w ciągłem oczekiwaniu pogody, gdy tymczasem zamiast niej, poczuliśmy na sobie coraz wyraźniejsze skutki opadów atmosferycznych. Wypadło się schronić do koleby Hinczowej, o trzy kwadranse odległej od Popradzkiego Stawu, na rozstajném miejscu między szlakiem na Rysy ścieżką ku stawom Hinczowym. Godziłoby się podobnych koléb dużo po Tatrach nastawiać dla podróżnych, gdyż wydają się one mnie bardzo praktycznemi schronieniami, a mało kosztują nakładu i zachodów.
Aby mieć pojęcie o rzeczonej kolebie, trzeba sobie wyobrazić cały dach z krokwiami, łatami i gontami, zdjęty ze zrębu domu i postawiony na ziemi. W jednym z jego szczytów zabitych deskami jest otwór, który służy za drzwi, a ze środka grzbietu dachowego wystają na krzyż dwie krokwy. Dają one oparcie małemu drugiemu daszkowi po nad otworem w dachu, przeznaczonym do wypuszczania dymu z ogniska, wewnątrz koleby roznieconego. Poddasze całe wzdłuż i wszerz wysłane gałęziami kosówki i świerczyny przedstawia jakoby węzgłowie tureckie, na którém dobrze jest spocząć. Dołem nigdzie żadnéj dziury nie widać, dach jest spadzisty, drzwi pozwalające się zamknąć, a więc ochronę mieć tu można przed deszczem i wichrem, oraz ciepło od ognia. Wynieść materyał na taką kolebę da się wszędzie na grzbiecie, dużo gontów nie potrzeba, więc koszt mały, a pożytek wielki. Wrazie zniszczenia przez śnieżycę lub od ognia, straty znacznej nie sprowadza.
Przesiedzieliśmy tu przeszło pół godziny, nim deszcz ustał, widnokrąg się rozjaśnił, chociaż na wierzchołkach gór mgły zostały. Z nową otuchą puściliśmy się w dalszą drogę.
Z początku szliśmy stokiem turni rozdzielającej kotlinę stawów Hinczowych od Żabich, a ponieważ nazwy niema, ochrzcićby ją należało Turnią Hinczową, kiedy już wszystko w tej okolicy nosi nazwę od imienia pasterza Ignacego. Po słowacku Hink lub Hinek, znaczy Ignacy, a zdrobniale Hinszko. Musiał się ten Ignaś czemś odznaczyć, bodajby tem, że długo w tej okolicy pasał bydło, skoro od niego nazwano dwa wspaniałe stawy Hinczowemi, toż samo potok i kolebę.
Wkrótce przywiódł nas Wala nad potok w ciągłych wodospadach spływający z wyniosłego tarasu. Musieliśmy go przejść skokiem podobnym do salto mortale, z jednego wielkiego głazu na drugi. Potem pięliśmy się po stromym, dzikim obłazie z buli na bulę. Znalazł się nawet ślad ścieżki, gdzie górale spostrzegli znaki obuwia czyjegoś, co tędy szedł po ostatnim deszczu. Przed kilku laty błądziłem tu po tych tarasach bezdrożnych, bo przewodnik mój nie wiedział, gdzie szukać ścieżki (po węgiersku perci), i dlatego teraz o wiele łatwiejszą wydała mi się droga do Stawów Hinczowych. Przebyliśmy ją w 5 kwadransach od spodu tarasu do brzegu wielkiego Stawu.
Tarasy, przez górali zakopiańskich zwane bulami, słowacy mianują zwyżkami. Spotkałem tę ogólną nazwę w pismach niemieckich podaną, jako szczegółową, właśnie na te tu olbrzymie piętra, poniżej Stawów Hinczowych.
Wyżyna, na której się mieszczą osobliwe te jeziora, już sama przez się jest strasznie dzika i ponura, a cóż dopiero, gdy się ją ogląda wśród mgły, wichru i zimna!
Chwilowo odsłaniał się nam zupełnie cały ten nader wrażliwy zakątek Tatr, przypominający wiersze Asnyka:

„Wszystko tu do ostrego tonu się nagina:
Poszarpane gór grzbiety, wody, co czernieją,
Skały, wiszące śniegi, zarośla, mgła sina“.

Dzień dzisiejszy wydał nam się przeciwieństwem wczorajszego. Odcięci mgłą od doliny Mięguszowieckiej tak, żeśmy powierzchni ziemi nie widzieli, tylko ciemne urwiska naokoło sterczące ponad czarnem jeziorem, a między niemi rozległe łany śniegu, mogliśmy sobie imaginować pobyt w krainie podbiegunowej. Nie godzi mi się przesadzać wrażeń na szkodę prawdy, aby w tej pustyni głazów i śniegów nie było już śladu jakiegokolwiek życia. Owszem natrafialiśmy na ślicznie zieleniejące się murawki, z bujnie porastającemi kwiatami alpejskiemi, z których najobfitszy tu żółty jaskier (trollius europaeus) przez górali lilją zwany, rwaliśmy pękami dla przyozdobienia kapeluszy.
Wzniesienie stawu Hinczowego 6204 stóp nie jest stosunkowo tak wysokie, jakby się zdawało już po samej kosodrzewinie. Spostrzegać się dają tu i owdzie jeszcze małe kępki kosówki, ale bardzo skarłowaciałej. Największe jej gałęzie zaledwie na wysokość liczą stopę. Żeby tych resztek nie niszczyć, górale na ogień z niższej buli suchych gałęzi nanieśli i przy nich herbatę przyrządzili, oraz bigos odgrzali.
Rozległość Hinczowego Jeziora 34 morgi, daje mu szóste z kolei miejsce co do powierzchni między wszystkiemi stawami w Tatrach, a że leży ono na przeciwległej stronie grzbietu Tatr, który się piętrzy nad Morskiem Okiem, to gdyby się dało przewiercić do niego tunel od Hinczowego, woda spływając do Rybiego, utworzyłaby wodospad 1825 stóp wyniosły.
Drugi Staw Hinczowy Mały, oddzielonym jest wielką groblą skalistą od Wielkiego, i jest tyli prawie co Popradzki. Półtorej godziny zeszło nam tu wśród przejmującego na wskróś wiatru, któremu zawdzięczaliśmy możność rozpatrzenia się w okolicy, bo co się mgły nabrało z dołu, to wicher przegarnął ją po za turnie. Spoglądaliśmy nieśmiało na przełęcz Mięguszowiecką, którędy czekała nas przeprawa, i chociaż nam Wala rozpowiadał, żeby na nią krowę wyprowadził, nie wierzyliśmy jego słowom. „Szklił“, jak to mówią górale dla dodania odwagi gościom, boby tam na grzbiecie krowa tylko w postaci kotletów znaleść się mogła.
Najprzód po złomisku na piargi, z nich wchodzi się na skałę, to na bystry upłazek, potem koło płatów śniegu drapać się trzeba coraz stromiej w górę, a ku wierzchowi już na czworakach na turnią ponad urwistym źlebem. Na tej robocie 5 kwadransów nam minęło. Poniżej grzbietu stojąc na turni mieliśmy szczęśliwą chwilę jeszcze, że się odsłonił widnokręg na stawy Hinczowe i na rozległy, a przepaścisty szereg turni Basztowych, z najwyższym wśród nich Szatanem.
O 10 godzinie minut 40 dosięgnęliśmy przełęczy Mięguszowieckiej, na której niepodobna się było ani chwili utrzymać stojąco, tak gwałtowny wicher dął z Węgier ku Polsce, tem więcej, gdy pod stopami roztwartą mieliśmy przepaść.
Posunęliśmy się trochę na prawo po za Chłopka na północną stronę przełęczy, gdzie było ciszej i usiedliśmy dla wytchnienia. Widzieć nie mogliśmy prawie nic, bo mgła nas objęła. Wala rozpowiadał, cobyśmy w tej stronie zobaczyli, gdyby była pogoda. Czekaliśmy z kwadrans, czy się choć na chwilę mgły nie rozsuną, ale napróżno. Pocieszaliśmy się jeszcze jasną mgłą, wśród której na sto kroków rozeznawać się dawało kierunek drogi, gdyż mogła być ciemniejsza, a co najgorsza deszcz, wtedy nie życzyłbym nikomu schodzenia po turniach Mięguszowieckich.
Wspomniany wyżej Chłopek, jest to kończysta skała przynajmniej na wysokość piętra, którą dobrze widać ze schroniska nad Rybiem. Łatwo ją wziąć za stojącego na przełęczy człowieka i od niej górale nazwali to przejście koło Chłopka. Z węgierskiej strony ma ten przechód miano: Wilderer Pass, szlak kłusowników, tj. złodziei dzikiej zwierzyny.
Gdyśmy się mieli już ku dołowi spuszczać, poprzedzielał nas Wala góralami do pomocy, a sam stanął na czele i zalecił ostrożność. Nie było tu żartów. Skały śliskie, bo mokre od mgły, zdradnie się pod nogi dawały, a droga się wcale ponętnie nie przedstawiała, zwłaszcza wśród mgły, gdy dna przepaści nie było widać. Uszykowani tak rzędem jeden za drugim, bokiem jakiegoś urwistego źlebu dostaliśmy się na ścieżkę uczepioną do ściany, jakby na wązki ganek, któremu brakuje poręczy. Przejścia tego z dołu od Morskiego Oka nie widać, dlatego patrzący ztąd na przełęcz pod Chłopkiem nie mogą sobie wyobrazić, jakim sposobem z grani owej człowiek zdoła wejść na turnią niżej sterczącą w kierunku Stawu Czarnego. Przechodzikiem tym nadpowietrznym idzie się przeszło kwadrans, i komu się tu w głowie nie zaćmi, ten może powiedzieć, że zawrotu na widok przepaści wcale nie posiada.
Potem wstępuje się na grań poziomą ze spadkiem na obie strony, zkąd ma być najpyszniejszy widok na prawo w głębie Czarnego Stawu, na lewo w tonie Morskiego Oka, powyżej na potargane grzbiety nad Żabiem, koło Rysów i wogóle daleki widnokręg ku Polsce. Myśmy ztąd tylko przez imaginacyą oglądać mogli te obrazy, skoro przez mgłę widzieliśmy wszędzie bezdenną odchłań.
Z grani spuściliśmy się nad wielki płat śniegu i po różnych głazach, to upłazkach nachylonych, weszli w turnie. Przeleźliśmy coś nakształt rozwalonego komina, spuszczając się po nim na grzbiecie. Natrafiliśmy nawet na bujną trawę, to na różne złomiska, przedzieraliśmy się po nich raz w tę, raz w ową stronę, znowu płat śniegu, znowu turnie, i tak zdawało nam się, że końca tej krętaninie nie będzie. Wisieliśmy ciągle nad przepaściami, więcej niż półtorej godziny, i dopiero pewny grunt pod nogami uczuliśmy na upłazie pod nachyloną skałą ku Czarnemu Stawu. Aby tu w tym labiryncie urwisk wynaleść drogę wśród gęstej mgły i nigdzie nie zmylić, to już na to trzeba ze specyjalnemi do przewodnictwa zdolnościami syna tych gór. Nasz Jędrek Wala okazał w szczęśliwem sprowadzeniu nas z Mięguszowieckiej przełęczy nad Czarny Staw, że nie napróżno należy do tego małego grona pierwszorzędnych przewodników po całych Tatrach. Trzeba bowiem dodać, że mgła z początku przeźroczysta, zamieniła się potem w tak zbitą i ciemną masę pary, iż przez nią tylko na kilka kroków przedmioty rozróżniać się dawało. Panowała w końcu pomroka taka, jakby się już noc robiła. Zniecierpliwieni pytamy Wali, kiedy nareszcie staniemy u brzegu Stawu Czarnego? On nas pociesza, że najdalej za pół godziny to nastąpi, a tymczasem bierze kamień w rękę i rzuca go przed siebie. Słyszymy plusk wody i zarazem śmiech Wali z tego, że nas zwiódł. Byliśmy już nad brzegiem stawu, a nie widzieli go.
To daje miarę mgły, ale i niebezpieczeństw, na które byliśmy przez 2 godziny ciągle narażeni. Wchodziło tu w grę nie tylko pokonanie najrozmaitszych trudności górskich w przebyciu po zupełnie mokrej, a więc śliskiej powierzchni skał, przechodów rzeczywiście niebezpiecznych, ale i obawa, aby nie pobłądzić. Najmniejsze zmylenie szlaku jedynego, jaki tu jest możliwy do przebycia, wprowadzić nas mogło w smutne położenie. Czekaćby przyszło dotąd, dopókiby mgła nie ustąpiła, a wiadomo, że ona w górach czasem kilka dni trwać lubi. W tych tu turniach zabłądził z powodu mgły p. Lorenz, jeden z najsłynniejszych turystów tatrzańskich ze Spiża tak, że musiał na załomie skały całą noc ze swoim przewodnikiem Romanem przepędzić. Opis tego ciekawego zdarzenia podał rocznik Tow. węgier. Karpackiego z r. 1876.
Z podobnemi tarapatami przebywał tę samą drogę w roku 1877 profesor Dr T. Chałubiński, którą znakomicie opisał w Ateneum, jeden z uczestników tejże wyprawy p. Br. Rajchman.
Zapewne wśród pięknej pogody, o wiele się zmniejszają wrażenia niebezpieczeństwa, ale w każdym razie zaliczyć trzeba przeprawę przez przełęcz Mięguszowiecką do śmiałych przedsięwzięć i przyznać, że słusznie ten szlak na Węgrzech nazywają „bravourtour“.
Brzegiem południowym Czarnego stawu doszliśmy wnet do krzyża, gdzieśmy zastali gości z Węgier. Poco oni tu przybyli w czasie mgły, tego trudno się było domyślić, zwłaszcza, gdy się w tem towarzystwie znajdowały kobiety.
Z brzegu Czarnego Stawu ku Rybiemu droga wydała się nam już przechadzką. Odżyła wesołość w naszém gronie; niespodziewaliśmy się już żadnych przygód, mając przed sobą przepłynięcie Morskiego Oka i przystań pewną w schronisku Staszyca. Tymczasem rozpuścił się dészcz, nim weszliśmy na tratwę. Tu znowu kłopot się okazał, bo nas wszystkich naraz tratwa unieść nie mogła. Baliśmy się o kobiety, aby nam strachu nie narobiły w razie nachylania się naszego statku na tę lub ową stronę, więc aby ulżyć ciężaru, posłaliśmy górali brzegiem jeziora na około piechotą, przy sobie zostawiwszy tylko torby z rzeczami i na ich opiekuna Jędrka Walę.

Odbiliśmy od brzegu wśród ulewy, lecz na tém nie koniec. Wnet zahuczała burza z błyskawicami. Echo roznosiło gromy na wszystkie strony. W około nie było widać zupełnie nic, tylko małą przestrzeń zmąconej powierzchni jeziora. Wioślarze wysilali się na pośpiech, ale ich pracy prawie spostrzegać się nie dawało gdyż płynęliśmy pod wiatr. Obawiałem się znowu błądzenia, bo kierowanie tratwą odbywało się na chybił, trafił.
Z wierzchu lała się woda, na podłodze płynęła także, i zlewała się między szpary desek woda, a pod tem wszystkiem czerniła się głębia jeziora. Położenie nie do pozazdroszczenia. Dwóch z nas miało płaszcze gumowe, i o ile te sięgały, chroniły nas od przemoczenia; drudzy pod parasolami szukali napróżno osłony, a ci, co i tego nie mieli, zdać się musieli na los z zupełną rezygnacyją. Jakby na przekor, gdy w pogodę 25 minut potrzeba na przepłynięcie tratwą wzdłuż Morskiego Oka, w ulewę 45 minut ledwie wystarczało, aby dobić do przeciwległego brzegu. Pioruny nagle rozbiły mgłę, żeśmy schronisko ujrzeli, chociaż deszczu nie zatamowały. Poczęliśmy się nawzajem witać wiewaniem chustek i kapeluszy.
Na ganku w schronisku roił się tłum osób. Było trzy kwadranse na 3 godzinę gdyśmy się znaleźli pod upragnionym dachem po przebyciu różnych przygód i doznaniu silnych wrażeń. Pierwszego z gości powitałem znanego prof. Dr. Chałubińskiego, potem Dr. Wład. Markiewicza, adwokata, profesora L. Świerza, sekretarza Tow. Tatrz., Dr. Bol. Lutostańskiego i p. J. Grzegorzewskiego literata i korespondenta do gazet, który tak zajmująco opisał cały przebieg sprawy granicznej nad Morskiem Okiem.
Oprócz wymienionych osób bawili wtedy w schronisku wszyscy członkowie komisyi granicznej, ze strony węgierskiej p. Keil żupan z Lewoczy, p. Kornides sędzia ze Starej Wsi, p. Gres urzędnik ze skarbowej prokuratoryi i pełnomocnik właściciela dóbr Jaworzyńskich p. Kegel, główny sprawca zawichrzeń nadgranicznych. Z polskiej strony należeli do komisyi: starosta nowotarski p. Steuer, radca Wydziału krajowego p. E. Mochnacki, — plenipotent dziedzica dóbr Zakopiańskich p. Quantmeier, i jako świadek, dawniejszy rządca tych dóbr p. Finger. Oprócz nich Nowobilscy, sołtysi z Białki, jako właściciele pastwisk na spornym obszarze, p. Horwat leśniczy z Bukowiny i geometra ze starostwa Nowotarskiego, należeli do rzeczonej komisyi.
Toczyła się sprawa o oderwanie jednej części naszej ziemi, w najromantyczniejszym jej zakątku. W r. 1772. Austryja zagarnęła tę część Polski, którą nazwano Galicyją i wtedy wytknięto granice między świeżo zabraną prowincyją, a Węgrami, zupełnie wedle dowolnego upodobania, a że granica ta była zarazem linią celną między temi krajami, obsadzono ją pilnie strażą finansową. Wtedy Białka od swego początku pod Polskim Grzebieniem tworzyła granicę Spiża od Galicyi. Potém, ile razy zmieniała się własność prywatna w tej okolicy, przez sprzedaż pastwisk i lasów, tyle razy Węgrzy postarali się, aby granicę prywatną uznano za polityczną. W ten sposób zagarnięto do Węgier całą dolinę Białej Wody, następnie Żabie. Szło to gładko, skoro obustronne komisyje składały jedne i te same żywioły giermańskie, w postaci c. k. urzędników. Cóż takim indywiduom zależało na tém, czy ta lub owa góra, dolina, albo jezioro należy do Galicyi, lub do Spiża!
Po r. 1858. nabył dziedzic Jaworzyny od dziedziców Zakopanego obszar lasu po wschodnim brzegu Morskiego Oka i ten zaraz chciano wcielić do Węgier. Udało się to już nieraz, dlaczegożby teraz chybić miało? Zwołano wtedy komisyją obustronną na miejsce kupione, lecz się ta komicznie, wskutek nieparlamentarnego postępku nadżupana Almasa, rozeszła bez rezultatu. Namiestnictwo Galicyi nie przychyliło się do wniosku właściciela dóbr Jaworzyńskich, mimo to Węgrzy, a właściwie Niemcy węgierscy poczęli głosić wszędzie, że granica nowa stanęła. W kogo mogli, wmawiali, że odtąd lewy brzeg Morskiego Oka należy do Węgier. Przy wydawaniu jakichkolwiek map Tatr starali się upragnioną zmianę uwidocznić, tylko się im to nieudawało w mapach urzędowych. Dlatego ani mapy katastralne Kumersberga w Wiedniu, ani po madziarsku w Peszcie wydane przez państwową drukarnią, nie mieszczą owej uzurpacyi. Z przykrością przychodzi mi tu powiedzieć, że nasi uczeni, opisujący Tatry, polegając na plotkach w swoich pracach uznawali uzurpowaną granicę.
Gdy jednak rządca dóbr Jaworzyńskich p. Kegel, rodem Prusak, nie zadowalniał się już uzurpacyją graniczną na mapach, ale usiłował zabronić wstępu Polakom do Czarnego Stawu nad Rybiem, i góralom polskim zabraniał pasania w tej okolicy owiec na podstawie zmienionej rzekomo granicy politycznej, wtedy powstały spory, które doprowadziły do wydelegowania mięszanéj komisyi na miejsce sporne w d. 16 sierpnia 1883 r. Właśnie komisyja owa spełniała swoją misyją nad Morskiem Okiem, gdym przybył tu do schroniska Staszyca.
Radca Mochnacki zaopatrzył się na tę wyprawę w potężną amunicyją aktów urzędowych, gdy ze strony węgierskiej członkowie komisyi ani jednego dokumentu nie przedłożyli, któryby ich pretensyje usprawiedliwić zdołał. Przyjechali z gołemi rękami jakby na przechadzkę.
Jakże tu unieważnić takie np. akta, jak oddanie dóbr tutejszych przez skarb państwa po ich sprzedaży p. Homolaczowi w r. 1824. Wyraźnie czarno na białem opisują w tym dokumencie obustronni komisarze rządowi granicę polityczną nad Morskiem Okiem, jak ta od szczytu Mięguszowieckiego ciągnie się na szczyt Rysów, z tych na Żabie, i potem granią idzie na dół aż do połączenia się Białej Wody z potokiem płynącym z Morskiego Oka, który się na tej przestrzeni w aktach Rybim Potokiem nazywa.
Jak pogodzić z roszczeniami niemców węgierskich tę okoliczność, że podatek z lasów i pastwisk na tem niby już oderwanem terytorium pobiera kasa rządowa w Nowym Targu do dziś dnia. Nie mówiąc już nic o fizycznem niepodobieństwie prowadzenia granicy lotem ptaka ze szczytu Mięguszowieckiego w środek Morskiego Oka, stanęło tyle czynników do obrony naszego uroczego jeziora i wspaniałych tegoż szczytów wokoło, że panom ze Spiża nie pozostawało nic innego, jak z nosami na dół spuszczonemi opuścić plac boju przed spisaniem jeszcze protokółu. Delegaci polscy ściśle wedle instrukcyi, spisali cały akt na miejscu, przy Morskiem Oku, węgierscy odjechali do Jaworzyny, aby go ze swej strony tam uskutecznić, gdzie też nastąpiło podpisanie protokołów d. 17 sierpnia.
Później dowiedziałem się, że arsenał z naszej strony w tej sprawie, chociaż tak silny, że się o niego rozbiły ataki przeciwników, wykazuje brak 28 aktów, które nadżupan Spiski Almasy, niby dla rozpatrzenia się w spornej kwestyi za rewersem pożyczył i więcej ich nie oddał.
Słota trwała dalej i aneroide jeszcze opadał tak, że i na drugi dzień o zmianie aury nie można było myśleć. Na pogadance jednak w tak miłem gronie osób w schronisku zebraném, prędko nam czas schodził, tylko radca Mochnacki z p. geometrą wykończał protokół. Białczanie z podziwem patrzeli na pierwszy raz widoczną u władz galicyjskich energiczną obronę całości kraju, przez co i oni zysk odnosili. Wyszło na jaw uprawnione ich posiadanie pastwisk pod Żabiem, którego im zaprzeczał rządca dóbr Jaworzyńskich.
Całą noc trwał deszcz i mgła, ale pod dobrym dachem, nic sobie z tego nie robiliśmy wcale, bo chociaż daleko jeszcze było do domu w Zakopaném, to jednak przygotowani byliśmy na powrót z deszczem gdyż z kilkudniowej wycieczki po Tatrach nie wraca się prawie nigdy sucho.
Następnego dnia, podzieleni na kilka grup wyruszyliśmy ze schroniska Staszyca o 7 godz: rano, najprzód do Roztoki, gdzieśmy się znowu wszyscy zebrali razem pod dachem drugiego schroniska Tow. Tatrzańskiego, imienia Pola. Tośmy oglądali, jako osobliwość, świeże, jednoroczne latorośle limby, z nasienia sprowadzonego ze Syberyi, posiane za staraniem Tow. Tatrz., coby dowodziło, że przy dobrych chęciach dałoby się napowrót zalesić górne zasiągi lasu limbiną, tak już bardzo w Tatrach wytępioną.
Z Roztoki przez polanę Waksmundską i przez Jaszczurówkę po błocie, przy bezustannej słocie przybyliśmy na 3 godzinę popołudniu do Zakopanego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.