Wrzos/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nazajutrz stary Sanicki, przyszedłszy na obiad, zastał Kazię rozpromienioną. Układała kwiaty na stole i poczęła mu opowiadać wesoło:
— Będzie miał ojciec teraz spokój ze mną. Znalazłam zajęcie. Ach, jaka ona sympatyczna ta Ramszycowa, co za energja i siła! Nie będę próżnowała! Jakie szczęście! Od jedenastej do trzeciej codzień będziemy pracowały!
— Cóż, Radlicza nie spotkałaś na spacerze?
— Nie. On ani myślał o tem!
— No, no! Ostrożnie!
— Z czem? — zaśmiała się.
— Zanadto się zaczynasz podobać!
— Ja? Mnie nikt! — odparła ruszając ramionami. — Oprócz ojca naturalnie — dodała, pokazując ząbki w uśmiechu. — O, ojca to muszę zbałamucić koniecznie!
Spojrzała nań serdecznie i nagle twarz jej jakby zastygła, promień w oczach zgasł, cofnęła się, rzuciła wzrokiem na stół i pocisnęła elektryczny dzwonek.
— Józefie, obiad! — rozkazała służącemu.
Andrzej wszedł do pokoju...

∗             ∗

Codzień rano, gdy dom jeszcze spał, Kazia chodziła na mszę do św. Krzyża i codzień spotykała na schodach barczystego, szpakowatego mężczyznę, który jej się grzecznie z drogi usuwał, schodził za nią aż do bramy, tam wsiadał w pierwszą lepszą dorożkę i ginął jej z oczu. Tak regularnie codzień były te spotkania, że go znała doskonale, i wreszcie raz przy śniadaniu spytała teścia:
— Kto to jest ten gruby pan, co go widuję codzień rano na schodach? Mieszka nad nami.
— Taki z brodą? — To doktór Downar zapewne.
— Ten sławny?
— A ten.
— Tak niepocześnie wygląda!
— Rano się od żony wynosi! — ozwał się Andrzej, nie podnosząc od gazety oczu.
— A to się dobrali! — uśmiechnął się prezes.
— Poco się żenił, osieł! — mruknął Andrzej.
— Ma złą żonę? — spytała Kazia teścia, jakby nie słyszała uwagi męża.
— Jędza baba, skąpa, chciwa; cierpieć jej nie mogę. Downar sam to zacności człowiek, no i powaga naukowa, genjalny chirurg i diagnostyk. Zresztą jeden z tych rzadkich, którzy nie dla chleba i karjery, ale z powołania i zamiłowania leczą. Gdyby nie żona, byłby w nędzy, ale szczęśliwy, że ją ma, więc są bogaci, ale on osiwiał, choć ma ledwie lat czterdzieści. Trzeba, żebyście do nich poszli z wizytą, jak się raz na to zbierzecie.
— Nic pilnego! — mruknął Andrzej, wstając, i wyszedł.
— Ten się z dniem każdym robi nieznośniejszym — wybuchnął stary Sanicki. — Będę musiał się z nim na serjo rozmówić.
— Tatku, nie gniewać się! — skoczyła do niego i objęła pieszczotliwie za głowę. — Trzeba mu wybaczyć, nie wymagać nic, nie uważać na humory. Zczasem się uspokoi, musi mieć jakieś zmartwienie, a tatko wie, że mu w domu nie miło! Niechże ma spokój chociażby.
— Ale on co słowo tobie ubliża! Ja tego nie ścierpię!
— Ale ja ścierpię. Uczciwie mnie uprzedził, co mnie czeka w pożyciu; jeślim pomimo to wyszła za niego, moja rzecz jest przystosować się do warunków. — Doprawdy, tatku, mnie to nie boli już nawet. Byle był inny, gdy nas kiedy ojciec mój odwiedzi, to żadnego żalu mieć nie będę. Niech się tatko tem nie irytuje: są gorsze położenia i domowe stosunki; ja sama cięższe przeszłam. Nigdy, nigdy narzekać nie będę. Mam pracę teraz i tatko mnie kocha — prawda? No, to i dobrze!
Ucałowała go w czoło, a stary, rozczulony, patrzał na nią serdecznie i już się uśmiechał.
— Osieł jest, głupiec, ślepiec! Mieć takie śliczne stworzenie swoje i latać za starą awanturnicą — mruczał. — Bóg mu za karę rozum odebrał! Moje śliczne dziecko, córuchno kochana, możebyś chciała gdzie pojechać, zabawić się, rozerwać? A może dziecko chce co kupić, nigdy nie wspomina o groszach. Może ci mało trzysta rubli miesięcznie — powiedz?
— Tatko żartuje, a toć mi na dwa wystarczy, a chyba źle was nie żywię. Nawet pan Andrzej nie zrobił o to sceny.
— Ależ dogadzasz i nawet psujesz. Dawniej uciekałem od obiadów w domu, a teraz nawet na proszone występy nie rad chodzę. A tej służby, która mi truła życie, teraz jakby nie było, ani ich słychać. W innych familijnych domach panie wiecznie narzekają na kucharki i lokajów, panowie na szalone wydatki, a u nas o tem nigdy mowy niema. Ty mi dom rajem zrobiłaś, ty jesteś czarodziejka.
— A, bo ja, tatku, stanęłam tu do moich obowiązków przygotowana. Wiem, co do mnie należy, byłam u ojca w dobrej szkole. Tutaj, to żadna robota, w porównaniu z tą, u nas, na wsi! Przez myślby mi nie przeszło zajmować was, mężczyzn, pracujących i myślących na szerszem polu, drobiazgami domowego gospodarstwa. Dom musi dla was być odpoczynkiem w spokoju, jeśli nie może być szczęściem i weselem. A żeście mi powierzyli zarząd tego domu, więc przez samą ambicję muszę zarządzać tak, aby nic nie zgrzytało w tej maszynerji. Umarłabym ze wstydu, gdybym sobie rady sama nie umiała dać i chodziła do was z narzekaniami lub prośbą o pomoc. Nie, to się po mnie nie pokaże!
— Zuch dziecko! Że też masz czas na wszystko!
— A cóż tu tak bardzo jest do roboty? Trzy konie na stajni: kucharka, lokaj, młodsza, pralnia, targ, siedem pokojów do utrzymania w porządku, rachunek i dyspozycja wieczorem. To żarty taka robota, byle rano wstać i mieć pamięć w porządku.
— Spytaj inne panie, co o tem mówią. Nigdy na nic nie mają czasu.
— Bo się tak urządzają. Tunia wstaje o dziesiątej, ubiera się półtorej godziny, ciągle ktoś do niej wpada, gadają sobie nowinki. Potem biega z wizytami, potem niby coś kupuje i ogląda sklepy. Naturalnie, że nie ma na dom czasu.
— No, a ty co robisz, jak się nas pozbędziesz?
— Idę do kuchni, potem do stajni, potem jadę konno ze Staśkiem aż za rogatki, potem wracam, zaglądam znowu do kuchni i lecę do Ramszycowej. Tam bawię do piątej, wracam, kupuję po drodze, co mi potrzeba i szykuję dom i obiad na wasze przybycie; jeśli mam chwilę czasu, szyję trochę. Po obiedzie czytam, piszę listy, robię dzienne rachunki, sprawdzam kasę i kładę się spać. Nigdy nawet nie bywam zmęczona.
— Dziś ci gawędą popsułem konny spacer. Czemu mnie nie wypędzisz? Jużbym wcale z domu od ciebie nie wyłaził.
— Nie miałam jechać, bo Stasiek chory, a Walenty przekuwa klacze. Zresztą dla tatka nawetbym Ramszycową opuściła.
— To dosyć powiedzieć! — zaśmiał się. — No, już idę! Zbałamuciłaś mnie starego kompletnie.
Ucałował ją i wyszedł. Przeprowadziła go do przedpokoju, dopilnowała, czy miał ze sobą cygara, zapałki, klucz od zatrzasku i pożegnała serdecznie.
Po chwili i ona zeszła na podwórze, niosąc koszyczek z łakociami dla chorego Staśka.
Stajnia była w rogu podwórza — i tam też, obok koni, Stasiek miał posłanie.
Chłopak już od pewnego czasu był niewesoły, blady, milczący. Zamiast gwizdać, śpiewać, droczyć się z dziećmi i kobietami na podwórku, siadywał godzinami na progu stajni, patrząc bezmyślnie przed siebie; potem kucharka doniosła, że jeść nie chce, a wreszcie pewnego dnia z posłania swego nie wstał, i oto już tydzień leżał. Kazia sprowadziła lekarza, ale ten, obejrzawszy chłopca, zadecydował, że ma trochę febry, zresztą nic groźnego. Brał Stasiek lekarstwa, ale nie wstawał. Dziś uderzył Kazię jego wygląd mizerny; w oczach niknął i sechł. Zaniepokoiła się na serjo.
— Jakże ci, Staszku, nie lepiej? Nie chcesz czego? — spytała troskliwie.
— Dziękuję jaśnie pani, nic mi się nie chce. A boleć, to wszystko boli. Chyba że już umrę — odparł apatycznie. — Nijak mi się żyć nie chce.
— Nie wstyd ci tak gadać? Taki zuch byłeś.
— Pewnie, że mi wstyd, i to mnie najmocniej gryzie.
Wtulił głowę w posłanie i począł szlochać.
Stała nad nim bezradna, gdy wtem przed drzwiami stajni przeszedł rządca domu i doktór Downar. Tedy bez namysłu wyskoczyła na podwórze i dogoniła doktora na progu suteryny.
— Przepraszam pana profesora, że go zatrzymuję. Ale mam tu o krok chorego. Proszę mu poświęcić chwilę czasu.
Downar natychmiast się zwrócił, rządca się jej głęboko ukłonił, podała mu rękę.
— Proszę pana profesora! Pacjent jest w stajni — uśmiechnęła, się, idąc naprzód.
— To nasza młoda pani — szepnął rządca.
— Wiem! — odparł krótko Downar.
Wszedł do stajni, obejrzał Staszka, który, przerażony wejściem obcych panów, przestał płakać i tylko nosem pociągał.
— Czegoż ty płaczesz, chłopcze?
— Albo ja wiem. Tak mi coś piecze na wnętrzu, a jaśnie pani mnie pożałowała, tom się nie mógł strzymać.
— Ty tutejszy?
— Gdzie zaś, ja ze wsi od jaśnie pani, z kuńmy przyjechałem.
— No, dźwignij się — niech cię osłucham!
Kazia z rządcą odstąpili za drzwi. Dobre pięć minut trwała konsultacja, nareszcie Downar zbliżył się do nich.
— Cóż mu jest, panie profesorze?
— Nic. Nostalgja. Człowiek kultury toby przebył lekko jak katar; człowiek natury może to życiem zapłacić. Dla niego lekarstwo: bilet na kolej do domu, a za tydzień tam będzie zdrów jak ryba.
Patrzała nań uważnie, i on z niej oczu nie spuszczał, oczu poważnych badacza i mędrca i dodał z lekkim, smutnym uśmiechem:
— I pani na to cierpi.
Poczerwieniała i uśmiechnęła się z przymusem.
— Profesor gorszy niż spowiednik, bo odgaduje cierpienia! Dziękuję bardzo za radę i natychmiast chłopaka odsyłam po zdrowie. Przepraszam za taką napaść na podwórzu. Jestem Sanicka! Znamy się ze schodów bardzo dobrze!
Podała mu rękę, którą nieśmiało wziął w swą olbrzymią łapę i delikatnie uścisnął...
Potem poszli razem ku bramie, on milczący, bo bardzo był towarzysko nieokrzesany, ona, pociągnięta doń wielką sympatją, jakby go znała lata. Mówiła mu o Staszku, potem o tem mnóstwie nędzy i biedy miejskiej, którą poznała zapośrednictwem Ramszycowej.
— To panie razem pracują! — rzekł. — To dobrze! Pani Ramszycowa prawdziwy, porządny człowiek. Zeszłego roku pracowaliśmy razem; teraz tam jest kolega Rajewski. Dobrze paniom pomaga?
— O, bardzo staranny! — odparła krótko.
Tu Downar coś sobie przypomniał i stanął.
— Ale — a toż ja miałem iść do jakiejś szewcowej. — Moje uszanowanie pani.
— A ja muszę choremu oznajmić radosną wieść! — przypomniała ona także i rozeszli się.
Staszek przyjął ją niespokojnem spojrzeniem.
— Proszę jaśnie pani, pewnie ten nowy doktór kazał mnie do szpitala odwieźć.
— Wcale nie, kazał cię do domu odesłać, bo ci tutejsze powietrze nie służy. Cóż, rad z tego jesteś?
Chłopak usiadł na posłaniu; oczy mu pojaśniały.
— Do dom! — powtórzył. — O la Boga, dziwo, że radbym, ale się wstydam i boję. Ośmieją mnie ludzie, a akonom spierze, a panu dziedzicowi jako oczy pokażę? Takem się rwał, upierał jechać, a ot i kwartału nie wysłużyłem.
— Ale masz ochotę wracać?
— Jakoże nie? Od tego smrodu i ciasnoty, i terkotu do naszych pól! Niech się jaśnie pani spyta ot tej kasztanki. Ino jej spytam: Lośka, chciałabyś do dom? to głowę odwróci i rży, i targa uździenicę! Ktoby nie chciał! Teraz u nas już pożęli i zwieźli, pachnie rola od oziminy, okrutnie głos po łanie idzie. Ino w konie i śpiewaj! O, Jezu!
Podrywało go z posłania, policzki nabiegały krwią.
— Wrócisz, Staszku, wrócisz! Czemuś mi pierwej nie powiedział, że ci tu źle? Dawnobym cię odesłała.
— Wstyd mi było przed ludźmi i przed jasną panią. Mocowałem się, myślę, jaśnie pani jednako się nudzi i cnie, a przecie nie wraca.
Uśmiechnęła się, a on, ośmielony, mówił dalej:
— Jak tu ludzie żyć mogą, to ja cale nie rozumiem. Toć tu zaduch, chleb i woda śmierdzi, w głowie się przewraca od hałasu, toć tu trawa rosnąć nie chce, pies nawet nie szczeka, a koń jak parsknie, to ino ze wstrętu od tego kurzu i dymu. Kamieni nakładli nakładli, nastawiali, jakby kryminał!
Ludziska też blade, brudne, niewesołe. Jak sobie nawet podpije, to ino klnie. Juści prawda, co mi nieboszczka matka mówiła, że Pan Jezus zrobił wieś i dwór, a czarny kamień nazwłóczył i pobudował miasto i w niem mieszka. Dlatego ino kamieniom tu swojsko, a wszystko, co Boże, to tu w niewoli siedzi. Bo i prawda: ptaszek w klatce, pies w kagańcu, koń w uprzęży, drzewo za kratką, woda w rurze, zboże w worku, kwiatek w garnuszku, wół w rzeźni, — po woli nic tu nie jest.
Poszedłem do kościoła, pacierz mówię, a tu mi ktoś dwa złote z kieszeni ściągnął, tak ci się modlą psiawiary! Zaprowadził mnie Walenty w niedzielę do bawarji, to mnie sprali jakieś pijaki za to, żem im fundować nie chciał, i przekpiwali sobie, żem chłop głupi! A oni sami podłe narody, co nawet Bożego pola na oczy nie widzieli i ze zdroju wody się nigdy nie napiją!
Rozsierdził się okrutnie, aż się sam opamiętał i pocałował jej rękę.
— Niech mi jasna pani wybaczy!
— Mów śmiało, chłopcze. Żal mi cię będzie, ale się cieszę, że wrócisz, pozdrowiejesz. Dam ci do pana dziedzica list, żeby cię dobrze przyjęli. Tylko się teraz staraj prędko moc odzyskać, bo cię chorego nie wyprawię!
Skinęła mu głową dobrotliwie i poszła.
To wszystko, co on czuł, i ona czuła, i idąc zamyślona przez podwórze, rozważała, czy też oswoi się kiedy, nawyknie, przestanie tęsknić za łanem i borem, ciszą pól, zapachem łąk i gajów, za pracą i wczasem wsi ukochanej.
Rozstroiła ją rozmowa, żal jej było chłopaka, który był jej wspomnieniem straconego życia i czynu, zazdrościła mu, że może wrócić! Potrzebowała wysiłku woli, by nie marzyć bezczynnie.
Zmusiła siebie i myśl i wzięła się do zwykłych zajęć. O dwunastej, jak zwykle, poszła do Ramszycowej. Zastała ją już ubraną do wyjścia, wyprawiającą do ogrodu botanicznego Angielkę z małą. Wolant stał przed pałacykiem.
Wsiadły, Ramszycowa dała jej spis nędzarzy i wzięła lejce do rąk.
Mówiły zwykle po francusku, bo Ramszycowa źle władała polskim.
— Mostowa 7, Mariensztad 3, Solec 15 — recytowała Kazia.
— Dziś i połowy nie załatwimy, bo mamy sesję ubogich matek i wizytę biskupa w ochronie. Wykłóciłam się dzisiaj okropnie z Ramszycem. Wyobraź sobie, śmiał mi zabraniać roboty; powiada, że podobno na Powiślu jest cholera. Może i w Samarkandzie, powiadam, zresztą myję się codzień, surowych ogórków wodą nie popijam, a roboty nie porzucę, nawet żeby była dżuma! Żeby milczał, nicbym nie dodała, ale że mi powiedział, że mam obowiązek się oszczędzać, więc wpadłam w ferwor. Przypuśćmy — powiadam — że umrę na cholerę, dziury w niebie nie będzie, a ty weźmiesz drugą, która ci lepiej będzie dogadzała. Zajmie się strojami, plotkami i reprezentacją, godną twoich miljonów. Mnie już nie przerobisz.
— Poco mu było robić przykrość? — upominała Kazia. — On jest taki dobry i kochający.
— Żeby był zły i nie kochał, dawnobym go rzuciła — zaśmiała się Ramszycowa. — Ale mu przecie nie mogę pozwolić gadać sobie obelgi. Mam przez tchórzostwo i egoizm roboty zaprzestać! On tego zrozumieć nie może, że nagromadzenie miljonów w jednych rękach jest grzechem, i żebym przez sekundę opuściła swe zadanie i zapomniała o nędzy, toby nas dotknęła klątwa Boża! Tiens, c’est votre mari! To on tutaj ma biuro! Wstrzymała trochę konie, ażeby nie wyprzedzać powozu, w którym siedział Andrzej, i pani Celina. Wracali widocznie ze spaceru w Łazienkach.
Cień przeszedł po twarzy Kazi, a wtem Andrzej się obejrzał i skrzyżowały się ich spojrzenia. Odwrócił głowę i coś powiedział do stangreta.
Powóz ruszył szybko i skręcił na Wilczą.
— To jest już nawet więcej niż dobrze wychowany człowiek. C’est canaille! To także grzech, z którego świat się tolerująco uśmiecha, ale za który trzeba będzie odpokutować.
— Nie prorokujże strasznych rzeczy! — uśmiechnęła się Kazia. Doprawdy, dla mnie to obojętne! Niech się kochają i afiszują — okrywa to mnie śmiesznością, ale i to mi jest obojętne. Zresztą on mnie nie oszukiwał, wiedziałam, jak jest, więc il est correct.
— To jest grzech dla was obojga. Nie robi się drwin z religji i nie krzywoprzysięga się ot tak — od śliny! Okaże się zczasem, kto był winniejszy.
— A to w jaki sposób?
— Przysięgaliście sobie fałszywie miłość. Za to albo ty w nim, albo on w tobie rozkocha się bez wzajemności! To będzie pokuta! A kto winniejszy, ten ją odcierpi.
— Nie ja! — odparła Kazia.
— Zobaczymy! — zakończyła Ramszycowa, zatrzymując konie przed starą, odrapaną kamienicą na Solcu, i zajęła się swoją „robotą“.
Kilka godzin zeszło w gorączkowem zajęciu, dopiero gdy wysiadły na chwilę w lecznicy, przypomniała sobie Kazia Downara i załatwiwszy zwykłą czynność, spytała o niego Ramszycowej.
— Ano — musieliśmy się rozstać. Ja mu chciałam płacić, a on się uparł, że tylko darmo może leczyć biedaków. Oboje mieliśmy rację, ale ja nie chciałam ustąpić, więc on mi zarekomendował Rajewskiego. Z tym o płacenie niema kwestji, przeciwnie, leczy tak, jakby robił to z łaski! O! Downar to śliczna dusza. Bywa czasami u mnie, i lubię te wieczory. Ja mu gram Szopena, on słucha i milczy, bawimy się bajecznie.
Ich sei, gewährt mir die Bitte...
In eurem Bunde die Dritte — rzekła Kazia.
Muzyka w skupieniu po pracy, wieczorem, co za wypoczynek i zdrowie.
— Pierwszy raz jak się zjawi, zawiadomię cię. Czy już wracasz do domu? Wstąp do mnie.
— Nie mogę. Piąta dochodzi.
Uścisnęły sobie dłonie i Kazia ruszyła pieszo Marszałkowską, wybierając prawą stronę, gdzie mniejszy był tłok, nie patrząc ni w prawo, ni w lewo, nie zatrzymując się przy wystawach, biegnąc prawie, tak jej zawsze było przykre wędrowanie w masie próżniaczej ludzkości, tak ją drażniły ciekawe spojrzenia mężczyzn, potrącanie wystrojonych dam.
Przechodząc koło sklepu ogrodniczego, wstąpiła po kwiaty do ubrania stołu; ledwie otworzyła drzwi, chciała się cofnąć, ujrzawszy Andrzeja, ale po sekundzie wahania podeszła do sprzedającej panny, która wydawała resztę, i rzekła:
— Proszę o kilka róż i paproci.
Andrzej drgnął, obejrzał się.
Vous rentrez déjà? — spytał.
— Wielki czas, jeśli pan też wraca na obiad! — odparła też po francusku, wybierając kwiaty.
— Mam jeszcze wstąpić za interesem, ale szedłem do domu, żeby panią spytać, czy nie poszlibyśmy dziś do teatru.
— Razem? — Poruszyła brwiami, wzięła kwiaty, zapłaciła i wyszli razem. Na ulicy dokończyła spokojnie: — Dla pana byłby to przymus, a dla mnie przykrość, a ponieważ ludzie chodzą do teatru, żeby się bawić, nie będę panu rozrywki swą osobą psuła.
— No, i sobie pani w ten sposób przykrości oszczędzi — rzekł urażonym tonem.
— Zapewne, bo nie znoszę tego, by komuś zawadzać swą osobą i krępować swobodę.
— Bardzo jestem pani wdzięczny.
Ale był zły, nie wdzięczny. Skinął na dorożkę, siadł i pojechał. Ona też zasępiła się dotknięta, bo nie czuła się winna.
— Jeśli tak dalej pójdzie, dojdziemy do nienawiści. I dlaczego, za co? Jak mam postępować wreszcie — pomyślała z goryczą i zniechęceniem.
Dom był pusty. Zaczęła w nim gospodarzyć bez zwykłej ochoty, z tem przeświadczeniem, że cokolwiekby zrobiła, zawsze źle będzie i bezużytecznie.
— Trzeba szukać zdroju, by się zahartować! — pomyślała wreszcie, opierając się całą siłą woli tej niezdrowej fali myśli. — Doli nie zmienię, a jak się zacznę buntować, to jakbym stryczek sobie zaciągała. Nie, nie można! Życie nie składa się ze szczęścia, a raczej szczęście powinno być spokojem sumienia. Podjęłam się takiej doli — basta, nie wolno się z losem certować. Nie zawiniłam mu nic, nie mam o nim co myśleć ani rządzić się, jak on, złemi humorami.
Andrzej był wściekły i podniecał się jeszcze w myśli.
— Taka gęś wiejska, grająca bohaterkę. Łaskę mi zaczyna świadczyć, pozwala mi się bawić, jakbym jej o pozwolenie prosił. Raczy mi oszczędzać przymusu. Stawia się w roli niewinnej ofiary, mało co brakło, powiedziałaby mi, żebym z Celiną jechał do teatru, ona łaskawie pozwala. Tamta mi sceny zazdrości urządza, a ta mnie traktuje jak swoją własność, którą raczy innej wypożyczać. Jak mi te baby czasem obrzydną, to pojęcie przechodzi, ale chyba wolę sceny zazdrości jak cnotę tej westalki! A, to mnie ojciec urządził! Wściec się można!
— Gdzie jaśnie pan każe jechać? — spytał go dorożkarz na końcu Marszałkowskiej.
Opamiętał się. Przypomniał sobie interes w biurze technicznem i kazał się tam wieźć.
W biurze spotkał Dąbskiego, zaczęli gawędzić i wyszli razem.
— Idziesz do domu na obiad?
— Tak! — mruknął niechętnie.
— Przypominam ci nasze wtorki. Ludzie się śmieją, że jeszcze nie oddaliście wizyt. Długi miodowy miesiąc.
— Czy jeszcze się nami zajmują? Myślałem, że już raczyli zapomnieć.
— Ano, jak zaczniecie bywać, staniecie się powszedni. Teraz jeszcze wszyscy ciekawi twojej żony.
Andrzej ramionami ruszył i rozstali się.
Gdy otwierał zatrzask, słyszał w mieszkaniu muzykę. Tak go to zdziwiło, że zatrzymał się chwilę w przedpokoju, potem zajrzał do salonu. Na szelest klamki Kazia zerwała się od fortepianu, zamknęła go i zadzwoniła na lokaja.
— Pan wrócił! Światło do pokoju! — rozkazała wychodząc do jadalni.
Andrzej cofnął się do swego pokoju, przebrał się i usiadł przed biurkiem. Znudzony się czuł i znużony, nie rad ze siebie i z ludzi. Dziś rano zastał u pani Celiny Maksa Unfrieda! Wprawdzie przekonał się, że wstąpił na chwilę tylko, zdając sprawę z jakiegoś polecenia co do bronzowych świeczników, które pani Celina chciała kupić, a bała się, czy nie są podrobione, ale już go „ten drugi“ zirytował, i gdy wyszedł, zrobił dość ostrą uwagę. Pani Celina na to docięła mu żoną — i po gorącej dyspucie rozstali się w gniewie. Wprawdzie po południu pani Celina przyjechała do biura sama, wyciągnęła go na spacer, pogodzili się i spędzili rozkosznie parę godzin w pustych łazienkach, ale on nie mógł odzyskać dobrego humoru i z niesmakiem wspominał dzień ten cały. Na dobitkę z racji spaceru, nie wykończył roboty pewnej w biurze, szef mu zrobił uwagę, to go doreszty zbuntowało na losy i teraz niecierpliwie wyglądał ojca, żeby z nim o interesach pomówić.
Gdy usłyszał otwieranie drzwi wchodowych, wyszedł na spotkanie ojca, ale już go Kazia uprzedziła i witała wesoło, a stary z nią gawędził.
— Spóźniłem się, spotkałem tego sowizdrzała Kołockiego, i tak mi czas zmitrężył. Teraz, córuś, dawaj prędko obiad, bo cię zabieram do cyrku. Dobrze?
— Jeśli ojciec chce, to gotowam. Tylko może mam się przebrać?
Spojrzał po niej krytycznie.
— Możesz iść, jak jesteś ubrana. Zawsze gawiedź będzie lornetowała starego, który sobie taką ładną kobietkę dostał! A, jesteś! — zwrócił się do syna. — Co mi dziś gadał radca Jasieński, że podobno z młodym Markhamem zakładacie jakąś fabrykę?
— Stary i wiadomy ojcu projekt. Co prawda, mam dosyć biurowej pańszczyzny i za starym na mustrowanie Lorisa!
— Spotkałem i jego. Słyszę, zrobiłeś mu awanturę. Wojowniczo jesteś temi czasy nastrojony.
Usiedli do obiadu. Kazia czuła, że zbiera się na burzę, ale jej zapobiec, a nawet wmieszać się do rozmowy nie mogła. Zrozumiała teraz rozdrażnienie Andrzeja. Musiał mieć ze zwierzchnikiem gwałtowne przejście.
Prezes przy lokaju nic więcej mówić nie chciał, bo gdy syn żachnął się i chciał protestować — rzekł:
— Będzie czas. Teraz głodny jestem i śpieszę!
Obiad tedy minął spokojnie, ale gdy przeszli na kawę do gabinetu, Andrzej wybuchnął:
— Loris mnie sobie za niewolnika nie kupił. Może wyzyskiwać innych, ale nie mnie. Te jego sto rubli miesięcznie tyle mi znaczą, co nic.
— Widocznie, kiedy na nie wcale pracować nie chcesz i do biura ledwie raczysz zajrzeć, czy jest na miejscu. Musiał polecić innemu twoje zajęcie, bo ciebie nigdy niema w fabryce.
Kazia nalała kawę, podała teściowi cygara i zemknęła z pokoju. Słyszała jeszcze głos Andrzeja:
— To fałsz i przesada. Nigdy godzin zajęcia nie opuszczam; dziś wyjątkowo nie byłem, alebym robotę techniczną wieczorem odrobił, gdyby nie scena, którą Loris urządził. Od jutra nie idę do fabryki.
— Jak chcesz. Jesteś pełnoletni! — mruknął prezes.
Zadzwonił na lokaja, kazał konie zaprzęgać.
— Zostaniesz w domu? — spytał syna.
— Nie, idę do teatru. Wracając do naszej spółki z Markhamem, chcemy odkupić interes jego brata, olejarnię. Ustępuje ją nam na bardzo dogodnych warunkach, potrzebujemy narazie sto tysięcy rubli. Czy mi ojciec może temi czasy oddać tę sumę matki? Warunek spełniłem.
— Tak, ożeniłeś się — suma twoja. Możesz ją mieć w każdej chwili.
— Więc mogę już stanowczo mówić z Markhamem. Za dni parę przedstawię ojcu cały interes.
— Dobrze! Ja się ze swej strony dowiem, co o tem mówią. Owszem, może zdrowiej będzie dla ciebie większy i własny interes. Będziesz miał mniej czasu na głupstwa. Markham porządny chłopak. No zatem masz moją sankcję, ale zato musisz i ty mi ustąpić i posłuchać.
— Co ojciec każe? — spytał Andrzej już dobrym tonem.
— Trzeba, żebyście oddali ludziom wizyty, zaczęli bywać i przyjmować. Ani tobie, ani mnie nie jest przyjemne, żeby komentowano i krytykowano nasze domowe stosunki. Jak jest, tak jest, ale dla towarzystwa trzeba formy zachować. Sam to przyznasz, gdy spokojnie rozważysz. Nie robię ci żadnych uwag ani daję nauk, ale proszę, zrób to dla mnie.
— Dobrze. Jutro spiszemy, u kogo być mamy i odbędę tę pańszczyznę.
— Dziękuję ci. Zpoczątku będzie trochę rwetesu, ale potem sama Kazia będzie rada jak najmniej bywać, więc będziesz swobodny. W wielu razach ja cię wyręczę. Nie pojechałbyś z nami do cyrku?
— Nie. Muszę być w teatrze.
— Nam czas ruszać!
Wstał i zawołał synową.
Wyszła do przedpokoju, już w kapeluszu.
— Bodaj to wieśniaczka! — zaśmiał się prezes! — Nie każe na siebie czekać. A zadysponowałaś co na kolację, bo wrócimy o północy.
— Będzie wszystko gotowe.
— Proszę wziąć żakiet! — odezwał się Andrzej. — Będzie upał nieznośny w cyrku, a w nocy chłodno.
Sięgnęła po żakiet i wzięła go na rękę.
Wyszli wszyscy troje, i wsiadając do powozu — rzekł prezes:
— Siadaj i ty! — wyrzucimy cię przy teatrze.
— Pewnie! — pomyślała Kazia. — Jakby ojciec nie wiedział, że jego teatr na Erywańskiej.
Tymczasem Andrzej usłuchał. Usiadł na przedniej ławeczce i łaskawie raczył do niej przemówić.
— Pojutrze zaczniemy już składać wizyty. Zapewne pierwsza będzie u Dąbskich.
— Jeśli nie macie krewnych — starszych ciotek i wujaszków.
— Naturalnie, zacząć musisz od Wolskich i Dąbrowskich! — potwierdził prezes. — A nie straszno ci tej wędrówki po obcych?
— Boję się tylko, by nie popełnić jakiej niestosowności, dla was kompromitującej.
— Opowiem po drodze, do kogo jedziemy! — rzekł Andrzej. — A ma pani wizytowe bilety z obecnem nazwiskiem?
— Nie mam — nie pomyślałam o tem. Jutro rano wstąpię do litografji. Czy dużo złożymy wizyt?
— Co najmniej dwadzieścia.
— O, Boże! — westchnęła tak szczerze, że aż się prezes roześmiał.
— A co? Już duch się tłucze! Nie bój się, za jaki rok będziesz w tem pływała jak ryba w wodzie! No, otóż i teatr. Wysiadasz, Andrzeju?
Powóz stanął. Po chwili jechali tylko we dwoje, i stary rzekł:
— Za rok, mam nadzieję, że to ja sam zostanę, a on z tobą pojedzie! — i westchnął.
— A to ci galant z ojca! — uśmiechnęła się. Mnie bardzo dobrze tak, jak jest dzisiaj.
— Niech się pies udławi takiem dobrem. Jeśli ci to dogadza, trzeba było mnie poślubić!
— Dlaczego ojciec się nie oświadczył? — żartowała dalej.
— Żartujesz, a to mnie najgorzej boli, ta twoja swoboda i obojętność. To dowodzi, że on ci niczem nie jest, niczem!
— Dzięki Bogu, tak! Gdyby inaczej było, w tych warunkach ładne piekło mielibyśmy wszyscy troje. Brrr! — wzdrygnęła się.
— To się zmieni, to musi się zmienić! Gdyby tak zostało, jak jest, nigdybym sobie nie darował, że to ja urządziłem!
Milczała, nie chcąc mu prawdy powiedzieć.
Powóz stanął, znaleźli się w ciżbie i zaczęli w labiryncie korytarzy i przejść szukać swego miejsca. Gdy usiedli wreszcie w loży, spojrzała ciekawie na arenę, gdy prezes począł się rozglądać po widzach.
Na arenie galopował gruby tarant, a na jego grzbiecie w trykotach i różowych spodniczkach, nie dłuższych jak kreza, hasała woltyżerka. Przeginała się, skakała przez obręcze, zerkała na galerje, posyłała całusy, a tarant galopował monotonnie jak wahadło, a na środku areny podrygiwał klown, podciągając białe spodnie, wrzeszcząc, wywijając koziołki, wreszcie siadł na piasku i począł nogą drapać się za uchem, co wzbudziło śmiech homeryczny całej publiki i hałaśliwe oklaski.
Wtedy Kazia spojrzała po ludziach, zdumiona tą idjotyczną wesołością.
Nie spodziewała się zobaczyć i poznać kogo, ale zwróciło jej uwagę troje ludzi, wychodzących z przeciwległej loży. Poznała damę: była to pani Celina. Mężczyzny i drugiej damy nie znała.
— Ona tutaj, on w teatrze. Co to znaczy? — pomyślała i znowu patrzała na arenę.
Prezes tymczasem skończył przegląd publiczności i rzekł:
— Mało znajomych. Jest Radlicz i radca Zawadzki z żoną. Cóż, bawisz się?
— Bawię się, dziękuję ojcu! — odparła, ale w myśli przypomniała sobie gawędę Staszka Skowronka, że w mieście wszystko, co Boże — w niewoli.
Na arenie były teraz cztery siwe araby, wolno puszczone i musztrował je berajter w obcisłych rajtuzach i botfortach, podniecając konie głosem przepitym i klaskaniem długiego bata. Araby, parskając, chrapiąc, biegały wkółko, zwracały, zmieniały chody, przyklękały, podchodziły do niego, stawały dęba, ale oczy miały senne, ruchy drewniane i znać w nich było znikczemnienie niewoli, bierne, sztuczne spełnianie obowiązku.
— Moje uszanowanie pani! — ozwał się za nią głos Radlicza.
Drgnęła, zwróciła się, podała mu rękę.
— Witam pana!
— Pani tak uważa na przedstawienie, jak zapewne nikt drugi. Czy pani lubi cyrk?
— Lubię konie. Zresztą jeśli tu jestem, to po to, żeby się przypatrywać widowisku.
Patrzał na nią po swojemu, badawczo, bystro. Jego zmysł artystyczny lubował się w niej. Miała w sobie doskonałą harmonję smukłych linij, złotaworóżowy koloryt twarzy, pogodny wyraz delikatnych rysów i niebywałą jasność i przejrzystość złoto-brunatnych źrenic.
— Ja się w niej rozkocham jak w zdroju! — pomyślał z dziwną radością, że może patrzeć i mówić z nią.
— Pani mi pozwoli przypatrywać się także razem?
— Proszę pana — odparła z prostotą.
— Wolno gawędzić?
— O, i owszem. Niema racji milczeć, bo niema czego słuchać!
— Siadajże pan — rzekł uprzejmie prezes.
Radlicz usiadł poza Kazią i spytał:
Pani zaprzestała konnych spacerów?
— Moja eskorta chora, ten chłopak stajenny. Jutro go zupełnie stracę. Tak tęskni po wsi, że go muszę do domu odesłać.
— Tak! Ano, to ci drugiego trzeba dostać! — rzekł prezes. — A to ci osieł dopiero, Warszawa mu się nie podoba! Powiedz mi pan, czy tu zawsze takie pustki?
— Jeszcze się napełni po antrakcie. Przyjdą na Karolę.
— Ach, tę na trapezie, żonglerkę. Podobno bajeczna!
— Phi, modna! — ruszył ramionami Radlicz — od czasu, jak ją książę Kocio uczynił popularną, cała Warszawa lata do cyrku.
— Podobno kupił dla niej pałacyk po Sandersach w Alejach?
— I parę koni ze Styrji za pięć tysięcy rubli — i czek na tualety na piętnaście tysięcy rubli miesięcznie, i już nie pamiętam wszystkiego, co opowiadają.
— Każdy w życiu bywa tym zacnym kłapouchem i każdy miewa swoją Tytanję.
Kazia uśmiechnęła się, milcząc.
— O, pani drwi ze mnie!
— Bynajmniej... Myślałam tylko, jak różne bywają sny nocy letniej.
— A pani jaki był? — spytał.
Obejrzała się na niego, sekundę zatrzymała wzrok na jego zuchwałych oczach i nic nie rzekłszy, patrzała znowu na arenę.
Radlicz raz pierwszy w życiu uczuł, jakby dostał policzek.
Szczęściem prezes nic nie zauważył, bo już rozmawiał z radcą Zawadzkim, wcale się o sztuki na arenie nie troszcząc.
— Pan ma pracownię w tej samej kamienicy, co panna Ocieska? — zagaiła rozmowę Kazia.
— Pani ją zna, bywa tam?
— Poznałam ją u Ramszycowej i byłam w pracowni. Śliczny ma portret na stalugach — pani Rokickiej.
— Bagatela. Cudna kobieta! Tej nawet Ocieska nie potrafi zbrzydzić. Czy portret obstalował Goldmark?
Kazia zmarszczyła brwi.
— Nie znam pani Rokickiej ani jej stosunków — odparła niechętnie.
— Ale ją zna cała Warszawa. Rokicki jest szefem biura u Goldmarka. Pyszną ma synekurę dzięki żonie. To dziwne, że portretuje się u takiej pacykarki jak Ocieska.
— Ciekawam, kto jest kochankiem Ocieskiej. Pan pewnie i to wie?
— Ocieskiej? A jakieżby boskie stworzenie mogło pożądać tego koczkodana? Przecież za to nienawidzi mężczyzn, plwa na nich i pogardza, od czci odsądza!
— Za to? — powtórzyła Kazia. — Aha, to i pana zapewne nigdy nie chciała żadna kobieta!
— Mnie? Dlaczego?
— Ano, bo i pan plwa na nie i od czci odsądza. Bardzo mi pana żal: nic tak nie boli, jak zraniona miłość własna.
Radlicz spojrzał na nią i uśmiechnął się.
— O, pani feministka! — rzekł ironicznie. — Nie do twarzy z tem pani. Proszę to zostawić Ramszycowej i jej klice na pociechę po zawiedzionych nadziejach. Pani za piękna, za urocza, zanadto stworzona do uwielbień i szczęścia.
Szyderczy uśmiech przemknął po twarzy Kazi, w oczach zapaliły się skry złośliwości.
— To istotnie kuszące i wybór łatwy. Któżby się wahał, czy być koczkodanem, czy być wielbioną przez warszawiaków i zdobyć szczęście z Goldmarkiem! Pan mnie upaja swemi pochwałami! Podobna przyszłość może mi w głowie docna zawrócić!
— Pani drwi, a jednak ja oto dziś w tej chwili założę się z panią, że do przyszłej wiosny będzie pani kochała i będzie pani kochana. Proszę się nie srożyć, nie piorunować zuchwalca. To się stać musi, inaczej byłaby pani potworem, kalectwem, istotą bez duszy, bez nerwów, bez myśli, nawet bez poczucia honoru!
— Szczególnie to ostatnie! — uśmiechnęła się pogardliwie.
— Szczególnie! Honor nie znosi obrazy i krzywdy. Jakże? Trzyma pani zakład?
— Nie, bo nie żartuję z uczuć ani się niemi bawię.
— Nie bawisz się? — to posłyszał i podjął prezes, skończywszy dysputę z radcą.
— Ależ, owszem, tatku! Pantomina była śliczna.
— Ano, teraz zobaczymy tę sławną Karolę.
Antrakt się skończył, do jednej z lóż weszło kilku panów, poczęto się im przyglądać jako znanym sportsmenom i szykowcom.
— Jest i Kołocki z Kociem! — zauważył prezes, lornetując.
Wśród burzy oklasków wbiegła na arenę żonglerka, cała jak wąż złocisty, w błyszczących trykotach, zamigotały brylanty w uszach i na szyi, sypnęły się na nią kwiaty. Ukłoniła się, obejmując salę zalotnem spojrzeniem, zatrzymała oczy dłużej na loży paniczów, posłała im od ust całusa i uśmiech i zwinna, gibka, poskoczyła na środek areny, chwyciła za trapez i jak pająk złocisty po niciach sznurów poczęła się piąć ku górze.
Kazia odwróciła oczy, wstrząsnął ją dreszcz zgrozy, publiczność wydawała okrzyki podziwu, akrobatka była niezrównana. Kładła się na sznurach i tańczyła, rzucała się w głąb zawrotną, chwilami wisiała, zda się, w powietrzu. Chwytała i ciskała tysiące przedmiotów.
Przemógłszy się, Kazia śledziła ją. Wzrok miała bardzo bystry, widziała wyraźnie naprężenie muskułów, falowanie piersi, widziała nawet, że spoglądała często na lożę. Uśmiechała się, dawała znaki, jakby czekała na coś.
Nagle hrabia Kocio sięgnął do kieszeni, dobył niewielki, błyszczący przedmiot i cisnął go w górę. Zamigotał jak gwiazda, i stało się coś w błyskawicznej sekundzie. Jak pająk Karola rzuciła się na łup, chwyciła go w powietrzu, wydała okrzyk, zawirowała w próżni i jednocześnie z okropnym krzykiem całej publiczności spadła na piasek areny. W jednej chwili tumult się uczynił, tłum ją otoczył, porwano ją na ręce, uniesiono. Kobiety mdlały i szlochały, mężczyźni wołali: Czy żyje? Popłoch ogarnął cały cyrk, orkiestra umilkła, loża sportsmenów była pusta.
Kazia, blada jak płótno zagryzła wargi, patrzała machinalnie na arenę, gdzie ciemniała niewielka plama krwi. Większość publiczności, gotowa do wyjścia, czekała tylko grobowej wieści. Radlicz wyszedł.
Wtem orkiestra zaczęła znowu grać, poczęto sykać chwilę, potem się uciszono.
— Chodźmy, tatku! — szepnęła Kazia.
Prezes wzburzony, ledwie ochłonął z wrażenia.
— Jak się to stało, bo nie uważałem? — pytał, torując jej drogę wśród tłoku.
— Bransoletę jej cisnął! Także koncept — ktoś mówił przed nimi. — Powinien sądownie odpowiadać, ale taki się ze wszystkiego wykręci.
— Panicz, gdzie to rzuca pieniądze, a na wpisy to rubla nie da! — ktoś warknął.
— Zabita pewnie. Mój Boże, dla marnej bransolety!
— Głupia, mogła ją dostać u siebie, w buduarze.
— Co prawda, za kim to ludzie szaleją. Żadna piękność, tyle, że zagraniczna!
— Widzisz, Jasiu, czem się kończą łamane sztuki. A ty wiecznie na głowie chodzisz i na oknie się huśtasz! Widzisz, jak niewiele do nieszczęścia potrzeba.
— Jutro rano w „Kurjerze“ będzie.
Wśród tysiąca urywanych zdań, wydostali się do kontramarkarni. Tu tłum rzedniał, oddychał swobodniej.
— Pójdziemy na kolację do Europy.
— Maniu, a gdzie pan Władysław?
— Mój drogi, czy wracamy razem?
— Wstąpię do klubu.
— Wiecie, znajdziemy jeszcze partyjkę u Lisieckich.
— Dlaczego to Malwina zawsze bywa tylko z ciotką?
— Nie wiesz, kto się witał z Morskiemi?
— Jazda do Łazienek! Siadajcie panienki!
Nareszcie wydostali się na ulicę i w tej chwili zjawił się Radlicz.
Ledwiem państwa dogonił.
— No, i cóż? — spytał prezes.
— Aus! — rzekł krótko malarz.
— Hrabia może mieć grubą nieprzyjemność.
— Żadnej, już parę razy to było. Wszyscy o tem wiedzieli, ona się w ten sposób nim i sobą popisywała! Nie udało się! Bransoletę chwyciła jednak i tak ścisnęła w ręku, że siłą musiano wydrzeć.
— Kto? — spytała Kazia.
— Jej matka, dziedziczy po niej.
— Cóż hrabia? — rzekł prezes.
— Struty. Klął, obiecał matce wziąć na siebie wszystkie koszta i pojechał z Kołockim.
— Jakkolwiekby to było, rad jestem być w swojej skórze, a nie w jego! — zakończył prezes.
— Żegnam państwa! — ukłonił się malarz.
Oni wsiedli do powozu, on poszedł pieszo.
Wcześnie jeszcze było, rozmyślał, co robić z resztą wieczoru. Różne twarze i postacie kobiece majaczyły mu w myśli, nie mógł się na żadną zdecydować. Tak idąc, zamyślony, potrącił kogoś, spojrzał, był to Andrzej Sanicki.
— Dokąd?
— Szukałem Markhama, siedzi u Dąbskich. I poco on sobie tę gęś bierze!?
— Ano, ma wenę czy pech — kocha się w pannie z towarzystwa!
— Ano, może się z nią ożenić, mieć, trzymać, ludziom się pochwalić. Całe życie kocham się w mężatkach, djablo mi to czasem dokuczy, jak kłusownictwo królowi kurkowemu. Zazdroszczę mu! A pech? Ano, chwal się tu i ciesz, i pilnuj jednej całe życie! Podle jest świat urządzony! Wiesz, idę z cyrku. Karola się zabiła. Mdli mnie dotychczas; pójdź chyba do knajpy!
— Zabiła się? Nie widziałeś mego starego i żony?
— Owszem! Wyszliśmy razem. Ale była chwilę i pani Celina.
— Sama? — spytał żywo Andrzej.
Radlicz sekundę się zawahał.
— Chyba, że sama, nie uważałem.
Andrzej stanął.
— Maksa nie było?
— Nie uważałem! — powtórzył Radlicz.
— Dobranoc ci! — mruknął Sanicki, skręcając na Królewską.
W domu nie spodziewano się go. W małym gabinecie prezes czytał gazety, Kazia naprzeciw niego szyła bieliznę dla protegowanych Ramszycowej. Gdy wszedł, spojrzała na niego prawie z przestrachem, prezes z podziwem.
— Co się stało? Czy i w teatrze ktoś się zabił?
— Nie, alem się znudził. Mam głowę zajętą interesami, poszedłem do Markhama.
— On dziś u Dąbskich — wtrąciła Kazia. Może pan bez kolacji?
— Bez.
Wstała natychmiast i wyszła.
Po chwili znalazł w jadalni zastawioną przekąskę, Kazia gospodarzyła przy bufecie, podała mu sama herbatę. Spojrzał na nią i poczuł wyrzut sumienia za szorstką rozprawę na ulicy. Postanowił być uprzejmym.
— A zatem pojutrze wizyty? — rzekł. — Zaczniemy od wujostwa Dąbrowskich. Brat mojej matki i jego żona, dwoje bezdzietnych smakoszów. Druga wizyta gorsza, u Wolskich — brr, co za osie gniazdo. Stary safanduła, pięć córek, starzejących się w panieństwie, i matka, zła za sześć! Tam zgóry nienawidzą pani.
— Mnie? Dlaczego?
— Bo roili całe lata, że się z jedną ożenię, i wszystkie kochały się we mnie.
— Musimy tam bywać?
— Jakże! Krewni, cioteczna siostra matki.
— A ojca rodzina?
— Jest stryj, urzędnik w banku. Ma młodą żonę i czworo dzieci, katów i wisielców zarazem, bo katują rodziców, a warci wszystko czworo szubienicy, tak są niesforne, rozpuszczone i samowolne. Ojciec tam nigdy nie bywa, bo go to zanadto drażni, ja czasami chodzę, jak do domu warjatów. Będziemy potem u Markhamów, u Winnickich, u Dąbskich, u profesora Kęckiego.
— U doktora Downara? — szepnęła.
— Owszem, ale ja tam nie lubię bywać! On mruk, ona jędza!
Prezes, zdziwiony rozmównością syna, wszedł do jadalni.
— Dajno i mnie, córuś, herbaty! — rzekł wesoło. — Starzeję się — coraz mi lepiej w domu — z wami!
— Jeszcze ojciec partji do winta nie dobrał! — zaśmiał się Andrzej.
— W tym roku zbiorę winta u siebie. Mamy gospodynię, trzeba ludzi ugościć.
— Winszuję! Fiks — w niedzielę może! No, mam nadzieję, że gospodyni pierwsza zaprotestuje.
— Ja? Przeciw ojcu? Cóż znowu!
— Przeciw mnie zatem! — Spojrzał na nią już niechętnie i spotkali się oczami.
Zatrzymał na niej wzrok, raz pierwszy uważniej.
— Jakie to młode! — pomyślał i wzrok mu złagodniał.
— Pani sama nie lubi tłumu i nie da sobie rady z temi fiksami! — dodał. — Ja bezwarunkowo nie będę miał czasu na tę cotygodniową pańszczyznę.
— No, no, nie buntuj się przed czasem! — rzekł prezes. — Na dziś dobranoc, dzieci!
Zegar wybił jedenastą. Stary wyszedł, Kazia sprzątała w bufecie, Andrzej siedział zamyślony, paląc papierosa.
— Była z Maksem w cyrku! — myślał i czuł dziką wściekłość, chęć zemsty, dokuczenia sobie i swej miłości zdradzonej.
— Dobranoc! — rzekła Kazia.
Wstał żywo i podał jej rękę. Trochę zdziwiona, wyciągnęła dłoń do uścisku. Zatrzymał ją i spojrzał jej w oczy.
— Niktby nie uwierzył, żem od sześciu tygodni żonaty i nie znam ust mojej żony! — rzekł.
Poczerwieniała gwałtownie, cofnęła rękę, źrenice jej zamigotały gniewem.
— Ale sumę, dla otrzymania której z woli matki swej pan się ożenił, dostał pan.
— Zapewne, ale i żonę mam — et je ne veux pas être un mari ridicule!
Si vous préferez être lâche — soit!
Odwróciła się i wyszła. On począł chodzić po pokoju wzburzony, wściekły, mrucząc coś przez zęby, wreszcie zadzwonił na lokaja, kazał gasić światło i wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.