Wrogowie kobiety/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII


Don Marcos schodzi przez ogrody publiczne ku placowi Kasyna, rozmawiając z wojskowym.
Nie jest to już pułkownik ceremonjalny, który całował stare i szlachetne ręce w salach gry i bywał gościem wszystkich rodzin arystokratycznych, przejazdem bawiących w hotelu Paryskim. Ubrany jest skromnie i czarno, a jego powierzchowność zdradza coś z człowieka, żyjącego na wsi, uprawiającego z zamiłowaniem ziemię i który czuje się nieswojo w mieście. Don Marcos nosi rękawiczki, jak w czasach swej elegancji, ale to z konieczności. Żyje przeważnie w ogródku, otaczającym minjaturową willę, gdzie rośnie pięć drzew, dwa krzewy różane i ze czterdzieści innych krzewów znanych mu szczegółowo. Ponadawał im nazwy, pielęgnuje je i polewa z zapałem, o czem świadczą jego zgrubiałe ręce.
Wojskowy idzie, jak wiejski mieszkaniec, spoglądający z ciekawością na wszystko, co go otacza. Szorstki wąs okrywa jego górna wargę, jeden z tych wąsów twardych, golonych latami całemi. Deszcz i słońce odebrały barwy jego mundurowi, nadając mu odcień ziemi. Zwisa mu ręka bezwładnie z prawego ramienia, kołysząc się wedle rytmu jego kroków. Rękawiczka pokrywa sztywną dłoń. Lewa ręka opiera się na grubej lasce; dym fajki wydobywa się z ust jego. Na rękawie skromny galon oficerski, ginie wśród nautralnej barwy sukna.
— Oto dziesięć miesięcy i dwadzieścia dni — zawołał Toledo — odkąd Wasza Wysokość opuściła Monte-Carlo... Ile wypadków od tego czasu!
Wojskowy — to książe Lubimow: wydaje się silniejszy, spokojniejszy, bardziej zdecydowany, niż w roku zeszłym; ma te same włosy siwiejące, ale wąsy całkiem białe.
Faworyty pułkownika mają tę samą barwę. Dyskretny odcień farby ustąpił przed szczerą siwizną starości.
Don Marcos wskazał miejsce, ku któremu się zbliżali.
— Gdyby Wasza Wysokość widziała ten plac w wieczór ogłoszenia przerwania wojny!
Wiadomość o zwycięstwie ściągała wszystkich. Ludzie schodzili się z Beausoleil, z Condamine, z Monaco. Poraz pierwszy od lat czterech, fasady Kasyna, hotelów i kawiarni były uilluminowane od góry do dołu. Na placu czerniło się mrowie. Fale ludzkie krążyły dokoła Kasyna. Jednakie uczucie braterstwa łączyło ludzi tak różnych, zgrupowanych tu wypadkowo. Ze wszystkich piersi ulatywały dźwięki Marsyljanki. Ludzie, którzy przedtem nigdy się nie widzieli, ściskali się za ręce, jak przyjaciele dawno rozłączeni, którzy nareszcie się spotykają. Na brzegach placu wiła się w fantastycznych skrętach farandola, spontanicznie utworzona, do której dołączali się ranni, nagle uzdrowieni, starcy cudem odmłodzeni, kobiety niepomne naraz na swą powagę.
Młode dziewczyny, z rozpuszczonemi włosami, wyły z radości, porwane ogólną gorączką!
Potem aklamacje i śpiewy ucichły. Cisza powiała nad tłumem. Ludzie przepychali się ku drzwiom Kasyna, potrącając urzędników i portjerów, pędząc z pośpiechem ku stołom gry. Taki dzień, taki wielki dzień musiał być dniem szczęśliwym w grze...
Książe i Toledo kierują się ku hotelowi Paryskiemu. Lubimow zasiada przy stoliku, pułkownik stoi. Spędził dzień cały z księciem i chce wrócić do siebie. Nie jest już tak swobodny, jak dawniej. Ktoś z nim mieszka i jego nowa sytuacja nakazuje mu obowiązki surowe.
Don Marcos ożenił się.
W kilka tygodni po wyjeździe księcia, wielka zmiana zaszła w jego egzystencji. Willa Sirena należała już do tego nowego bogacza, który budował aeroplany i auta ciężarowe; który również kupił pałac paryski. Pułkownik, zdając willę, myślał jedynie o chwaleniu cnót ogrodnika i jego rodziny.
Przed wyjazdem na front, Lubiniow zajął się losem swego „szambelana“. Zapewnił mu roczną pensję 10.000 franków, do której dodał pewną sumę, pozwalającą mu kupić sobie domek. Ponieważ chciał pozostać do końca dni swoich w Monte-Carlo, potrzebował mieć swą małą willę Sirena.
Po kilku dniach bawienia się ogrodnictwem w małej posiadłości, którą kupił na wyżynach Beausoleil, Toledo przybył do Novoa. Był to iego najlepszy przyjaciel, przytem Hiszpan; jego obowiązkiem było służyć pułkownikowi w najważniejszej chwili jego życia. Don Marcos potrzebował go jako świadka do ślubu. Profesor zdumiał się, dowiedziawszy się, że zaślubia córkę ogrodnika. Dziewczątko, które mogło być jego wnuczką... Było to wyzwanie, rzucone losowi!
— Zapominasz, pułkowniku, że młodość ma swe prawa.
— A starość swe obowiązki — odpowiedział dobrodusznie pułkownik, który zdawał się z rezygnacją spoglądać w przyszłość.
Teraz, stojąc przed księciem, jąkał nieśmiałe tłumaczenia.
— Mado czeka na mnie: biedactwo wychodzi tak rzadko. Bardzo lubi abym ją prowadził na popołudniowy koncert na taras. Już jest piąta.
Książę zaledwo zdążył skinąć głową na znak przyzwolenia, gdy Toledo zbiegł z pośpiechem po schodach.
Książę pozostał sam, pogrążony w swych rozmyślaniach. Dziś rano przybył do Monte-Carlo. Kilka godzin temu zaledwo, a widział już tyle rzeczy!
Przypomina sobie kilka zdań swego przyjaciela Lewisa, wypowiedzianych w willi Sirena w czasie śniadania. Bieg życia jest nierówny i dziwaczny. Czas upływa monotonnie i nagle godziny mają wartość miesięcy, a miesiące lat. Ile śmierci w ciągu tego krótkiego czasu...
Lubimow przypomina sobie czas krótki i burzliwy po przyjeździe jego do Paryża; dobrowolne wstąpienie do Legji Cudzoziemskiej, nominacje na podporucznika, którą zawdzięczał dawnemu stopniowi kapitana w gwardji cesarskiej, wyjazd jego na front, po rozporządzeniu i umieszczeniu 1.500.000 fr., otrzymanych za willę Sirena, ciężkie życie walk i bojów. Przypomina sobie spotkanie z legionistą, którego z trudem poznaje. Attilio Castro. Castro bez ironji, spoglądający poważnie na życie! Ponieważ należeli do różnych pułków, nie spotkali się więcej. Pewnego wieczoru po walce ujrzał go, lecz tym razem na ziemi z innymi trupami, z czaszką strzaskaną. Uśmiech spokojny miał na ustach zamiast grymasu śmierci... Biedny Castro! A jakie były losy Dony Cloryndy?...
Książę przestał myśleć o nich. Myśli o innych zmarłych. Przypomina sobie życie w szpitalu, przybycie swe do Monte-Carlo. Toledo, który nań czekał na peronie, ze wzruszeniem spojrzał na sztuczną rękę, źle ukrywającą brak żywej. Konsekwencja fatalnej rany, otrzymanej bez chwały parę dni przed przerwaniem walk.
Idzie do wesołego domku don Marcosa, gdzie będzie mieszkał w czasie swego pobytu. Na dole dostrzega wyniosłość willi Sirena, która nie należy już do niego. W chwili, gdy odwraca oczy, aby uniknąć wspomnień, spotyka wzrok Mado, żony Toleda; wzrok ten zdaje się znajdować księcia bardzo pociągającym pomimo, że tak postarzał. Biedny pułkownik!.. I ucieka przed kuszącemi oczyma, przed pełnemi ustami purpurowemu które zdają się wyzywać go swym uśmiechem.
Po śniadaniu idzie w góry krętą ścieżką; widzi mur kamienny, mija bramę, przygląda się przez chwilę olbrzymiemu budynkowi, na którego szczycie widnieje olbrzymi kogut.
Toledo odkrywa głowę. Pokój bohaterom!
Poczem ukazuje wejście do pomnika dla poległych.
— Tu leży biedny Martinez!
Schodzą stopniami marmurowemi do drugiej platformy cmentarza. Widać tam jedynie mogiły równe z ziemią, kamienne płyty, otoczone łańcuchem lub zwykłem kwiecistem obramowaniem.
Pułkownik szuka jakiejś nazwy.
— Markizie, tutaj.
Wskazuje płytę z prostym napisem: „Mary Lewis“.
— Pewnego dnia o świcie znaleziono ją martwą w jej szpitalnem łóżeczku. Nie wydała ani krzyku, ani skargi, umarła tak, jak żyła.
Wokoło mogiły kilka wieńców, które wydają się zrudziałe pożarem. Pomiędzy temi hołdami towarzyszek zmarłej, Toledo odkrywa zwoje róż świeżych zaczynających więdnąć.
— To lord Lewis musiał je tu przynieść — ciągnie dalej. — Gdy przegrywa w Kasynie, przychodzi odwiedzić swą siostrzenicę. Wasza Wysokość wie zapewne, że wskutek śmierci lady Lewis, stał się lordem... autentycznym.
Książę wzrusza ramionami. Jakże śmieszne w tej chwili wydają się te próżności światowe!
Don Marcos odgadł jego niecierpliwość i podczas gdy schodzą jeszcze niżej, tłumaczy:
— Angielka zmarła przed tamtą, i dlatego pochowano ją wyżej. Od tego czasu umarło tylu.
Dochodzą do ostatniej i najniższej kondygnacji cmentarza; jest to czworokąt ziemi czerwonawej, gdzie nie widać ani płyt, ani łańcuchów, ani kolumn złamanych. Lekkie wzniesienia w kształcie trumny wskazują miejsce grobów. Niektóre mają krzyże drewniane. Portret młodego żołnierza wisi na jednej z nich, w środku wieńca.
Dwa ludzkie popiersia ukazują się naraz nad ziemią i znów znikają. To grabarze kopią dół. Michał słyszy ponury głos dzwonów, płynący z niewidzialnego kościoła, poprzez świetliste powietrze.
Pułkownik tłumaczy dalej:
— To grób chwilowy, bez płyty, bez nazwy. Z racji wojny, nie można było ciała przenieść do Paryża. Pozostawią je tutaj przez cały czas, wymagany przez prawo, a potem ta panna, która po niej dziedziczy, przewiezie je do cmentarza w Passy, gdzie pochowana jej matka.
Waha się chwilę, oglądając groby i wreszcie powiada, stając przed jednym:
— Tutaj.
Lubimow nie może zapanować nad zdziwieniem. „Tutaj...“ Widzi wzniesienie gruntu, bez najmniejszej ozdoby, różniącej je od innych; nie uczuwa żadnego wzruszenia. Spogląda na towarzysza z niepokojem.
Czy się nie myli?... Czy nie jest to raczej grób biednego żołnierza, zmarłego z ran?...
Pułkownik, którego dotknęły te wątpliwości, odpowiada energicznie:
— To tutaj!...
Był jedynym mężczyzną na pogrzebie. Trzy sanitarjuszki, panna Walerja i on szli za trumną.
Biedna księżna de Lisle!... Toledo ze wzruszeniem wspomina jej śmierć niespodzianą.
Toledo przypomniał sobie ze wzruszeniem o jej śmierci niespodzianej. Lady Lewis wysłała ją na front. Jej pochodzenie amerykańskie pozwoliło jej wziąć udział w sanitarnym personelu dywizji Stanów Zjednoczonych, które się biły w Chateau-Thierry. Toledo nie widział jej więcej. Była w okolicy Monte-Carlo, nic o tem nie wiedział. Pierwszą wiadomość, jaką otrzymał, to była wiadomość o jej śmierci. Dostała zakażenia krwi wskutek zranienia się instrumentem chirurgicznym, którym posługiwano się przed chwilą dla jakiejś operacji... Może była to wina jej niezręczności, a może... Kto wie? Don Marcos przypuszcza, że księżna była znużona życiem...
— Straszną miała śmierć. Powiadają, że całe jej ciało było czarne i nabrzmiałe. Męczyła się kilka godzin; z ciałem wygiętem w łuk, cierpiała straszliwe bóle. Tężec! Co za śmierć dla wielkiej damy, tak pięknej i wytwornej!... Ale wśród swych tortur zachowała dość zimnej krwi, aby podyktować swą ostatnią wolę. Panna Walerja odziedziczyła willę Róż i kilkaset tysięcy wygranych któregoś wieczoru w Sportingu Wasza Wysokość...
Książe przerwał mu gestem. Oddawna wie z listów don Marcosa, że Alicja pamiętała o nim w ostatniej chwili, że zapisała mu swe kopalnie srebra w Meksyku i całą swą fortunę po tamtej stronie mórz; na razie było to niczem, ale kiedyś, później może będzie fortuną równą tej, którą Lubimow niegdyś w Rosji posiadał.
Stoi ze wzrokiem utkwionym w grób. A teraz, siedząc na tarasie kawiarni, silniej czuje się wzruszonym, niż na cmentarzu. Minione lata wracają mu na pamięć.
Biedna Alicja! biedna kobieta, oszukana przez życie! Triumfująca Wenera, Helena z „ławki starców“ znajduje się na nędznym cmentarzu, wśród zwłok żołnierzy i może sama przyśpieszyła dobrowolnie swój zgon.
Życie nasze, pomimo pozornej władzy losu, jest odbiciem naszej duszy. Alicja musiała zginąć tak, jak żyła w sposób niezwykły.
On także prowadził życie odmienne od innych ludzi i śmierć jego podobną nie będzie do ich śmierci.
Nie uczuwa ani bólu, ani gniewu. Dziwi się, że mógł pragnąć tej kobiety z takim szałem i tak nienawidzieć Martineza. Teraz ogarnia go tylko melancholia olbrzymia, na wspomnienie tych, których już niema, którzy zaczynają umierać poraz drugi w pamięci ludzkiej. Nie mogą już żyć inaczej, niż w pamięci księcia, biednej pamięci, przeznaczonej na zamarcie także za lat kilka.
Głos znany rozprasza jego zadumę:
— Co za szczęście widzieć tu Waszą Wysokość: wciąż informowałem się u pułkownika...
To Spadoni: taki sam, jak zwykle jak gdyby zaledwo kilka godzin upłynęło od ich ostatniego widzenia.
Nie chce usiąść: śpieszy się. Przyszedł tylko, aby uścisnąć rękę Jego Wysokości. Spotkają się pewno w Kasynie. Nie wątpi, że książę tam będzie. Gdzież indziej taka osobistość, jak książę, może spędzić wieczór w Monte-Carlo?
Rzuca na mundur Michała szybkie spojrzenie i podziwia jego dzielną postawę.
— Słyszałem o czynach Waszej Wysokości: wciąż pytałem pułkownika...
Lubimow nie ma czasu nakazać mu milczenia. Spadoni coprędzej przechodzi do bardziej zajmującego tematu. W Kasynie mowa tylko o Portugalczyku, który wygrywa sumy bajeczne.
— Obserwuję go. Przytem poznajomiłem się z nim i zdaje mi się, że odgadłem jego tajemnicę. Niech książę wyobrazi sobie...
Książę jest niespokojny, gdyż rozumie, że Spadoni opisze mu szczegółowo kombinację Portugalczyka. Lecz Spadoni spogląda w stronę Kasyna, jąka się i wreszcie przerywa swą opowieść. Ktoś się zbliża, a on tylko księciu mógłby zwierzyć swą tajemnicę. Żegna się więc z nim, obiecując odkryć drogocenną kombinację na kanapce w Kasynie.
Oto Lewis. Podaje księciu rękę. Jego zbliżenie przerwało rewelacje pianisty.
Gracze unikają przez profesyjną rywalizację odkrywania tajemnic swoich. Biedny Lewis postarzał o lat kilka. Śmierć jego siostrzenicy dotknęła go bardzo.
Szybkiem spojrzeniem obrzuca księcia, widzi sztywność jego ręki i serdecznie ściska mu rękę lewą.
— Lubimow, jesteś prawdziwym mężczyzną. Wiesz co czynić należy...
Ale Lewis nie potrafi dużo mówić o wojnie, o przeszłości... O siostrzenicy swej nie wspomina nigdy...
I oto odchodzi wkrótce do Kasyna, gdzie życie spędza, niby w więzieniu. Gdy książę wreszcie chce wstać, aby przejść się po tarasach, widzi idącego ku sobie człowieka, który gestykuluje zdaleka.
Książę z trudem go poznaje. To przyjaciel jego, Nowoa. Ubiegłe miesiące głęboko go przemieniły. Nie jest to już człowiek, który radził się pułkownika co do wartości względnej krawców i kapeluszników. Wrócił do zniszczonych spodni i do krawatów gotowych. Nosi brodę gęstą i źle utrzymaną. Młodemi pozostały jego głos, oczy, żywość ruchów i niezgrabność, ale wydaje się przebrany za starca.
Ten okazuje więcej radości ze spotkania z Lubimowem, niż inni. Nie przestaje wychwalać szczęśliwego zbiegu okoliczności, które sprowadziły Lubimowa.
— Gdybyś dwa dni później przybył, książę, nie miałbym przyjemności widzenia pana. Pojutrze wracam do kraju. Dość mam tego... Czegom nie zostawił w Monte-Carlo!... Pieniądze, iluzje!..
Michał okazuje się dyskretnym... Zdaje mu się, że odgaduje u przyjaciela wielkie rozczarowanie. Przypomina sobie Walerję i nie widzi najmniejszej oznaki starań kobiecych u profesora.
Nowoa również jest dyskretny. Patrzy na mundur Lubimowa, na rękaw, okrywający sztuczną rękę, ale czyni tylko niejasne aluzje do wypadków ostatnich.
— Co za nadzwyczajne wydarzenia! Ile przyjaciół zmarłych! Życie rozwinęło się podobne do tych dramatów, w których wszyscy umierają w końcu ostatniego aktu.
Po długiej ciszy, Nowo decyduje się mówić i melancholię swą wylać. Może wszystko opowiedzieć księciu, gdyż on jeden znał jego tajemnicę. (To samo twierdził pułkownikowi i Spadoniemu.) I wybucha gorzkiemi skargami na Walerję.
Stała się inną kobietą. Nie troszczy się już o krainy miłości, gdzie młode panny bez posagu wychodziły zamąż. Po śmierci księżny, stała się posażną osobą, wnoszącą mężowi więcej, niż 300.000 fr. Profesor został zapomniany i zdystansowany.
Ach! te jego niskie błagania, starania podłe, aby dawne uczucia wskrzesić... Woli nie przypominać tych chwil...
— Wszystko skończone dzisiaj. Straciła głowę dla amerykańskiego oficera i pewno wyjdzie za niego. Teraz w modzie są Amerykanie. Wszystko dla nich, nawet miłość... Codziennie z nim tańczy w hotelach Condamine lub nawet tu, w hotelu Paryskim.
I na myśl, że może nadejść, pośpiesznie żegna Lubimowa, z którym spotka się znów prędko, gdyż pułkownik zaprosił go na obiad do swego domku w Beausoleil, przekonany, że zrobi tem przyjemność księciu. Michał opuścił swój stolik, gdy sam pozostał. Nie chce już widzieć nikogo. Idąc bez celu, myśli o sobie, o swem nowem życiu. Co zrobi?... W jaki sposób potrafi stać się użyteczny bliźnim?..
Przypomina sobie śniadanie w domku don Marcosa. Myśli o troskliwości pułkownika, który chodził koło niego, jak koło małego dziecka.
Żegnaj, książę Lubimow!.. Choćby chciał, nie potrafi już prowadzić tej egzystencji egoistycznej, jedynie poświęconej przyjemnościom. Jest inwalidą; zestarzał się bardzo...
Ma siebie za biednego. Poraz pierwszy myśli z pewnem zadowoleniem o spadku, jaki mu zostawiła Alicja. Spadek ten obecnie bez wartości, lecz później, kto wie?.. Uczuwa chęć gorącą stać się znów bogatym, aby dobrze czynić. A jednak zna niedostateczność ludzkich wysiłków, aby zaradzić nędzy: to kropla wody w oceanie; ziarnko piasku na plaży. Lecz mniejsza z tem... Zadowolni się uszczęśliwieniem pięćdziesięciu biedaków wśród setek tysięcy, któremi ziemia zaludniona.
Potem myśli o swej obecnej sytuacji. Dziś rano zdecydował się oddalić od biednego pułkownika, z racji Mado. Niech inni biorą na siebie jego małżeńskie nieszczęścia!... Zamieszka w Nicei, w rosyjskim pensjonacie, prowadzonym przez wielką damę zrujnowaną. Wieczorem będą sobie przypominali czasy, gdy była bogatą, piękną i pożądaną; bale dworskie w Petersburgu, na których tańczyli razem.
Resztki jego fortuny dadzą rentę, która pozwoli żyć skromnie. Będzie należał do tych rozbitków, chroniących się na Lazurowy Brzeg, aby pod palmami wspominać o triumfach zapomnianych przez ludzi.
Będzie miał czem zapełnić czas: chce oddać się kontemplacji życia.
Wielka zawierucha wojenna jeszcze nie skończona. Pozostaje mgła, która nie pozwala patrzeć jasno na rzeczy. Sami aktorzy świeżego dramatu są oblepieni. Lata upłyną, zanim rozproszy się ta mgła, odsłaniając świat nowy.
Czy ukaże się dawna dekoracja z nowemi zarysami? Czy tyle krwawych wysiłków, aby znieść gwałt i egoizm będą daremnemi? Książę myśli z goryczą o możliwem rozczarowaniu. Ach! znów ujrzeć odradzającą się bestjalność dawną po tym kataklizmie, uważanym, jako zorza!
Wiara w przyszłość naraz go ożywia. Świat nie może być wiecznie jednaki: czy synowie będą się zarzynać dlatego, że się zarzynali ich ojcowie i dziadowie? Czy jest koniecznem, aby spoglądali na siebie z niechęcią, dlatego, że urodzili się z tej lub innej strony góry czy rzeki?
Wszyscy znamy dwie ojczyzny: miejsce gdzieśmy się urodzili i państwo, do którego należy to miejsce. Dlaczego wspaniałomyślnie nie rozciągnąć tego pojęcia i do trzeciej ojczyzny?.. Kochając kraj ojczysty czyż ludzie nie mogą jednocześnie stać się obywatelami świata?..
Książę stoi oparty o balustradę nad portem i tarasem. Aż tam go zawiodło rozmyślanie jego.
Spogląda na horyzont między Alpami a skałą Monaco, gdzie słońce znikło przed chwilą. Gwiazda błyszczy na purpurowem niebie.
Lubimow myśli o pierwszych poetach, którzy niegdyś śpiewali o niej 3000 lat temu. Homer zwał ją Kallistos, gwiazdą poranna, Vesperem, Suaferem lub „gwiazdą pasterzy“. W końcu otrzymała nazwę Wenery dla swej świetlanej białości.
Imię jej jest symbolem miłości i piękności. Michał myśli o tych, którzy zamieszkują tą planetę, błyszczącą W przestworzu. Muszą być bardziej czyści, niźli my, eteryczni, podobni do aniołów wszystkich religji.
Uśmiecha się potem z goryczą.
Myśli, że inna gwiazda, piękniejsza i większa od tej, musi świecić na niebie. Nie jest białą, ale łagodnie błękitną: posiada barwę poezji i marzeń. Tajemniczo migoce wśród czarnych przestworzy, jak te olbrzymie niebieskie brylanty, któremi monarchowie wschodni ozdabiali swe tiary.
I ten błękitny brylant przestrzeni niczem innem nie jest, jak naszym biednym globem, na którym 12 miljonów ludzi właśnie zginęło na polach bitew.
Jesteśmy sami w nieskończoności i jako całą podporę mamy jedynie swe złudzenia; swe kłamstwa i swe nadzieje. Człowiek może jedynie liczyć na człowieka...
Niebo obce jest naszym utrapieniom...
Wraca zwolna ku placowi.
Ze wszystkich kawiarni, z restauracji, z hotelów, zdaje się tryskać śpiew skrzypiec. Poza wielkiemi szybami uilluminowanemi, widać pary złączone. Tańczą... tańczą... tańczą...
Młodość niema innego zajęcia. Taniec jest rodzajem świętego obrządku, zakazanego w czasie wojny: i wszyscy oddają mu się z zapałem fanatyka, który wreszcie obecny jest przy triumfie swej wiary prześladowanej...
Książę przypomina sobie swój niedawny przejazd przez Paryż. Kobiety nigdy mu się nie wydały bardziej spragnione przyjemności i zbytków. Na tango skrzypiec z bulwarów, jak echo odpowiadają skrzypce z całego Brzegu Lazurowego i letnich stacji klimatycznych, które już zaczynają się otwierać.
Koszmar pierzchnął: wszystko zapomniane...
Michała myśl zatrzymuje się na tym wybrzeżu, które zawsze było krainą szczęśliwych.
Wojna przez cztery lata pokryła je cieniem. W myśli przebiega zatoki i skały wybrzeża i w każdej z nich znajduje cmentarz.
W Mentonie pochowane są tysiące i tysiące czarnych. Wojownicy Afryki, których ojcowie znali tylko dzidy i strzały, zmarli w szpitalach na tej plaży miljonerów europejskich. Anglicy swoich zmarłych pozostawili na Cap Martin; w Monaco śpią wojacy wszystkich narodów: Belgowie na Cap Ferrat pod wieńcami już staremi. Amerykanie w Nicei. I wszędzie od Esterelu do włoskiej granicy, Francuzi, Francuzi, Francuzi... Ale życie pragnie zmartwychwstać... Białe cmentarze zdają się ginąć w uśmiechniętym krajobrazie, jak zgłuszona nuta. Słodycz nieba i powietrza zamienia je w ogrody. Ciało ludzkie zajmuje tak mało miejsca, a świat taki szeroki...
Hotele, zamienione chwilowo w szpitale, złocą nanowo swe napisy, dezynfekują pokoje, posyłają anonse do wielkich dzienników całego świata. Ludzie mogą przyjeżdżać, aby marzyć i nowe życie stwarzać wśród ścian, gdzie rozlegały się krzyki boleści lub rzężenie konających. Muzyka zaczyna słodko jęczeć wzdłuż tego błogosławionego wybrzeża, wśród szmeru fal i drżenia pomarańczowych drzew o zapachu ślubnych wieńców. Stary pasterz alpejski, który po latach 60-ciu, jeszcze nie ochłonął ze zdumienia, widząc u swych stóp, na pustem płaskowzgórzu — Monte-Carlo, ujrzy jeszcze, jak to miasto wzbogaci się nowemi pałacami, nowemi wieżami i wzrośnie w bogactwa, jak miasto cudów.
Powiew śmierci zaostrzył wolę życia. W miarę jak znikają na horyzoncie czarne łachmany Nieprzyjaciółki, człowiek znajduje nowy czar w przyjemnościach.
Lubimow staje wśród placu. Zaczyna noc zapadać. Kołysanie muzyczne tańca, wymyślonego przez murzynów z Ameryki Północnej dla zabawy białych, dolatuje go z jednej strony, a z drugiej jednocześnie słyszy inną muzykę murzyńską, tango Ameryki Południowej. Wśród ulic sąsiednich rozbrzmiewają inne orkiestry, tam, gdzie znajduje się kawiarnia, hotel lub restauracja, widnieje napis po angielsku na drzwiach dla przynęcenia publiczności: „Dancing“.
Spogląda na górę, która widnieje w głębi, kryjąc groby na swych stokach. Poczem podnosi oczy ku niebu.
Niebo i ziemia obce są naszym strapieniom.
I życie także.

Koniec.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.