Wrogowie kobiety/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI


We dwa dni później Lubimow ujrzał pewnego ranka pułkownika, który wychodził, cały czarno ubrany.
Szedł na pogrzeb Martineza. Don Marcos i Nowoa, jako Hiszpanie, obowiązani byli towarzyszyć bohaterowi w tej ostatniej podróży na ziemi.
Za powrotem podzielił się z księciem swemi bolesnemi wrażeniami. Kilku oficerów ozdrowieńców szło za trumną. Profesor i on byli jedynymi cywilami, ale ci bohaterscy i uprzejmi młodzieńcy zmusili go, aby szedł na czele jako pułkownik i współziomek nieboszczyka.
Żadna kobieta nie szła za trumną. Ten szczegół najbardziej zajął księcia. I zapytał siebie znowu, co się stało z Alicją.
Pod koniec dnia, gdy się przechadzał po swych ogrodach, ujrzał lady Lewis z pułkownikiem.
Książe schronił się do domu. Sanitarjuszka przychodziła pewno z grupą Anglików, wracających do zdrowia i pragnących przechadzki wśród drzew i kwiatów. Nie czuł się na siłach wysłuchać jej szczebiotu ptaka rannego a wesołego, brać udział w tej wesołości upartej, która po przez ból, ciągnęła się aż do śmierci.
Książe wchodził na schody, aby się ukryć w swych apartamentach, gdy go złapał pułkownik. Zanim zdążył otworzyć usta, Michał napadł na niego. Nie chciał spotykać się z lady Lewis. Mogła sobie spacerować po wszystkich jego ogrodach ze swymi Anglikami ile jej się podobało; lecz na Boga! niech mi dadzą spokój!
— Markizie — powiedział Toledo — lady Lewis jest sama i pragnie pomówić z Waszą Wysokością. Ma rzecz ważną do zakomunikowania...
Książe i sanitarjuszka siedzieli w dwóch ogrodowych fotelach. Leniwy szmer fontanny przerywał ciszę.
W zielonawem świetle drzew, lady Lewis wyglądała słabsza i bledsza. Zdawało się, że cała resztka jej życia skupia się w oczach. Książe aż zapomniał o swym gniewie. Biedna lady! Poczuł dla niej szacunek, wzruszenia pełny.
Przywykła do życia wśród wszelkich cierpień, do katastrof, mało dbała o konwenanse życia codziennego. Bez wstępów więc opowiedziała o przyczynie, która ją tu sprowadza, z pewną szorstkością wojskową.
Wysłała ją księżna de Lisle. Spędziła te dwa ostatnie dni w willi Róż i nawet tam nocowała, aby nie opuszczać Alicji ani na chwilę. Rozpacz księżny, a potem jej przygnębienie, przestraszyły ją. Alicja chciała się zabić.
— Biedna kobieta!... Uspokoiła się wreszcie, gdy odkryła prawdziwe światło i odnalazła swą drogę. Szczęśliwa jestem, że mogłam jej dopomóc radami.
Oczy księcia ze zdziwieniem spoglądały na Angielkę. O jakiem świetle i o drodze mówiła? A zwłaszcza jakie posłannictwo dla niego księżna jej poruczyła?
Lady Lewis odgadła myśl jego.
— Prosiła mię, abym tu przyszła, książe. Zanim wycofa się ze świata, błaga, byś o niej zapomniał, byś nigdy nie starał się ją widzieć, a zwłaszcza, byś jej przebaczył zło, które mogła mimowoli wyrządzić. Chodzi jej głównie o to, byś jej przebaczył, książe... Gdy jej powiem, że nie żywi pan do niej żadnych nienawistnych uczuć, odnajdzie spokój niezbędny do jej nowego życia...
Michał zamyślił się. Przebaczyć?... Alicja nie uczyniła mu nic złego. On sam siebie męczył swemi pragnieniami i rozczarowaniami. Lecz gdzież jest? Czyż nie będzie mógł jej zobaczyć?...
Lady Lewis przerwała to pytanie.
Uśmiechała się wciąż ze słodyczą, ale głos jej brzmiał ze stanowczością nieubłaganą.
— Księżny niema w Monte-Carlo. Ja dopomogłam jej wyjechać i ja jedna wiem, gdzie się znajduje, lecz przysięgłam sobie, że tego nie wyjawię. Niech książe wyrzeknie się widzenia z nią, niech jej da w spokoju iść ku prawdzie. Proszę sobie wyobrazić, że umarła... jak tyle innych dziś, jak te miljony stworzeń, które umierają i umierać będą z każdym dniem nowym... Niech książe przebaczy jej i zapomni. Biedna kobieta!... taka nieszczęśliwa!...
Lubimow zrozumiał, że wszelkie jego pytania będą daremne. Alicja znikła na zawsze... na zawsze!...
Poczuł się smutniejszy, samotniejszy. Pokiwał głową. „Tak jest, przebaczał“. Nie chciał, by najlżejszy cień jego bólu ciążył na niej; cały go zachowa dla siebie... Lecz oto nie mógł już dłużej zapanować nad jego porywem i sam się zdziwił, słysząc słowa, które wybiegły mu na usta.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy, lady Lewis.
Nie wydała się wcale zdziwiona tem zwierzeniem. Uśmiechała się wciąż i powiedziała lakonicznie:
— Wiem o tem.
Uśmiech jej zwolna zmieniał się w słodki ruch litości, współczucia opiekuńczego, tak, jakby książe był dzieckiem, potrzebującem jej rad.
Odgadła jego nieszczęście dużo przedtem, nim usłyszała zrozpaczoną spowiedź księżny. Miał siebie za nieszczęśliwego, z racji smutków miłosnych, ale nieszczęście jego głębsze i bardziej istotne: leżało w nim i tylko w nim.
Starał się żyć na uboczu, zdala od bliźnich, ignorując ich troski, zamykając się w swym egoizmie, na marginesie ludzkości, która przeżywała jeden z najważniejszych kryzysów swych dziejów. Możnaby wytłumaczyć to oddalenie u tchórza, nad którym panuje instynkt zachowawczy; lecz był odważny. Można je było tolerować u człowieka obarczonego rodziną, ale był sam na świecie.
— Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi, książe. Któż dziś nie zaznał bólu i nie poznał śmierci?...
Jej sześciu braci padło w jednym dniu. Należeli do tego samego bataljonu i wiadomość o tych sześciu śmierciach przyszła jednocześnie. Trzydziestu dwóch członków jej rodziny spoczywało pod ziemią. Niewielu z nich było żołnierzami: przed wojną prowadzili egzystencję miłą, cieszyli się bogactwem i tytułami; życie ich było równe, łatwe, jak księcia Lubimowa... lecz wystarczyło, aby wezwał ich obowiązek!...
Jakąż była jej rozpacz, gdy otrzymała tę wiadomość!...
Lecz umiała wznieść myśl swoją ponad egoizm i pragnienie, tworzące bieg życia codziennego. Zapanowała nad boleścią własną, aby móc przyjść z pomocą cudzej. Lady Lewis miała jeden ideał: poświęcić się dla bliźnich: służyć im, choćby kosztem życia własnego. Błogosławiła niemal wojnę, która dopomogła jej znaleźć prawdziwą drogę.
— Pani jest aniołem — powiedział książe.
— Nie — zaprotestowała — jestem tylko zakochaną, biedną zakochaną.
Lubimow uśmiechnął się z pewną litością.
— Pani zakochaną?...
Mówiła dalej, jakby podrażniona zdziwieniem swego interlokutora. Czemże była miłość innych kobiet w porównaniu do jej miłości?
Poświęcały uczucia swe jednemu człowiekowi. Po za nim, nic je nie zajmowało. Mary kochała wszystkich mężczyzn — wszystkich! — bez wyłączenia nawet tych wrogów, których pielęgnowała tyle razy w ambulansach na froncie. Byli to poprostu nieszczęśliwi i to wystarczało, aby zapomniała o ich pochodzeniu.
Wspomnienie jej „flirtów“, którzy w tej chwili przewracali się na swych łożach, wzywając jej obecności, lub którzy, siedząc na ławce, zwracali ku słońcu swe oczy nieruchome i odmawiali przechadzki bez słodkiej podpory jej ramienia, kazała jej opuścić fotel. „Do widzienia, książe“! Jej kochankowie czekali.
Gdy powstała, raz jeszcze przypomniała mu ze stanowczością cel swej wizyty.
Było rzczą zbyteczną szukać księżny. Po życiu, pełnem niepewności, biedna kobieta wreszcie znalazła drogę właściwą. Mary mówiła z prostotą o przeszłości Aiicji. Znała ją. W ciszy willi Róż, wyspowiadała się jej z rozpaczą, a sanitariuszka nie odczuła ani zdziwienia, ani oburzenia. Czemże była ta katastrofa moralna wobec niesłychanych zbrodni, których świat był świadkiem co chwila?
— Dziś rano wyjechała. Jest daleko... bardzo daleko — powiedziała lady Lewis. Możliwe jest, że się nie zobaczycie więcej. Napiszę do niej, że pan jej przebacza i ta pewność wniesie spokój w jej nowe życie, tak jej potrzebny.
Książe odprowadził ją ku wyjściu. W drodze znów lamentował. Potrzebował uzewnętrznić zmartwienia swoje.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy, lady Mary.
— Wierzę — odpowiedziała. Moje nieszczęścia przewyższają pańskie, lecz je znoszę lepiej.
Uścisnęli sobie ręce przed bramą.
— Żegnaj lady! — powiedział książe z ukłonem.
Toledo ukazał się po chwili; wychodził z pawilonu ogrodnika.
Lubimow rzucił mu rozkaz krótki:
— Jadę do Paryża jutro... Zajmij się przygotowaniami.
Potem spojrzawszy na pułkownika, dodał głosem łagodniejszym:
— Sądzę, że nie wrócę tu więcej... Sprzedam willę.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.