Wrogowie kobiety/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX


Po przywitaniu Nowoa na placu Kasyna, Spadoni jął mu mówić o swem niepowodzeniu i swej biedzie.
Nowoa zaprotestował. Wszyscy pamiętali nieprawdopodobne szczęście Spadoni’ego, gdy trzymał bank w Sporting-Club’ie. Wiedział przytem od Walerji, że księżna zrobiła mu wspaniały prezent.
— Nieporównana księżna! — zawołał pianista z entuzjazmem. — Zawsze wielka dama! Nawet w rozpaczy swojej pamiętała o mnie: „Masz, Spadoni, i niech ci szczęście sprzyja“. Ofiarowała mu 20.000 fr. Gdybym prosił o 100.000, toby mi je też dała. I pomyśleć, że taka nieszczęśliwa.
Wobec pytającego wzroku profesora, ciągnął dalej:
— Otóż, z tych 20.000 fr. nie pozostało mi nic!..
Tegoż wieczoru pobiegł do Sportingu, aby znów rozpocząć swe nadzwyczajne sukcesa. Nigdy dotąd nie posiadał tak dużego kapitału. Straszliwy Grek też się tam znajdował i pomimo zachwytu Spadoni’ego dla jego chwały, potraktował pianistę z nieprzyjaźnią nieubłaganą. „Banco!“, zawołał, widząc go na miejscu bankiera z 15.000 przed sobą. I odkrywszy karty, okazał dziewiątkę, podczas gdy biedny Spadoni miał tylko piątkę. Żegnajcie, 15.000! Bronił się resztkami przez dni kilka, ale pech go prześladował...
Potem zaczęli mówić o księżnie i o odosobnieniu, w jakiem żyła.
— Od miesiąca nikt jej nie widział — mówił Spadoni. — Ludzie zaczynają zapominać o niej. Książę często pyta mnie o nią. Podobno od dnia, gdy dostała ten telegram, nie chce go wcale widywać.
Nowoa przybrał zagadkowy wyraz twarzy. Wiedział o tem od Walerji. Co więcej, słyszał, że drżała ze strachu na samą myśl o jego wizycie. „Nie chcę go widzieć: powiedz, że mię niema“. Don Marcos spotykał się z podobną odmową. Musiał poprostu zostawić bilet ogrodnikowi lub Walerji. Listy księcia pozostawały bez odpowiedzi. Alicja miała niezłomną wolę niewidywać swego krewniaka, jak gdyby jego obecność mogła jeszcze ożywić ból, który ją trzymał zdala od ludzi.
Spadoni, który o tem wszystkiem nie wiedział, śpiewał dalej pochwały księżny.
— To wielkie serce. Zawsze potrzebuje mieć przy sobie nieszczęśliwego, którym się opiekuje. Od śmierci swego lotnika, polubiła serdecznie tego porucznika z Legji cudzoziemskiej, Hiszpana, tak ciężko chorego, że umrzeć musi wkrótce, jak i tamten. Teraz dnie całe spędza w Willi Róż. Tam jada; a o ile księżna wychodzi na spacer w góry, to zawsze z nim. Tyle tylko, że nie mieszka tam. Jeśli spóźni się kiedy, to natychmiast posyła po niego do oficerskiego hotelu.
Profesor milczał, ale słyszał to samo od Walerji. Ten Martinez o każdej porze był w Willi Róż, a często nawet wbrew własnej woli. Księżna potrzebowała jego obecności, chociaż, na jego widok zalewała się łzami.
— Dona Corinda musi być wściekła — ciągnął dalej pianista z radością złośliwą, jaką mu sprawiała rywalizacja między kobietami. — Pomimo, że ona go odkryła, niema już żadnego wpływu na niego. „Księżna mi go odebrała“ powiada.
Rozeszli się po kilku chwilach banalnej rozmowy. Tegoż wieczoru Spadoni mówił księciu o swej rozmowie z profesorem i o słowach, wypowiedzianych przez Donę Clorindę. Lecz wnet tego pożałował wobec gniewnego wzroku księcia.
— To infamja — pomyślał Michał. — Pospolite plotki kobiece, które ten idjota powtarza.
Rozumiał zajęcie Alicji dla tego rekonwalescenta. Jego młodość i mundur przypominały jej tamtego. Przytem sam był na świecie, cudzoziemcem, ofiarą wojny, i przeznaczonym na śmierć rychłą, jak o tem wszyscy wiedzieli. Nie mógł jednak zapanować nad uczuciem zazdrości wobec tego młodzieńca, biednego, nieznanego i chorego. Żył o każdej porze przy Alicji, podczas gdy jemu wstęp był wzbroniony do willi. Czemu?
Gniew jego kazał mu popełnić różne czyny poniżające i bezsensowne. Kręcił się w okolicach willi, znosząc ciekawość przechodniów, wyszukując najdziwaczniejsze preteksta, aby ukryć swe oczekiwanie.
Pisał do księżny bez rezultatu, a mękę jego zwiększyła ta okoliczność, że nie mógł mówić o niej ze swoim otoczeniem.
Attilio i pułkownik myśleli w istocie, że zmarły jeniec był kochankiem Alicji.
Lubimow musiał ukrywać prawdę. Jego tajemnica była tajemnicą Alicji. Ich dwoje tylko wiedziało, kim był ten młodzieniec i dopóki ona nic nie powie, musi i on milczeć.
Pewnego wieczoru pułkownik zakomunikował mu nowinę zajmującą. Pewnego dnia, gdy wracał o zmierzchu z Kasyna, ujrzał wychodzącą z tramwaju księżnę. Wysiadła sama z dorożki nawprost kościoła Ś-go Karola. Ubrana była w żałobę. Weszła do kościoła, aby pomodlić się pewno za swego protegowanego. Don Marcos mówił o tem z pewnem wzruszeniem, jak gdyby ta bytność w kościele zmazywała wszystkie nowe komentarze.
Michał uczuł wnet, że ta wiadomość położy kres jego niepewności. Spotka Alicję w tym kościele. I nazajutrz popołudniu począł krążyć po bulwarze des Moulins, nie tracąc z oczu kościoła Monte-Carlo.
Napróżno. Noc zapadła, a Alicja nie przyszła.
Nazajutrz, Michał rozpoczął swą daremną przechadzkę, lecz trzeciego dnia, w chwili gdy wątpił o pożytku swego oczekiwania, Alicja ukazała się na górnych stopniach schodów. Wieczór zapadał. Na fasadach bulwarów, ponad zieloną masą drzew, zachodzące słońce złocistą strzałę kładło na dachy.
Alicja weszła do kościoła, nie widząc księcia. Ten czekał długą chwilę. Potem chęć ujrzenia jej, choćby zdaleka, znów nim owładnęła i wszedł do kościoła ostrożnie, aby uniknąć przedwczesnego spotkania.
Szedł między dwoma rzędami ławek pustych.
Blado-złote połyski ołtarzy, dwa pęki sztandarów krajów zaprzyjaźnionych, zdobiących główny ołtarz, zwolna wynurzyły się z cieniu. Wreszcie Michał ujrzał klęczącą Alicję.
Poczuł, że topnieje w nim gniew. On jeden wiedział, kim był ten młodzieniec, którego śmierć opłakiwała w kościele. Wspomnienie księżny Lubimow pozostało w jego pamięci, niby obraz zniszczony czasem. Matka go tak kochała! Potem egoizm jego zbuntował się przeciw temu wzruszeniu. Znajdował rzeczą naturalną, że Alicja opłakuje syna, ale nie rozumiał dlaczego unika go bez żadnego tłumaczenia.
Zbliżył się do głównego ołtarza, aby ją lepiej widzieć. Lekki ruch księżny kazał mu się cofnąć. Lepiej było, aby go nie poznała. Wolał czekać na dworze.
Noc już zapadała, gdy Alicja wyszła z kościoła. Michał zastąpił jej drogę.
Najmniejszem drgnieniem nie okazała zdziwienia.
— Ty! — powiedziała z prostotą.
Była bardzo blada, oczy miała czerwone i wilgotne, jak gdyby płakała.
Może go ujrzała w kościele i oczekiwała tego spotkania. Naturalność z jaką przyjęła jego obecność, była dlań pierwszem rozczarowaniem.
Potrzebował mówić natychmiast, wyrazić skargi i wyrzuty, jakie zebrały się w jego duszy. Było ich tyle, że nie wiedział od czego zacząć. Lecz Alicja zaczęła mówić pierwsza, głosem smutnym i monotonnym:
Przychodziła czasem do tego kościoła, gdyż uczuwała naraz potrzebę ucieczki ze swej willi, pełnej strasznych wspomnień. Och! to przybycie telegramu!..
— Stałam się wierzącą — powiedziała z prostotą.
Poprawiła wnet swe twierdzenie. Pragnęła nią zostać, lecz dotąd nie była jeszcze. Przypomniała swą matkę, naiwną Dona Mercedes. I czegóżby nie dała, aby posiadać tę wiarę, z której kpiła ongiś, a która teraz wydawała się jej czemś wyższem. Potrzebowała wierzyć, gdyż czuła się nieszczęśliwą!
— Boleść czyni nas mistycznymi — ciągnęła dalej. — Niestety! wcale nie czuję się uspokojona. Modlę się, a rezygnacja nie przychodzi. Ach! Michale! jakże godna jestem litości!
— A ja? — powiedział z wyrzutem. — Opuściłaś mię. Jesteś nieszczęśliwa: tembardziej nie powinnaś oddalać się ode mnie. Mogę rozjaśnić twe życie... Rozumiem, o czem myślisz. Nie, nie chcę ci mówić o miłości. Może później, ale teraz!... Teraz chcę być twym bratem, towarzyszem, czem chcesz, ale przy tobie. Dlaczego uciekasz ode mnie? Czemu drzwi swe zamykasz, jak przed obcym?
Bezładnie ciągnął dalej swe narzekanie, swój protest przeciw temu niewytłumaczonemu oddaleniu.
— Czy ja winien jestem twemu nieszczęściu? — spytał ją wreszcie. — Czyż nie jestem zawsze ten sam?
Smutno pokiwała głową. Nie przekona go, chociażby niewiadomo, jak długo mówiła: wyjaśnić mu swe nowe uczucia było ponad jej siły. Zdawała się zniechęcona wobec przeszkody, jaka stanęła między nimi.
— Zostaw mię, zapomnij, to będzie najlepsze. Nie, ty, mój biedaku, tyś się nie zmienił: to ja jestem kobietą inną. Nieszczęście uczyniło ze mnie inną kobietę. Sama siebie nie poznaję. Prześladuje mnie pewna myśl. Może to absurd. Nie jest to twą winą, ale wolę cię więcej nie spotykać. Obecność twoja zwiększa moje wyrzuty. Gdy cię widzę, czuję straszny wstyd, pragnę umrzeć, życie sobie odebrać. Zdaje mi się, że to ja zabiłam swego syna.
Wobec tych słów niewytłumaczonych, gniew Lubimowa znikł. Wziął machinalnie jej ręce z pieszczotliwą łagodnością, tak jak chorej osoby, która majaczy. Co znowu? co znaczyły te słowa? Ale Alicja szorstko się odsunęła.
— Nie! nie!...
I książę nabrał przekonania, że istnieje między nimi rodzaj fluidu odpychającego, którego nie znał dawniej: obawa jego obecności. Poczuł się tak upokorzony i zbity z tropu, że nie wiedział, co mówić.
— Co za wstyd, gdy sobie wspomnę... — ciągnęła dalej Alicja. — Co za wstyd. Mój syn, mój biedny syn, wiodący życie niewolnika, bity, on, taki piękny, taki szlachetny... a matka jego, grająca rolę dzieweczki, w ekstazie nad miłością idealną, poetycznemi spacerami po ogrodach zajęta, zamieniająca pocałunki... romantyzm starej kobiety. Szaleństwa gry były jeszcze możliwe do wytłumaczenia. Grałam, myśląc o nim; pieniądze jemu przeznaczałam... ale miłość... Jest rzeczą niesłychaną, że postępowałam w ten sposób, gdy syn mój był uwięziony, a ja nie miałam wieści od niego... Co za demoniczna siła pchnęła mię ku temu?... Ale Bóg mię ukarał, a jeśli to nie Bóg, to fatalizm, siła tajemna, która każe nam pokutować za błędy, bez względu na imię, jakie jej nadajemy.
Michał chciał przerwać, lecz ona mówiła dalej:
— Dlatego cię unikam, dlatego nie odpowiadam na listy twoje. To nie twoja wina, ale jesteś mym wyrzutem i obecność twa przypomina mi mój grzech... A przytem znam siebie... Jestem tylko biedną kobietą, to znaczy słabością, nieświadomością, zapomnieniem... Najpierw przyjmę cię jako towarzysza niedoli, a w końcu ulegnę ci. A to byłoby okropne, nad wszystko okropniejsze... Nie szukaj mię: nie chcę cię widzieć więcej. Mam pewność, że zabiłam syna. Gdybym była naprawdę matką, gdybym tylko o nim myślała, kto wie?... możeby żył jeszcze. Ale ktoś chciał ukarać me postępowanie i zabił go, aby mi otworzyć oczy, w chwili, gdy miałam siebie za szczęśliwą.
— Gdybyś istotnie była sama — odpowiedział Michał głosem pełnym wyrzutu — mógłbym czekać aż czas ukoi bezsensowne skrupuły, które cię dręczą. Ale samotność twoja jest tylko wymysłem. O każdej porze dom twój otwarty dla mężczyzny, wówczas gdy ja mam się oddalić, aby ci wrócił spokój.
Alicja przez instynkt kobiecy, pośpieszyła była ukryć twarz w chusteczce. Musiała brzydko wyglądać, mieć oczy czerwone, usta blade. Ale słowa księcia tak ją zdziwiły, że usunęła z twarzy batyst pomięty.
— Mówisz o Martinezie?... Biedny chłopak! Porzucał wesołe towarzystwo kolegów, ich spacery całą bandą, nawet zabawy, urządzane dla oficerów ozdrowieńców, aby nudzić się w willi Róż przy kobiecie, która umiała tylko płakać... Wyobrażam sobie, że to mój syn. Jego młodość, mundur, pomagają temu złudzeniu. Nie miałeś dzieci: nie możesz zrozumieć potrzeby, jaką uczuwamy, gdyśmy je mieli, miłość naszą dawać innym, podobnym im, aby mieć złudzenie, że to wracają nasi zmarli. Chcę nadal być matką, ponieważ nie mogę być czem innem. A ten nieszczęsny nie znał swojej, niema nikogo na świecie, sam jest, jak ja... Pozwól mi znaleść nieco złudzeń tam, gdzie je znaleść mogę... Biedny chłopak, taki mi wdzięczny! Tak mu dobrze u mnie! Pamiętaj, że jest skazany i że opieka macierzyńska, atmosfera łagodna i spokojna jedynie mogą przedłużyć mu życie.
Michał rozumiał, że darmoby nastawał. Znał charakter Alicji. Czuł w jej skarżącym się głosie mocną wolę zachowania przy sobie tego młodzieńca, który budził jej uczucie macierzyńskie i uspakajał wyrzuty.
Skonstatowanie niemożności swojej zmienienia jej postanowienia wkońcu go zirytowało i wywołało w nim okrutną chęć zranienia tej kobiety.
— Nie masz racji, Alicjo. Świat nie zna twej tajemnicy. Wiesz, co mówiono o tobie i synu twoim. Śmiałaś się z tego... Teraz powtórzy się ta dwuznaczna pozycja. Dużo osób wyobrazi sobie, żeś zastąpiła młodego zmarłego lotnika innym młodzieńcem.
Alicja straciła swój smutny spokój.
— Co za podłość! — zawołała. — Jakże można przypuszczać takie rzeczy? Biedny Martinez! Taki dobry, taki pełny szacunku...
Potem oświadczyła z arogancją:
— Niech sobie mówią, co chcą! Chcę zapomnieć o świecie! Niech świat o mnie zapomni także! Umarłam dla niego.
Lecz Michał nie ustępował:
— Tamten był twym synem i wiedziałem o tem. Ten nim nie jest. A znam czar, jaki wywierasz na mężczyzn. Przypomnij sobie „ławkę starców“.
Niestety! wszędzie, gdzie się ukaże, wzrok mężczyzny pójdzie za rytmem jej ciała: i ten młodzieniec, ten obcy, w końcu...
Nie mógł dokończyć:
— Ty także! — zawołała. — Żegnaj, Michale! Zawsze będę myśleć o tobie, ale lepiej byśmy się nie widywali. Nie miej żalu do mnie. Może kiedyś...
I ruchem stanowczym odwróciwszy się od niego, zeszła po schodach, wiodących na bulwar...
Książę pozostał bez ruchu chwil kilka. Potem zbliżył się aż do ostatniego stopnia, lecz ujrzał tylko powóz ze spuszczoną budą, który odjechał cwałem.
I dla takiego rezultatu tak pragnął spotkania z Alicją... W gniewie swym surowo siebie osądził. Nie umiał mówić z nią. Przypomniał sobie jak małe wrażenie wywarły na nią jego rozumowanie i wyrzuty. Bezwątpienia stała się inną kobietą. Ktoś ją zmienił, ktoś był winny tej sytuacji niedorzecznej.
Znaczną część nocy spędził na refleksjach. Nie przyszło mu na myśl potępiać Alicję. Żałował nawet szorstkości swojej. Potrzebował na kogoś innego przelać swą niechęć. I prostą drogą rozumowania wybrał Martineza, jako ofiarę swego gniewu. On był jedynym winowajcą, on wmieszał się w ich życie. Gdyby nie on, Alicja w swem nieszczęściu w nimby szukała oparcia. Ach! generałowa piękny dar im przyniosła, przedstawiając tego włóczęgę!
Dotychczas małą zwracał uwagę na „bohatera“, jak go Toledo zwał. Teraz w nienawiści swojej przedstawił go sobie pozbawionym uroku, jaki daje mężczyźnie waleczność. Bez munduru, bez krzyża, bez ran, musiał to być biedny urzędniczyna, ekspedjent sklepowy, którego znały dotąd tylko modystki i daktylografki. I on przeciwstawiał się jemu... Cóż za czasy niesłychane!
Nazajutrz, przez dzień cały przechadzał się po swych ogrodach, postanowiwszy nie wracać do Monte-Carlo. Przypomniał sobie z zawiścią, jak serdecznie Alicja odzywała się o swym protegowanym. Wolał jej nie spotykać. Lecz popołudniu nie mógł znieść osamotnienia swej pięknej willi, która zdawała się opuszczoną. Attilio, Spadoni, nawet pułkownik, wszyscy byli w Kasynie. Postanowił udać się tam także, aby zmieszać się z tym tłumem, zajętym jednocześnie wypadkami wojennemi i grą.
Spacerując po atrium przed wejściem do sal, ujrzał grupę oficerów francuskich ozdrowieńców. Nie mogąc w mundurach swych wejść dalej, stali, z pewną zazdrością spoglądając na cywilów. Jedni trzymali się prosto, bez widocznego kalectwa, podobni do orląt, z nosem zagiętym, ze śmiałemi oczyma, z wąsami krzaczastemi: inni o rysach młodzieńczych, kurczyli się, jak chorzy, oparci na laskach, z piersią wklęsłą pod fałdami bladego munduru i długo się wahali przed poruszeniem nogą. Niektórzy wracali z długiej niewoli w Niemczech: inni przybywali z frontu, a wszyscy okazywali zdziwienie i radość, widząc się w tym rajskim zakątku świata.
Jeden z tych wojskowych ukłonił się księciu. Był to Martinez, dumny, że może pochwalić się znajomością z tak znaną osobistością, o której tyle mówiono na Lazurowym Brzegu.
Michał odkłonił się machinalnie i poszedł dalej. Chwila ta na całe życie miała zostać wyrytą w jego pamięci. Czuł nagle, że wraca mu młodość. Znów na chwil kilka stawał się tym kapitanem Lubimow z gwardji cesarskiej, który obalał wszelkie przeszkody, stojące mu na drodze.
Spojrzał zdaleka na grupę oficerów. Ten mały porucznik, podobny do jakiegoś urzędniczyny, był jego wrogiem... Wydało mu się, że widzi go poraz pierwszy. Zgubiony w gromadzie swych towarzyszy, wydał mu się jeszcze bardziej nieznaczący, niż w czasie odwiedzin w willi Sirena.
Pozostał nieruchomy, z oczyma utkwionemi w grupę. „Popełnisz szaleństwo“! wołał nań głos wewnętrzny. A obraz ponurego Saldana, pełnego dobroci i wyrozumiałości dla słabych, tak jak wszyscy, którzy są pewni swej siły, przemknął mu w pamięci. Przypomniał jedno jego zdanie, o którem nigdy nie myślał: „Prawdziwy dżentelmen powinien być dobrym i nigdy nie nadużywać swej siły. A jednocześnie ozwał się w głębi jego duszy inny głos, silniejszy i bardziej rozkazujący, głos kobiecy, tej, która mu dawała rady w czasach jego młodości: „Wydawaj, nie odmawiaj sobie niczego, wynoś się nad innych. Pamiętaj, żeś książę Lubimow“.
I ujrzał nieboszczkę księżnę, nie jako Marję Stuart w teatralnej żałobie, ale dumną i jeszcze piękną, gdy przerażała swego małżonka, „bohatera“, wybuchami gniewu, które w całym paryskim pałacu wywoływały popłoch.
Zbliżył się machinalnie do grupy oficerskiej i oczy jego znów spotkały wzrok Martineza. Ten zbliżył się ku niemu z uśmiechem pytającym. Michał zrozumiał, że zawołał nań nieświadomym impulsem woli. Los padł! Uprowadził młodzieńca z pewnym pośpiechem ku przedsionkowi Kasyna, jak gdyby chciał uniknąć obecności osób, zapełniających atrium.
— Poruczniku, jedno słówko... Mam... do pana prośbę.
Jąkał się, nie wiedząc, jak wyrazić chęć, którą sam znajdował bezsensowną. To niezdecydowanie, dołączone do jąkania się jego głosu, zirytowały go ostatecznie.
— Jednem słowem, — powiedział stanowczo — chcę prosić, aby pan rzadziej odwiedzał księżnę de Lisle. A jeśli pan całkiem przestanie tam bywać, to tem lepiej.
Potem, rzuciwszy to żądanie, odetchnął z ulgą.
Zdziwienie Martineza nie miało granic, zwłaszcza na widok bladości i twardego wyrazu księcia. To nie był żart. Suchość tonu, lekkie drżenie ręki prawej, wskazywały, że wyraził całą myśl swoją i że gotowała się w jego duszy szalona nienawiść.
Zdziwienie porucznika sprawiło, że wyrażał się nieśmiało. Bywał u księżny codziennie, gdyż prosiła go o to. Obawiał się okazać natrętnym, lecz wszystkie jego prośby oddalenia się były bezskuteczne. Zaledwo oddalał się na kilka godzin, gdy wnet ta dobra księżna posyłała po niego. Okazywała mu iście macierzyńską dobroć.
Naraz stracił swój akcent pokorny. Oczy jego odgadły w oczach interlokutora rzecz, o której nie pomyślał dotąd. Porucznik zdał się zmieniać i róść do poziomu księcia. Ten sam błysk dziki, który świecił w oczach Lubimowa, przeszedł do jego wzroku. Całe jego ciało naprężyło się. Skrzydła nosa biły nerwowo. Mały urzędniczyna o ruchach nieśmiałych odzyskiwał dumę ludzi wojujących. Głos jego zabrzmiał jakoś chrapliwie.
Chodził dokąd mu się podobało i nie dawał nikomu prawa mieszania się w swe sprawy. Księżna jedynie mogła zamknąć przed nim drzwi. Jakim prawem książę mieszał się w jej sprawy?
— Jestem jej krewnym — odpowiedział Michał, trochę zawstydzony, że przypomina pokrewieństwo, którego często się wypierał.
Stali na ganku Kasyna, po tamtej stronie drzwi, naprzeciw drzew i grup spacerowiczów, nieco na uboczu, by nie przeszkadzać wchodzącym.
— Przytem — dodał książę — obowiązkiem moim jest unikać plotek. Nie mogę pozwolić, aby, widząc pana u niej o każdej porze, można było przypuszczać...
Pożałował słów swych, gdy zobaczył podwójne wrażenie, jakie wywarły na młodzieńcu. Najpierw oburzył się. Ktoś śmiał mówić o tej wielkiej damie dla niego świętej? Ale protestowi temu towarzyszyło zadowolenie podświadome, duma dziecinna, jakby, pomimo wszystko, wdzięczny był, że jego mogą łączyć z jej imieniem, w niedorzecznych przypuszczeniach. Możnaby myśleć, że Martinez odkrył w sobie samym niejasne uczucia, które dotąd były podświadome.
Zazdrosna dusza księcia odgadła myśl tamtego. Gniew jego wzrósł. Z jaką arogancją ten marny urzędnik bronił Alicji. Jak jasno pozwalał odgadnąć, że jest w niej zakochany!
— Jeśli kto pozwoli sobie odzywać się źle o księżnie — powiedział porucznik — dlatego, że czyni mi honor — największy w mem życiu — przyjmowanie u siebie, albo bawić się będzie w jakieś insynuację, to potrafię ukarać tego, co wymyśla te plotki, chociażby stał najwyżej!
Lubimow słuchał go z niecierpliwością. Oto teraz Martinez pozwalał sobie go atakować.
Przytem zirytowany był własną głupotą. Jego niezręczne wystąpienie otworzyło tylko oczy temu chłopcu i przywiodło mu na myśl masę rzeczy, które wpierw odpychał, jako absurdalne! A on sam wykazywał mu, że rzeczy te w pojęciu plotkarzy były rzeczą możliwą...
Ton, jakim oficer bronił Alicji, rozgniewał go jeszcze bardziej. Odgadywał w niem wielką dumę, próżność chłopaka biednego, który nagle uchodzi za kochanka księżny i za rywala księcia! Co za chwała dla parwenjusza!
— Młodzieńcze! — ozwał się głos twardy Lubimowa.
To proste słowo było wypowiedziane z wyższością miażdżąca, zdawało się zmiatać wszystko, co wojna przyniosła Martinezowi: mundur, krzyże, chwalebne blizny. Dla Michała już nie istniał oficer. Pozostawał tylko biedny włóczęga, który przed kilku laty podróżował za chlebem z jednej półkuli na drugą.
— Młodzieńcze!... — powtórzył tonem pełnym pychy, kończmy te rozmowę!. A jeśli ja wymagam, aby pan nie wracał więcej do tego domu, jeśli ja każę...
Nie mógł skończyć. Jego groźne słowa, twarde jak rozkazy, oburzyły Martineza. Mierzyć się trzy lata ze śmiercią, razem z tysiącem kolegów, którzy już śpią pod ziemią, pozbyć się na zawsze po przygodach straszliwych i okrutnych ranach, tego strachu, który instynkt zachowawczy u każdego z nas, wkłada, aby w tem mieście luksusowem, przybytku pałacu najwyszukańszych zbytków; człowiek bogaty i możny, ale który nigdy nic nie uczynił pożytecznego, śmiał go znieważać!...
— Mnie! — wyjąkał ze wściekłością — mnie wydawać rozkazy!
Michał uczuł, że jakaś ręka chwyta go za guziki kamizelki. Odgadując zamiar uderzenia, instynktownie wysunął rękę prawą. Obie ręce spotkały się. Książe, bardziej muskularny, unieruchomił swego przeciwnika, podczas gdy uśmiech ponury twarz mu wykrzywiał. Oczy jego zmniejszyły się i zwęziły. Były to oczy azjaty. Nos rozszerzył się. W ten sposób musieli uśmiechać się w swych złych chwilach dalecy przodkowie księżny Lubimow...
— Wystarczy! Niech pan sobie wyobraża, że mię uderzył — powiedział wyniośle. Proszę mi przysłać dwóch swoich świadków.
I puszczając rękę Martineza, odwrócił się do niego tyłem, ukłoniwszy mu się z powagą. Ruchy obu mężczyzn były szybkie. Jeden tylko ze szwajcarów w kepi, którzy stoją na straży przed drzwiami, domyślił się czegoś. Ale jego doświadczenie fachowe radziło mu pozostać niewzruszonym, aż dopóki nie zacznie się bijatyka. Sądził, że chodzi tu o zwykłą sprzeczkę przy grze. Wszystko się skończy wyjaśnieniem i zapomni potem, gdy się szansa zmieni. Tyle tego widział!...
Książe Lubimow wrócił do Kasyna. Minął przedsionek i atrium, z głową podniesioną, ze spojrzeniem utkwionem w dal.
Zdało mu się nagle, że wróciły dawne czasy jego młodości. Szedł z arogancją. Dziwił się, że stanowczemu odgłosowi jego kroków nie towarzyszy brzęk szabli i ostróg. Jednocześnie ukazują mu się dalekie, nierealne wizje, które już dawno świat ten opuściły: kozak, przybyły z Sybiru, aby pomścić siostrę swoją; towarzysz broni, który zmarł z rany w piersiach po kolacji hulaszczej, inni, którym służył za świadka, którzy umarli i teraz zmartwychwstają w jego pamięci, zimnej i nieczułej na wyrzuty i żale.
— Pułkownik... Gdzie pułkownik do djabła? Mija sale gry, w poszukiwaniu siwiejącej głowy, o włosach rozdzielonych prostym przedziałem aż do karku. Spostrzega go wreszcie na kanapie, pomiędzy dwoma kapeluszami, dwoma parami oczu podczernionych i policzkami pokrytemi różowym i białym kremem. Książe przerywa niemem wezwaniem opowieść wojenną, której kobiety słuchają ze drżeniem.
— Pułkowniku, sprawa honorowa. Chcę się bić jutro. Znajdź mi drugiego świadka.
Toledo wydaje się zaskoczony tym rozkazem. Jego pierwsza myśl leci ku willi Sirena. Widzi swoi czarny tużurek, swe ubranie od spraw honorowych czekające w szafie. Potem wątpliwość spada na tę radość. Pojedynek... Czyż chwila dobrze wybrana, gdy miljony ludzi przelewają swą krew dla spraw ważniejszych i szlachetniejszych, niż indywidualne spory?... Przekonania jego natychmiast przerywają ten skrupuł. Szlachcic winien być zawsze na usługach drugiego szlachcica! Przytem o księcia jego chodzi. I przygotowany już do swej misji, pyta o nazwisko przeciwnika.
— Porucznik Martinez.
Don Marcos sądzi, że się przesłyszał. Potem spogląda na Jego Wysokość ze zdumieniem. Instynktownie przychodzi mu na myśl księżna de Lisle. Czemu książe zapomniał o swych mądrych postanowieniach?... Przypomina sobie szczęśliwe czasy, gdy rozwijano zasady „wrogów kobiety“. Upłynęło zaledwo cztery miesiące, które wydają się czterema wiekami. Pojedynek w czasie wojny... i z oficerem! A tym oficerem jest Martinez, jego bohater!...
Lecz niema zwyczaju dyskutowania nad rozkazami księcia.
— Czy mam się zwrócić do don Attilia? Miał już kilka spraw honorowych.
Lubimow zgadza się. Będzie czekał do 2-ej w barze salonów prywatnych, aby omówić szczegóły spotkania.
Pozostaje nieruchomy w swym fotelu, naprzeciw zachodzącego słońca, gdzie krzyżują się nitki cieniu rzuconego przez ruchomą, niespokojną gęstwinę drzew. Podnosi oczy i spostrzega Toledo, który idzie ku niemu, sam, nieco zażenowany, jakby obawiał się zgóry gniewu księcia. Ten, który czuje się pełny wyrozumiałości po gwałtownej scenie w przedsionku, odgaduje, co mu powie: Nie znalazł Castro. I z uśmiechem dobrodusznym rozgrzesza go z góry.
Pułkownik mówi:
— Wasza Wysokość, Don Attilio odmawia.
— Co?... Pod pytającem spojrzeniem Lubimowa, który nie rozumie, nie chce rozumieć, Toledo powtarza, coraz bardziej zmieszany:
— Nie chce być świadkiem w tej sprawie. Powiedział, aby zwrócić się do kogo innego. Ma specjalne poglądy, które... Nie mówi o tych poglądach. Milknie, aby książe nie usłyszał tego, czego nie powinien usłyszeć z jego ust:
— Czy Wasza Wysokość chce z nim sam pomówić? Może w rozmowie...
I oddala się, by przyprowadzić Castro, podczas gdy książe siedzi przykuty do fotelu nic nie rozumiejąc. Wreszcie oto Castro: ma nerwowe ruchy człowieka, który musi stawić czoło ciężkiej sytuacji.
Książe prosi go, aby usiadł, ale Castro przysiada tylko na poręczy fotelu, aby zaznaczyć, że rozmowa będzie krótka. Potem mówi pierwszy i bez wstępów, brutalnie wyraża swą myśl.
— Pułkownik powtórzył ci moją odpowiedź. Nie mogę... Wiesz, ile mam dla ciebie przyjaźni: robisz mi nawet ten honor, że uważasz jako krewnego: dużom ci winien. I dlatego właśnie odmawiam. Pojedynek, gdy wojna wre! Czy w tem jest sens? Siedzisz spokojnie w swej willi, otoczony wszelkiemi możliwemi wygodami, zabezpieczony przed wszelkiem niebezpieczeństwem, podczas gdy pół świata płacze, krwawi, cierpi i umiera. I dlatego, że jesteś pewnego dnia w złym humorze (czemu? to twoja rzecz?) chcesz bić się z nieszczęśliwym chłopcem, który cudem żyje, jest chory i osłabiony, bo spełnił to, do czego ani ty, ani ja nie byliśmy zdolni... I chcesz, abym ci pomagał w tem szaleństwie?
Tamten, wciąż zagłębiony w swym fotelu, spytał głuchym głosem:
— Chcesz, czy nie?
Castro, zirytowany tą postawą, odpowiedział bez wahania:
— To szaleństwo... Nie, nie chcę!...
Książe wciąż siedział nieruchomy.
— Ja się bardzo zmieniłem — ciągnął dalej Castro — a ty wciąż jesteś jednaki. Zdaje mi się, żem od nalazł wczoraj swą „drogę do Damaszku“. Czuję się innym człowiekiem.
I chcąc wylać nazewnątrz swój niepokój wewnętrzny, mówił doń, nie zastanawiając się nad tem, czy jest słuchany.
To się odbyło niedaleko dworca Monte-Carlo, koło drogi żelaznej. Szedł z dwoma damami. Pociąg żołnierski wracał z Włoch: pociąg ponury, bez sztandarów, bez gałęzi, ubierających drzwiczki. Byli to Francuzi. Wysłani do Włoch, jako posiłki, po porażce pod Caporetto, wezwani byli teraz pospiesznie, aby bronić własnej ziemi zagrożonej. Ani piosenek, ani wesołości. Byli wszyscy milczący, wymęczeni, brudni nieprawdopodobnie. Młodzi ludzie, a wyglądali na starców, z brodami niegolonemi, w poplamionych mundurach, z twarzami wysuszonemi słońcem, stwardniałemi od chłodów, spękanemi od wiatrów.
— Byliśmy u brzegu nasypu, oparci o palisadę i twarze nasze znajdowały się na tym samym poziomie, co twarze ludzi, zgrupowanych w wagonach. Długi pociąg, którego czołowe wagony wchodziły już na stację, zbliżał się wolno. Obie panie powiewały chusteczkami, uśmiechały się do żołnierzy, witały ich głośno. Wielu pozostało nieruchomemi, spoglądając na nie oczyma uśpionego zwierzęcia. Po czterech latach owacji, znali rzeczywistość, straszliwą rzeczywistość, która kryje się po za niemi. Inni młodsi i bardziej gorącego temperamentu, budzili się na widok tych dwóch eleganckich kobiet. Zelektryzowani uśmiechami, podnosili się, posyłali im pocałunki, usiłowali odnaleźć swój wygląd przedwojenny... Nagle jeden z nich przestał zajmować się kobietami, aby zwrócić się ku mnie, który także ich witałem i oklaskiwałem. Był to rodzaj czerwonego djabła.
Castro miał go przed oczami, jak gdyby ukazywał swą głowę w jednem z okien baru. Widzieć będzie do końca życia białawą skórę jego twarzy o ściągniętych policzkach, rudą brodę, która wisiała ze szczęk jego niby przyprawiona, a zwłaszcza jego oczy sarkastyczne, oczy wyzywające, mętno-zielonawe. Był to żołnierz, który krytykuje i szemrze, chociaż słucha. W życiu cywilnem musiał być wiecznym buntownikiem. Castro uczuł odrazę, spotkawszy się z jego wzrokiem. A jednak nie zapomni nigdy tego spotkania, trwającego sekundę, z tym żołnierzem, który mu tylko rzucił cztery słowa. Człowiek ten pogardę okazał kobietom. Potem zwracając się do Castro, powiewającego kapeluszem, ukazał głąb wagonu, wołając:
— Jeszcze jest jedno miejsce.
I nic więcej.
— Powiedział dość, Michale. Wciąż odtąd słyszę ten głos ostry i zawsze go będę słyszał w chwilach mych gorączkowych. A jego spojrzenie? Odgadłem niemą obelgę, szybkie porównanie pomiędzy mną, silnym i dobrze utrzymanym, a jego nędzą. Byłem w oczach jego tchórzem, spacerującym z kobietami, podczas gdy mężczyźni przelewają krew swoją dla wielkich celów.
— Jesteś obcym — powiedział książe, którego skargi przyjaciela zdawały się drażnić.
— Tu mieszkam, a ziemia, na której żyję, nie może być dla mnie obcą. Wojna ta dalej sięga, niźli kwestje granic: wszystkich interesuje. Spójrz na Amerykanów, których mamy za ludzi praktycznych i niezdolnych do żadnego idealizmu. Wiedzą, że nie wygrają nic pozytywnego, a przecież należą do walki. A przytem! jeszcze dusze kobiece! Czy wiesz, ze te, które były ze mną, śmiały się z tej obelgi i znalazły, że jest bardzo zabawna? I nie mów mi, że kobiety są zawsze pociągnięte przez wojaka. Przez wojaka świetnego z czasów pokoju może! ale ci dzisiejsi mają tak nędzny wygląd!... Nie! w tem wszystkiem, co nas otacza, jest coś bardzo wzniosłego, coś, czego ani ty, ani ja nie potrafimy dojrzeć z racji naszego egoizmu.
Książe znów wzruszył ramionami obojętnie.
— I w chwili, gdy wciąż myślę o wczorajszem mem spotkaniu i gdy widzę miejsce, ofiarowane mi szyderczo, tej chwili proponujesz mi urządzenie pojedynku śmiertelnego z jednym z tych mężczyzn, którzy mają siebie nie bez racji za wyższych od nas!... Nie, powiedziałem ci, że nie przyjmuję!
Opuścił poręcz fotelu i stał przed księciem. Ten uczynił ruch zmęczenia. Nudziła go dziecinna odpowiedź Attilia. Miał co innego na głowie: skoro nie chciał mu służyć, mógł go opuścić.
— Żegnaj, Michale! powiedział Castro z przekonaniem, że to pożegnanie nie jest tylko chwilowem.
— Żegnaj! — odpowiedział książę, nie ruszając się z miejsca.
Attilio wrócił od drzwi:
— Wiem, co oznacza moja odmowa i co mi pozostaje do zrobienia. Raz jeszcze, żegnaj. Bądź pewny, że gdyby ci chodziło o co innego...
Lecz książę przerwał jego słowa nowym ruchem obojętności i Attilio odszedł, ukrywając swe wzruszenie.
Natychmiast potem Don Marcos wszedł do baru, jak gdyby czekał tylko na wyjście Castro. Nigdy księciu „jego szambelan“ nie wydał się bardziej inteligentny i czynny.
— Markizie, wszystko załatwione. Mam drugiego świadka. Będzie to lord Lewis.
Lewis dnia tego był w wybornym humorze. Wygrywał i zgodził się natychmiast na prośbę pułkownika. Gotów był służyć swemu przyjacielowi Lubimowowi. Znał się wprawdzie tylko na boksowaniu: ale wierzył w kompetencję pułkownika i przyjmie wszystko, co ten zdecyduje. To oświadczywszy, wrócił natychmiast do gry.
Michał wydał polecenia swe pułkownikowi. Pojedynek wedle przepisów najsurowszych tak jak bywało w Rosji. Nie mogło być inaczej: został spoliczkowany. (W istocie wyobraził sobie w końcu, że tak było.)
Wyszedł z Kasyna o zmierzchu, unikając znajomych.
Wróciwszy do domu, czekał, czytając, przybycia pułkownika. O 9-ej zjadł obiad sam w swym pokoju i usnął z książką w ręku. Uśmiechnął się dziwnie, gdy pomyślał, że zmęczenie zmusiło go położyć się w pozycji zmarłych.
Obudziło go światło. Ujrzał pułkownika obok łóżka. Głęboką ciszę nocy przerywała tyko skarga morza.
Książę przetarł oczy.
— Która godzina?
— Pierwsza odpowiedział don Marcos.
Wszystko było umówione. Spotkanie odbędzie się nazajutrz o drugiej po południu w posiadłości Lewisa. W księstwie Monaco wszystkie pojedynki stawały się niemożliwością. Nie można było znaleźć miejsca dość dyskretnego.
Potem wymienił warunki. Odległość 15 metrów. Każdy wystrzeli raz, podczas gdy Toledo liczyć będzie do trzech. Z takim strzelcem, jak książę, były to warunki poważne.
W istocie Lubimow uznał je za dostateczne.
— Dobranoc! — powiedział, odwracając się do ściany i nakrywając kołdrą aż po oczy.
I wnet zasnął znowu.
Toledo chciałby to samo uczynić, lecz miał jeszcze dużo do roboty aby wypełnić święte obowiązki, jakie nań spadły. Długo szukał po wszystkich pokojach i szafach, aż dopóki nie znalazł pudełka z pistoletami, które dostał od jednego generała, zaprzyjaźnionego z księciem. Gdy je znalazł, spędził dobrą godzinę nad czyszczeniem tej luksusowej broni, która dawno straciła swój blask. Czuł się znużony, a jednocześnie uczucie ważności swej roli zwalczało w nim chęć snu. Duszą przygotowującego się dramatu był on i tylko on. Bez jego asystencji, ani książę, ani Martinez nie mogliby się bić.
Lord Lewis i dwaj wojskowi, którzy przedstawiali przeciwnika, nie mogli w swej nieświadomości iść za jego wskazówkami.
Przypomniał sobie całe popołudnie.
Z pewnem wahaniem udał się na poszukiwanie Martineza. Pomimo woli, solidaryzował się z Attilio. Może w istocie cały ten pojedynek był szaleństwem. Ale jego tradycyjne ideje zbuntowały się przeciw tym skrupułom: „Honor jest honorem“. A widząc, że porucznik przyjmuje chętnie zadośćuczynienie z bronią w reku, jakby bojąc się, że Toledo cofnie swą propozycję, uczuł radość tego, który nabiera przekonania, że miał rację, zwątpiwszy wprzód o tem. Co za delikatny i bohaterski młodzieniec. Don Martinez znajdował zresztą jego postępowanie naturalnem. Był przecie jego ziomkiem.
Aby mu dać pewne szanse, spytał, którą bronią władał najchętniej.
Don Marcos zaproponował szable. Martinez uśmiechnął się z pogardą. Miał własną metodę fechtunku. Polegała na tem, aby rzucić się na wroga i bić ile się da. Ale w bójce na bliski dystans wolał nóż. Z rewolweru nigdy nie celował. Dla większej pewności strzelał do wroga o dwa kroki.
— A pojedynkowy pistolet? — spytał pułkownik.
— Nie znam go. Chciałbym go widzieć, to musi być ciekawe.
Spojrzenie Toleda z pewnem wahaniem błądziło po piersi porucznika, jakby liczył jego ordery i zatrzymało się w końcu na wstążeczce różnokolorowej Wojennego Krzyża.
Gdy porucznik przedstawił mu swych świadków, niepewność Don Marcosa wzrosła. Byli to kapitanowie bardzo młodzi; musieli mieć nie więcej nad dwadzieścia pięć lub sześć lat. Jeden miał połowę twarzy przeżartą przez gryzące płyny Niemców. Druga strona nosiła ślady blizn. Obaj kuleli, ale jeden opierał się na kiju i miał olbrzymią stopę zabandażowaną i obutą w filcowy pantofel, a drugi miał nogę sztywną, nosił zwykłe, dopasowane dobrze, obuwie i z kokieterią opierał się na lasce, która w istocie zastępowała mu szczudło.
Ich pierwsze słowa były mało pochlebne dla pułkownika i Lewisa.
— A cóż to za „cywil“, który pozwala sobie znieważać żołnierza rannego?...
Ale Martinez szybko wmieszał się w rozmowę. Czy chcieli, czy nie oddać mu przysługę, o którą prosił?
Obaj wypowiedzieli swą myśl. Należało odrazu na ganku Kasyna położyć koniec temu nieporozumieniu: porządne lanie dać tchórzowi, który sam nie szedł na front, a pozwalał sobie znieważać tych, którzy spełniali swój obowiązek. Wreszcie, ponieważ ich kolega chciał brać na serjo ten niesmaczny żart, zrobią mu tę przyjemność, choćby za to miał im grozić areszt.
Gdy Martinez odszedł, Toledo sam pozostał z dwoma kapitanami. Nie znali prawideł tej dziwacznej walki. Po rozmowie, która szybko stała się przyjazną, zdali wszystko na pułkownika. Rozstali się, postanowiwszy spotkać się po obiedzie, dla podpisania protokółu.
Pułkownik zjadł obiad w Café de Paris, potem zajął się ostatniemi przygotowaniami. Potrzebny był doktór. Jutro rano sprowadzi owego lekarza z Monte-Carlo, który od czasu do czasu odwiedzał księcia. Potrzebne były kule i proch: jutro musi je też dostać.
A teraz, o drugiej w nocy, był w willi Sirena, zwolna i starannie czyszcząc pistolety, jak drogocenne cacka.
W ciszy sypialni, pod wrażeniem tajemniczej samotności godzin nocnych, które przykrywają mgłą rzeczy i myśli, widział siebie, jako niezmiernie ważną osobę. Nie, świat nie zmienił się tak, jak to przypuszczał. A powodem było, że oto siedział i czyścił broń do pojedynku.
Gdy książę obudził się rano, „szambelan“ jego zniknął. Wyjechał o 7-ej samochodem, aby dokończyć przygotowań.
Lubimow błądził po ogrodach, stając przed wielkiemi klatkami, mieszczącemi egzotyczne ptaki. Potem z roztargnieniem śledził ewolucje kilku pawi, roztaczających w słońcu swe złocisto-szafirowe płaszcze.
Stary jego służący przerwał ten spacer. Ludzie przychodzili z wózkiem po bagaże pana de Castro.
Michał nie okazał żadnego zdziwienia. Można było oddać wszystko, co należało do Don Attilia. Służący dodał, że ci sami ludzie mają zabrać rzeczy pana Spadoni. Wiadomość ta wprawiła księcia w zdumienie. Ten także? Z jakiego powodu?
— To bardzo dobrze, pomyślał sobie, mogą sobie wszyscy odejść i pozostawić mię samego. Nie przeszkodzi mi robić to, co chcę...
Potem zmów rozpoczął spacer.
Pozostawało mu zaledwo kilka godzin, zanim znajdzie się wobec tego nienawistnego młodzieńca. Zabije go, był o tem przekonany. Warunki, ułożone przez sekundantów, pozwalały na to, wobec jego wprawy w strzelaniu.
Przez chwilę przemknęła mu myśl, aby udać się do strzelnicy w głębi ogrodu. Dobrze było wprawić rękę przed pojedynkiem: pistolet czasem robi niespodzianki. Lecz wyrzekł się tej myśli, jako niegodnej jego wyższości.
Marny jego przeciwnik o tej porze nie mógł się ćwiczyć, nie miał ku temu sposobności w Monte-Carlo, gdzie znał tylko parę dam i kolegów swoich.
Książę wyciągnął swe muskularne ramię i pozostał bez ruchu przez kilka sekund, ze wzrokiem utkwionym w pięść swoją.
Najmniejszego drgnienia: umieści kulę, gdzie sam zechce. Cień wyrzutu nie zamącił jego dzikiej dumy.
Hałas, idący z toru kolejowego, odwrócił jego uwagę. Był to pociąg żołnierski, który zbliżał się wśród krzyków, gwizdań i aklamacji. Szedł ku Włochom. Książę zbliżył się do ukwieconego tarasu, który zbiegał, aż na tor. Wagony przedefilowały przed nim.
Mundur żołnierzy zadziwił księcia. Mieli na sobie bluzy czarne, o kołnierzach otwartych i rękawach wywiniętych. Na głowach małe białe czapeczki, podobne do zabawek papierowych, wyrabianych przez dzieci.
Poznał ich wreszcie. Byli to marynarze ze Stanów Zjednoczonych, bataljon strzelców floty, który udawał się do Włoch, aby sztandar gwiaździsty wielkiej Rzeczpospolitej ukazał się na lodowych szczytach Alp i w parnych moczarach weneckiej prowincji.
I oto naraz moc obrazów przesunęło się przed oczami księcia. Ujrzał porty Stanów Zjednoczonych które zwiedził za młodu, istne ule, w których skupiało się bogactwo i praca całego świata; olbrzymie miasta, gdzie dobrobyt zdawał się sięgać ostatnich granic. I ludzie ci porzucali swój komfort, swe kwitnące interesa, swą pracę sowicie opłacaną, swe nadzieje zdobycia natychmiast bogactw i przybywali, aby narażać życie na starym kontynencie dla idei, jedynie, gdyż nie mogli spodziewać się ani nowych terytorjów, ani odszkodowań... A pospolicie uważano dotąd ich kraj jako najbardziej pozytywny, najmniej poetyczny i najmniej idealistyczny i nazwano go ziemią dolarów... Było więc prawda, że wielkie ideje nie były czczem słowem, skoro miljony ludzi przebywali morza i krew swą przelewali za nie...
Marynarze, minąwszy Monte-Carlo, wjeżdżali już poza miasto, gdzie ich krzyki nie wywoływały echa. To też uwaga ich skupiła się na tym człowieku, samotnym na ukwiecionym tarasie. Wyglądało to na rewję: wagony jeden po drugim zdawały się ożywiać, defilując przed księciem. Ze wszystkich okien wyciągały się ramiona, powiewające czapeczkami białemi. Kilku zuchów gestykulowało na dachach, z ramionami wyciągniętemi i rozstawionemi nogami, podczas gdy wiatr fałdował ich szerokie, czarne pantalony. Więcej, niż tysiąc ust pozdrowiło samotnika tarasu, wesołem gwizdaniem, niezrozumiałemi okrzykami i wiwatami.
Lubimow stał nieruchomy, oparty o parapet, jakby nie widział tej ludzkiej rzeki, płynącej przed nim. Hałaśliwi marynarze, oddalając się, odwracali głowy i powtarzali swe pozdrowienia i okrzyki, jak gdyby chcąc obudzić tę nieruchomą postać ludzką.
Zapomniał absolutnie o swych myślach i troskach niedawnych. Widział tylko ten potok młodych ludzi, dążących ku niebezpieczeństwu i śmierci dla prostego i pięknego ideału. Przybywali z drugiej półkuli świata, z wiarą, która czyni wielkie cuda historji. A przez ten czas, Lubimow, poszukujący tak długo wyrafinowanych wrażeń i wyższych idei, że wkońcu zwątpił o wszystkiem, był tu w swym ogrodzie i rozmyślał nad sposobem najpewniejszym zabicia człowieka, człowieka użytecznego, podobnego do tych, którzy przejechali.
W pamięci jego stanął obraz Castro. Przypomniał sobie wrażenie potężne i głębokie, które zniewoliło go do opuszczenia willi i zerwania ze swym krewniakiem. Ujrzał zgorzkniałą twarz żołnierza rudowłosego, który znieważał swą wzgardą Castro...
— Jest jeszcze jedno miejsce!...
Amerykańscy strzelcy dalej gwizdali i krzyczeli z młodzieńczą werwą. Ale jemu się zdało, że te głosy i ruchy miały to samo znaczenie i że wzywały go z ironią pełną kurtuazji.
— Chodź: miejsce jeszcze jest!
Miał siebie za człowieka odważnego, który przez dystynkcję, przez sybarytyzm, przez obojętność wyrafinowaną, zdala pozostawał od tego, co innych ludzi roznamiętniało. Lecz oto daleki hałas powtarzał mu niezmordowanie:
— Tchórzu! tchórzu!...
Rozmyślając, spacerował po ogrodzie aż do powrotu pułkownika.
Zjedli szybko śniadanie. Pułkownik dawał rady. Jego kompetencja co do pojedynków sięgała nawet sprawy odżywiania się. Ani mięsa, ani wina. Musiał zachować pewność ręki.
W duszy życzył gorąco, aby obie kule wymienione zostały bez rezultatu, gdyż dla obu przeciwników miał jednaką sympatję.
Jajka na miękko, nic więcej. Mało płynów.
Pułkownik udał się do swego pokoju, aby przywdziać tużurek. Chwila celebrowania nadeszła. Stał niepewny przed lustrem, przyglądając się dysharmonji pomiędzy majestatycznym swym strojem, a melonikiem. Och! ta wojna! Uśmiechnął się, myśląc, jak śmiesznem byłoby pokazać się w ten sposób cztery lata wcześniej — cztery wieki — na tych pojedynkach paryskich, gdzie świadkowie i przeciwnicy nie mogli inaczej iść na spotkanie śmierci, jak tylko w cylindrach.
Pomimo, że wyrzekł się tego solennego stroju, obawiał się, że przedstawi widok nieco zabawny, siedząc w samochodzie obok księcia, z pudełkiem pistoletów na kolanach.
Powóz zatrzymał się na bulwarze des Moulins, przed domem doktora. Przechodzili ozdrowieńcy. Słodki głos kobiecy pozdrowił księcia. Była to siostra niezmiernie szczupła, która przechodziła z dwoma oficerami ślepymi. Michał i Don Marcos poznali siostrzenicę Lewisa. Uśmiechnęła się do nich, pokazując im dwóch oficerów angielskich, którym służyła jako przewodniczka: dwóch Apollonów jasnowłosych, opalonych, o uszach prostych, o zębach błyszczących, o ciele silnem i smukłem, ale z martwem spojrzeniem, i z wyrazem rozpaczy i buntu na ustach.
Doktór położył teczkę ze swemi przyrządami na zniszczonym dywanie samochodu, i powóz pomknął ku górze drogą o nagłych zakrętach. Za każdym Monte-Carlo bardziej malało, zagłębiało się niby zabawka o dachach czerwonych, z niezliczonemi mrówkami, snującemi się po placach i ulicach. U szczytu wyrastała zwolna wielka masa kamienna. Było to „Trofeum“ z La Turbie. Dwie wysmukłe kolumny z białego marmuru, fragment gzymsu, duża budowla kamienna, to wszystko, co zostało z najwspanialszego z rzymskich trofeów: wieża 30-metrowa, z gigantycznym posągiem Augusta, która na Alpach wskazywała granicę między terytorjum Cesarstwa, a zdobyta Galją.
Samochód, pozostawiając za sobą wioskę La Turbie, pędził teraz po dawnej rzymskiej drodze.
Don Marcos wskazał wkrótce kilka budynków szaro-błękitnawych. które miały ten sam ton, co wzgórze za niem. Był to zamek Lewisa.
Wyglądał na legendarną fortecę, podobna do tych, które opisywał Lewis, historyk (jeden z przodków dzisiejszego lorda), stworzoną dla nieba szarego i lasów zielonych i wilgotnych. Wydawało się, że chce uciec z tego pejzażu słonecznego, o roślinności skąpej, zdala od oliwek, kaktusów i ziem nieuprawnych, pokrytych dzikiemi kwiatami.
Wysiedli z samochodu wśród wielkiego podwórza, otoczonego niewykończonymi budynkami. W głębi stali trzej wojskowi, których przywiózł samochód wynajęty.
Lewis wyszedł natychmiast na powitanie księcia, potem zaczął śpiesznie umawiać się z pułkownikiem.
Don Marcos przedstawiał wyrocznię, której należało słuchać. Czy pojedynek może się tu odbyć? Czy nie lepiej za zamkiem, w sadzie, otoczonym staremi oliwkami?
Po namyśle, pułkownik zdecydował się na podwórze bez drzew. Postawi tak przeciwników, aby ich sylwetki nie mogły odznaczać się na ścianie.
Czterej świadkowie i lekarz znajdowali się w salonie na dole, udekorowanym starą bronią. Obu przeciwników zapomniano w podwórzu.
Lekarz spoglądał na nich przez drzwi salonu, z miną zgorszoną i zdziwioną. Wreszcie odciągnął pułkownika na bok. Więc to ten porucznik miał się bić z księciem? Znał go. Jeden z jego przyjaciół, lekarz wojskowy, mówił mu o nim, jako o nadzwyczajnym okazie odpornej żywotności. To, co się przygotowuje, to straszliwe głupstwo, niemal morderstwo. On trupem padnie zanim się rozlegnie pierwszy strzał. Zrobiono mu w głowie operację nadzwyczaj delikatną. Żył istnym cudem i mógł umrzeć przy lada wzruszeniu, jak piorunem rażony...
A don Marcos odpowiedział bohatersko, w sposób godny siebie:
— Doktorze, dla człowieka tego pokroju, bić się nie jest wzruszeniem...
Potem pociągnąwszy losy, zaczął nabijać pistolety. Obaj kapitanowie śledzili wzrokiem ciekawym te przygotowania, które były dla nich nowością.
Toledo położył wreszcie oba pistolety na staroświeckim stole w stylu weneckim. Były gotowe. Niewolno ich dotykać: stały się odtąd święte. Potem spojrzenie jego padło na ścianę najbliższą i spłynęło nań natchnienie. Zdjął ze ściany dwie szpady zardzewiałe i wyszedł na podwórze.
Opuszczeni przez świadków przeciwnicy, zaczęli spacerować, udając, że siebie nie widzą.
Obaj odnaleźli nagle wczorajszy nastrój ducha.
Niejasne wyrzuty sumienia, uczuwane przez księcia, znikły nagle. Ten młodzieniaszek usiłował go spoliczkować, jego, księcia Lubimowa. Dowie się wkrótce, co znaczy taka zuchwałość.
Lecz gniew jego zdawał się mniej gwałtowny, mniej spontaniczny.
Tamten był więcej instynktowny w swej niechęci. Patrząc na księcia, myślał o księżnie, swej opiekunce... Wszystko, co życie mieści w sobie najcenniejszego dało księciu, a Lubimow chciał jeszcze odebrać okruszyny, które dostały się w ręce biedaków... Nie wiedział, jak się zabija człowieka w walce z góry ułożonej, ale pragnął zabić i czuł w sobie tę samą absolutną ufność, która go tam ożywiała w transzejach, w dniach niebezpieczeństwa.
Przybycie don Marcosa ze szpadą w każdej ręce przerwało ich refleksje. Pułkownik zbadał niebo, starając się postawić przeciwników w taki sposób, aby słońce żadnemu z nich nie przeszkadzało.
Wreszcie wsadził w ziemię ruchem wspaniałym jedną ze szpad. Użycie tej broni wydawało mu się więcej zastosowane do romantycznego tła zamczyska Lewisa, niż kije zwykłe. Ale zadowolenie, jakie mu sprawił ten wynalazek, trwało krótko. Podnosząc oczy, ujrzał księcia, ujrzał Martineza. Uczuł naraz zdziwienie człowieka, który odnajduje zimną krew pośród przedmiotów, przez siebie niszczonych. Przypomniał sobie słowa Castro i lekarza. Lecz było już zapóźno. Trzeba było iść dalej w tym kierunku, choćby miał swą zimną krew stracić.
Skończył więc przygotowania, odmierzył grunt, postawił przeciwników, zalecił im, aby nie strzelali przed przepisowem: „trzy!“ (polecenie, stosujące się zwłaszcza do Martineza, nie znającego przepisów pojedynkowych) i każdemu z nich wręczył pistolet.
Potem stanął między przeciwnikami, cofając się o kilka kroków poza linję strzału. W chwili tej byłby oddał życie, byle się żadnemu z nich nic nie stało. Odkrył głowę uroczyście i ze smutnym gestem:
— Panowie...
Przez cały ranek, biegając na prawo i lewo, nie przestał myśleć o tem, co powie w tej chwili i ułożył wspaniałą mowę, krótką i wzruszającą. Często w ten sposób zabierał głos w pojedynkach i zasłużył sobie na aprobatę ogólną. Lecz krótkie jego przemówienie tym razem będzie przewyższało wszystkie inne...
— Panowie!.. — rozpoczął.
Wahał się, nie wiedząc co dodać: wszystkie słowa uleciały mu z pamięci. Głosem jąkającym się, bez porządku wypowiedział wszystko, co mu przez głowę przeszło, i ani jedno zdanie nie przypomniało przemowy, którą przygotował kilka godzin przedtem...
„Jeszcze czas... trochę dobrej woli, obaj byli ludźmi wartościowymi, którzy dali dowody swej dzielności... Pogodzenie w ostatniej chwili nic nie ma niehonorowego“.
Słowa jego zginęły w ciszy wzruszającej.
Lewis za nim niecierpliwił się i spoglądał na zegarek. Trzecia przeszło. Dobre serje w Kasynie musiały się rozpocząć.
Pułkownik chciał skończyć. Był przerażony nieruchomą i surową twarzą księcia. Nigdy mu się nie wydał tak brzydkim. Miał cerę ziemistą, oczy kose i wystające policzki. Dzikość jego przodków, obudzona w nim, odbiła się znów na jego twarzy.
— Skoro niema możliwości porozumienia się...
Pułkownik, zapomniawszy o swej świetnej mowie, zakończył uroczyście:
— Naprzód, panowie! Honor jest honorem..., a dżentelmeńskie prawa są... prawami dżentelmenów...
Potem spytał:
— Czyście gotowi?
Milczenie przeciwników pozwoliło mu zrozumieć, że mógł dalej ciągnąć:
— Ognia!.. Raz!..
Rozległ się strzał. Martinez wystrzelił, myśląc jedynie o strasznem: „trzy!“
Zobaczył nawprost siebie księcia, który nagle jakby urósł. Ujrzał czarną dziurę jego broni, a nad nią oko z wyrazem dzikiej drapieżności, które szukało punktu na jego ciele, aby tam skierować posłuszną kulę. I z machinalną arogancją obrócił się na pięcie, aby nie pozostać z profilu i odsłonił całą powierzchnię swego ciała strzałowi.
Szczegół ten uszedł uwagi czterech świadków. Spojrzenia ich były skupione na osobie Lubimowa, który uosabiał śmierć.
Czas wydłuża się lub skraca wedle wzruszeń ludzkich. Jego miara lub rytm zależą od stanu naszej duszy. Czasem galopuje zawrotnie na zegarach, które wydają się oszalałe. Czasem opada, odmawia dalszego biegu i sekundy więcej zamykają wzruszeń, niż miesiące i lata życia codziennego. Zdało się czterem świadkom, że dzień stanął i słońce na zawsze znieruchomiało.
— Dwa! — szepnął don Marco.
I wydało mu się, że usta jego nigdy nie skończą tego słowa, jak gdyby zawierało nieskończoną liczbę sylab.
Lewis zapomniał o Kasynie: widział tylko chwilę obecną. Jeden z oficerów opierał się na rannej nodze, nie czując żadnego bólu. Drugi klął półgłosem, młynkując laską. Lekarz pochylił się nad swą torebką z instrumentami, leżącą na ziemi.
Zabije go! Wszyscy czterej mieli to przekonanie. Taki wyraz pewności siebie, dzikości, ukazał się na twarzy tego człowieka nieruchomego, że wszyscy ujrzeli w wyobraźni linję, idącą od otworu jego pistoletu aż do piersi tego, który stał naprzeciw, drogę, którą mała kulka ołowiana przebiegnie z pewnością nieubłaganą.
Dumny ze swej przewagi, książę odsuwał chwilę zadania śmierci przez rodzaj dzikiej kokieterji. Trzymał wroga pod swymi pazurami: mógł igrać z nim w ciągu tych niezapomnianych sekund.
Moc obrazów przemknęła przez jego myśl z szybkością błyskawiczną. Ujrzał księżnę, matkę swoją, dumną i piękną, taką, jaką była, gdy w dzieciństwie opowiadała mu o wielkości Lubimowych. Potem zjawił mu się obraz ojca, posępnego i dobrego generała, który wołał swym głosem chrapliwym: „Silny powinien postępować z dobrocią!..“ Gdy myślał o swym ojcu, pistolet lekko zadrżał mu w ręku, lecz wnet poprawił pozycję.
W wyobraźni jego pociąg wolno szedł wioząc żołnierzy francuskich. Ujrzał Castro i impertynenckiego rudasa, który ofiarowywał mu miejsce. Inny pociąg wynurzał się z głębin oceanu, w kierunku przeciwległym. Gwizdania, okrzyki, czarne bluzy, błękitne kołnierze, małe czapeczki, jakby z papieru zrobione. „Jak się masz, książe!...“ Uśmiech promienny dziewicy anemiczmej... lady Lewis ze swymi ślepcami, pięknymi i tragicznymi...
Pistolet jego zniżał się. Ujrzał ponad bronią całe ciało swego przeciwnika, wojaka nieznanego, przeznaczonego śmierci z powodu ran, otrzymanych dla kraju, który nie był jego ojczyzną i dla idei wspólnej wszystkim ludziom.
— Trzy! — powiedział pułkownik.
Lecz zanim skończył, rozległ sie strzał.
Trawa zadrżała pod dotknięciem niewidzialnej kuli.
Musnęła nogi don Marcosa. Lecz ten nie dbał o to. Radość dziecięca kazała mu biec przed siebie. Tużurek jego zdawał się śmiać długiemi polami, które fruwały niby skrzydła.
Był tak szczęśliwy, że omal nie uścisnął Martineza. Porucznik musiał uścisnąć rękę księciu. Koniecznem było pojednanie.
Oficer odmówił. Miał wątpliwości co do wyniku pojedynku. Książę strzelił w ziemię, a on nie chciał, by go oszczędzano.
— Młodzieńcze! — powiedział don Marcos z powagą — jesteś nowicjuszem w tych sprawach. Pozwól by ci rad udzielili ci, co więcej się na tem znają i podaj rękę księciu.
Potem podbiegł do Lubimowa.
Ujrzał go stojącego na tem samem miejscu. Rzucił pistolet i ukrywał twarz w dłoniach.
Przy nim stał tylko Lewis.
— No, no, książę... cóż tam znowu? O... Nieco zimnej krwi! Może dobry kieliszek whisky...
Toledo usłyszał ciężkie rzężenie, oddech przyśpieszony piersi uciśnionej:
Lubimow płakał.
Pułkownik przypomniał sobie nieboszczkę księżnę w jej dniach burzliwych, gdy po wybuchu gniewu, wiła się wśród histerycznych szlochów, błagając o przebaczenie.
Łagodnie pociągnąwszy go za rękę, spostrzegł, że książę daje się prowadzić, rozbrojony i poddany. Martinez oczekiwał o kilka kroków dalej.
— Uściśnijcie sobie ręce. Wszystko skończone. Dżentelmeni są zawsze... dżentelmenami.
Podali sobie ręce.
Wówczas zaszła rzecz nieoczekiwana, która wywołała długie milczenie, osłupienia pełne.
Michał pochylił się, kolana mu się ugięły i podniósł do ust tę rękę, którą trzymał w swojej, z tym samym ruchem pokornym, jaki miewali poddani wobec jego potężnych przodków. Potem ucałował ją, zraszając łzami.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.