Wrzos/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Prezes napróżno wyglądał syna. O dwunastej wyszedł, a w czasie jego nieobecności Radlicz zabrał rzeczy i pulares. Gdy prezes wrócił około drugiej, lokaj mu to doniósł. Stary Sanicki był wściekły na syna, stęskniony i znudzony po Kazi, w najgorszym tedy humorze przyjął Wolskich, których i bez tego nie cierpiał.
Stara już w przedpokoju rozpytała lokaja i miała minę ogara na tropie grubego zwierza.
Małe jej, tonące w tłuszczu oczki świdrowały twarz gospodarza.
— Cóż to, słyszę, młodzi państwo się rozjechali — rzekła słodziutko po przywitaniu i przedstawieniu narzeczonego. Ale prezes już się pohamował.
— Wyprawiłem Kazię do chorej krewnej. Zapewne dziś jutro wróci. Andrzej przed chwilą został wezwany do fabryki depeszą. Nowa maszyna jeszcze nie zupełnie normalnie funkcjonuje, a Markham nie technik.
Zwrócił się do narzeczonego z jakiemś banalnem pytaniem, zaczepił żartobliwie pannę i rozmowa poszła gładko. Narzeczony, typ podolskiego bałaguły, duży, tęgi, z byczym karkiem i głosem, mówił o burakach i cukrze, o kontraktach i jarmarkach; prezes udawał, że go to bardzo interesuje, ale w duchu myślał, że Wolska szpieguje i szpera i że ją trzeba ułagodzić sutym prezentem i powtarzał w duchu.
— Srebro, makaty, saski serwis, czy Mankielewicz? — Wreszcie, korzystając, że młoda para poszła oglądać jakiś obraz w drugim końcu salonu — spytał konfidencjonalnie.
Darujcie szczerość, ale radbym ofiarować jaką pamiątkę Jadzi na nowe gospodarstwo. Wiesz najlepiej, coby jej zrobiło przyjemność!
— Ale, cóż znowu! Każdy drobiazg będzie miły. Nie krępuj się niczem. Pan Bukowiecki ma dom świetnie urządzony, nic nie brak! No — nie idzie zatem, żebyśmy też dziecka nie zaopatrzyli we wszystko.
— Więc może srebro stołowe!
— Ach, to za wspaniałe. Cóż znowu!
— Załatwione! O srebro się już nie kłopoczcie.
— Dzięki, dzięki stokrotne! Jadzia się tak ucieszy, ona, dziecko — marzyła o kolczykach.
— Marzyła! Będzie je mieć! — uśmiechnął się prezes.
Wolska promieniała.
— Mój drogi. Jakżem wdzięczna.
— Dajże pokój, niema o czem mówić. No, a jakiż stan finansowy tego pana? Zasięgnęliście informacji?
— A jakże! Był przecie jego wuj i dowiadywaliśmy się przez znajomych. Bardzo porządna rodzina. Ma własny, rodowy majątek i duże dzierżawy.
— Ano, to chwała Bogu. Andrzej wziął też żonę bez posagu i trafił najszczęśliwiej.
Wzmiankę o „żonie bez posagu“ zatuszowała Wolska chrząknięciem, bo młodzi wrócili, ale prezes nie obstawał przy temacie, rozmowa stała się ogólna. Bukowiecki był oszołomiony Warszawą, przyszła teściowa już potrafiła go zawojować, patrzał jej w oczy, gdy miał odpowiadać, poza cukrem i burakami nie umiał mówić.
Po chwili zaczęto się żegnać. Prezes najsolenniej za syna, synowę i siebie obiecał obecność na weselu, zamieniono mnóstwo czułych słówek i wizyta była skończona.
Stary odetchnął. Stanął u okna i zamyślił się.
— Dwa tysiące rubli! — zamruczał. Jeśli baba za to nie będzie milczeć, to dla drugiej dostanie figę. I gdzie się ten nicpoń Andrzej podział? Jak na złość to urządził! No, może babie gębę zatkam! Widzę, że tego draba łudzą jakimś posagiem! Ładnie się, osioł, ubierze!
A tymczasem Wolska wróciła do domu, narzeczony, zbywszy pańszczyzny, ulotnił się do hotelu, kobiety zaczęły sejmować.
— Jakto? Sam prezes? A Andrzejowie? — pytały córki.
— Ona niby u rodziny! On niby w Grodzisku! — odpowiedziała, brwi wznosząc Jadzia.
— To podejrzane! — zabrzmiał chór.
— Bardzo! — rzekła stara. A szczególnie dlaczego? — Wiecie?
— No, no? Dlaczego? Zauważyła coś mama?
— Z miny starego — nie! To filut! Ale z jego postępowania! On — zanadto hojny!
— Jakto?
— Ano — Kostuni Dąbrowskiej dał raptem dwa dywany, Zosi Zwolińskiej pierścionek, a Jadzia, wiecie, co dostanie?
— Co? Co? — pytały pół ciekawie, pół zawistnie.
— Całe stołowe srebro i kolczyki.
Jadzia była czerwona z radości, tamte czerwone z zazdrości i żalu.
— Srebro i kolczyki! Mój Boże!
— To podejrzane! On się przymila do nas!
— Musi tam coś być — ale co?
— Dowiemy się! — odpowiedział chór.
W trzy dni potem wiedziały i wiedziało pół Warszawy, że Andrzej porzucił żonę i pojechał z panią Celiną zagranicę, w tydzień mówiono, że odesłał już przedtem żonę do rodziny, bo ją zastał u Radlicza na schadzce, gdy mu w pracowni pozowała, w stroju — żadnym...
A tymczasem na Marszałkowskiej prezes był wciąż sam.
Od Kazi otrzymał list, że babka umarła, a macocha ciężko zasłabła, w parę dni potem depeszą został wezwany do Górowa doktór Downar i wieści się urwały.
Co prawda, mniej to gryzło prezesa jak nieobecność syna. Gdy się przekonał, że go niema w fabryce, parę dni udawał swobodę, ale gdy się dowiedział, że pani Celina wyjechała i gdy Kołocki znowu go napadł o obraz Radlicza, stary postanowił rzecz wyjaśnić i posłał kartkę, prosząc malarza do siebie.
Radlicz stawił się natychmiast. Prezes się nim opiekował w szkołach, był mu jak krewny, zresztą myślał, że ujrzy Kazię.
Ale dom wiał pustką i chłodem, stary był chmurny i stękający.
— Powiedz mi, mój drogi, czy to być może, żeby Andrzej za tą starą awanturnicą poleciał?
Radlicz wobec troski starego poczuł wyrzuty sumienia i niebywałe postanowienie mówienia prawdy.
— Co znowu! To ona od niego uciekła!
Prezes nagle o dziesięć lat odmłodniał.
— Nie może być? Bajesz, byle mnie pocieszyć! Naprawdę go rzuciła? A on? Co?
— On desperuje. Chciał gonić i strzelać! Alem wyperswadował! Pojechał do Kijowa, żeby się orzeźwić!
— I tydzień tam siedzi! To nie może być! Albo łżesz, albo sam prawdy nie znasz!
— Że baba drapnęła, wiem, że on desperował, wiem, żem go wyprawił, by ludziom zeszedł z oczu, też wiem, a czy potem nie poleciał za nią, tego nie wiem!
Prezes znowu o dziesięć lat się zestarzał.
— Co teraz czynić! Warszawa się trzęsie od plotek. Czy ten człowiek ma sumienie! On mnie do grobu wpędzi! Naturalnie poleciał za nią, to jasne jak słońce. Szatan nie kobieta. Piekło ją porodziło na moje nieszczęście. A tu, na domiar złego, Kazia tam siedzi nad starą macochą! Wszystkie pozory przeciw niemu.
Radlicz, który plotkę sam stworzył, milczał.
Prezes począł chodzić po pokoju niespokojnie.
— Można oszaleć! Gdzież ta baba pojechała? Gdzie go szukać?
— Ona go nie chce! Żeby miał rozum i mnie słuchał, toby jej nie gonił! Teraz wróci wściekły.
— Albo ją przejedna, pogodzą się i znowu ją tu sprowadzi.
— Wątpię! Zna pan prezes zdanie: auf das Gewesene giebt der Jude nichts! To już przeszłość tylko.
W tej chwili rozległ się dzwonek w przedpokoju i zaraz głos, na który obydwa zerwali się.
— Kazia! Nareszcie! — zawołał prezes.
A tuż i ona stała już w gabinecie blada, mizerna, ze smutnym na licach uśmiechem.
Prezes z wybuchem radości począł ją ściskać i całować — wołając:
— Skądże? Jakim pociągiem! Boże, jak ty źle wyglądasz! Nigdy już cię więcej samej nie puszczę. Co tam słychać? Jak macocha?
— Źle! — odparła smutno. Jest i ojciec, i doktór Downar; poczciwy, nam towarzyszył. Ulokowaliśmy ją u niego w lecznicy. Zapewne będzie potrzebna operacja, przytem ma wadę serca! Bardzo źle!
Przywitała Radlicza, o Andrzeja nawet nie spytała, pewna, że jest w Grodzisku.
— A gdzież twój ojciec? — spytał prezes. A mała? Została w Górowie?
— Została. Ojciec musi za parę dni wracać. Będzie dojeżdżał. Dla małej trzeba dziś jeszcze wyszukać dobrą bonę. A tu macocha chce, żebym jej nie odstępowała. A ja, doprawdy, takam zmęczona, że ledwie stoję. Tatusiu, proszę o klucze, muszę w domu przedewszystkiem się rozejrzeć. Strasznie tu brudno i nieporządnie.
— Opamiętaj się, kobieto! — oburzył się prezes. — Spójrz, jak wyglądasz. Musisz odpocząć. Do macochy dziś nie pójdziesz. Po ojca twego zaraz idę.
— A ja bonę załatwię! — ofiarował się Radlicz. — Zobaczy pani, jak się na tem znam.
— Dziękuję panu. Nie bardzo ufam.
— Przekona się pani. Za godzinę przyślę tuzin do wyboru.
Pożegnał ich i wyszedł. Ona poczęła się krzątać po domu, a prezes za nią chodził, uszczęśliwiony, że wróciła, rad chorobie macochy, śmierci babki, potłuczonym lampom, zasuszonym kwiatom, molom w dywanach, opieszałości służby, wszystkiemu, co przebyła i zastała, byle jak najpóźniej spostrzegła nieobecność męża i spytała, gdzie jest!
Po godzinie maszyna domowego życia poczęła działać prawidłowo, służba poczuła rygor i władzę.
Kazia się przebrała, gdy zaczęły napływać naganiane przez Radlicza bony. I temu był rad prezes, chociaż i drażniło go to, że Kazia snać ani na chwilę nie pomyślała o mężu.
Nareszcie piątą kandydatkę wybrała i umówiwszy warunki i obowiązki, odprawiła do jutra.
Wtedy prezes rzekł:
— Wiesz, że Andrzeja niema?
— Widzę! Nigdy go o tej porze niema.
— Ale go i potem nie będzie. Wyjechał zagranicę.
— Tak? Na długo? — spytała obojętnie.
— Nie mógł określić dnia powrotu. Pojechał do Berlina w interesach fabryki.
Nie pytała więcej. Usiadła w fotelu, przymykając zmęczone bezsennością oczy.
— Trzeba iść! — szepnęła.
— Dokąd? Krokiem cię nie puszczę. Macocha pastwiła się nad tobą, zamęczała! Teraz niech sobie szuka opieki.
Otworzyła oczy.
— Była dla mnie zła, teraz jest chora śmiertelnie. Będę jej służyć jak córka. A ojciec!
Wstała, wyprostowała się, siłą woli otrząsając zmęczenie!
— Pójdę, tatusiu. Przyjdziemy z ojcem na obiad.
— Czekaj! — Utrapienie! To i ja pójdę z tobą.
Ubrał się, wyszli. Po drodze, gdy spotkali kilku znajomych, rzekł:
— Bo nie wiesz, co tu się stało! Gdyście tak oboje zniknęli z Warszawy, powstała plotka, żeście się rozeszli. Musimy się razem pokazywać.
Spojrzała uważniej na niego; zastanowiła się dopiero nad położeniem.
Tyle wrażeń innych miała w pamięci, tak się czuła jeszcze wśród trosk i wydarzeń górowskich, że z pewnym trudem wracała do stosunków swego domowego pożycia.
— Gdy Andrzej wróci, pokażemy się razem w teatrze — będzie znowu o nas cicho.
— Żebyż on rychło wrócił — westchnął prezes.
— Ojciec wątpi? Może on wcale za interesami fabryki nie pojechał nawet.
— A jeżeli? — spytał prezes zgnębiony.
— Brwi Kazi zbiegły się na sekundę.
— W takim razie nic nie pomoże, jeśli mnie z ojcem nawet będą widywać. Nie uratujemy opinji, gdy on o nią nie dba.
— Kaziu, ty to mówisz tak obojętnie, jakby to nie o ciebie chodziło.
— A czyż to o mnie chodzi? Cały świat wie, dzięki jego taktowi, że jestem żoną opuszczoną, zdradzoną, tolerowaną zaledwie. W niczem nie zmodyfikował swych kawalerskich zwyczajów. Robiłam, co mogłam, aby moje śmieszne i upokarzające położenie zamaskować, ale teraz nie widzę sposobu uratowania pozycji, gdy on, jak przypuszczam, wyjechał zagranicę z kochanką i zresztą nie widzę, co już więcej ludzie mogą na nas pleść jak dotychczas. Chciałabym tylko ukryć prawdę przed ojcem i myślę, że nawet lepiej, iż nas razem nie zobaczy.
— Ale ty nie wiesz wszystkiego, co tu się porobiło. Ta baba go rzuciła i wyjechała.
Ruszyła zlekka ramionami.
— A on za nią pogonił?
— Skąd wiesz.
— Domyślam się.
— Tak. Ten osioł myśli, że ją odzyska.
— Życzę tego z całego serca.
— Kaziu, to okropne, co mówisz. Więc ty nic, ani trochę nie dbasz o niego?
Zagryzła wargi, żeby nie rzec złego słowa, i odpowiedziała po chwili.
— Życzę, żeby z tamtą wrócił, bo jeśli ją straci, będzie się mścił na mnie. A doprawdy — dla ojca i dla nas, tatusiu, i dla siebie samej, by nie łamać mej przysięgi małżeńskiej, nie chciałabym, o, za nic nie chciałabym go znienawidzieć. A czuję, że gdy tamtą straci, już nie obojętną mu będę, ale nienawistną i on mnie również.
— A ja inną widzę przyszłość! On stamtąd wróci sam i uzdrowiony. Przejrzy, opamięta się, wyzwoli z pod opętania tej baby — i...
Prezes, upojony nadzieją, spojrzał na nią z uśmiechem, ale twarz młodej kobiety miała taki wyraz zgrozy i chłodu, że się przeraził.
— Kaziu, zlituj się, ty mu przecie wybaczysz, darujesz, będziesz dobrą dla niego. Ty tego nie uczynisz!
— Czego? — Odepchnąć męża, który raczy być łaskawym dla mnie. Cóż znowu! Alboż żonie to nawet wolno? Dajmy pokój tej kwestji, tatku. Niema o czem mówić. Będzie, jak on zechce!
Dojrzała troskę na jego twarzy, opamiętała się, przytuliła serdecznie do jego ramienia i rzekła głosem, pełnym łez:
— Tatusiu — proszę mieć dla mnie względy. Jestem strasznie zmęczona i zdenerwowana. Tydzień byłam nad konającą, tydzień z chorą macochą, straciłam moc i panowanie nad sobą. Muszę trochę wypocząć i opamiętać się. Doprawdy, jak się widzi chorobę i śmierć, nabiera się do życia pogardy i lekceważenia. Niech się tatuś nie troska i we mnie nie wątpi.
Ale prezes nie mógł odzyskać otuchy i dobrej nadziei; opadły go gromadą zgryzoty i troski.
Chwilę milczał, wreszcie rzekł:
— A ten Kołocki z tym obrazem?
— O tem nic nie wiem. Co za obraz?
— Radlicza, na którym ty jesteś sportretowana podobno. Muszę raz pójść na wystawę i zobaczyć, czy to prawda. Kołocki daje Radliczowi trzy tysiące, a ten sprzedać nie chce.
— Niech mu da pięć, ale co nam do tego targu?
— Licho wie, co plotą. Żeś pozowała Radliczowi. Jak Andrzej wróci, może być skandal.
Wzdrygnęła się ze wstrętem, spojrzała z bezmiernem obrzydzeniem po ludziach, zapełniających ulicę, po tej czarnej fali, spieszącej, zda się, zajętej, zaabsorbowanej, zapracowanej i rzekła:
— Niby mrowisko, a to tylko chmary żuków, szukających nawozu — dla biesiady! Czyż oni, doprawdy, nie mają własnych uciech i trosk, zajęć i celu wyższego. Ohydne!
Wzdrygnęła się raz jeszcze. Weszli w bramę lecznicy, zatrzymała się u drzwi schodów.
— Tatusiu, polecam wam ojca, — szepnęła smutno.
Szpanowski rozmawiał z doktorem Downarem w pokoju, poprzedzającym sypialnię chorej. Został z nimi Sanicki. Kazia przeszła do macochy.
— A jesteś przecie. Myślałam, że już ciebie nie zobaczę! — powitała ją grymaśnie chora.
— Zajrzałam na chwilę do domu i jestem na usługi. Jakże pani tu się czuje, bardzo droga zmęczyła! — odpowiedziała Kazia troskliwie.
— Pani, pani — zamruczała Szpanowska. — Jeśli nie z serca, to dla oka ludzkiego mogłabyś mnie matką nazywać! Ale ty teraz wielka pani, ja na twojej łasce! Ach, Boże! Cóż doktór mówi — źle ze mną?
— Nic nie mówi, żeby źle było. Niech się matka nie trwoży. Pojutrze będzie konsyljum, może po paru tygodniach wróci matka zdrowa do domu! Ja tu będę prawie ciągle. Bonę dla Zosi już mam, jutro ją wyprawię do Górowa! Nie trzeba się niepokoić, wszystko dobrze będzie.
— Jakaż ta bona? Masz jej świadectwa? Niech do mnie przyjdzie. Muszę ją widzieć.
— Będzie tu wieczorem. Świadectwa przyniosłam.
— Biedna Zosieńka! Biedny aniołeczek! Ach! Mój Boże! Za co mnie tak karzesz?
Zaczęła przeglądać świadectwa. Kazia krzątała się po pokoju; wszedł Szpanowski z Downarem.
— Ach, doktorze! Kiedy wy mnie stąd uwolnicie. Dziecko tam samo zostało! Ja nie mogę tu długo pozostać. Możeby dziś konsyljum! Niech wiem, co mnie czeka. Muszę wracać do domu!
— Dziś nawet ja pani nie będę egzaminował. Trzeba do jutra po podróży wypocząć. Pojutrze będzie nas trzech: kolega Morawski, Raps i ja. Wtedy zdecydujemy kurację. Ale niech szanowna pani nie liczy na tygodnie, ale na miesiące. Do tego przygotowuję zgóry.
— Miesiące! Ja nie chcę! Mówiliście w Górowie, że to potrwa może dziesięć dni. Dłużej nie zostanę.
— Mamy zatem dziesięć dni, więc dziś nie mamy o co się spierać. Przedewszystkiem spokój! Zaraz tu przyjdzie siostra Klara, której panią polecę w opiekę, żeby się pani nie nudziło.
— Siostra Klara? Dozorczyni? Kaziu, obiecałaś ty tu zostać!
— I zostanę, matko! — spojrzała pytająco na Downara.
— Pani Sanicka zostanie, o ile będzie mogła — odparł spokojnie. A siostra Klara będzie stale.
— Szpital! Śmierć! — jęknęła chora.
— Ależ, moja droga — wtrącił Szpanowski — będziemy bezustannie nad tobą czuwać. Nie irytuj się.
— Ale ty odjedziesz pojutrze, a ona wpadnie z łaski swojej na godzinę dziennie! Wywieźliście mnie tutaj, żeby się pozbyć kłopotu! O, ja was rozumiem! Zarznijcie mnie prędzej!
— Kaziu! — rozległ się z za drzwi głos prezesa.
— Wyszła. Słyszał wszystko, czerwony był z gniewu.
— Ja cię tu pięć minut więcej nie zostawię! Chodź!
— Nie, tatusiu! Zostanę do piątej, przyjdę na obiad. Proszę sobie iść i nie słuchać! Piętnaście lat byłam w takich warunkach w Górowie!
— Byłaś, ale nie będziesz!
Odprowadziła go w najbliższy kąt pokoju i rzekła:
— Mówił ojciec z doktorem Downarem? Wie ojciec, że dla niej niema wyzdrowienia. Chyba cud! Żyć będzie może ledwie tygodnie, a ja może długie lata. Proszę mnie tu zostawić. Jej dogodzę, a sama przejdę bardzo dla mnie na przyszłe lata użyteczną szkołę cierpliwości i znoszenia spokojnie prześladowania!
Pocałowała go i pozostawiła zakłopotanego.
Zrozumiał, do czego czyniła aluzję i posępnie zamyślony poszedł do domu.
Po chwili wyszedł z lecznicy doktór Downar i ruszył również ku domowi.
Wyjechał był przed czterema dniami i chociaż wrócił rano, dzień cały spędził na mieście, nie kwapiąc się do rodzinnego ogniska i teraz się nie kwapił, myśląc w dalszym ciągu o jutrzejszych zajęciach, wizytach, interesach, których się zapas nagromadził przez ciąg jego nieobecności.
Szedł zamyślony, nareszcie obejrzał się i spostrzegł, że zamiast na Marszałkowskiej, był na Smolnej.
Zamruczał coś: stanął i skręcił w bramę. Stróż mu się ukłonił.
— Stara jest na górze? — spytał.
— Jest, proszę pana, ale tu onegdaj jakaś pani pytała o pana.
— No i co?
— Ano nic — powiedziałem, że pan tu nie mieszka, ale bywa — i poszła sobie.
— Jakaż to pani?
— Taka chuda, z dużym nosem.
— W czarnej rotundzie?
— Tak, tak.
Downar nic więcej nie rzekł, wszedł na schody.
— Wściekła się, czy co? — zamruczał do siebie, otwierając kluczem zatrzask w drzwiach na pierwszem piętrze. Wszedł do ciemnego przedpokoju, zatrzasnął drzwi. Po kwadransie wyszedł zpowrotem na ulicę, zawołał na dorożkę i kazał się wieźć do domu. Miał minę jeszcze bardziej zamyśloną jak przedtem.
Zadzwonił i rzekł do lokaja:
— Światło do gabinetu.
Rozebrał się powoli, nasłuchując ostry, krzykliwy głos kobiecy, rozlegający się w głębi mieszkania, w sporze z kucharką widocznie.
Wszedł do swego gabinetu, gdzie tymczasem lokaj zapalił lampę i usiadł przy biurze, na którem piętrzył się stos listów, zaległych z czterech dni. Zaledwie odczytał pierwszy, krzykliwy głos zbliżył się do drzwi, bezustannie burcząc na służbę i do pokoju weszła kapłanka domowego ogniska.
— Cóż to, nie raczysz się ze mną nawet przywitać — zaskrzeczała od progu.
— Dobry wieczór! — rzekł flegmatycznie Downar. — Słyszałem, że masz jakąś scenę z Franciszką, nie chciałem przerywać. Mam, jak widzisz, masę zaległej roboty.
— Kiedyś wrócił? — spytała tonem sędziego śledczego.
— Dziś.
— Cztery dni byłeś tam. Dali ci tysiąc rubli?
— Przywieźliśmy chorą do lecznicy.
— To inny interes, ale za te cztery dni ileś dostał?
— Nic! — mruknął, biorąc się do odpowiedzi na list.
— Jakto nic? Kłamiesz.
Ruszył tylko ramionami i pisał.
— Ja się dowiem! Wszystkiego się dowiem, jak już wiele wiem. A tu tymczasem straciłeś lekko kilkaset rubli. — Goldmark miał atak, trzy razy byli od hrabiny Pelagji.
— Ano — trudno, nie mogę być tu i tam jednocześnie.
— A powiedz mi, co to za figura?
— Kto?
— Ano, jakiś twój rodak z pod Smorgoń, co tu wlazł wczoraj w kaloszach do salonu i zostawił tę kartkę.
Rzuciła mu na biuro bilet wizytowy: Florjan Sopoćko, a pod tem kilka słów ołówkiem.
Downał spojrzał, przeczytał i włożył bilet do kieszeni.
— No, i czego ta dzicz chce? — spytała pani. Pewnie wsparcia.
— Sopoćko! To miljoner!
— Mógłby za swe miljony być bardziej do ludzi podobny! No — ale to prawda — Sopoćko! Żeby Litwin stał się do ludzi podobny, straciłby w swych oczach całą wartość.
Downar milczał. Twarz jego nie zdradzała żadnego wrażenia, tylko sztywniała, kamieniała, zda się. Stojąca za nim kobieta nie badała zresztą wrażenia, jakie sprawia, była zajęta sobą.
— Była też Boufałowa dzisiaj, ale że koniecznie chciała z tobą się widzieć — udałam, że nie wiem, po co przyszła.
— Było dać trzydzieści rubli. Wiesz przecie, że się im miesięcznie należą!
— Po pierwsze: nie należą się, ale z łaski dostają. Po drugie: trochę mi za wiele tych twoich ubogich krewnych zagląda do kieszeni. Zresztą mogła mnie poprosić. Fanaberja!
Dzwonek w przedpokoju. Pani wyjrzała.
— Od doktora Morawskiego, bardzo pilne! — rzekł zdyszany głos.
Downar wziął z rąk żony kartkę.
— To o Goldmarku! — szepnęła, zaglądając mu przez ramię ciekawie.
Wtem na schodach, potem w przedpokoju rozległy się kroki i szlochanie dziecka, potem głos służącego.
— Czego tu, mała! Wynoś się.
— Do pana doktora przysłała mamusia! Tatuś się zarznął w fabryce, juści kona. Ola Boga! Mamusia leży, wczoraj siostrzyczka się urodziła. O, Jezu! Mamusia z łóżka się zwlekła i nie może wstać, tatko we krwi. O Jezu! Żeby pan doktór zaraz przyszedł!
Zaczęła mówić w przedpokoju, skończyła za drzwiami, bo ją lokaj usunął. Downar wyszedł z gabinetu, spojrzał na wygalowanego lokaja Goldmarka, wziął palto i kapelusz.
— Idę! — rzekł krótko.
— Spiesz się, spiesz! Możesz nie zastać! — mówiła żywo żona.
— I pewnie, że nie zastanę! — odparł.
Wrócił do gabinetu, wziął z szafy gruby pugilares z narzędziami. Śledziła go.
— Poco pociągasz za sobą ten cały kram? Tam nie będzie operacji żadnej. Spiesz się! Czy cię czekać z obiadem?
— Nie czekaj, albo, jak chcesz! — odparł, wychodząc.
Lokaj Goldmarka szedł za nim, na schodach skulona siedziała dziewczynka, cała otulona starym szalem, zerwała się na skrzyp drzwi i rzuciła się do jego rąk.
— Cicho, chodź ze mną! — rzekł szeptem.
Gdy byli już w bramie, zwrócił się do lokaja:
Powiedz doktorowi Morawskiemu, że będę za godzinę.
Wyszedł na ulicę, skinął na dorożkę.
— Siadaj, mała, i prowadź!
Dorożka potoczyła się na Solec.
W trzy godziny potem Downar wrócił.
Żona przyszła zaraz do gabinetu i zastała go, jak mył ręce.
— Gdzieś ty mógł tak obielić surdut? zdziwiła się. Cóż, żyje?
— Kto?
— Któżby? Goldmark?
— Jużem go nie zastał.
— Boś po swojemu się zbierał. Naturalnie nic ci nie dali. Ile ty tysięcy tracisz przez swą obrzydliwą litewską powolność! Nigdy niczego się nie dorobisz. Takie szczęście mając, inny miljonyby zebrał, a my co mamy?
— Na jeden obiad mamy, a dwóch nie zjemy — odparł spokojnie. Goldmarka nie było sposobu uratować. Poco się było spieszyć do trupa!
— Logika człowieka bez ambicji. I co ci ludzie widzą w tobie? Ładniebyś wyglądał bez mojej opieki! No, ale masz mnie, nie dam ci zginąć!
Raczyła rozchmurzyć oblicze i poklepała go łaskawie po ramieniu.
— Wiesz, mam niespodziankę dla ciebie. Zgadnij.
— Może obiad, bom głodny.
— Jest i obiad, i jest kamieniczka. Ta, wiesz, com targowała na Żórawiej.
— Kupiłaś? Ano, to dobrze. Ale obiad pilniejszy.
Zbliżył się do światła, chwyciła go za rękę.
— Skąd ty masz krew na mankietach?
Downar cofnął żywo rękę, spojrzał i odparł.
— Albo ja wiem? Trzeba się przebrać. Janie!
Wyszedł do sypialni. Na szarą, zawiędłą twarz Downarowej wystąpił rumieniec, rzuciła się do biurka, otworzyła pugilares z narzędziami.
— Był jeszcze gdzieś przed Goldmarkiem. Dlatego się spóźnił! On mnie okrada, to prawda, co gadają Wolskie, ma kochankę!
Przeciętna żona zrobiłaby scenę z wtórem płaczu, spazmów, ale Downarowej pożycie składało się z bezustannych wymysłów i gderania i Downar do tego tak nawykł, jak do śpiewu kanarka i terkotania zegara, nie czyniło to już na nim żadnego wrażenia. Miała inny sposób, by go wyprowadzić ze spokoju.
Gdy po chwili przyszedł do jadalni, zastał żonę, prezydującą u stołu w głuchem milczeniu. Zajął swe miejsce, spojrzał napuste naprzeciw siebie nakrycie i spytał:
— A gdzież Stefan?
— Był to krewny pani, student, który u nich się stołował i mieszkał.
Nie było odpowiedzi, tylko wzgardliwe ruszenie ramion.
Downar spojrzał na żonę i zrozumiał, że czeka go niełaska długa, że nie otrzyma odpowiedzi na najbardziej ważne i na najprostsze pytania i trwać to będzie, dopóki jej nie przebłaga. Przez cały zaś ciąg tej pokuty złość swoją będzie wywierać na służbie, w domu powstanie wojna, sroższa niż zwykle, a w rezultacie kucharka, młodsza i lokaj poproszą o uwolnienie od obowiązków.
Wszystko to stanęło w myśli Downara i dało zupie smak żółci; przestał jeść.
Przy pieczeni wybuchła scena z Janem, który nie nagrzał do baraniny talerzy; wskutek tego zabrano baraninę i talerze do kuchni.
Milczeli oboje, obiad się przeciągał, nareszcie gdy pani sama odebrała z rąk lokaja kompot i wymyślając kucharce, poszła z nim do kuchni, Downar serwetę rzucił i głodny poszedł do gabinetu.
To jedno wiedział, że pracować może spokojnie, żona nie raczy go odwiedzić.
Czytał, pisał, i tak się wreszcie w zajęciu zatopił, że przesiedział do dwunastej.
Wtedy posłyszał złowrogie mruczenie w sypialni, potrącanie sprzętów, wreszcie trzaśnięcie drzwi i zgrzyt klucza w zamku. To znaczyło, że będzie spać w gabinecie na otomanie.
Podniósł oczy, popatrzał na te drzwi, pomyślał chwilę, potem głową potrząsnął kilkakroć ruchem powolnym niedźwiedzia, któremu pszczoły zaplączą się w kudły i syczą! I znowu pochylił głowę nad jakąś rozprawą, którą pisał do druku.
I zdawało się, że ten człowiek jest zupełnie nieczuły, a on był tylko tak bardzo silny!
Nazajutrz, jak zwykle, wychodząc o dziewiątej, spotkał na schodach Kazię. Teraz już się znali dobrze i rozmawiali.
— Nie zaspała pani! — rzekł.
— Nie, ale zamiast na mszę, idę wprost do lecznicy i stracha mam.
— Niełaskawego przyjęcia. Ano, to pójdę z panią. Będzie raźniej.
— Dziękuję. Naturalnie, że z profesorem poszłabym wszędzie odważnie!
— Ale ja darmo nie służę. Musi mi pani oddać przysługę także. Zostanę w lecznicy, a pani tymczasem pojedzie na Solec 17 i wyszuka w suterenie robotnika Wieczorka. Wczoraj go opatrzyłem, odwiedzę jutro, dziś nie mogę, ale tam jest siedmioro dzieci, najmłodsze ma dwa dni, najstarsze dwanaście lat.
— Już wiem, rozumiem i załatwię, co da się.
Weszli do lecznicy. Zły humor i rozdrażnienie Szpanowskiej ułagodziło się przy pierwszych słowach Downara. Został przy niej i zastała go jeszcze Kazia, gdy wróciła z Solca. Zdała mu w paru słowach sprawę z polecenia i zajęła swe miejsce przy chorej. W południe odbyło się konsyljum, zdecydowano operację za tydzień. Szpanowski został u żony, Kazia uwolniła się, by załatwić zaległe interesa.
Wstąpiła po drodze do Ocieskiej. Zastała artystkę, sprzątającą w pracowni. Na stalugach stało puste płótno, na którem wycierała z farby pendzle, pisząc fantastycznie:
Hans Huk Klauber, lass molen stolm
— Co to znaczy? — spytała z uśmiechem Kazia.
— To znaczy, Hans, przestań już malować. Spełniam, bo jadę w świat!
— Dokąd?
— Do słońca.
— Na długo?
— Ha — albo ja wiem! Nie cierpię wiedzieć, co będzie, ile będzie! Nie jadłam nigdy w życiu obiadu, który sama dysponowałam. Ale chyba znowu do tej przeklętej Warszawy wrócę!
Cisnęła pendzle na stół.
— A pani gdzie była przez ten czas?
— U ojca. Grzebałam umarłych, doglądałam chorych. Mam ciężkie zmartwienie. Macocha leży w lecznicy Downara, było dziś konsyljum, będzie operacja i prawdopodobnie zły koniec. Muszę nad nią siedzieć, myślałam, że panią uproszę o pomoc w moich pracach z panią Ramszycową. Boję się u niej pokazać, dwa tygodnie opuściłam.
— Ładnieby wyszli pani protegowani na mojej opiece. Widziała pani „Wrzos“ Radlicza?
— Nie.
Ocieska się roześmiała.
— Kapitalne. Prawdziwe „article de Varsovie“. Toć przecie pani mu do tego pozowała.
— Ja?
— I za to mąż panią odesłał do rodziny i rozpoczął „kroki rozwodowe“. Przecie to fakt! I Radlicz spoliczkował za panią Kołockiego i mają się pojedynkować. Nie wie pani, skądże pani wraca?
— Wracam od natury i Boga, ze wsi. Nic nie wiem o błocie i ludziach.
Zbladła, zamyśliła się, przesunęła ręką po czole i uśmiechnęła się z przymusem.
— Co robić! Królestwa niebieskiego mi nie odbiorą.
— Radlicz jest osioł — mruknęła Ocieska. — Mówiłam mu: było sportretować grubą Rozenblatową. Żydyby ci dali tysiące i każdy rozsądny człowiek uwierzyłby, że ta ci pozowała. A tak sławy dużo nie zbierzesz, a gnaty ci słusznie przetrącą! Swoją drogą hultaj dał śliczny obrazek.
— Więc pani wyjeżdża — szepnęła smutno Kazia.
— Oj — osobliwość. Prawie wierzę, że mnie ktoś żałuje! — zaśmiała się szyderczo Ocieska.
— Niech pani wierzy. Będzie mi bardzo źle temi czasy, jeszcze gorzej bez pani niefrasobliwej filozofji. Zazdroszczę jej pani!
— Niestety, nie zaszczepić jej, a szkoda, bo z nią bardzo dobrze żyć. Powiadają jedni, że wszystko poznać, to wszystko wybaczyć. To dla pani napisane, na tem pani skończy życiową walkę.
— A pani zdanie?
— Moje osobiste: wszystko poznać, to nic nie chcieć! Z tem mi dopiero dobrze.
Kazia się uśmiechnęła.
— Myślę, że mnie sądzono: dużo chcieć, a nic nie poznać i nic nie mieć! Więc z wiosną wróci pani? Proszę o słowo wieści.
— Dobrze. Napiszę, a pani niech na duchu nie upada. Wszystko minie. To jad szczęścia, a wino utrapienia. A zresztą: wszystko głupstwo.
Uścisnęły sobie dłonie.
„Wszystko głupstwo“ — powtarzała w myśli, idąc, wzburzona tem, co usłyszała, zaniepokojona, pomimo spokoju sumienia.
Ale nie mogła przejąć się niefrasobliwością Ocieskiej. Wrzał w niej bunt na los, na ludzi, na samą siebie i głuche przekonanie, że pokierowała swem życiem fałszywie, poświęciła się napróżno, ni sobie, ni innym nie dała nietylko szczęścia, ale nawet spokoju. Czuła się słabą, niezdolną do dalszej walki, zniechęconą do obowiązków, obcą i wrogą w tem mnóstwie ludzi, w tem nienawistnem otoczeniu i biedną i smutną i samą!
Nie była w humorze załatwienia interesów i sprawunków, a chciała bodaj zobaczyć jedną życzliwą duszę, poszła tedy do Tuni.
Po drodze spotkała starą Markhamową. Wydało się jej, że powitanie było chłodniejsze niż zwykle, a oczy matrony patrzały na nią krytycznie. Spotkała dwie Wolskie; uśmiechnęły się dziwnie na jej widok i coś do siebie szepnęły, skinąwszy jej tylko głową.
Tunia dziwnym trafem sama w domu, przyjęła ją okrzykiem:
— Bój się Boga. Co się dzieje z tobą? Nie wiesz, co się tu dzieje? Ładnieś się skompromitowała!
— Ja? Czem?
— Ano — Andrzej z Celiną zagranicą.
— I to ma być moja kompromitacja?
— A czyjaż! Tyś winna i słusznie będziesz cierpieć. Mówiłam ci! To wstyd, to hańba, żeby mąż robił taki skandal! Jak ty teraz ludziom oczy pokażesz? W pół roku po ślubie rzuca cię dla starej awanturnicy. Pfu! Jabym umarła ze wstydu! Być pośmiewiskiem!
Kazia słuchała w milczeniu. Rysy jej tężały w jakiś wyraz tępego uporu i zaciętości. Tunia zaś wyładowywała długo zbieraną żółć. Serdecznie lubiła dawną koleżankę, ale tak były odrębne! Odczuła gorąco jej „nieszczęście“, jak nazywała, kłóciła się o nią zajadle ze znajomemi, teraz całą duszą pragnęła ją uratować.
— Nie rozumiem doprawdy ciebie. Nie masz odrobiny ambicji. Młoda jesteś, ładna, elegancka i nie skokietować rodzonego męża! W twoim wieku zajmować się dobroczynnością, fach sobie z tego zrobić. Kto temu uwierzy! Naturalnie, twoje latania po różnych dziurach Powiśla to ci zrobiły, że posądzają, iż miewasz schadzki. Nikt nie uwierzy także, że bywasz u Ocieskiej, gdy Radlicz ma w tejże kamienicy pracownię i wystawia obraz z twoim portretem. Co wolno Ramszycowej, to nie wolno tobie. Zlituj się, toć opowiadają, że bywasz w szpitalu św. Łazarza. Już nie wiem, co jeszcze wymyślą na ciebie za bezeceństwa! Czyś zwarjowała? Masz dom, stanowisko tak piękne, stosunki z całym światem, młodego męża, notabene, ślicznego chłopca, i to wszystko depcesz, lekceważysz, opuszczasz — i poco! Doprawdy nie chcesz być szczęśliwa, chcesz zginąć! Żebym cię nie znała, jak znam, myślałabym istotnie, że jesteś kobietą bez czci i wiary, ale ty jesteś bez serca i nie rozumiesz, co czynisz! A teraz co będzie? Co myślisz postanowić? Według mnie, powinnaś natychmiast wyjechać do ojca i zagrozić mężowi rozwodem. To go opamięta! Tak, jak rzeczy stoją, nie możesz ludziom się pokazywać.
Tunia raz pierwszy spojrzała na nią uważnie i skamieniała. Kazia się śmiała! Nie był to wesoły śmiech, ale ironiczny, podczas gdy oczy były zimne i twarde i złe.
Tak, Kazia czuła, że robi się złą i zaciętą.
— Czy mam wyjechać odrazu z Radliczem, czy sama? — spytała zmienionym głosem.
Tunia się obraziła.
— Jeśli tak przyjmujesz moje serdeczne rady, możemy więcej o tem nie mówić! — rzekła, a zadarty jej nosek rozdymał się oburzeniem.
Kazia zapatrzyła się w szary, dymny szmatek zimowego nieba i milczała. Czuła, że coby powiedziała, Tunia ani jej zrozumie, ani uzna, ale jej żal było tak się rozstać z jedyną życzliwą sobie duszą.
— Przepraszam cię — szepnęła. — Jestem bezmiernie rozdrażniona! — i wyciągnęła do niej rękę.
Tunia nie umiała długo się dąsać. Nosek się jeszcze rozdymał, ale już wolniej.
— No, pewnie, jesteś w okropnem położeniu. Jabym nie przeżyła chyba takiego upokorzenia. Ale trzeba myśleć o ratunku.
— To trudno! — rzekła poważnie Kazia. — Na to trzeba inną być, niż jestem, inaczej czuć i myśleć. Trzeba przytem mieć dom i rodzinę, by do niej wrócić, i trzeba ojcu wszystko wyznać, a ja tego nie uczynię. Muszę milczeć i cierpieć i tu pozostać pod pręgierzem opinji!
Opowiedziała chorobę macochy, katastrofę, która wisi nad ojcem, konieczność ukrywania przed nim prawdy.
Tunia się zamyśliła.
— Istotnie komplikacja straszna. Ale przynajmniej rozmów się z teściem. Niech on wpłynie na syna. Tego trzeba opamiętać, niech wraca. Ludzie ścichną, gdy zobaczą cię pod męską opieką. Ach, dałabym ja mu, dała, tobą będąc. Dziesiątemuby zakazał urządzać takie fugi. Ale ta kobieta ma w sobie jakiś szalony urok! Doprawdy, uczyć się od niej, jak się mężczyzn trzyma. Ja jej zazdroszczę tej sztuki, czy tego czaru.
W ruchliwym mózgu Tuni myśl zbiegła na tory miłości, rozchmurzyła się zupełnie.
— Wiesz, nie uwierzysz, ale i ja miałam z Julkiem przejście. Dowiaduję się, naturalnie przez mamę Wolską, że ma kochankę. Przeraziłam się, obejrzałam, że go zaniedbywałam i naturalnie błąd mój zaraz naprawiłam. Mieliśmy drugą edycję miodowych miesięcy.
— Za to, że cię zdradził?
— Ano, cóż robić? Tem się mężów trzyma, moja droga. Muchy na ocet się nie biorą! Ty musisz ze swoim nie mieć odrobiny taktu i sprytu. Powtarzam, twoja wina tylko!
— Zapewne — uczucia mu nie obiecywałam i nie dałam.
— To bardzo źle, bo to i błąd, i grzech. Zresztą, jak ty możesz tak żyć bez miłości? Rybią masz krew, czy co?
Zaśmiała się tym śmiechem i spojrzeniem, chcąc wywołać zwierzenie. Kazi skronie pokrył rumieniec, ale odpowiedziała spokojnie:
— Myślę, że nie doznam tych wrażeń. Nie umiem widocznie kochać i nie pragnę! Jestem kaleka! Uśmiechnęła się smutnie i znowu się zapatrzyła w szary, dymny szmatek nieba.
Dzwonek w przedpokoju spłoszył Tunię, spojrzała na zegarek.
— Rany Boskie, miałam o trzeciej być u krawcowej.
Kazia pożegnała ją i poszła do domu.
Prezes spotkał ją na schodach, zmieniony na twarzy, zdyszany z pośpiechu.
— Chciałem cię szukać. Depesza od Andrzeja! — mówił urywanym głosem, wracając z nią na górę.
— Wraca? — spytała krótko.
— Gdzież tam! Chory leży w Hamburgu. Nie mam pojęcia, co robić! Awantura.
— Trzeba spytać, co mu jest i co mu potrzeba — odparła spokojnie, biorąc do rąk depeszę. No, groźnego nic niema: „Zatrzymany niezdrowiem“.
— Możeby pojechać tam! — bąknął stary. Niezdrowie to podejrzane, a może miał pojedynek, jest ranny? Głowę tracę, ten człowiek do grobu mnie wpędzi!
— Przedewszystkiem wysłać depeszę z zapytaniem. Niech tatko pisze, zaraz Józefa poślę.
— Pójdę sam, bo mam po drodze interes. Ojciec twój zaraz będzie na obiedzie. Zaczekajcie na mnie.
Kazia zajęła się domem i obiadem i swobodnie powitała ojca, ale Szpanowski chmurny był, i zatrzymał ją, kładąc rękę na głowie i badawczo patrząc w oczy.
— Słuchajno, co się tu u was dzieje?
— Co takiego?
— Ty coś przede mną ukrywasz. Gdzie Andrzej?
— Zagranicą. Dziś była depesza, że się parę dni opóźni, bo niezdrów. Czy ojcu tak pilno go ujrzeć? — zaśmiała się.
Szpanowski usiadł ciężko w fotelu i milczał długą chwilę.
— Wiesz, że babcia Boguska zapisała ci w testamencie swój folwarczek, jeśli Stach nie żyje. Trzeba podać ogłoszenie we wszystkich pismach, może wreszcie jaka wieść o nim będzie. Człowiek nie może tak zginąć. Tymczasem będę tą ziemią zarządzać dla niego.
Nic nie odpowiedziała, a on po chwili znowu zaczął:
— Żebym mógł był przyszłość przewidzieć zeszłej wiosny. Pocom ja cię tu dał? To nie dla ciebie świat i ludzie, a tam bez ciebie jakże mi pusto!
— Zabierze mnie tatuś może znowu!
— Wróciłabyś?
— O, Boże! — choć dzisiaj! — wyrwało jej się nieopatrznie.
Podniósł oczy.
— Widzisz, żem ci szczęścia nie dał.
Obejrzała się.
— Nie. Tak źle mi nie jest. Jeszcze mi za wsią tęskno, jeszczem się tu nie zżyła, ale to przejdzie zczasem. Owszem, dobrze mi, przywyknę! Tatuś tu zostanie czas jakiś.} Myślę, że możeby lepiej było Zosię tu sprowadzić. Matce byłoby to miłe i o dziecko bylibyśmy wszyscy spokojniejsi.
Mówiła prędko, żywo, chcąc go zająć czemś innem, skierować na inny tor rozmowę.
— Muszę zostać! — rzekł ponuro Szpanowski. — Nie mam żadnej dobrej nadziei, wiem, że wrócę z trumną. Dziecko warto sprowadzić, ale jak?
— Poślę po nie pewną porządną kobietę, którą znam i mogę zaufać. We dwie z boną dadzą radę.
— Dziękuję ci. Ja bo jestem odurzony tem wszystkiem. Słońca nie wielem miał w życiu, ale teraz listopadowe niebo mam w duszy. Ano, trudno, praca została na pociechę.
Otrząsnął się siłą woli z apatji, wyprostował się i począł rozpytywać o fabrykę w Grodzisku, o stosunki, o jej życie. Na tem ich zastał prezes i z rozczuleniem spojrzał na Kazię.
— Mówię ci, jakem po niej tęsknił przez te dwa tygodnie, było nie do wytrzymania.
— Czuję kadzidło i zmykam! — rzekła z uśmiechem, wychodząc do jadalni.
— Józefie, ktoś dzwoni. Powiesz, że obiad! — rzuciła do lokaja.
Ale służący wrócił po chwili i — rzekł:
— To pan Radlicz. Jest w gabinecie pana i prosi, żeby pani raczyła przyjąć.
Rzuciła głową, zawahała się, wreszcie wyszła.
Radlicz czekał z kapeluszem w ręku.
— Otrzymałem depeszę od Andrzeja. Wzywa mnie do siebie natychmiast — rzekł zcicha.
— Więc co? — spytała zimno.
— Chciałem panią uspokoić, że nic strasznego i spytać, czy powiedzieć prezesowi. Miał pojedynek i ranny.
— Naturalnie, powinien pan ojcu powiedzieć. Przecie jutro będą o tem wiedziały wszystkie gazety.
— Nie ode mnie, może pani być pewna.
— Popatrzała na niego.
— Pewna nie jestem. Zresztą może! Może pan ma dość tego, w co mnie zaplątał.
— Ja? Panią?
— Ano, sprawa z obrazem, plotki, żem pozowała panu; historje z Kołockim.
— Że panią kocham, wie pani, że mi nie potrzeba patrzeć na panią, by mieć ją zawsze przed oczami, wiem ja, a sprawa z Kołockim — jaka? — że on chce kupić coś, czego nie mam na sprzedaż. Widziała pani obraz?
— Nie, mam dość słuchania o nim.
— Niech pani go zobaczy. Pozować do takiego tematu mogą nawet westalki. Zresztą nikt na świecie, nawet pani, nie może mi zabronić kochać.
Zmarszczyła brwi.
— Mówił mi to pan i otrzymał odpowiedź. Czy mam powtórzyć.
— Nie — pamiętam i dziękuję pani. Miłość z wzajemnością kończy się przesytem, a taka, jak moja dla pani, jest natchnieniem. Owszem, bardzom pani wdzięczny za odprawę. Nigdym tak dobrze nie pracował.
Mówił swobodnie, lekko.
— Nawet gdybym usłyszał od pani dobre słowo, miałbym zawód. Popsułby się ideał, jakby mi kto alpejskie szarotki podał na jarzynę. Wracając do rzeczy, jadę tedy do Hamburga i przywiozę pani sakramentalną własność i urzędową miłość. W salonie ktoś jest, wolę tutaj rozmówić się z prezesem.
— Zaraz go tu przyślę. Żegnam pana.
Skłonił się sztywnie. Spojrzała nań i rzekła:
— Niech pan ten obraz z wystawy usunie. Chcę wierzyć, że pan się na mnie w ten sposób mścić nie chce. Nie o mnie tu chodzi, plotka już poszła, ale ojciec mój nic nie wie jeszcze.
Skłonił się znowu w milczeniu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.