Wrogowie kobiety/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


Pewnej niedzieli, wstając, książe uczuł jakby chęć do śpiewu. Ptaki złudzone ciepłym dniem wiosennym w środku zimy, od rana świergotały na dachu willi.
Spojrzał przez okno pokoju swego. Morze, bez żadnego żaglu na horyzoncie, roztaczało szerokie fale... Mewy unosiły się w górze, potem opadały aby dać się unosić wodzie. Ławice piasku, prądami poruszane, oświetlały lazur wybrzeża, nadając mu tony opalowe. Wokoło skał szumiały piany białe, świetlane, nieustannie rozbijające się o rafy podwodne.
Książe szybko się ubrał. Czuł potrzebę wyjścia z willi, tak mu się nagle wydały ciasne jej ogrody.
Krokiem szybkim minął bramę i udał się do Monte-Carlo. Przechodził koło willi i ogrodów jak gdyby nogi jego nabierały nowego pędu przy zetknięciu z ziemią i jakby w tej wiosennej atmosferze prawa ciężkości straciły swą wagę.
Zatrzymał się w mieście, przed kościołem Ś-go Karola. Przez drzwi płynęły zapachy kwiatów, blask świec, szmery organów, głosy dziewczęce. Dusza jego, od rana lekka i młodzieńcza, pchnęła go na schody wśród tłum niedzielny. Był katolikiem po ojcu, prawosławnym po matce a osobiście nie miał żadnego przekonania. Cofnął się wobec półcieniu i dalej przechadzał się, z rozkoszą wdychając wonne powietrze.
— O! lady!... jak się pani miewa?...
Była to siostrzenica Lewisa. Spędziła dwa popołudnia, przebiegając ogrody willi Sirena. Była chorobliwie chuda i zdawała się gasnąć, dotknięta suchotami. Wiek jej był nieokreślony. Oczy jedynie zachowały świeżość. Miały jeszcze blask niewinny pierwszej młodości i spoglądały prosto z pogardą i wiarą. Wychodziła z wielkiego hotelu, zamienionego na szpital i czekała na tramwaj, idący do Mentony.
Nowi ranni przybyli i brak sanitarjuszek zmuszał lekarzy do przyjęcia jej usług. Myśląc o ciężkiej robocie jaka ją czekała, o nocach bezsennych i o walkach staczanych, aby wyrwać śmierć kilku ludzi, uczuwała wielką radość.
Pragnęła odbyć te krótką podróż jak najszybciej, tak, jakby się udawała na zabawę. A widząc zbliżający się tramwaj, uścisnęła znowu rękę księcia z całej siły.
— Będę nadal korzystała z pana pozwolenia. Na przyszły raz będzie to prawdziwe spustoszenie. Potrzeba mi kwiatów... dużo... dużo... Gdyby książe widział radość tych biedaków, gdy je stawiam obok ich łóżek! Niektórzy lekarze nie są z tego radzi, znajdują, że to są rzeczy błahe... Niestety! skoro mamy umierać, niechże to będzie otoczone pewną poezją... niech spoglądamy na rzeczy, przypominające nam piękność tego co tracimy. Przecie to nikomu nie szkodzi.
Lubimow poszedł dalej z mniejszą swobodą. Ta amazonka miłosierdzia zdała się rozdzierać przed nim różową zasłonę, którą od rana miał przed oczyma.
Zwracał uwagę na rzeczy, na które dotąd spoglądał obojętnie. Wszystkie wielkie hotele zamieniono na szpitale. Tarasy, długie balkony, zajęte były przez ludzi, którzy wygrzewali się na słońcu. Byli to ranni o głowach zabandażowanych i podobnych do białych kul, bez ręki lub nogi, inni nieruchomi, wyciągnięci jak trupy w sali anatomicznej.
Na trotuarach spotykał ludzi narodowości różnej: oficerów francuskich, angielskich, serbskich i kilku rosyjskich rekonwalescentów. Cała różnorodność mundurów Rzeczypospolitej, defilowała przed nim; błękit wojsk kontynentalnych, musztardowy kolor pułków afrykańskich, żółte czapki Legji cudzoziemskiej, czerwone fezy żuawów i strzelców.
Ten kraj słoneczny o lazurowych i uśmiechniętych perspektywach zdawał się zamieszkały przez ludność, która przebyła kataklizm. Eleganccy oficerowie ciągali nogą, szli ostrożnie opierając się na olbrzymiej stopie, lub jak starcy, podpierali się laską. Atleci posuwali się krokiem drżącym, rękom brakło palców, skrócone ramiona podobne były do płetw lub wyglądały jak bryły niekształtne. Policzki ukrywały pod watą blizny, spowodowane szrapnelami. Straszliwe dziury w miejscu nosa kryły się pod czarną opaską, założoną na uszy. Z pod bandaży widniały tylko oczy, biedne oczy... Inni wyglądali nietknięci. Zachowali całą siłę i zwinność swej młodości... Ale szli trzymając się pod ręce, szeregiem, macając przed sobą kijem ziemię, z oczyma utkwionemi w nocy wiecznej!...
I cała ta procesja zrezygnowanych szła z ogrodów, odświeżona tchem poranku i czując wzmocnioną chęć do życia.
Michał zatrzymał się u szczytu ogrodów aby spojrzeć zdala na Kasyno. Nigdy jeszcze zły smak i frywolność tego pałacu, stanowiącego serce Monaco, nie uderzyło go tak silnie. Gdyby ten „cukierniany gmach“ jak go nazywał Castro, zamknął swe podwoje, całe Monte-Carlo pozostałoby pogrążone w śmiertelnej samotności, tak jak te miasta, które w innych stuleciach były portami morskiemi a dzisiaj śpią, bezludne, zdala od oceanu, który je opuścił.
Michał ujrzał jak napływała fala ludzka niedaleko ud pomnika Musseta. Kilka tramwajów przybyło z Nicei. Wszyscy podróżni biegli, pragnąc jak najśpieszniej dostać się do kolorowego pałacu, zupełnie jak gdyby Fortuna, znudzona oczekiwaniem na nich w salonach, miała uciec lada chwila.
Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta. Codzienne nabożeństwo miało się rozpocząc i nabożni, zamieszkujący Monte-Carlo, również jak i ci co przybyli, nadbiegali ze wszech stron. Wszyscy razem wstępowali na schody marmurowe.
— A przecie jest wojna! — myślał Michał. I wielu z tych ludzi posiada dzieci, braci, którzy walczą a może konają w tej chwili...
Wola życia, chęć użycia, illuzja wygranej, były narkotykiem dla tych tłumów, kazały zapomnieć o troskach, pchały ku niepamięci.
Ten ogólny pęd ku grze nie podobał się księciu i kazał mu stanąć na uroczym spadku ogrodów. Wstrętną mu była myśl, że wmiesza się w tłum, snujący się dokoła Kasyna. I wówczas chęć jego zatrzymania się tam gdzie był podsunęła mu pomysł:
— A gdyby tak odwiedzić Alicję!... Jakże byłaby wdzięczna!
Od swej pierwszej wizyty, wracała po dwakroć do willi Sirena i za drugim razem przyjęła pożyczkę 5.000 fr.
Michał odwrócił się od Kasyna i począł wspinać się po stromych ulicach ku granicy dzielącej Monte-Carlo od Beau-Soleil. Były tam uliczki o nazwach wiosennych, ulica Fiołków, ulica Róż, ulica Storczyków, ulica Gwoździków.
Doszedł do krótkiej alei, która tworzył podwójny rząd bram ogrodowych. Domy były zaledwo widoczne po przez rzędy palm i twarde listowie magnolji. Czytał nazwy willi na tabliczkach marmurowych przybitych do bram. Willa Róż: to było tutaj. Pchnął bramę wpół otwartą; ani szczekanie psa ani żaden głos go nie powitał. Ujrzał ogród opuszczony, wegetację pasorzytniczą u stóp drzew, źle utrzymanych na miejscu dawnych klombów kwiatowych. Część ogrodu była lepiej utrzymana, ale to był sad warzywny, podzielony na kwatery i intensywnie uprawiony.
Lubimow szedł, nie napotykając nikogo po drodze. Pchnął drzwi wpół otwarte. Znalazł się w sieni, z której schody prowadziły na wyższe piętra.
Nikogo. Wszystkie drzwi zamknięte były na klucz. Była to cisza zupełna jak w domu niezamieszkałym. Lecz ciszę tę przerwał głos płynący z pierwszego piętra, głos słaby, szepcący po angielsku piosnkę wolną i smutną. Głuche udzerzenia towarzyszyły temu spiekowi.
Michałowi zdało się, że poznaje głos Alicji. Zakaszlał kilka razy bez rezultatu, nie mogła go słyszeć. Chciał już krzyknąć, aby oznajmić swe przyjście, ale się powstrzymał. Gdyby tak znienacka ją zastać na tem jedynem piętrze, które zamieszkiwała obecnie!
U góry schodów ujrzał kilka drzwi. Jedne były otwarte. Płynęła przez nie cicha piosenka. Kobieta nachylona nad łóżkiem, wyciągała obie ręce, bijąc w materac aby go zmiękczyć. Instynkt jej kazał domyślić się kogoś po za sobą. Odwróciła głowę i krzyknęła, widząc Michała we drzwiach. On też zdumiał się, poznając Alicję, Alicję w strojnym ale starym już szlafroku, ze zniszczonemi rękawiczkami na rękach i woalem owiniętym dokoła głowy.
— Ty!... to ty!... zawołała. — Jakżeś mię przestraszył. Poczem uśmiechnęła się do Michała, który szeptał jakieś wyrazy tłumaczenia. Nie spotkał nikogo, brama i drzwi były otwarte. Tłumaczyła się z kolei. Była to niedziela. Walerja, jej towarzyszka, pojechała do Nicei, zaproszona przez przyjaciół na śniadanie. Służąca i ogrodnikowa były na mszy. Stary musiał widocznie wyjść na chwilę do kolegów.
Gdy skończyli te objaśnienia, spoglądali na siebie w milczeniu, nie wiedząc co mówić dalej.
— Sama ścielesz sobie łóżko! — powiedział chcąc przerwać tę ciężką ciszę.
— Jak widzisz! To już nie pokój mój paryski, ani studjo, które znasz. Czasy się zmieniły.
Michał przytaknął z powagą. Tak, czasy się zmieniły.
— W każdym razie — ciągnęła dalej — trzeba przyznać, że dość niezwykłą jest rzeczą widzieć księżnę de Lisle, tę szaloną Alicję, ścielącą swe łóżko!...
Książe znowu przytaknął ruchem. Była to istotnie rzecz ciekawa i nie codzienna.
Alicja dalej mówiła. Zajmowanie się gospodarstwem nie kosztowało ją wcale. Sama sprzątała swój pokój, aby oszczędzić trudu swej starej pokojowej. Nie chciała pomocy Walerji. Każdy myślał o własnym pokoju wobec braku służby. Wchodziła czasem nawet do kuchni i chętnieby pomagała ogrodnikowi w robotach ogrodowych.
Nastała długa cisza. Michał oglądał pokój, sypialnię kobiecą jeszcze niesprzątniętą. Przez drzwi uchylone ujrzał kącik toaletowego pokoju, z wilgotną plamą na mozajkowej posadzce, pozostałość po kąpieli rannej. Zapach wody kolońskiej i eliksiru do zębów unosił się w powietrzu. Małe rozrzucone flakoniki wydawały wonie subtelnych perfum. Wśród bielizny i przedmiotów toaletowych, ujrzał kartki rozdawane w Kasynie aby znaczyć wygrane. Jedne miały czerwone lub niebieskie podkreślenia, inne dziurki uczynione szpilką od kapelusza, zastępującą ołówek. Były też i większe z wymalowaną ruletką i wskazaniem numerów i kolorów i moc tych książeczek, sprzedawanych po kioskach, a wskazujących niechybne sposoby wygrania. Na kominku, wśród zeszytów mód, znajdowała się mała ruletka autentyczna, która niewątpliwie służyć musiała do sprawdzenia teorji. Na stole otwarty był „Przegląd z Monte-Carlo“ ze statystyką wygranych w ciągu całego tygodnia, czytanie zajmujące, które może Alicja studjowała do świtu.
W czasie tego przeglądu księżna odrzuciła wszystko co było zaniedbane w jej toalecie. Gdy Michał znów spojrzał na nią. rękawiczki nieświeże zniknęły z rąk, również jak woal, pozostawiając na swobodzie czarne, lśniące włosy, nieco twarde, o dużych niesfornych puklach.
Uśmiechnęli się do siebie z wysiłkiem, nie bardzo wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji.
— Nie chcę ci przeszkadzać — powiedział Michał. Kończ swą robotę.
Jak gdyby brała te słowa za wyzwanie, rzucone jej nieśmiałości i pragnąc jednocześnie pokazać swą umiejętność, pochyliła się nad łóżkiem aby stać dalej. Ten dowód zaufania ożywił Lubimowa. Będzie jej pomagał, to brak galanterji, pozwolić jej samej pracować.
— Ty! ty! — zawołała Alicja ze śmiechem, jak gdyby ta propozycja wydała się jej niesłychaną.
Książe udał gniew. On właśnie... Był marynarzem i życie jego pełne przygód zmusiło go do posiadania wszelkich umiejętności. Nieraz w czasie swych wycieczek po pustyniach, musiał słać sobie łóżko z derek obok ogniska.
Stanął po drugiej stronie łóżka, naśladując z komiczną przesadą wszystkie ruchy księżnej. Począł bić materac z taką siłą, że łóżko skrzypiało, podczas gdy ciągnęła materac aby go przewietrzyć, uniósł go całkiem w górę potężnemi swemi rękami.
— Nie umie!... nie umie!... — wołała Alicja z dziecinną radością.
Potem, widząc palce jego silnie wczepione w płótno, dodała:
— Puszczaj że, ty zbóju! Porwiesz mi materac! A wobec dzisiejszych czasów i braku pieniędzy...
Śmieli się, znajdując tę robotę bardzo zabawną.
— Masz — powiedziała tonem arbitralnym i rzuciła mu w twarz prześcieradło, które trzymała za koniec przeciwległy.
Michał znalazł się w batystowym obłoku, nasiąkłym wonią kobiecą. Była to tylko chwila, lecz uczyniła na nim wrażenie nadzwyczajne, poza czasem i przestrzenią. Doznał przeczucia, że ten drobny fakt będzie miał znaczenie w jego życiu. Uczuł, że zmartwychwstaje w nim przeszłość z siłą nową, będącą może tylko skutkiem długiej wstrzemięźliwości. Zdało mu się, że widzi ironiczny uśmiech Castro i ujrzał samego siebie, żyjącego jak mnich w willi Sirena i szerzącego niechęć do kobiety. Uczuł litość nad sobą i zdziwienie. Uszy mu dzwoniły. Gdy prześcieradło opadło na łóżko. Michał ukazał się niezmiernie blady, z błyskiem napastliwym w głębi źrenic. Księżna zaśmiała się figlarnie, sądząc że go zirytowała swym żartem. Gdy się śmiała, szlafrok jej odsłaniał nieco wycięcie na piersiach.
Raptem książe znalazł się obok Alicji. Oboje usiedli machinalnie na brzegu łóżka. Wziął jej rękę, nie zdając sobie z tego sprawy. Potem musnął jej skroń, tak, że pukiel jej włosów rozrzuconych połaskotał mu policzek. Nie miał ochoty mówić, lecz widząc z bliska jej oczy, przerwał tę słodką ciszę.
— Płakałaś?...
Księżna zaprotestowała uśmiechem, lecz zbladła i wyjąkała jakieś tłumaczenie. Nie: to był kurz od zamiatania i wysiłek jej pracy. Lecz on wciąż patrzał na jej oczy zaczerwienione.
— Płakałaś, gdym wszedł — powtórzył z ciekawością niespokojną i natarczywą.
Protest Alicji przeszedł w śmiech ostry, nienaturalny; śmiech ten zmienił się w westchnienia, skargi; i wysuwając rękę swą z ręki księcia, Alicja zakryła sobie oczy i spuściła głowę, podczas gdy łkanie wyrywało się z jej piersi.
Płakała. Wystarczało, że Michał odkrył jej świeże łzy na to, by nowe zalały jej oczy i aby ból ozwał się znowu. Oddawała się swej boleści z rodzajem upodobania, znajdując ją milszą, niźli męczące ukrywanie, narzucone jej przez tę wizytę.
Książe milczał czas jakiś.
— Czy z racji tego chłopca płaczesz? — zaryzykował pytanie głosem niepewnym, jak gdyby i jego ogarnęło wzruszenie niezmierne.
Odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, nie odkrywając twarzy. Michał nie potrzebował patrzeć na nią. Oglądał prawdę, widząc na jej powiekach ślady łez. Tylko przez niego mogła płakać: pewno brak wiadomości; niepokój na myśl, że jest daleko, może w niewoli, że cierpi wszelkiego rodzaju braki i że nie ujrzy go już może.
— Jak ty go kochasz!...
Księcia zdziwił własny jego głos i ton, jakim wymówił te słowa.
Zdziwiona także Alicja, podniosła głowę i opuściła ręce. Miała twarz czerwoną, oczy mokre od łez. Jedna łza wisiała u kosmyka jej włosów. Zrozumiała, że musi być szkaradna, lecz cóż ją to obchodziło?
— Tak, kocham go! jest to najukochańsza dla mnie istota na świecie... Dla niego tylko żyję... Inaczej, popełniłabym samobójstwo. Ale to wcale nie to, co myślisz... o wcale!...
Wstydliwość nie mogła ukazać się na tej twarzy, zaczerwienionej płaczem; ale jej ruch, jej oczy, ton jej głosu odpychały ze wstydem i gniewem podejrzenie księcia.
Michał, który oczekiwał nadzwyczajnej rewelacji, coś monstrualnego w rodzaju jej dawnych szaleństw, nie mógł zapanować nad zdziwieniem:
— Syn twój!...
Skinęła głową.
— Tak, mój syn.
I poczęła mówić, ze spuszczonemi oczami, jak na ciężkiej spowiedzi. Wracała myślą do przeszłości. Jakim ciosem dla niej była ta macierzyńskość nagła i nieoczekiwana! Uważała siebie za żywe dzieło sztuki i nie chciała, aby jej piękność zniszczoną została. Próbowała najpierw ukryć swój stan i bawić się jak dawniej.
W głosie jej drżały łzy przy tych wspomnieniach.
— Ależ... mąż twój? — pytał Michał.
— Rozstaliśmy się od tej chwili. Mógł znosić moje miłostki w milczeniu, zamykać na nie oczy... ale syn cudzy?...
Książe rozstał się z nią, przyjąwszy wszystkie jej warunki, za wyjątkiem tego. Syn nieprawy musiał zniknąć. I nikt poza małżonkami i służącą Alicji, nie domyślił się tego urodzenia.
— Później miałam chwile szczęścia — ciągnęła dalej Alicja. Poznałam nieznane mi radości.. Uciekałam z Paryża: wielu sądziło, że uciekłam z nowym kochankiem. Ale nie: jechałam, aby spotkać mojego malca, mojego Jurka, najprzód w Londynie, potem w New-Yorku. Mogłam tam mieszkać, bawić się tą żywą lalką, która rosła codziennie... Czy pamiętasz ten wieczór, gdy zaprosiłam cię na obiad? Wracałam właśnie z takiej podróży, a jednak przypomnij sobie wszystkie głupstwa, jakie mówiłam. Miałam siebie za Wenerę, porównywałam się do Heleny, przechodzącej przed „ławką starców“. I chcąc bez skrupułów oddać się mym uczuciom macierzyńskim, wciąż przypominałam swe ubóstwienie siebie. Helena też miała dzieci i ludzie dla niej się zabijali. Macierzyństwo nie było żadną abdykacją ani dekadencją. Mogłam pozostać piękną i pożądania godną, jak inne, po wypadku, który uważałam za fatalny. I życie moje poszło dalej swym trybem. Ach! gdy myślę, że czasem skracałam czas, który mogłam mu poświęcać... To mój najstraszniejszy wyrzut. Zasługuję na litość, Michale.
Podczas gdy słuchał jej słów, Michała dręczyła uparta myśl.
— A ojciec? Kto jest ojcem?
Ton jego głosu był ten sam i zdradzał ciekawość wrogą, niechęć zaczepną.
— Nie wiem tego i nie troszczę się o to. Inne kobiety, w podobnym wypadku, przypisują ojcowstwo mężczyźnie, który najsilniej je zajął. Nie wybrałam nikogo w swych wspomnieniach. Wszyscy są jednacy, wszyscy zapomniani. Syn mój do mnie, jedynie do mnie należy.
Zapadła długa cisza.
— Pewnego dnia, przybywając do New-Yorku, zrobiłam straszne odkrycie — ciągnęła dalej. Jerzy mój był prawie tak duży jak ja, silny był i wyglądał na mężczyznę, pomimo swych lat 11-stu. Wstyd mi pomyśleć o tem, lecz znienawidziłam go. Wenus mogła mieć syna, skoro ten syn pozostawał wiecznie dzieckiem i w ciągu stuleci zachował się jak rozkoszne maleństwo, które ubierać można wedle swej fantazji, które jest dumą i zabawką matek. Ale mój! Z tą budową olbrzyma, z ogromnemi rękami i twarzą poważną postarzać mię będzie przed czasem: zatrzymać go przy sobie, byłoby abdykacją, wyrzeczeniem się młodości. Dla siebie — zrobiłam to jednak: przez lat kilka, tylko posyłałam mu pieniądze na wychowanie. Niestety! jakże drogo dziś płacę za ten egoizm!
Umilkła na kilka chwil, aby osuszyć nowe łzy, które paliły jej powieki i zmieniały głos.
— Przybył do Paryża w chwili najmniej spodziewanej. Zacny przyjaciel, zajmujący się jego wychowaniem w Ameryce umarł. Pierwszym moim odruchem było niezadowolenie i niemal gniew. Znajdowałam się w obecności mężczyzny, pomimo, że liczył zaledwo 16 lat. Jakto! więc trzeba będzie pożegnać młodość; zmienić całe swe życie z racji tego intruza?... Ale coś w głębi mojej przeszkodziło mi powziąć okrutne postanowienie odesłania go z powrotem zagranicę lub umieszczenia w Paryżu w internacie. Przyzwyczaiłam się szybko do jego obecności. Potrzebowałam widzieć go u siebie. Zdawało mi się, że życie moje przy nim nabierało pogody, radości tajnej i głębokiej, których istnienia nie domyślałam się nawet. Ty nie umiesz domyśleć się tego, Michale, choćbym ci tłumaczyła, to nie zrozumiesz. Przysięgam ci, że to była najmilsza epoka w mem życiu. Niema miłości, którąby można z tą porównać. Byliśmy tak dobrymi towarzyszami!... Nagle wydało mi się, że jestem w jego wieku, a może nawet młodszą. Jerzy ze swa mądrością przedwczesną, dawał mi rady, a ja mu byłam posłuszna, jak siostrzyczka młodsza. Pozwalał swej mamusi wciągnąć się w świat przyjemności i elegancji, który go olśniewał po życiu surowem przy boku wymagającego wychowawcy. Z dumą opierałam się na jego ramieniu, śmiejąc się z jego komentarzy. Ile razy tańczyliśmy w roku poprzedzającym wojnę i nikt nie domyślał się rodzaju stosunków, jakie nas łączyły.
Wielu z mych dawnych adoratorów odczuwali wspomnienia przeszłości i prześladowali mię nadskakiwaniem. Jurek mój groził mi ze śmiechem. „Mamusiu, jestem zazdrosny.“... Chciał, aby matka jego nie zwracała uwagi żadnego mężczyzny, aby pozostała całkowicie jego. Innym razem ja protestowałam. Podchwytywałam spojrzenia żądzy pełne wielu kobiet, w niego wlepione: zaborcze wyzwania tych, które młodsze odemnie, uważały, że mają prawo mi go odebrać. A on był taki milutki, tak kpił wraz ze mną z namiętności, które wzbudził i opowiadał mi o tych, o których nie wiedział... Nie znasz może tego młodego pokolenia, które idzie. Zdaje się z innego ciała i z innej krwi urobione. Nasze pokolenie jest ostatniem, które miłość wzięło na serjo, które nadało jej olbrzymie znaczenie i zrobiło zeń główną życia treść. Syna mego zajmowała jedna kobieta: jego matka własna. Poza nią istniały dla niego tylko sporty, auta, aeroplany... Wszyscy ci chłopcy niewinni i silni, zdawali się przeczuwać los swój...
Monotonny głos jakim opowiadała o tej szczęśliwej epoce życia swego znikł. Mówiła dalej głosem głuchym, przerywanym łkaniem. Wojna wybuchła. I pewnego ranka dowiedziała się, że syn jej zapisał się jako ochotnik. Co miała robić? Legalnie nie była jego matką. Jerzy nosił nazwisko pary małżeńskiej, wiernych służących, którzy zgodzili się na to ojcowstwo udane. Przytem urodził się we Francji i nic nie było w tem dziwnego, że chciał bronić swej ojczyzny pomimo młodzieńczego wieku.
Księżna spędziła kilka miesięcy w wiosce południowej, niedaleko pola awiacyjnego, gdzie się ćwiczył jej syn. Chciała do ostatniej chwili przeciągnąć wspólne ich życie. Ach! gdybyż wtedy stał się żołnierzem, gdy byli rozłączeni i gdy narzekała na swe macierzyństwo... Ale stracić go w chwili najspokojniejszej swego życia, wówczas gdy myślała, że jest na zawsze z nim połączona...
— Wkrótce został pilotem. Jakże nienawidziłam łatwości, z jaką posługiwał się swym aparatem... Jego powodzenie napełniało mię dumą i gniewem! Ci młodzi uczuwają prawdziwy fanatyzm do awjacji, która na świat przyszła po nich i rozwijała się przed ich oczyma uczniowskiemi. Odjechał i nie widziałam go odtąd. Trzy lata, Michale, trzy lata istnej męki. Ach! jakże ciężko zapłaciłam za me dawne winy! Więcej, niźli zasługiwały na to! Możesz mię pożałować. Jest to ból nieznany ci.
Pierwszy rok Alicja przeżyła w oczekiwaniu na listy, które nieregularnie nadchodziły z frontu. Rzadkie były chwile radosne. Jerzy raz jeden przybył do Paryża na urlop kilkodniowy. Od czasu do czasu przybywali koledzy jego z wieściami, które witała łzami i uśmiechem. Syn jej dostał krzyż wojenny po bitwie powietrznej. Wycinek z gazety, donoszący o tym fakcie, przypięła do jedwabnego obicia sypialni swojej. Godzinami wpatrywała się w te słowa: „Bachellevy (Jerzy) lotnik, gonił dwa samoloty nieprzyjacielskie, aż po za granice nasze i t. d.... Ten Bachellevy (Jerzy) był jej synem — jej synem! Obojętną sprawą stawało się, że nikt o tem nic nie wie. Duma jej zdawała się rość w tajemnicy. W jej wnętrznościach powstał ten młodzian piękny, silny i czysty, niby legendowy bohater. Wszyscy mężczyźni, jakich znała kiedy, byli poniżeni i oszpeceni w porównaniu z nim. Były to istoty niższe, należące do innej ludzkości, o której istnieniu zapomnieć chciała. Nadszedł wypadek marny, bezsensowny i noc nad nią zapadła. Lotnik puścił się w piękny poranek na swym aparacie i wzniósł się wysoko w poszukiwaniu wroga z radosną wiarą młodego rycerza, poszukującego przygód. Naraz lekkie uszkodzenie motoru, z winy niedbalstwa mechanika, coś w innym czasie nieznaczącego, zatamowało mu dalszy lot. Trzeba było lądować: ale wiatr i pech kazały mu wylądować na ziemi niemieckiej.
— Sto metrów dalej, a byłby spadł między swymi. Cóż chcesz? Za szczęśliwą byłam. Musiałam poznać ból prawdziwy. Przyznam ci się, że w pierwszej chwili uczułam niemal radość egoistyczną matki. Więzień! A więc będzie żył. Nie potrzebowałam obawiać się więcej o to, że mi go zabiją w tych walkach powietrznych. Nie był już wystawiony na niebezpieczeństwo śmierci pod aparatem płonącym lub strzaskanym. Ale potem!...
Potem ten spokój, który stał się jego udziałem poza wojną, przeobraził się w mękę dla niej. Żal jej było czasów, gdy codziennie narażał się na niebezpieczeństwo, lecz był wolny. Pisma mówiły o nędzy więźniów wojennych, o zamykaniu ich w cuchnących barakach, o głodzie, jaki cierpieli. Jej własne życie, łatwe i komfortowe, stało się dla niej nieustannym wyrzutem. Zasiadając do stołu, kładąc się do miękkiego łóżka, uczuwając zimą ciepłą pieszczotę kaloryferów, wówczas, gdy szron bielił szyby, wydawało się jej, że przywłaszcza rzeczy, nie należne sobie. Jej syn, jej biedny syn, żyjący jak pies bezdomny, śpiący na słomie, dręczony głodem!... Nie wyobrażała sobie nigdy, że los będzie ją chłostał z taką ironją...
Przez pierwsze miesiące rzucała się jak samica, która widzi swe dzieci w niebezpieczeństwie. Biegała z ministerstwa do ministerstwa, używając wszystkich swych stosunków i wpływów. Ale matek było tyle!... Nie mogli przecie dla niej prowadzić rokowań dyplomatycznych. Codziennie wysyłała do biur ratunkowych wielkie paki żywności dla syna. W końcu przestano je przyjmować. Nie sposób było jedynie zajmować się protegowanym księżny de Lisle. Tysiące i tysiące ludzi było w tem samem położeniu. A nie mogła zawołać: To mój syn!... To skandaliczne wyznanie nicby nie pomogło. Dalej więc nadsyłała swe paczki regularnie. Jeśli nie dojdą do jej Jerzego, to może posłużą jako zaspokojenie innych łaknień. Poznała wspaniałomyślność wielkich boleści. Rozdawała wokoło jak matka, która modląc się za syna, modli się też za innych chorych, w przekonaniu, że z racji tej wielkości duszy, prośby jej będą prędzej wysłuchane. A potem nadeszła okrutna wątpliwość!... Urzędnicy, biorąc jej paczki, uśmiechali się smutno. Było niemal pewnem, że straż przywłaszczy je sobie. Wszystkie cenne przysmaki, przeznaczone dla jej syna, służyć będą niemieckim rezerwistom, strzegącym więźniów na to, aby wesoło zajadać i pić za zdrowie kajzera i triumf Niemców nad całym światem. Co robić, mój Boże!...
Czasem, ale rzadko, dochodziły ją po długich wędrówkach, karty pocztowe, kontrolowane przez niemiecką policje. Nie więcej, niż cztery wiersze, pisane jak przez ucznia pod srogiem okiem nauczyciela. Było to jednak pismo jej Jurka: „Zdrów jestem. Dobrze się z nami obchodzą. Przyszlij mi posyłkę“. W ciągu długich godzin wpatrywała się w te nieśmiałe i kłamliwe słowa. Nabierały dla niej innego znaczenia: prawdy. Przypomniała sobie umierających więźniów, przybyłych z obozów i słowa listu zdawały się wołać z jękiem chorego dziecka:
— „Głodny jestem, mamo. Mamo, jeść!“...
— Trzykrotnie byłam w Szwajcarii, Michale. Proponowałam nawet w Paryżu, aby wysłano mię do Niemiec jako szpiega: wykpili mię. I mieli rację. Nie o szpiegowanie mi chodzi: syna swego, syna chciałam ujrzeć! W Szwajcarji spotkałam dwuch inwalidów świeżo wymienionych: znali lotnika Bachellevy‘ego. Pięć razy próbował ucieczki. Cieszył się wśród swych towarzyszy uznaniem za wyniosłość, jaką zachowywał wobec najsroższych swych katów. Ostatnie wiadomości były niepewne. Nie widzieli go, lecz słyszeli, że przeniesiono go do innego obozu, „karnego“ bardzo daleko, do Polski, gdzie z całem okrucieństwem traktowano żołnierzy „niebezpiecznych“ i opornych.
Głos jej drżał z gniewu, gdy wymawiała te słowa. Widziała syna swego, obarczonego łańcuchami i bitego, jak niewolnika. Ach! czemuż nie była mężczyzną, aby stanąć oko w oko z ponurym histrjonem o wąsach zakręconych, który rozpaczą napełniał serca tylu matek!
— I pomyśleć, że znaleźli się szaleńcy, którzy zabijali dobrych lub nieszkodliwych monarchów! A żaden nie pomyślał o zabiciu Kajzera! Niech mi nic nie mówią o anarchistach! Nie wierzę w nich!...
Gniew ten wnet zamienił się w rozpacz. Przypomniała sobie fotografję, którą widziała w pismach: męka pala zastosowanego przez Niemców w obozach represyjnych. Widać było Francuza w łachmanach, przywiązanego do pala, wśród śnieżnych rozłogów, wystawionego na straszną śmierć w męczarniach. Nie można było widzieć twarzy tego umęczonego, gdyż pochylona była na piersi. Może to był jej syn. A jeśli to nie był Jerzy, czyż nie oczekiwał go los podobny każdej chwili.
— I jak żyć wśród tej niezmiernej trwogi?... Nie pozwolili mi wrócić do Szwajcarii: odmówili pozwolenia. Nie wiem nic i są chwile, że zdaje mi się, iż głowa mi pęknie. Dlatego unikam samotności: dlatego gram. Potrzebuję widzieć ludzi, mówić, uciekać od swych myśli... Dostałam od tego czasu jedną kartę od Jerzego, bez daty, bez oznaczenia miejsca wysłania i tak mniej więcej zredagowaną, jak inne. To pismo jego, a zdaje się, że kreśliła je obca ręka. Ach! ileż rzeczy mówi to pismo! Widzę go jak tamtego, jak nieszczęsnego, uwiązanego do pala... okrytego łachmanami... wychudłego, jak szkielet... Synek mój...
Lubimow musiał chwycić ją silnie za ręce, aby ją wstrzymać i nie dopuścić do rzucenia się na łóżko w rozpacznych konwulsjach.
Żałował, że przyszedł i że wywołał ciekawością swoją, ciężkie wyznanie, które budziło ból tej kobiety. Zauważyła wzruszenie Michała i uspokoiła się nieco.
— Ach! gdybym jeszcze była bogata! znam potęgę pieniądza. Byłabym podburzyła ludzi a nawet i rządy. Byłabym napisała do Kajzera, do Hindenburga, wysłała im miljon, dwa. „Ponieważ przywracacie niewolę i pastwicie się nad ludnością, oto złoto. Ale syna mi oddajcie!“ I znowu byłby przy mnie. Ale biedna jestem! Gdybyś wiedział jak teraz lubię pieniądze! Marzę o tem aby wielką grę rozpocząć, w ciągu jednego dnia wygrać miljon, pół miliona!.. Co za radość gdy przynoszę z Kasyna kilka tysięcy! To na to, aby wysyłać mu paczki, aby mój biedny malec jadł!... Dawniej nic o tem nie wiedziałam. Teraz sama idę do kupców, piszę do nich. Ty jesteś bogacz i nie wiesz ile teraz trudności!... Jednak wysyłam mu największe przysmaki jakie znaleść mogę i dumna jestem, mogąc mu w myśli powiedzieć: „To za pieniądze przez mamę zarobione, to owoc mej pracy!..“ Nie śmiej się, Michale. Jest w tem prawda. Jakże mogłabym inaczej pracować? Jedyny kłopot to wysyłanie tych paczek, „Lotnik Bachellevy w Niemczech“. Oto wszystko. A tylu jest więźniów! Prawie wszystkie moje paczki ginąć muszą, ale chyba dostanie choć jedną, jak myślisz? Michał odpowiedział niejasnym ruchem rezygnacji. Tak, zapewne, to chyba niewątpliwe.
Alicja okazała nagle pewną ufność. Od ośmiu miesięcy nic o nim nie wiedziała. Ale dużo matek było w tem samem położeniu. Nie trzeba rozpaczać. Ludzie, których mieli za umarłych, wracali do domu po długiej niewoli. A przytem czyż było logicznem, aby jej syn zmarł z nędzy i głodu jak żebrak!
— Wszystko mi przepowiada dobrą wiadomość. Nieszczęście nie może trwać tak długo, jak sądzisz? To tak jak w grze niepowodzenie kończy się wreszcie. Trzeba mieć tylko siłę oprzeć się mu. Powinnabym być bardzo zadowolona. Zaledwo dziś spałam z radości... Przeszłam cyfrę trzydziestu, wiesz? tych trzydziestu tysięcy, które zdawały się granicą mego powodzenia. Wczoraj wieczór wygrałam 80.000. Twój przyjaciel Lewis był wściekły. Wygrać wbrew wszystkim prawidłom, to się zdarza tylko kobietom.
Ze spojrzenia księcia odgadła, że dziwi go ta wesołość, następująca bezpośrednio po łzach.
— Nie mogę zostać sama. Wspomnienia mię męczą, słyszałeś może, że śpiewałam jakeś wszedł. Była to piosenka angielska, którą syn mój nucił. Zrana chodziłam słuchać pod jego drzwiami jak kochanka zadowolona, że słyszy głos ukochanego. Wyobrażam sobie, że to Jerzy śpiewa i oczy moje napełniają się łzami. Ale to są słodkie łzy... łzy czułości... Śpiewam ją machinalnie gdy jestem sama... Gdym słała swe łóżko, zdawało mi się że chodzi tu i tam po swym pokoju i że słucham jego kroków z tamtej strony drzwi... Głos mój był jego głosem. To też gdyś ty wszedł, myślałam że zemdleję. Myślałam przez chwilę, że to on. Co to będzie gdy go naprawdę zobaczę!... Bo zobaczę go z pewnością.
Czy nie wierzysz temu?
Daleka wizja nadzieji uśmiechała się w jej wpół-otwartych oczach. A Michał, który długo milczał, zaczął dodawać jej otuchy. Biedna kobieta! Tak, znów zobaczy swego syna. W jego wieku, zwalcza się wszystko. Powróci i znowu będą oboje szczęśliwi, a obecne smutki staną się złym snem.
— Ja ci dopomogę. Trzeba działać szybko, aby ci wrócono syna. Napiszę do hiszpańskiego króla, którego znam osobiście. Kiedyś był na moim jachcie na śniadaniu w San-Sebastiano. Mam przyjaciół w Paryżu, doskonałych dyplomatów. Napiszę do nich wszystkich. I ostatecznie jeśli się nam nie uda, postaram się przesłać list do Wilhelma II-go przez rząd neutralny. Może mię wysłucha. Przypomina sobie pewno wizytę swą na moim jachcie...
Teraz ona z kolei chwyciła go za ręce. Spoglądała na niego uporczywie, z oczami pełnemi łez i uśmiechała się.
— Jakiś ty dobry! — zawołała po długiej chwili. Jak myśmy się mało znali! Trzeba było tego nieszczęścia abyśmy ujrzeli siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę! Obiecałeś mi najpierw pomoc w mej biedzie, teraz chcesz mi oddać syna...
Dała się porwać serdecznemu porywowi. Lubimow ujrzał jak się nachyla jej głowa, poczuł dwa pocałunki na ręku i usłyszał głos szepczący:
— Dzięki, dzięki... Wstał. Nie mógł znieść tej pokory. Lecz ona powstała jednocześnie z nim, chwyciła go za głowę i ucałowała go w czoło.
Fala woni podobna do tej, która wionęła nań gdy mu rzuciła prześcieradło w twarz, na nowo nim wstrząsnęła. Był to zapewne zwykły pocałunek, wdzięczność, impulsywność matki, która wyraża swe uczucia zbyt gwałtownie. Pomimo to, ogarniające go wzruszenie, okrutne i rozkoszne zarazem, kazało mu otworzyć ramiona; lecz spotkał jedynie próżnię.
Żałując tego co zrobiła, Alicja cofnęła się o kilka kroków. Stała we drzwiach, gotowa do ucieczki. Machinalnie poprawiała sobie włosy i ocierała łzy, podczas gdy rumieniec okrywał jej twarz.
— Warjatka ze mnie! — szepnęła. Daruj mi. Ale tak ci jestem wdzięczna, że chcesz mi pomóc.
Na dole w ogrodzie, słychać było głos ogrodnika, wołającego swego psa, który wciąż szczekał przed willą, tak jakby wietrzył obecność obcego.
— Chodźmy stąd, rozkazała Alicja z powagą. Pokojówki wrócą zaraz z kościoła. Nie chcę, aby cię zastały w moim pokoju. Mogłyby pomyśleć...
Lubimow, który zapanował nad sobą, podziwiał jej ruch wstydliwy, jej niepokój nieśmiałości pełny, gdy wymawiała te słowa. Przypominała mu się kobieta z paryskiego studjo: czyżby to naprawdę była ta sama?
— Odwiedź mię jeszcze — powiedziała mu Alicja cicho, odprowadzając go do bramy. Teraz wiesz wszystko. Ty jeden. Będzie mi słodko mówić o nim z tobą i przyjąć pomoc twą i pociechę.
W ciągu następnych godzin, książe długo myślał o tych wiadomościach nagle ujawnionych.
Ten syn, o którym nikt nie wiedział, ta dzika kochanka zamieniona w matkę, jej łzy, jej męka ukryta poprzez życie szalone. I wśród tych niespodzianek, ta, której sam doznał, zmartwychwstanie dawnego człowieka, powrót do cielesnej niewoli.
Aby zapomnieć o tem ostatniem wrażeniu skupił swą uwagę na rewelacjach księżny i na jej macierzyńskim bólu. Nieszczęsna! Widząc ją biedną i opuszczoną, bez innej pomocy nad własną, zaczynał uczuwać dla niej prawdziwe przywiązanie.
Jawiła mu się taką, jaką widział w sypialni, z oczyma wilgotnemi, powiększonemi bólem, ze łzą wiszącą u rzęs, tragicznie piękna jak święte Dziewice, trzymające na łonie ciało Ukrzyżowanego... Mater Dolorosa!
— Czyżbym miał zakochać się w niej! pytał siebie. Kocham ją jak nie przypuszczałem, że potrafję ją pokochać! Ale jest dla mnie jedynie przyjaciółką, towarzyszką godną współczucia, którą muszę się opiekować.
W godzinie śniadania, Spadoni nie zjawił się w willi. Attilio widział go z Anglikami z Nizzy. Musieli razem jeść śniadanie w Hotelu de Paris aby rozmawiać o nowych kombinacjach. Ostatnia polegała na tem, aby grać we czterech przy różnych stołach według wspólnego systemu, który pianista uważał za niezawodny.
Po kawie, wszyscy mieszkańcy luksusowej willi rozłączyli się. Castro wyszedł pierwszy do Kasyna. Miał przeczucie, że to będzie „piękny dzień“. Myślał o pewnym krupierze zaczynającym służbę o 3-ciej. Znał jego sposób rzucania kulki. Jedni mają rękę krótką, inni długą. Ten często rzucał kulkę na Nr. 17.
Nowoa wyszedł po nim, ale mniej szczere podawał powody. Jąkał się i czerwienił, żegnając się z księciem. Może spędzi popołudnie ze swymi przyjaciółmi w Monaco, może odbędzie spacer do Beaulieu lub Cap d‘Ail. Było w nim zmieszanie człowieka, nie umiejącego kłamać.
Książe pozostał sam. Przez chwilę spoglądał na morze, poczem zmienił okno i oglądał swe ogrody. Zadzwonił, aby sprowadzono don Marcosa. Nic mu nie miał do powiedzenia, lecz potrzebował go widzieć aby nie czuć się samotnym. Jedna ze starych pokojówek przyszła mu oznajmić, że pułkownik wyjechał do Monte-Carlo.
— On także! pomyślał książe.
Wziął płaszcz i kapelusz i wyszedł. Opuszczona willa wydała mu się większa i jej cisza gniewnie zdawała się protestować. Czyż na to zbudowana została z takimi kosztami?
Michał szybko doszedł do Kasyna. Minął wielkie atrium o kolumnach z jaspisu i wszedł do sal gry. Panował tam wielki ruch. Wszyscy kędyś śpieszyli. Poszedł z ogólnym pędem.
Ciekawi obojętnie mijali stoły z ruletą aby zbierać się koło ostatniego z „trente et quarante“. Co się tam działo? Zaglądając przez głowy, książe ujrzał Alicję z wyrazem twarzy zamyślonym.
Wszystkie spojrzenia w nią były utkwione. Piętrzył się przed nią stos żetonów owalnych po 500 franków i liczne pliki banknotów.
Podniosła głowę, ujrzała Michała i uśmiechnęła się do niego uśmiechem szczęśliwym. Zdawało się że całuje go spojrzeniem. Z tem poddaniem tłumów, które dają się opanować entuzjamowi lub zdziwieniu, wszyscy spojrzeli na człowieka powitanego w ten sposób przez bohaterkę. Książe uczuł się dumnym, jak wówczas gdy sławna śpiewaczka pozdrawiała go ze sceny i śpiewała z oczami utkwionemi w niego, aby mu dedykować swą sławę. Alicja zdawała mu się ofiarowywać swoją. Wkrótce znów się skupiła. Można było sądzić, że istota niewidzialna i potężna stoi za jej krzesłem i szepcze jej do ucha rady, nieoczekiwane postanowienia, oryginalne, śmiałe. Jej oczy świecące fosforycznym blaskiem widziały rzeczy niedostępne innym. Jej nieme usta drżały jakby rozmawiała z kimś niewidzialnym. Michał odgadł potęgę demoniczną przy niej godziny niezapomnianej tej, która daje artystom akordy nieporównane, słowa natchnione, dotknięcie pędzlem genialne.
Rzuciła się w wielką grę. Ręką niedbale posuwała najwyższą stawkę, jaką wolno stawiać w „trente et quarante“. Publiczność z tem bałwochwalstwem jakie stwarza powodzenie, interesowała się księżną, tak jak gdyby każdy miał nadzieję podzielić się jej wygraną. Wszyscy przeczuwali jej triumf. W istocie, gdy wygrywała, szmer zadowolenia, westchnienia ulgi płynęły z grupy do grupy. Czasem zdarzało się jej przegrać a cisza głęboka wyrażała wówczas współczucie. Chwilami po rzuceniu stosu żetonów, podnosiła oczy, jakby słuchając swego niewidzianego wspólnika, kiwała głową na znak zgody i rozpoczynała znowu grę. Szmer zadowolenia dawał się słyszeć gdy we właściwym czasie wycofała pieniądze.
Wielu liczyło wzrokiem pożądliwym sumy które przed nią się zbierały.
— Już ma 300.000... Może więcej... Życzę aby wygrała miljony... Co za przyjemność gdy Kasyno się podda!...
O mały włos nie oklaskiwano jej. Ci, którzy dnia tego przegrali uczuwali radość zemsty. „Co za dzień!... Nie zawsze można widzieć — takie rzeczy!...“ Z uśmiechem pokazywano sobie urzędników, którzy starali się ukryć swe wrażenia i potrzykroć chodzili już do kasy centralnej, aby móc spłacić tę panią, która ogałacała stół. Wiadomość o jej powodzeniu rozeszła się po całym gmachu. Członkowie administracji musieli w biurach pierwszego piętra komentować ten niesmaczny figiel, jaki im los wypłatał. Coś nadzwyczajnego i podniecającego, podobnego do oddechu rewolucji przemykało do najdalszych zakątków. Ci, którzy nie mieli wstępu do sal rezerwowanych, pytali tych, którzy wychodzili i powtarzali sobie wiadomości z przesadą entuzjazmu.
W pokojach toaletowych, w kontramakarniach, w korytarzach, w podziemiach, we wszystkich zakątkach gdzie służba, pokojówki i strażacy żyli wiecznie w sztucznem świetle, wiadomość wstrząsała śpiącym spokojem niższych funkcjonarjuszów i wywoływała to zadowolenie nawpół-trwożne, jakie wytwarzają złe interesa pryncypałów.
— Podobno na górze jakaś księżna zagarnęła miljon. Teraz już mówią, że dwa...
Te dwa miljony wkrótce zamienily się na trzy po obiegnięciu całej falangi zgromadzonej w pałacu. W pół godziny skromni funkcjonarjusze, którzy starzeli się, żyjąc z gry i nie biorąc w niej nigdy udziału, dodawali jeszcze jeden. Michał uczuł nagle wielki gniew do tej kobiety. Po uśmiechu powitalnym, nie zajmowała się nim więcej. Spojrzała nań parę razy, nie widząc jej. Był jedynie jednym z licznych widzów jej triumfu. W tej chwili istniały dla niej tylko karty.
Gniew wzbudził w Michale oburzenie moralisty. Było mu całkiem obojętne, że Alicja nie zwraca nań uwagi. Powtórzył to kilkakrotnie, tak, całkiem obojętne. Nie była jego kochanką i nic ich nie łączyło właściwie. Ale jej syn!... Gdyby ktoś wspomniał jej o uwięzionym lotniku, musiałaby zrobić wysiłek, aby przypomnieć sobie. A kilka godzin przedtem płakała szczerze na myśl o jego niewoli.
Było to za wiele dla księcia. Surowość jego nie mogła znieść tej obojętności. I torując sobie drogę wśród tłumu, opuścił ramię Spadoniego, który wypadkiem znalazł się przy nim i spoglądał zahypnotyzowanym wzrokiem na skarby księżny.
Lubimow zaczął spacerować po sali. Gardził egoizmem Alicji, lecz nie miał siły się oddalić. Potrzebował być blisko. Chciał widzieć do jakiego stopnia dojdzie jej obojętność.
Natknął się na jegomościa, który chodził między stołami, gestykulując rękami i mrucząc słowa niezrozumiałe. Był to Lewis.
— Widział pan jak ona gra? powiedział gniewnie. Jak zwierzę... jak istne zwierzę... Nie powinno się tu wpuszczać kobiet.
Wedle zwyczaju, przegrywał przez całe popołudnie. Nie zostało mu nawet pieniędzy na whisky w barze; musiano mu pokredytować. Potem przypomniawszy sobie, że księżna była krewną Lubimowa, dodał:
— Przykro mi bardzo, ale gra jak idjotka.
I odwrócił się mrucząc dalej ze złością.
Don Marcos szybko przeszedł, nie widząc księcia, torując sobie drogę wśród ciekawych, ze swym autorytetem osoby dekoracyjnej. Wiadomość doszła aż do teatru i sporo widzów wyrzekło się ostatnich scen opery, aby być świadkiem tego nieprawdopodobnego powodzenia.
W kącie przyćmionym, Michał ujrzał Nowoa siedzącego na kanapie z Walerją, towarzyszką księżny. Ach! filut! W ten sposób spacerował po Monaco lub po drogach Nicejskich? Oboje musieli oddawna znajdować się w tym pół-cieniu, głusi na wszystko co ich otaczało.
Lubimow spędził godzinę, wygodnie rozłożony w fotelu baru, w towarzystwie Castra. Gałęzie drzew na tarasie łagodnie uderzały o okna w zmroku.
Attilio ujawniał swą melancholję, narzekając na skromny podwieczorek. Migdały palone i ziemniaki smażone, to były jedyne przysmaki jakie można było zdobyć w tym przybytku bogaczów. Tak nakazywał czas wojenny. Potem bez przejścia przeklinał namiętność kobiet do gry, gdy brak im miłości dla zaspokojenia wyobraźni.
Dyskretnie wskazał na osobę w pewnym wieku, wymalowaną i ubraną skromnie, którą dwie młode kobiety otaczały z błagalnemi ruchami. Można było odgadnąć, że przyszły tu nie dla gry, ale dla załatwienia jakiejś sprawy finansowej, zdala od zgiełku sal.
— Chcą od niej pożyczyć pieniędzy a jejmość każe się prosić, — mówił Castro. Ta kobieta jest rywalką tego małego starca, który nosi w butonierce wstążkę Serca Jezusowego. To sławny lichwiarz! Zaczął jako chłopak w kawiarni i musi mieć mniej więcej dwa miljony, po trzydziestu latach uczciwej pracy. Wszystko co ma przeznacza wiosce w La Turbie, która go nazywa swym dobroczyńczą. Rozdaje wizerunki świętych, odbudował kościół... Uwaga! dama jakoś mięknie. Pożyczka gotowa.
Ale gracze, którzy wtargnęli do bram zainterpelowani zostali ogólnem. „Czy wciąż wygrywa.“
Myśleli o pani de Lisle. Nowiny nie były zgodne ze sobą. Jedni mieli miny zgorszone: tak, jej szczęście wciąż było iście wyzywające“. Entuzjazm pierwszej chwili zniknął. Odcień zawiści przejawiał się w słowach i czynach. Inni, kierowani tem samem uczuciem egoizmu, z przyjemnością zaznaczali pewny spadek tego nadzwyczajnego powodzenia. Wygrywała i przegrywała. Jej dobre pomysły były coraz rzadsze, ale bądź co bądź jeśli się wycofa, zaraz, to około 300.000 zabierze ze sobą.
Attilio i ksiaże ujrzeli Lewisa, stojącego przed kontuarem baru i pijącego whisky, które mu wracało spokój i pozwalało nawiązać kombinacje, mające mu przywrócić ojcowskie dziedzictwo i pozwolić na odrestaurowanie zamku.
Zawołali nań aby poinformować się o powodzeniu księżny. Lewis wzruszył ramionami z miną zgorszoną. Absurdem było wygrywać tyle, grając tak źle.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.