Wrogowie kobiety/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.


Nowa osobistość zjawiła się wśród mieszkańców willi Sirena. Pułkownik mówił z entuzjazmem o tym przyjacielu, którego mu przedstawiła Dona Clorinda.
— To porucznik hiszpański z legji cudzoziemskiej. Mieszka w pałacyku, ofiarowanym rekonwalescentom przez księcia Monaco. Zwie się Antonio Martinez. Nazwisko pospolite, ale to wielki żołnierz, bohater i nie rozumiem, w jaki sposób żyje po tak strasznych ranach.
Generałowa, która miała listę wszystkich wojskowych sławniejszych, przybyłych do Monte-Carlo, chciała poznać tego porucznika i wzięła go potem pod swą opiekę. Księżna de Lisle także się nim interesowała i obie dumne z tego chrześniaka, pokazywały go w atrium kasyna, najmowały powozy, aby zwiedzać z nim najpiękniejsze miejsca Lazurowego Brzegu, karmiły go największemi delikatesami wojennemi, jakie mogły zdobyć. Ciężko ranny w głowę odłamkiem szrapnelu, trującemi gazami duszony, od czasu do czasu cierpiał na ataki nerwowe, przy których padał nieprzytomny. Lekarze ze smutkiem wyrażali się o jego stanie. Mógł żyć lata całe, a mógł również dobrze umrzeć w czasie jednego z tych ataków. Potrzebne mu było życie spokojne, bez wzruszeń. I obie panie, które znały ten stan, ubolewały nad nim. Taki młody! taki serdeczny i taki nieśmiały. Na swym mundurze koloru żółtej musztardy, nosił Legję honorową i Krzyż wojenny.
Dona Clorinda podjęła się zaprowadzić go do ogrodów willi Sirena, nie pytając Lubimowa o pozwolenie. Ten mógł się wiec przyjrzeć bohaterowi, o którym pułkownik tyle mu opowiadał. Był to młodziutki chłopak, który rumienił się zawsze, ilekroć mu wspominano o jego walecznych czynach. Bez swych odznak honorowych, mógł uchodzić za wybitnego urzędnika handlowego. Miał 27 lat, lecz wyglądał na młodszego, młodością wątłą, osłabioną ranami i cierpieniem.
Lubimow, który nie znosił przechwałek bohaterów fanfaronów, był najpierw zdziwiony, potem ujęty prostotą tego oficera.
Nieco onieśmielony obecnością właściciela willi Sirena, Martinez przyznawał się do skromnego pochodzenia bez fałszywego wstydu i bez dumy. Był biedny i syn biedaków. Próbował karjerę zrobić, lecz konieczność zarabiania na życie, kazała mu porzucić książki, aby się oddać najbardziej różnorodnym zajęciom. Tak trudno było o zarobek w Hiszpanji!... Po wojnie w Maroko, w hiszpańskich szeregach, służył w różnych rzeczpospolitych Ameryki Południowej, wciąż walcząc z nędzą i niepowodzeniem.
— Tam, gdzie tylu prostaków porobiło fortuny, ja poznałem tylko biedę, podobną do tej w mojej ojczyźnie... Gdy wojna wybuchła, postępowanie Niemców oburzyło mię, jak tylu innych. Byłem wówczas w Madrycie. Pewnego wieczoru, postanowiliśmy, ja i kilku kolegów bić się za Francję. Ten, który cofnie się, zapłaci 100 douros. Cofnęli się wszyscy, oprócz mnie. Nie dlatego, żem nie chciał płacić kary. Mam swe przekonania i czytałem nieco. Jestem republikaninem... a Francja, to kraj wielkiej Rewolucji. Zaangażowałem się do Legji cudzoziemskiej, która organizowała się w Bayonne, złożona po większej części z Hiszpanów. Mało ich pozostało. Jedni zginęli, ci co żyją, są kalekami na zawsze, po różnych szpitalach umieszczeni. Znałem co to wojna, wojna górska przeciw Marokańczykom z Riff i doszedłem bez trudu do stopnia porucznika rezerwy w mej ojczyźnie. Może z tej racji zostałem sierżantem w Legji już po kilku tygodniach... ale rzeczywistość bywa często przykra... Ludzie, powołani pod broń przez prawo ich kraju, spoglądali na nas z nieufnością. Dla innych pułków byliśmy włóczęgami, może zbiegami, z pod prawa wyjętemi.
— Toś dopiero musiał głodem przymierać, mówiono mi, aby tu przychodzić odżywić się!...
A wśród nas byli dziennikarze, studenci, ludzie, których szczery entuzjazm pchnął w szeregi... Lecz dajmy temu pokój. W każdym kraju są ludzie, rozumiejący tylko materjalistyczne pobudki...
Jego historja wojenna zamknięta była w bitwach w okopach, monotonna i nieskończona, w atakach na krótki dystans. Przybył już po bitwie nad Marną i on, który oczekiwał bitew gigantycznych, pochodów całych miljonów ludzi, pracy niesłychanej, olbrzymich armat, brał jedynie udział w szeregu walk przeciw zjednoczonym siłom, ukrytym w ziemi, w spotkaniach pojedyńczych, dla zdobycia kilku metrów gruntu. Zachował z tego życia w Dardanelach wspomnienia ponure. Nie chciał nawet przypominać sobie tej strasznej walki. Wojna we Francji zdawała mu się spokojną w porównaniu z tą walką, wydaną na przestrzeni kilku kilometrów wybrzeża, z morzem z tyłu i niezwyciężonemi transzejami przed sobą.
Milknął i pułkownik musiał nalegać z dumą niemal ojcowską, aby Martinez ciągnął dalej swą opowieść.
— Rany, dużo ran — dodawał z prostotą. Nie zliczę już wszystkich szpitali, przez które przeszedłem przez te trzy lata, podróże po Francji w wagonach Czerwonego Krzyża. Gdy nie umieramy odrazu, podobni jesteśmy do koni, używanych w walkach z bykami. Zaszywają nam skórę poza cyrkiem, wzmacniają nieco, potem odsyłają znowu na arenę, aż do ostatecznego uderzenia rogami.
Toledo, zniecierpliwiony skromnością młodzieńca, tłumaczył, w jak chwalebnych okolicznościach był ranny kilkakrotnie. Książe Lubimow nie mógł ukryć swego podziwu dla tego chłopaka. Zdawało się niemożliwością, aby ludzki organizm zniósł tyle, aby tyle wstrząśnień mogło na słaby ludzki ustrój spaść i nie zniszczyć go zupełnie.
Lecz on bronił się od pochwał. Należały się Legji. Mówił o Legji, jak marynarz o swym okręcie. Całą wojnę widział przez nią!... Francuzi byli dzielni. Ale Legja cudzoziemska!...
Nie było nigdzie podobnych im. Iluż ich zginęło!... Z początku wszystkie narodowości przedstawione były w Legji. Lecz z chwilą wmieszania się Ameryki, Amerykanie odeszli w swoje szeregi, również jak Polacy i Włosi. Za to sporo zaangażowało się Rosjan... To, co ja zdziałałem, nie jest niczem nadzwyczajnem. I za tę odrobinę taka nagroda!... Mam dwa galony... A przytem zapomnieć nie mogę tego dnia, gdy tydzień przedtem nim go zabito, pułkownik mój zawołał mię:
— Martinez, generał dał cztery krzyże Legji Honorowej do rozdania. Oto jeden dla ciebie.
I przypiął mi go na piersiach wobec całego bataljonu zuchów, którzy prezentowali broń. Jakże zapomnieć o tem. Wystarczy to na zapełnienie życia całego.
W ogrodach, Don Mereos spoglądał na swego protegowanego z miną rozczuloną, tak, jak artysta starszy patrzy na triumf młodego kolegi. Bo też wojna całą myśl pułkownika absorbowała.
To też był niezadowolony, że nie mógł tematu tego poruszać w willi, ani mówić o niebezpieczeństwach ofensywy. Ale przyjaciele księcia żyli tu jak w hotelu i zdawali się troszczyć o sprawy prywatne jedynie. Bywali w komplecie jedynie w pierwszych godzinach poranku. Rzadko można było ich zastać wszystkich przy stole. Siła wyższa zdawała się szukać ich w domu, aby pchnąć do Monte-Carlo. Książe sam jadał często w hotelu Paryskim, o czem donosił telefonicznie w ostatniej chwili.
Toledo godził się z tym domowym nieładem, jak z rzeczą opatrznościową: służba domowa od chwili powołania Estoli i Pistoli zmniejszyła się znacznie.
Książe mało się o to troszczył teraz, gdyż nudził się w domu i większą część czasu spędzał w Monte-Carlo.
Ci, co wałęsali się bezczynnie około „sev“, spotykali go wchodzącego do kasyna z miną zaabsorbowaną. Publiczność w salonach widywała go zbliżającego się do stołów, tak, jakby go zajmowały losy gry. Lecz napróżno oczekiwano, aby zaryzykował stawkę. Oczy jego zdawały się patrzeć po za siebie i zaledwo księżna de Lisle zmieniała miejsce przy stole, spieszył na jej spotkanie z ręką wyciągniętą i z uśmiechem młodzieńczym.
Stali na miejscu rozmawiając, lecz czując instynktownie wszystkie spojrzenia, utkwione w siebie; siadali na oddalonej kanapie i tam ciągnęli dalej swą rozmowę. Naraz szmer publiczności około jakiegoś stołu pociągał księżnę, która opuszczała chwilowo Lubimowa. Alicja miała uśmiech gorzki i dumny królowej zdetronizowanej. Przedtem mówiono tylko o niej. Imię jej dostało się aż do Nicei i Mentony. Rodziny z Monaco, którym wzbroniony był wstęp do kasyna pytały o jej powodzenie w godzinie obiadowej. Rozbrzmiewało jej imię po kawiarniach i restauracjach, tak, jak generałów, prowadzących wojnę. Wobec afiszów z ostatniemi wiadomościami, ludzie przerywali komentarze nad przyszłą ofenzywą, aby pytać siebie: „Czy księżna de Lisle wygrała wczoraj?“... Popołudniu, wchodząc do kasyna, ciekawi biegli, aby zobaczyć ją zbliska, a przyjaciele jej całowali ją w rękę z dumą. Była to prawdziwa owacja spojrzeń i uśmiechów.
Walka jej z kasynem trwała dwa tygodnie. Wygrywała, przegrywała, znów wygrywała. Jej „praca“ zaczynała się o trzeciej popołudniu, przeciągała po za północ. Godziny obiadu i podwieczorku mijały, zanim się spostrzegła. Po ukończonej grze, odchodziła, oparta na ramieniu Walerji, kłaniając się przyjaciołom swym z uprzejmością triumfującą i wyczerpania pełną. Czasem, jak chora, którą karmią gwałtem, pozwalała swej towarzyszce przynieść sobie herbatę do stołu gry.
Pewnego wieczoru — pamiętnego wieczoru!... Kasyno zamknęło swe podwoje, a ona nie przestawała wygrywać. Policzyła banknoty, wręczone jej przez urzędników z uśmiechem wymuszonym. 400.000 franków! Wymykały się z jej torebki i z torebki Walerji. Jej przyjaciółka „generałowa“, musiała też przybyć z pomocą i wziąć kilka zwitków.
— Gdyby nie zamknęli, tobym ich zrujnowała! — powiedziała Alicja z dumą triumfatorki.
Klorynda odprowadziła ją do powozu, zalecając ostrożność.
— Nie graj więcej, zatrzymaj swe pieniądze. Nie sposób lepiej było zagrać.
Walerja w ciągu nocy powtarzała jej:
— Byłoby obrazą Boską dalej próbować.
Alicja nie słuchała ich. Jej natchnienie nie było jeszcze wyczerpane. Musiała dokonać wielkich rzeczy, a gdy nadejdzie chwila wycofania się, zda sobie z tego sprawę przed innemi.
Michał był obecny przy tej walce, irytującej dla niego. Codzień przychodząc do kasyna, wymyślał sobie w duchu, tak, jakby popełnił nikczemność. Pocóż był obecny przy czynach tej szalonej kobiety?... Zdawała się nie zauważać jego obecności: jedno spojrzenie na wstępie, uśmiech, a pozatem miała tylko oczy dla krupierów i gry. A przecież książe stawiał się punktualnie. Na własne usprawiedliwienie przypominał sobie kilka słów księżny.
— Przynosisz mi szczęście, szepnęła mu do ucha. Jestem pewna tego. Wygrywam od chwili, gdyśmy się znów spotkali. Przychodź, przychodź codziennie. Chcę cię widzieć, ilekroć podniosę oczy.
Podnosiła je tylko chwilami; co innego miała w głowie. Ale Michał dla zaspokojenia swego niezadowolenia z samego siebie, mówił sobie, że był tu dla dotrzymania słowa. A może mówił prawdę...
Pewnego dnia, wschodząc do kasyna, uczuł coś niezwykłego w atmosferze. Wszyscy dążyli do jednego stołu.
Przyjaciel jego Lewis przeszedł koło niego, nie zatrzymując się.
— To musiało się stać... Przecie ona nie umie grać... Gra bez systemu, byle jak. I oto leży.
Wszyscy gracze rozmawiali ze sobą, jakby o śmierci czyjejś, ale z żalem, pełnym hypokryzji, gdyż triumfowali na myśl, że rozwiało się to niezwykłe powodzenie, które może ich zatruwało zazdrością.
Lubimow zbliżył się także i ujrzał Alicję w chwili, gdy podniosła oczy. Spojrzała nań przeciągle, jakby chcąc go uczynić winnym swego niepowodzenia. „Czemuś mię opuścił?“...
Książe uciekł: cierpiał, widząc ją z tym pokornym wyrazem baranka w niebezpieczeństwie. Wieczorem wrócił do kasyna. Zajmowano się jeszcze księżną, ale pocichu, ze smutnemi ruchami, jakby chodziło o umierającego. Ciekawych mniej było koło stołu. Ujrzał Alicję na tem samem miejscu. Za krzesłem jej stała Walerja z miną skonsternowaną, a Dona Klorynda pochylona nad swą przyjaciółką, coś jej szeptała do ucha. Odgadł, co mówiła. Nawoływała ją do wstania z miejsca. Jutro będzie szczęśliwsza. Ale księżna zdawała się nic nie słyszeć. Oczy miała utkwione w żetony 500 i 1000 frankowe, ostatnie, jakie jej pozostały. Nagle zniecierpliwiła się i odwróciwszy głowę, odpowiedziała tak brutalnie, że Dona Klorynda odeszła, rzuciwszy jakieś ostre słowa. Michał uciekł znowu. Przestraszył go wyraz twarzy Alicji.
Błądził po salonach przez pół godziny, słuchając zdań tych, którzy zajmowali się jeszcze Alicją. Jej niepowodzenie było równie niesłychane, jak jej poprzednie szczęście. Nie wygrała ani razu. Jedno popołudnie pochłonęło wygrane wielu dni.
Nagle uczuł na ramieniu dotknięcie nerwowej ręki. Odwrócił głowę. Była to Alicja, która zwracała się ku niemu z ruchem chciwym, z wyrazem zarazem śmiałym i błagalnym.
— Czy masz pieniądze?
Ta twarz, ten głos nie były niczem nowem dla Michała. Przed wojną, kasyno bywało świadkiem jego zwycięstw najbardziej piorunujących i najbardziej niespodziewanych. Kobiety, które traktowały go z widoczną obojętnością, kobiety o cnocie znanej, nagle zbliżały się ku niemu, aby pożyczyć pieniędzy i zapytać, bez dalszych wstępów, o której godzinie będzie mógł je przyjąć szklanką herbaty w willi Sirena. Przypomniał sobie pułkownika, który uważał grę za największego wroga kobiety. Pozbywały się dla niej wszelkiego wstydu. W kilka godzin topniały przesądy całego ich poprzedniego życia. Ofiarowywały same to, na co nigdy zgodzić się nie chciały, aby tylko móc grać dalej.
Lubimow ze zdziwieniem przyjął to pytanie nagłe. Miał przy sobie bardzo mało pieniędzy. Nie był graczem. Ile jej potrzeba?
— 20.000 franków.
Rzuciła tę cyfrę tak, jakby powiedziała 100.000 lub 5.000. Straciła pojęcie wartości.
Michał zaczął się śmiać. Czyż istotnie wyobrażała sobie, że przybywa do kasyna z 20.000 w kieszeni jak lichwiarz lub handlarz biżuterją?
— Pożycz — powiedziała księżna Dostaniesz, co zechcesz.
Śmiał się w dalszym ciągu z tej propozycji, lecz czuł się zwyciężony z góry prostotą, z jaką Alicja ją sformułowała.
— A ty... Czemu nie pożyczysz?
Och! ona... Uniesiona dumą triumfu swego, zapomniała uregulować kilka długów, zaciągniętych przed dniami wygranej swojej. Teraz zbyteczną rzeczą było prosić. Nadeszły dla niej chwile niepowodzenia. Nikt nie wierzył, aby mogła się odegrać.
— Lecz mylą się, Michale. Czuję, że szczęście powróci. Oddaj mi tę usługę... Masz! poproś tego małego staruszka, który patrzy na nas, o 20.000. Nie może ci odmówić: jesteś księciem Lubimow. Jeśli chcesz, założymy spółkę. Podzielę się z tobą wygraną.
Michał wciąż się uśmiechał, ale czuł się zgorszony. Do jakich kroków ta kobieta chciała go skłonić? On, Lubimow, pożyczający od lichwiarza!
Lecz tak, jak niektórzy chorzy, którzy wykonywują czyny wprost przeciwne ich woli, zaledwo Alicja odeszła, gdy nogi zaniosły go machinalnie ku kanapie, na której siedział mały starzec o brodzie twardej, ze swym orderem Serca Jezusowego u butonierki, z kapeluszem w reku i z jedwabną czapeczką na łysinie.
— Potrzeba mi 20.000 franków.
Książe pozostał niepewny wobec małego człowieczka, który powstał zdziwiony i podejrzliwy. Czy istotnie jego głos wymówił te wyrazy? Miał ochotę odejść, nie czekając odpowiedzi gnoma, lecz ten otwierał już usta, jąkając się:
— Książe... taka duża suma!... Jestem biedakiem. Czasem uda mi się oddać usługę osobom dystyngowanym... jakieś 2.000 lub 3.000, ale 20.000, 20.000...
Podczas gdy mamlał tę cyfrę z akcentem człowieka umęczonego, chytre jego oczy oglądały Lubimowa. Spojrzenie to zirytowało Michała i skłoniło go do zajęcia się tą sprawą, jak gdyby los jego od niej zależał. Z pewnością lichwiarz myślał o Rosji, o rewolucyjnych zamieszkach, o niemożliwości odebrania swych pieniędzy, choćby ten wielki bogacz ofiarował mu całą swą fortunę.
— Pan chyba mię poznaje, powiedział Michał głosem gniewnym. Jestem księciem Lubimowem, właścicielem willi Sirena. Potrzeba mi 20.000 franków, ani jednego mniej. Jeśli pan nie może!...
Miał się już zawrócić, gdy karzeł zatrzymał go pokornie, uważając tym razem za zbyteczne wszystkie wstępy, jakich używał zwykle wobec klijentów. Począł błagać Jego Wysokość, aby raczyła zaczekać. Może istotnie nie posiadał całej sumy i potrzebował szukać pomocy w kasie kasyna; może podążył na chwilę do umywalni, aby wyciągnąć banknoty z różnych kryjówek ubrania, choćby z trzewików.
Michał poczuł rękę dyskretną, dotykającą jego ręki prawej i wsuwającej mu między palce zwitek banknotów. Mały starzec powrócił, zanim się on spostrzegł, przeciskając się między ludźmi, jak teatralny djabełek, wychodzący ze swego pudełka.
— Czy zna pan pułkownika? Jutro zobaczy się z panem w kwestji zapłaty i procentów.
Książe bez ceremonji odwrócił się tyłem, pozostawiając lichwiarza zadowolonego z tego mało uprzejmego lakonizmu. Wielki pan nie mógł wyrażać się inaczej. Z takimi ludźmi właśnie lubił mieć doczynienia.
Alicja, która zdaleka śledziła tę scenę, zbliżyła się do księcia, wyciągając nieznacznie rękę.
— Masz.
Ręka prawa Michała podała jej banknoty tak gwałtownie, że wyglądało to na napaść.
Wstyd ze swego postępku wyraził w niejasnych słowach.
— Ach! te kobiety!... Każesz mi piękne czyny spełniać!...
Lecz ona, w posiadaniu banknotów, już tylko o grze myślała.
— Będziesz świadkiem rzeczy pięknej... Mówiłam ci, że zrobię cię swym wspólnikiem: połowa do ciebie należy.
Oddaliła się bez podziękowania, znów owładnięta tym niewidzialnym demonem, który szeptał jej do ucha cyfry i kolory.
Lubimow odszedł także. Bał się spotkać lichwiarza i otrzymać od niego ukłon porozumiewawczy. Wyobrażał sobie, że cała sala zauważyła ich rozmowę i uśmiechała się, widząc go przyjmującego pieniądze.
Opuścił kasyno. Przysiągł, że więcej doń nie wróci nigdy.
Castro, którego widział zdaleka grającego, powrócił na obiad. Miał minę dość zdekoncertowaną, ale zapomniał o własnych niepowodzeniach, aby się pocieszyć opowiadaniem o nieszczęściach Alicji.
— Po przegraniu wszystkiego w „trente et quarante“, w ostatniej chwili przyniosła większą kwotę. I wówczas zasiadła do ruletki, chociaż jej nie lubi. Co za sposób grania! Z początku wygrała parę razy, stawiając na numera; ale potem nic! Wszystko zostawiła na stole. Nie widziałem, gdy wyszła, lecz podobno wyglądała na umarłą: musiała opierać się na ramieniu Walerji. Powiadają, że chora jest na serce. Nie, grać można tylko w pełni zdrowia. Generałowa mniej gra, ale jest spokojniejsza: ma serce zdrowe.
Michał źle spał tej nocy. Był oburzony na Alicję. Kobieta, która chce zdobywać pieniądze... Powinny je otrzymywać tylko z ręki mężczyzny i zbytecznem jest starać się samym zarabiać, choćby grą... Gra, to sprawa męska.
I książe przypomniał sobie jedną scenę ze swego życia, wówczas, gdy jacht jego stał w Monaco. Było to wieczorem po obiedzie w Hotel de Paris. Ponieważ był nieco pijany, opierał się na ramionach dwóch kobiet uśmiechniętych, które walczyły o jego względy bez powodzenia. Przyjaciele jego, świetni pasożyci, kilka kobiet zaproszonych tworzyło jego eskortę. Weszli do kasyna. Michał nie lubił gry: nudziło go długie siedzenie przed stołem. Lecz tego wieczoru, dumny ze swej władzy, uczuł chęć zmierzenia się ze swym losem. Fortuna jest rodzaju żeńskiego i pokona ją mocą pieniędzy jak inne. Bogactwo w końcu obłaskawia los.
Położył przed sobą sumę olbrzymią, aby zaangażować walkę, ale fortuna nie chciała jego złota. Przeciwnie, poczęła mu oddawać swoje ze wzgardliwą hojnością. Miljarder chciał przegrać i nie mógł dojść do tego. Popełniał umyślnie błędy, zmieniał sposoby: wszystko kończyło się wygraną. W końcu znużył się. Miał przed sobą liczne i lśniące stosy złota, całe pliki banknotów...
— Kto chce pieniędzy??
Począł je rozrzucać po sali. Wszystkie niewiasty, które bladły i cisnęły się dookoła stołów dla jednego ludwika, rzuciły się natychmiast. Popychały się, padały na dywan, wywijały rękami i nogami, aby złapać choć cząsteczkę tej manny złotej. Widać było, jak niektóre biją się i drapią, drugą ręką chwytając banknot 1000-frankowy, który się rozdzierał. Kapelusze leciały na ziemię, włosy się rozplatały zupełnie, fałszywe loczki rozpraszały się na wszystkie strony.
— Dla mnie, książe, dla mnie!...
Skakały koło niego, jak opętane.
Wyżsi urzędni z uśmiechem zwracali się ku niemu, aby przerwać skandal: „Na miły Bóg, Wasza Książęca Mość“!... Lecz on dalej rozsiewał pieniądze wygrane — więcej niż 60.000 fr. i gra rozpoczęła się na nowo. Wszystkie kobiety, które złapały sztukę złota lub banknot, rzucały je na zielone sukno.
Lubimow przypomniał sobie tę chwilę triumfu. Takie powodzenie powtórzy się, ilekroć zechce; był pewny tego. Uznawał, że wszyscy gracze przegrywają bez wyjątku. Ale wola jego ostatecznie zwycięży los i wystarczy mu wycofać się w porę.
Książe zasnął wreszcie, myśląc o Alicji.
— Biedna kobieta!... Nie umie grać. Lewis ma rację, do kroćset. Muszę jej pomóc. Jestem mężczyzną. Jutro... może jutro...
Nazajutrz, w chwili pierwszego śniadania, książe, który nigdy się nie mieszał do spraw pieniężnych, domowych, zadziwił don Marcosa pytaniem, jakiemi sumami rozporządza w tej chwili.
Pułkownik szybko obrachował. Więcej nie miał, nad 15.000. Czekał właśnie listu od plenipotenta.
— Daj mi je — powiedział Lubimow.
I obojętnie wspomniał o długu wczorajszym.
Toledo zamyślił się na wieść, że będzie miał do czynienia ze starym lichwiarzem dla zwrotu 20.000 i spłacenia niesłychanych procentów, które w kilka dni mogą podwoić sumę. Przypomniał sobie śniadanie, na którem Jego Wysokość zaproponowała życie samotne i ciche. Gdzie byli teraz srodzy „wrogowie-kobiety“. Pułkownik przeczuwał w tem marnotrawstwie księcia, w jego nagłej chęci gry, kobiecy wpływ. A on, który ośmielał się stawiać zaledwo kilka sztuk monety od czasu do czasu, myśląc o sumach olbrzymich, powierzonych jego pieczy...
Podczas gdy biegł do banku, gdzie się znajdowały pieniądze księcia, tenże spacerował przed Kasynem, oczekując na otwarcie sal. W ciągu pierwszych godzin, publiczności było mało i nie wszystkie stoły były czynne. Najwięcej widziało się graczy zawodowych, którzy spędzili noc bezsenną na wysnuwaniu rożnych kombinacyj i pragnęli wypróbować je jak najprędzej; oraz kalecy, chcący zapewnić sobie dobre miejsce.
Lubimowowi było tak spieszno, że wszedł do atrium. Miał w kieszeni banknoty, które wsunął dyskretnie do kieszeni. Urzędnicy pierwszej gry wchodzili wolno, jak funkcjonariusze biurowi. Kobiety i chłopcy, których zadaniem było sprzątanie, kończyli zamiatanie. Wszyscy nań spojrzeli ukradkiem, wskazując go sobie oczyma. Książę w Kasynie o tej porze, zamiast być jeszcze w łóżku!.. Instynktownie szukali jakiejś damy. Reputacja księcia pozwalała im tylko przypuszczać miłosne rendez-vous.
O 10-ej otwarto podwoje i Michał wszedł z pierwszemi graczami, ludźmi skromnymi i nieśmiałymi. Uczuwał nerwowość, niepokój, głuchy gniew poranków pojedynkowych. Jednocześnie czuł dumną ufność strzelca, który wie, że cel osiągnie. Z góry gardził zwalczoną szansą. „Zobaczymy, ty łajdaczko!“ Teraz zmierzy się z mężczyzną.
Usiadł przed stołem z ruletką, między dwoma staremi kobietami, brudnemi i źle ubranemi.
Faites vos jeux...
Gra się rozpoczęła. Michał nie miał żadnej kombinacji. Wzrokiem przebiegł szybko 36 numerów.
— Ten — pomyślał sobie. I postawił maksymalną sumę, 9 luidorów, na trzynastkę. Kulka potoczyła się po mahoniowej pochyłości. Szmer zdziwienia: 13-tka.
Pewna liczba banknotów 1000-frankowych, znalazła się przed księciem, który pozostał niewzruszony. Wiedział o tem: pewny był, że się nie omyli. I znów postawił na 13-tkę.
Pomiędzy widzami zamieniano gesty zdziwienia. Co za szaleństwo grać dwa razy na ten sam numer. Ale 13-tka znowu wyszła i księcia zaczęto oklaskiwać.
Ciekawi napływali, opuszczając inne stoły. Ten poranek w Kasynie samotnem obiecywał stać się również sławnym, jak najsławniejsze wieczory i dnie, wówczas gdy wielcy gracze walczyli z losem.
Lubimow zmienił numer. Było nonsensem upierać się przy 13-tce. I postawił dziewięć ludwików na 17-tkę. Kulka potoczyła się. 13-tka jeszcze raz wygrywała. A on przegrał.
Ruchy jego stały się bardziej twarde i agresywne. Szansa zaczynała kpić z niego, wobec jego braku woli. Zdobywca nie powinien znać wahań. Źle zrobił, że opuścił numer. Ludzie muszą narzucać swą wolę, aż dopóki nie zginą lub nie przeprowadzą swego. Trzeba było jak najprędzej grać znów na 13-tkę! I wyszła 17-tka.
Przez chwilę myślał, że ziemia z pod nóg mu się usuwa. Uczuł, że się waha, otoczony siłami tajemnemi, które łamały i unicestwiały jego wolę. Przeciągnął ręką po czole, jakby chcąc daleko od siebie odepchnąć tę słabość chwilową.
— Ach! łajdaczka! — zawołał w duchu, wymyślając szansie, przekonany, że zdoła znów ją pokonać. I grał dalej. O trzeciej popołudniu wyszedł z Hotel de Paris. Jadł śniadanie sam, unikając znajomych i nawet ukłonów, zmuszających potem do rozmowy.
Z hotelowego ganku obiegł wzrokiem plac, Kasyno, ogrody. Pomyślał z radością o możliwości zobaczenia jednego z niezliczonych pancerników, wojujących wśród mórz południowych, któryby zmiótł z powierzchni ziemi pociskami swemi ten pałac cukierniany.
Co za widok wspaniały. W wyobraźni swojej kazał wylądować całej załodze, aby wszystkich, znajdujących się w mieście, zaaresztować, nie wyłączając kobiet i dzieci. Świat nicby na tem nie stracił. Zepsucia gniazdo! Co za demon skusił matkę jego do kupienia tu przylądka Sirena, zmuszając go do zamieszkania w pobliżu tej jaskimi.
Przebiegając wzrokiem po eleganckim i wesołym tłumie, który w myśli przeznaczał na zniszczenie, ujrzał Alicję, która stała samotnie przed „serem“, przyglądając mu się.
— Czy wejdziesz? — spytał, zbliżając się do niej.
Księżna oburzyła się, jak gdyby proponował jej czyn poniżający. Ona w Kasynie!
— To dziura przeklęta! Urzędnicy gałgany! Publiczność gałgańska...
Wszystko było gałgańskie! Poczem uścisnęli sobie ręce, jak gdyby się poznali dopiero teraz do głębi.
Gdy Michał opowiedział jej swe marzenie o zbombardowaniu tego miejsca zepsucia, omal że nie klasnęła w ręce. Można było wszystko zniszczyć, uwięzić księcia panującego, a jeśli przytem wrócą jej co straciła, wszystko będzie dobrze.
Nagle, jakby uderzona fantazjowaniem Lubimowa, spojrzała nań oczyma przenikliwemi, oczyma, jak chory, który u innego poznaje symptomata swej choroby.
— Grałeś?
Michał smutno pokiwał głową.
— I przegrałeś — ciągnęła dalej. Jakto! ty także?
Lecz zdziwienie jej trwało krótko.
— Grałeś dla mnie, odgaduję to. Pomyślałeś: „Odegram, co ta szalona kobieta traci“... Ach! mój biedny przyjacielu, jakże ci dziękuję. Dużoś przegrał?
A gdy posłyszała sumę, pokiwała głową z politowaniem, lecz uśmiechnęła się, jakby ta wspólność niedoli uczyniła ich bliższymi.
Milczeli przez chwilę. Potem powiedziała mu z wdziękiem:
— Zabierz mię gdziekolwiek... gdzie chcesz. Idź my na spacer daleko stąd. Dokąd moglibyśmy pójść?
Od tylu lat tu przyjeżdżali, a znali naprawdę tylko Monte-Carlo. Przytem wszystkie samochody i lepsze powozy zarekwirowane zostały na użytek wojskowy.
— A gdybyśmy się tak wybrali do Monaco? — zaproponowała Alicja, jak gdyby chodziło o wielką podróż.
Nie znali starego tego miasta, chociaż widzieli w każdej chwili skałę, na której zbudowane zostało. Nigdy im nie przyszło na myśl tam się zapuszczać. Alicja niejasno sobie przypominała wizytę, złożona księciu panującemu i zwiedzenie Muzeum Oceanograficznego. Ze swej strony Lubimow widział ze swego auta — kiedyś, gdy złożył wizytę księciu w starym pałacu w Monaco — ogrody, staroświeckie domy i duży plac.
Postanowili odbyć ten spacer z wesołością młodzieńczą, lecz w chwili, gdy księżna miała zawołać powóz, Michał z wahaniem dotknął kieszeni swoich.
Nie miał pieniędzy. Ruletka zabrała mu absolutnie wszystko. Śniadanie kazał zapisać na swój rachunek, a ostatnie drobne rozdał na napiwki.
Alicja wybuchnęła śmiechem, widząc jego zatroskanie. Lubimow nie mający na dorożkę! Nie było to rzeczą codzienną! Chyba w Monte-Carlo można widzieć takie rzeczy.
— Ja zapłacę, mój biedaku, z tych 20.000, które ci winnam. A raczej uczynię ci prezent: tyleś razy obdarowywał kobiety! Chcę być pierwszą, która tobie coś daje! Co za zbytek! Ja utrzymująca księcia Lubimow!
Wzięli dorożkę, która zjechała do portu w Condamine, potem zaczęła się piąć po wyniosłości Monaco. Statki i port zdawały się pogrążać stopniowo w przepaść za każdym kół obrotem.
Przejechawszy miedzy dwiema wieżyczkami, pokrytemi dachówką, które oznaczały wjazd w obrąb Monaco i minąwszy asfaltową aleję, wiodąca do Muzeum Oceanograficznego, zatrzymali się przed ogrodami Saint-Martin. Alicja odprawiła woźnicę.
— Trzeba robić oszczędności — powiedziała z powagą. — Wrócimy pieszo.
Szli krętemi ścieżkami, przez jary nadbrzeżne. Z małych płaszczyzn porobiono belwedery, z których wzrok sięgał daleko. W jasne dnie można było odróżnić stamtąd profil gór Korsyki. Sosny tworzyły kolumnady czarne i lekkie. Szemrzące ich kopuły rysowały się na tle błękitu. Niższa wegetacja składała się z leśnych roślin o zapachu gorzkim: znała aloesy z kolcami wykręconemi, opale, których zielonawe łapy zakończone czerwonemi owocami. Wśród drzew widniało pięć łódek nieruchomych o żaglach zwiniętych.
Pochylając się nad kamiennemi balkonami, widziało się morze w dalekiej głębinie. Czerwone wybrzeże wsuwało się prostopadle między fale pociemniałe, lub broniło się skałami, wiecznie pokrytemi pianą. Cap Martin wysuwał się z jednej strony, odpychając napór fal. Dalej było wybrzeże włoskie, ozłocone przez zachodzące słońce, a po przeciwnej stronie Cap-d’Ail i Cap-Ferret, w różowej mgle.
— Jakie to piękne! Jakie piękne...
Księżna wesoła była, jak dziecko. Usiedli naprzeciw morza, aby nacieszyć się ciszą szemrzącą, w której drżenie sosen mieszało się z głęboką skargą fal.
— I pomyśleć żeśmy tu nigdy nie byli!.. — powiedziała Alicja. — Ty przynajmniej masz swe wspaniale ogrody. Ale ja, posiadając jako całą panoramę, budynek naprzeciw, jestem o tyle głupią, że spędzam dnie całe w tem Kasynie, ciemnem, jak piwnica. Okropność!
Drgnęła, wspomniawszy o Kasynie. Zdawało się jej rzeczą niemożliwą, że mogła żyć w półcieniu lub w sztucznem świetle, oddychając zepsutem powietrzem, w godzinach, gdy ten ogród roztaczał wobec morza swą świetlistą wspaniałość.
— I pomyśleć, że nie bylibyśmy tutaj, gdybyśmy nie przegrali! Doprawdy, że niemal lepiej być ubogim.
— My sami — odpowiedział Michał po długiej pauzie — nie znaliśmy się, gdyśmy byli bogaci. Gdybyśmy się urodzili w ubóstwie, czyżbyśmy się nie porozumieli lepiej w czasach młodości naszej? Często myślę o tem.
Wydawała mu się teraz całkiem odmienną od tej, którą dawniej sobie wyobrażał.
On także musiał jej się wydawać zupełnie innym. Dawniej dzielił ich mur olbrzymi: bogactwo, rodzące dumę i pragnienie władzy. Uczuł jeszcze potrzebę mówienia. Coś w nim wrzało, nasuwając słowa, które wzbierały mu w ustach, jak rosnący przypływ morza.
— Popełnisz wielkie głupstwo... Uwaga! Chcesz sobie skomplikować życie!
To dawny Lubimow mówił w głębi jego duszy, ten Lubimow, przybyły z Paryża aby schronić się w swej małej posiadłości, zdala od wszystkich próżnych przywiązań, które tworzą szczęście większości ludzi, surowy mistrz „wrogów kobiety“.
Głos skarżący się i gorzki nie znalazł żadnego echa. Książę gardził tym pokutującym w nim upiorem.
— Życie nasze było pomyłką — powiedział z pewną gwałtownością, aby ukryć swe wzruszenie... — Powinnaś mieć to przekonanie. I domyślisz się chyba, że taka jest myśl moja, że uznaję swój błąd... Gdyż... gdyż... kocham cię oddawna... Teraz wiesz: możesz śmiać się, jeśli chcesz.
Nie chciała wcale się śmiać. Lekko wykrzyknęła, spojrzała nań przez chwilę i odwróciła głowę, jakby unikając jego pytających oczu. Przeczuwała, że to przyjdzie dziś lub jutro. Lecz co za niespodzianka słyszeć go mówiącego w ten sposób...
Zapanowała długa cisza.
— Cóż mi odpowiesz? — nieśmiało spytał wreszcie słynny książe Lubimow, którego tyle kobiet ubóstwiało.
— To nie żart?... nie kaprys, zrodzony pięknością tego dnia tak poetycznego?
Michał zaprotestował ruchem. Uważać jako kaprys uczucie niezwalczone...
— Gdybym była jak większość kobiet, powiedziałabym ci: „Ilu z nich mówiłeś to samo?“ Lecz to pytanie głupie. Można szepnąć kobiecie: „Kocham cię“ z całą szczerością, a w jakiś czas potem powiedzieć to samo innej równie szczerze. A zresztą, może żadnej nie mówiłeś tego. Nie potrzebowałeś grać komedji wielkiego uczucia aby dojść do celu: oczekiwano cię i tak niecierpliwie. Wystarczało rzucić chustkę, jak sułtan. Ale ja... Przypomnij sobie, Michale... Myśmy się niecierpieli gdyśmy byli młodzi. Potem gdyś mię pragnął, tyś się usunął. A dziś, gdy zaczynamy się starzeć... teraz gdy jestem własnym cieniem, to szaleństwo i dlatego się śmieję. Nie, nigdy.
Wówczas książę tłumaczył się z kolei. Prawda, że się niecierpieli, lecz nienawiść tę uważał teraz jako swe szczęście. Przecie gdyby połączyli swe dwie olbrzymie fortuny i olbrzymią dumę, jakiż los byłby ich spotkał!
— W ciągu tygodnia bylibyśmy się rozeszli, a może nawet tegoż dnia! — ciągnął Michał dalej. — Ręczę, że biłbym cię...
— To pewne — odpowiedziała Alicja — że nie bylibyśmy tutaj. Zachowałbyś o mnie straszne wspomnienie. Ale poco mówisz mi o miłości?... Już nie pora w naszym wieku. Czas ten się skończył. Co widzisz dziś we mnie, czegobym dawniej nie posiadała?
— Nieszczęście twoje.
Książę wypowiedział te słowa głosem poważnym i głęboko szczerym. Bardzo dużo myślał, zanim odpowiedział, gdy to pytanie zadał sobie samemu. Pewny był, że zaczął ja kochać od dnia, gdy przyszła do willi Sirena aby prosić go o skasowanie jej długu i przyznać się do winy. Biedna księżna de Lisle, przyzwyczajona do wydawania kilku miljonów rocznie, a zmuszona żyć z gry, jak awanturnica. Później przy jej łóżku, widząc jej łzy, słuchając opowieści o wielkiej tajemnicy jej życia, ostatecznie zdał sobie sprawę z tej miłości. Ostatniemi dniami, gdy widział ją triumfującą w Kasynie, namiętność jego sposępniała. Mniej ją cenił. Poczem, gdy widział ją znowu przygnębioną, przywiązanie zyskiwało na sile i począł grać, aby jej pomóc, on, który nawet dla własnego zbawienia zdawał się niezdolny do tego.
Ciągnął dalej tonem pieszczącym, zbliżał się ku niej, szepcząc jej niemal do ucha, wdychając jej zapach.
Począł mówić o przyszłości. Jeszcze mogli być szczęśliwi. Ofiarowywał jej miłość spokojną i trwałą, miłość jesienną, łagodną, stałą i pewną.
Zaśmiała się boleśnie.
— Zapominasz o tem, kim jestem i że dźwigam ze sobą cały ciężar swej przeszłości. Gdyby kto inny uczynił mi tę propozycję, kto wie?... Zmęczona jestem i przyszłość spokojna nęci mię. Ale ty... To niemożliwe. Toby się źle skończyło. Wolę zostać twą przyjaciółką.
Michał odpowiedział gniewnie:
— Nie interesuję cię, widzę to dobrze.
— Jakiś ty głupi... I myślisz istotnie, że mię nie interesujesz... Gdybyś mi był obojętny, czyżbym kiedyś poszukiwała ciebie... czy byłabym teraz z tobą?
Pozostał niepewny: „A zatem?...“ — starał się odkryć przeszkodę, która stawała w poprzek jego pragnieniom. Jeśli chodziło o jej życie dawniejsze, to zapomniał o tem. Sam miał przejścia, o których lepiej nie wspominać.
— Nie mówmy o przeszłości. Taką cię pragnę, jaką cię widzę obecnie, Wenerą boleściwą, która płacze, cierpi i potrzebuje opieki i pomocy.
Przestała się uśmiechać. W oczach jej łzy zabłysły.
— Nie — powiedziała głosem pokornym. — To niemożliwe właśnie dlatego. Mój syn!.. jakże mój syn mię zmienił... Nie jestem nieświadoma wymagań twej miłości. Nie jesteśmy już podlotkami, które siebie oszukują czystością iluzoryczną. Jeśli przyjmuję twą miłość, to wiem, co znaczy i to natychmiast, zanim nowe słońce wejdzie może. Wyobrażasz to sobie? Nie wiem gdzie jest mój syn. Cierpi... umarł może... A ja mam oddawać się wielkiej miłości, jednej z tych namiętności, które pożerają dni i myśl całą, jak w czasach pierwszej młodości...
Książę ożywił się, dowiedziawszy o tej przeszkodzie. Syn jej żył, pewny był tego. Napisał do króla hiszpańskiego i do swych przyjaciół w Paryżu. Wysłał nawet listy do Niemiec za pośrednictwem dyplomatów. Odnajdzie się lada dzień: już on postara się o to, aby wrócił do matki. I dlaczegożby ten biedny chłopiec miał im psuć przyszłość. Syn jej znał życie. Lata spędzone przy matce oswoiły go z wielu sprawami, w świecie bogaczów przyjętemi. Zresztą Lubimow będzie go lubił, jak brata młodszego. Miał potężnych przyjaciół, którzy potrafią mu dopomóc, jeśli zechce pracować. Zapisze mu resztki fortuny swej, gdy umrze.
Alicja chwyciła jedną z jego rąk z wdzięcznością gorącą.
— Jakiś ty dobry!
Ale zaraz osuszyła łzy swoje. Silne postanowienie zabłysło w jej oczach i twardym głosem powiedziała:
— Nie, nie chcę. Nie wiem, jaki los mego syna, nie wiem, czy żyje... Powiadam ci, że nie. Próżnobyś nalegał.
Zapadła długa cisza. Żołnierz z głową obandażowaną pod kepi i z kwiatem za uchem przeszedł uśmiechnięty, trzymając pod ręka jasnowłosą dziewczynę. Lubimow i Alicja odsunęli się od siebie i milczeli dalej. Michał zmarszczywszy brwi, spoglądał uparcie w ziemię, podczas gdy Alicja śledziła powolny lot mew, które pod wietrzykiem wieczornym szeroko wyciągnęły skrzydła niby żagle.
Upór, z jakim Michał spoglądał w dół, wprowadził w błąd Alicję.
— Patrzysz na me pończochy? — spytała nagle. zmieniając ton. Cóż chcesz? Bieda! To żadne desenie na bokach, ale zwykłe cery. Mam bardzo zręczną pokojówkę.
I dla rozerwania towarzysza, wesoło mu odmalowała swą biedę.
Lecz spostrzegła się prędko, że te kwestje mało księcia zajmują. Było rzeczą zbyteczną chcieć odwrócić rozmowę. Księżna, rozumiejąc, że musiała wrócić do tego, co zajmowało jej towarzysza, zawołała ze szczerością iście męską:
— Wiem, co ci jest. Będę z tobą mówiła, jak towarzyszka. Znam życie, jakie prowadzisz. Znam także twój wymysł „wrogów kobiety“, które jest nonsensem. Po kilku miesiącach samotności, potrzeba ci kobiety. Możesz wybierać. Znajdziesz młodsze i ładniejsze ode mnie. Poco myślisz o mnie? Poco zamącasz swój spokój, gdy ja nie dbam już o to?
Książę uśmiechnął się z goryczą. Wielekroć myślał o tem lekarstwie. Głos wewnętrzny szeptał mu to samo. Nieraz wchodził do Kasyna z miną pewną rzeźnika, który idzie, by wybrać wśród stada codzienną ofiarę. Oglądał kobiecą gromadę sal gry, udającą, że interesują się grą, a śledzącą mężczyzn, którzy wkoło krążyli.
Uczuwał gwałtowny pociąg do niektórych. Twarz jednej, figura lub budowa innej, brzydota oryginalna lub prowokacyjny brak harmonji tamtej działały mu na nerwy, niby ostry lub pikantny sos na podniebienie. Wystarczało mu zrobić znak lub powiedzieć słowo, aby wiele z nich, widząc, że są obserwowane przez znaną osobistość, zdecydowały się iść za nim. Lecz naraz napadało nań głębokie obrzydzenie. Nie mógł już oczekiwać nic nowego. Myślał z odrazą o daremnej paplaninie nieznajomej, która chce uczynić się zajmującą, o kłamstwach sentymentalności fałszywej i nagłej, o zwierzęcości samego aktu, który zakończy wreszcie te nudne preludja. Nie, to było niemożliwem. Raz jeden, z desperacką energją chorego, który połyka wstrętne lekarstwo, udał się za jedną z tych piękności fałszywych aby potem gorzko żałować i wstydzić się.
— Ciebie, ciebie jednej mi potrzeba — powiedział głosem ponurym. Ciebie lub żadnej. Kocham cię... Potrzebuję ciebie.
Pomarańczowy krąg słońca krył się za Cap-d’Ail. Jego brzeg niższy już dotykał linji falistej ogrodów i pałaców. Przez chwile promienie skupiały się około kolumnady jakiegoś belwederu, jak gdyby przed skonaniem słońce chciało błysnąć przez łuk triumfalny. Lazurowe światło, które zdawało się iść z morza zwolna pokrywało słabnący złoty blask.
— Nie! ja nie chcę...
Głos Alicji przerwał ciszę, drżąc dźwiękiem zdziwienia, które zmieniło się wnet w krzyk głuchy i przeciągły, jak gdyby coś spadło na jej usta. Michał zarzucił jej ramiona na szyję i panując nad nią, przyciągał jej biust, przyciskał go do piersi. Usta jego szukały ust księżny. Alicja broniła się. Wreszcie przestała. Głowy ich znieruchomiały.
— Ach! Michale!... Michale!... — wyszeptała, uciekając na chwilę przed pieszczotą, aby znów się poddać tym ustom, z chciwością goniącym za jej wargami.
Przemawiała, jak zwyciężona. Wróciła nagle do swej przeszłości i drżała pod zetknięciem ze światem zapomnianym, który długa wstrzemięźliwość uczyniła dla niej zupełnie nowym. Te usta gorące, panujące nad nią, budziły ją ze snu trwającego lata.
Zapomniała o wszystkiem, co ją otaczało. Oczy jej pozostały otwarte, lecz nie widziała już ani morza, ani złocistego nieba, ani gałęzi sosnowych nad głową.
Lecz nagle wróciło poczucie rzeczywistości. Alicja szorstko odepchnęła mężczyznę, którego pieszczoty stawały się natarczywe.
Lubimow ujrzał księżnę stojącą przed nim i zajętą porządkowaniem swej toalety; podniosła ręce do włosów, do kapelusza, do futra, które zsunęło się jej z ramion.
— Idźmy — powiedziała głosem gniewnym.
Książę szedł za nią, z głową spuszczoną, zawstydzony swą gwałtownością. Po kilku krokach zdała się wzruszać tem milczeniem, oznaczającem skruchę i znów się uśmiechnęła.
— Widzę, że odtąd nie możemy się widywać sam na sam.
Wychodząc z ogrodów, zatrzymali się naprzeciw Muzeum. Michał odkrył obok gmachu schody w skale wykute. Schodziły aż na wybrzeże, tworząc parę pięter. Na końcu była droga wzdłuż morza, prowadząca do portu.
Księżna zawahała się pod arkadą, ukrywającą wejście.
— Ostrzegam cię — powiedziała, grożąc Michałowi palcem — że jeśli znów zaczniesz, to zawołam o pomoc. Czy przyrzekasz, że będziesz spokojny... Dobrze. Idź pierwszy. Nie wierzę ci.
Zbiegł po schodach, wzdłuż Muzeum, którego część dolna zbudowana była na skałach wybrzeża. Spotkali się na brzegu morza, na szerokiej drodze, wijącej się wśród skał pianą obryzganych i prostopadłą niemal ścianą wybrzeża. Wysoko widniały ogrody, niby zielone, faliste grzywy.
Szli wolno wśród zmierzchu. U góry światło pomarańczowe zachodu zlekka zabarwiało złomy skał, kępy drzew, białe fasady. Cień lazurowy, podobny do nocy księżycowej, rozścielał się na brzegu morza. Niebo zakrwawione zachodem słońca, ukryte było przed nimi przez skałę Monaco. Widzieli tylko niebo włoskie, z każdą chwilą ciemniejące, gęstsze, gotowe do przyjęcia pierwszych świetlistych otworów gwiazd.
Minęli kilku rybaków, którzy wracali do domu, obciążeni siatkami i koszami.
Mijając niektóre samotne zakręty, Alicja była zaniepokojona. Gdy tylko przechodzili przed jakim domem lub spotykali spacerowiczów, zaczynała znów rozmowę. Obawiała się zwłaszcza zatrzymać się w drodze, usiąść z księciem na parapecie wzdłuż wybrzeża.
Pozwoliła mu jednak wziąć siebie pod rękę bez protestu. Tak pokornie się wyrażał. Mówił o jej synie z optymizmem tak pocieszającym! Nie miała powodu do obaw: syn jej wróci: pewny był tego. Otrzyma lada chwila dobrą wiadomość: może nawet dziś wieczór.
Był mężczyzną i chociaż kochał matkę, ostatecznie pokocha bardziej jeszcze inną kobietę i stworzy sobie życie własne, jak inni.
— A ty, jeszcze młoda, mająca prawo do długich lat szczęścia, chcesz wyrzec się wszystkiego, jak staruszka? Czemu? Do czego to komu potrzebne?
Spuszczał głowę, nie wiedząc co odpowiedzieć, a jej zmieszanie było takie, że nie uczyniła najmniejszego ruchu oporu, gdy Michał przestał ją trzymać za ramię, by objąć wpół.
Szli tak, złączeni uściskiem, machinalnie się posuwając. Z oczyma utkwionemi w nią, śledził wyraz jej twarzy, w oczekiwaniu spojrzenia, słówka zgody. Alicja bała się tych oczu błagalnych i odwracała swoje.
— Powiedz mi — szepnął Lubimow — że się zgadzasz. Naprawimy dwa życia, spaczone przez dumę i próżność. Bądźmy, chociaż nieco późno, tem, czem mogliśmy być.
— Nie — wzdychała Alicja — nie mogę.
Potem pospieszyła dodać, jakby żałując swych słów:
— Tak, może... później... Ale nie teraz. Co za wstyd!.. Gdy będę spokojna, gdy nie będę już czuła tej strasznej trwogi, która mi rozdziera serce... Kocham cię. Czy to ci nie wystarcza? Kocham...
Te dwa słowa wystarczyły mu istotnie. On, który tyle poznał miłostek, zadawalniał się tym krótkim frazesem, dźwięczącym mu w uszach, jak muzyka radosna.
Wzniósł swe ramię ponad kibić Alicji, podczas gdy przyciągał jej głowę na swą pierś.
Nastąpił długi pocałunek. Kobieta nie sprzeciwiała się wcale. Jej usta oddały nawet pocałunek, który stał się bardziej namiętny, wibrujący. Nie bała się już. Szli dalej i Michałowi stało się niepodobieństwem ponawiać swe śmiałe ataki.
Ona nie bez pewnego tajemnego wstydu, rozkoszowała się przyjemnością, wywołaną tą pieszczotą.
— Kocham cię — wzdychała nie wiedząc co mówi. — Kocham cię, lecz nie tak!.. Kochajmy się jak dzieci. To śmieszne w naszym wieku, ale takie słodkie...
W chwili tej, dusza Lubimowa podobna była do jej duszy. Zdawało mu się, że nie zaznał nigdy większej przyjemności ponad ten prosty pocałunek. Odkrywał w życiu czar nie przeczuwany dotąd.
Szli jak ludzie pijani, zygzakami od parapetu do wybrzeża, z ustami na ustach, z oczami w oczach, tak jakby nic nie istniało poza nimi. Zdala można ich było wziąć za dwóch zapaśników, którym ruchy walki nadawały chwiejny chód.
Michał stanął nagle i gwałtownie objął Alicję.
— Nie!.. nie!..
Protestowała wobec niebezpieczeństwa; wola jej złamaną została przebytemi wzruszeniami, lecz niemniej starała się bronić.
Ze zręcznością gimnastyczki, wiła mu się w ramionach i podczas gdy wymykała mu się z objęć, dał się słyszeć szelest rozdzieranej tkaniny.
— Spójrz, barbarzyńco! spójrz, coś zrobił!...
Stała nieruchoma, futrzana etola zsunęła się z jej ramion, podczas gdy szukała miejsca, w którem rozdarła się suknia.
Michał stanął za nią. Ujrzał, że jeden z jej rękawów pękł, odkrywając białe ramię.
Pożałował gwałtowności swojej i przeklął swe silne ręce, które, pieszcząc, niszczyły, jak ręce pijanego majtka.
Alicja znów się ulitowała nad jego dziecinną konsternacją.
— To nic nie szkodzi. To stara suknia z przed dwóch lat: taka stara, że pęka. Co to znaczy chodzić na spacery z biedaczką!...
Niemniej ta dziura tak widoczna niepokoiła ją. Jakże teraz wróci do Monte-Carlo?
— Czy masz szpilkę?
To pytanie bardziej jeszcze skruszyło księcia. Gdzież mężczyzna może znaleść szpilkę?
Podczas gdy Alicja szukała daremnie na sobie, myślał już o tem, aby zwrócić się do którego z domów u szczytu skały, gdzie zamieszkiwali urzędnicy księcia. Byłby dał sto franków za szpilkę... ale przypomniał sobie, że ma kieszenie puste.
Nagle uśmiechnął się z triumfem.
— Oto szpilka.
Była to szpilka z jego krawatu: perła wspaniała, podziwana mocno przez kobiety i której nigdy nie chciał się pozbyć, gdyż był to prezent od jego matki. Musiał sam naprawić szkodę z westchnieniem ciężkiem.
— Nie umiesz — wołała Alicja ze śmiechem — Ostrożnie! Kłujesz mię! Co za niezgrabjasz!
Lecz jego zachwycała własna niezgrabność. Palcami pieścił nagie ramię. Zadrżał, dotykając tej fałdy skóry, która kryła w swym cieniu aksamitnym jakby tajemnicę cielesną.
— Dość! — krzyknęła. — Nie zaczynaj znowu, bo się rozgniewam... Już dobrze, dobrze... Chodźmy!
Odrzuciła w tył futrzaną etolę, aby ukryć spięcie i perłę, która błyszczała wspaniale. Zaczęła iść, a Michał nie zatrzymywał jej. Ostatnie zajście uczyniło go ostrożnym.
Przy ostatnim zakręcie wyszli z błękitnego półcienia wybrzeża. Nad głowami ich widniał ostatni bastion twierdzy ze strzelnicą swoją; naprzeciw nich, port z dwoma wieżyczkami świetlistemi, a na brzegu przeciwległym wysokie Monte-Carlo, gmachy olbrzymie, kopuły odbijające ostatni różowy ogień zmierzchu.
Oboje stanęli instynktownie. Obecność kilku grup ludzi, rozrzuconych dokoła łodzi, zmuszała ich do ostrożności. Nie byli już sami. Znów wchodzili w życie.
— Jakże krótką wydała mi się droga! — wykrzyknął książę.
Pomyślała to samo: „Tak, jakże krótką“.
Nie mogli iść razem dalej. Musieli się tu rozstać.
Alicja wyciągnęła obie ręce.
— Tylko tyle? — westchnął Michał.
Księżna wahała się przez chwilę. Potem ze zręcznością dziewczęcą, tak jakby jeszcze była amazonką z Bulońskiego Lasku, skoczyła ku niemu z rozwartemi ramionami.
— Masz... masz... masz...
Były to trzy pocałunki szybkie, piorunujące, które trwały tylko sekundę: ale te trzy pocałunki wykazały Lubimowowi, że nic jeszcze nie zaznał w życiu, gdyż nigdy dreszcz podobny nie wstrząsnął jego ciałem.
— Jeszcze... jeszcze jeden!...
Jego mina błagalna pobudziła ją do śmiechu.
— Dość szaleństwa!... innego dnia może... Kto wie?... Teraz wracam do swych trosk. Boję się powrotu do domu: czuję strach zmieszany z nadzieją. Och! ta wiadomość, którą mogę lada chwila dostać... Powiedz? ty myślisz naprawdę, że nic mu się nie stało? sadzisz, że wróci?...










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.