Wrogowie kobiety/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


Stowarzyszenie ochrzcone przez Attilia „Wrogowie kobiety“ żyło w zgodzie i spokoju. Swoboda zupełna! Villa Sirena należała do wszystkich, a jej właściciel zdawał się być tylko gościem, jak inni.
Gdy późnym rankiem, Castro wyskakiwał z łóżka, widział księcia, nieubranego, z zakasanemi rękawami, jak kopał w kącie sadu. Uprawiał warzywny ogród; sprawiało mu przyjemność, że spożywał warzywa, własną pracą zdobyte. Człowiek ten, który miał całe bataljony sług na swe rozkazy, pragnął teraz poznać dumną radość tego, co liczy jedynie na pracę rąk własnych. Napróżno namawiał Castro, aby naśladował to ćwiczenie zdrowe i korzystne i wrócił za jego przykładem do życia pierwotnego.
— Dziękuję, nie uznaję Tołstoja. Jeśli chodzi o prostotę życia, to wolę takie.
I Attilio kładł się u stóp drzewa na mchu, podczas gdy książe wciąż kopał. Rozmawiali o swych towarzyszach. Nowoa był w bibliotece albo błąkał się po parku. Czasem wsiadał do tramwaju z samego rana, aby udać się do Monaco i studjować w Muzeum. Co do Spadoniego, nie wstawał nigdy przed południem i często pułkownik musiał pukać do drzwi jego, aby zdążył w porę na śniadanie.
— Zasypia o świcie — powiedział Attilio. Całą noc spędza, na przeglądaniu różnych kombinacji gry. Czasem wchodzi do mego pokoju aby mi zakomunikować nadzwyczajny rezultat jaki osiągnął i muszę mu grozić pantoflem. Przechowuje w swym pokoju, wśród nut, całą plikę zielonych arkuszy, zawierających wynik całorocznej gry na różnych stołach Kasyna... To warjat!
Ale Castro nie dodawał, że uciekał się sam często do tych notatek aby skontrolować własne kombinacje i że kpiąc z jego wyrachowań, posługiwał się niemi, przez przesąd gracza, który wierzy w instynkt prostodusznych ludzi.
Po obiedzie obaj udawali się do Kasyna. Książe, o ile nie szedł na jakiś koncert, pozostawał z Nowoa i pułkownikiem w loggji pierwszego pietra aby przyglądać się morzu.
Codziennie przechodziły pociągi wojskowe; a czasem statki handlowe różnych narodowości, pomalowane jak zebry na różne kolory, aby mniej były widoczne. Torpedowce włoskie lub francuskie towarzyszyły im.
Widok ten nasuwał księciu i profesorowi różne uwagi o okropnościach wojny.
Pułkownik brał czasem udział w tym djalogu, lecz na to aby uskarżać się na trudności materjalne, które spotykał na każdym kroku, pełniąc obowiązki zarządzającego. Obowiązki te z dniem każdym stawały się cięższe.
Nic nie mógł znaleźć godnego książecego stołu, pomimo, że płacił ceny wprost oburzające. A służba? z trudem wytresował dwóch młodych Włochów, i oto zabierają ich do wojska! Nieraz w godzinie obiadowej dyscyplina zanikała. Czasem Spadoni nie stawił się do apelu. Przychodził po północy lub nie wracał wcale na noc. Attilio też znikał. Był przekonany, że dopiero od godziny ósmej szansa sprzyja graczom. Wyrzekał się dobrych obiadów w willi Sirena i zadawalniał się kuflem piwa i sandwichem w barze. Potem wracał nocą i płacił pełnemi garściami zdumionemu woźnicy. Niekiedy znów daremnie szukał po kieszeniach, aby zebrać zapłatę za kurs. Losy gry bywały zmienne.
Toledo narzekał. Ten nieporządek zwiększał jeszcze brak służby. Lokaje późno wstawali, bo musieli czuwać. To też w te wieczory, gdy wszyscy towarzysze księcia byli obecni, miał wrażenie komendanta fortecy, który wie, że drzwi są strzeżone, a klucze od nich ma w kieszeni. Po obiedzie, Spadoni grał, wedle własnego natchnienia lub rozkazów księcia.
Castro, który był muzykalny, z trudem czasem panował nad swym entuzjazmem wobec tej gry.
— I pomyśleć, że to jest głupiec! wołał ze szczerością wzruszenia. Wszystkie jego zdolności pochłonęła muzyka. Na resztę nic nie pozostało... Mniejsza z tem, idjota z niego, ale idjota wzniosły.
Któregoś wieczoru, Attilio, pułkownik i książe jedli obiad sami. Pianista zemknął do Nicei z przyjaciółmi Anglikami, aby grać w pokera. Novoa zaproszony był na obiad przez kolegę w Muzeum.
Michał odświeżał swe wrażenia z poprzedniego wieczoru. Udał się do kasyna na koncert klasyczny, pomimo obawy przed spotkaniem dawnych przyjaciół i przed natrętną ciekawością urzędników. Od schodów zewnętrznych aż do samego teatru, musiał odpowiadać na całą serję głębokich ukłonów. Ludzie spacerujący W atrium pokazywali go sobie: „Oto książe Lubimów“... Wszyscy przypominali sobie jego jacht, jego przyjęcia i powtarzali jego imię. Musiał przejść szybko między grupami, ze spojrzeniem utkwionem przed siebie, z miną zaabsorbowaną, aby nie widzieć niektórych spojrzeń, niektórych twarzy uśmiechniętych, które przypominały mu szczęśliwą przeszłość.
W sali koncertowej poszukał miejsca na uboczu, pod ścianą, lecz tam też go ścigała ciekawość ogólna. Koło pulpitu stali muzycy księcia Monaco, z których niejedni podróżowali na Gawiocie II-giej i stanowili część jej orkiestry. Wszyscy zwracali się ku niemu, przesyłając mu uśmiechy, jakby chcąc mu w dani przynieść wykonywane utwory, tak że publiczność wreszcie zauważyła tego pana nawpół ukrytego, który przyciągał oczy całej orkiestry. Gdy się koncert skończył, książe wyszedł copredzej, aby uniknąć powitania z niektóremi przyjaciółkami, znajdującemi się na sali. Szybko minął atrium. Zauważył jegomościa o ruchach majestatycznych i o wyglądzie eleganckim, w popielatym meloniku, płaszczu khaki, w białych rękawiczkach i bucikach. Siwiejące faworyty łączyły się z wąsami: przedział dochodził aż do karku i dwa farbowane kosmyki sterczały mu nad uszami.
— Myślałem, że to conajmniej generał rosyjski. A to ty, kochany pułkowniku! Co za elegancja! Nigdy cię nie widziałem po za obrębem willi.
Toledo nie wiedział, czy ma się pysznić, czy martwić tą oceną księcia.
— Wasza Wysokość, zawsze lubiłem strój...
— Z jaką damą rozmawiałeś?...
— Z Infantką. Opowiadała mi, że przegrała siedm tysięcy franków, które jej nadesłano z Włoch, że nie może już podołać wydatkom swoim i że...
— To ta chuda, z dużym kapeluszem à la cowboy?... — Nie, nie ta. Mówię o tamtej. — „Tamtą“ widział tylko z pleców, ale uderzyła go jej smukłość i wygląd wielkiej damy.
— Wasza Wysokość, wybąkał don Marcos, to księżna de Lisle.
Cisza zaległa. Jakby szukając wymówki po złapaniu na gorącem uczynku, pośpieszył dodać:
— Jest bardzo dobra dla Infantki. Sprawia sukienki jej dzieciom; zdaje mi się nawet, że pożycza jej bieliznę. Ja, stary żołnierz legalista, mogę tylko żywić dla niej wdzięczność, bo Infantka, to przecie córka królewska i siostrzenica Ś-go Ferdynanda...
Michał powstrzymał go gestem. Nie chciał słuchać więcej. Zwrócił się do Castro. I jego widział rozmawiającego z jakąś panią przed wejściem do Kasyna.
— To jest „generałowa“, odpowiedział Castro. Ale to tylko przyjacielski przydomek. Zdaje się, że to księżna, tak ją przezwała, gdyż są w wielkiej przyjaźni. Jest generałową, tak, jak niektórzy pułkownikami...
Don Marcos nie podniósł tej aluzji, Attillio był tego wieczoru w złym humorze. Musiał przegrać sporo.
— Nazywają ją tak z racji jej usposobienia nieco męskiego i szorstkiego. Naprawdę nosi imię Kloryndy. Nie znoszą się z Alicją, a nie mogą żyć bez siebie. Kłócą się, obmawiają nawzajem, a potem znów siebie szukają: „Jak się masz, mój aniołku? — Czy nie masz żalu do mnie, moje serce?“...
Książe uśmiechnął się, widząc jak naśladuje ruchy i akcent obu pań.
— Klorynda jest południową Amerykanką i wdową po Francuzie. Bogatą nie jest, ale zamożna. Mam wrażenie, że lepiej sobie radzi, niźli księżna. To kobieta z głową!
Umilkł na chwilę.
— Dziś po raz pierwszy rozmawialiśmy tak długo. Czy wiesz, o co mię najpierw zapytała? Dlaczego nie jestem na froncie. Darmo jej tłumaczyłem, że jestem neutralny, i że wojna mię nie obchodzi. „Byłabym żołnierzem, gdybym była mężczyzną“, odpowiada mi na to. I gdybyś widział jej wzrok, gdy to mówi!
Lubimow uśmiechnął się pogardliwie.
— Ilekroć z nią mówię — ciągnął dalej jego przyjaciel — czuję się zniechęcony chłodem, jaki usiłuje wprowadzić w naszych stosunkach. A przecie dziś powinienem być wesoły. Od miesiący całych nie miałem takiej sceny. Grałem i patrz! Oto 17.000 franków! Doszedłem do 26.000. Prawdziwe szczęście zrozpaczonego kochanka lub nieszczęśliwego męża!... A jednak nie jestem rad!...
— A więc, Attilio, ta herod-baba, o głosie melodyjnym wzrusza cię — ozwał się książe tonem wyrzutu. Wierzysz w miłość jak sztubak!
Castro przybrał ton zimny i wojowniczy. Książe mógł myśleć o nim co chciał, ale nazywać tę kobietę herod-babą!... Jakiem prawem? Ukrył niemniej prawdziwą przyczynę swego niezadowolenia i udał, że obeszła go wzmianka o jego łatwowierności.
— Nie wierzę niczemu! Wszystko jest kłamstwem. Ale to nie racja, aby żyć jak kamień lub drzewo. Potrzeba mi iluzji miłych, które aż do śmierci będą mię kołysać. Dziś, gdy wygrywałem, myślałem o „generałowej“, a myślałem z prawdziwą nienawiścią i chęcią szaloną zemszczenia się na niej. Chciałem wygrać 100.000 fr. (Kto wie, może ja wygram jeszcze?). Gdybym je miał, kupiłbym, wychodząc z Kasyna, sznur pereł i posłałbym go jej z anonimową kartką, takiej treści mniej więcej: „W dowód antypatji człowieka godnego pogardy i nieużytecznego nikomu“.
— Ależ, cóż ty znajdujesz w miłości? spytał Michał. Przecież musisz wiedzieć, czem jest istotnie. Wszystkie iluzje młodzieniaszków, wszystkie uniesienia poetów są krętemi drogami, wiodącemi do jednego celu: aktu cielesnego. Czy monotonja jego nie przeraża cię?
Głos księcia przybrał intonację posępną, jakby pochodził z ruin całego jego życia. Setkami spotykał kobiety, które na swej drodze budzą wybuchy pragnień. Opór kobiecy był dla niego rzeczą nieznaną. Raczej one same dążyły ku niemu spontanicznie. Wszystkie były jednakie! Rozumiał złudzenie u tych, którzy podziwiali zdaleka to, czego nie mogli osiągnąć. Przeszkody budziły ich niecierpliwość. Lecz niestety! nic już nie mogło budzić jego zainteresowania.
— Tobie jednemu to wyznam — powiedział głucho. — Miłość i kobieta przypominają mi nędzę naszego istnienia, koniec nieunikniony, śmierć. Odkąd wyzwoliłem się z kłamliwego czaru, czuję się weselszy, pewniejszy siebie. Z prostotą cieszę się chwilą obecną...
Umilkł, aby dodać ze smutkiem:
— Towarzystwo kobiety przywodzi mi myśl o śmierci. Zdaje się nam, że uwielbiamy najwyższą piękność, a ciskamy tylko szkielet. Obraz śmierci nas przeraża, a wszystkie kobiety noszą go w sobie, zmuszają do wielbienia go.
Castro z kolei spoglądał na Lubimowa z miną zdumioną: „stracił głowę“ zdawały się mówić oczy jego utkwione w księciu.
— Mówisz, Michale, jak człowiek przesycony! — zawołał po długim milczeniu. Cóż mię obchodzić może, czy kobieta ma w sobie szkielet, czy nie? Ja także noszę go w sobie, co mi nie przeszkadza wyszukiwać w życiu wiele przyjemności, z których największą jest spotkanie się dwóch szkieletów.
Castro śmiał się z przyjaźnem ubolewaniem, patrząc na przyjaciela.
— Jesteś przesycony, powiadam ci. Uczuwasz brak apetytu i masz wizje ponure, właściwe tym, co cierpią na bolesną niestrawność. Ale wyleczysz się z tego. Za młody jesteś, aby pozostać w tej atonji. Wróci ci apetyt. Życzę, abyś tym razem nie znalazł zastawionego stołu, aby trudności cię podnieciły, abyś cierpiał z racji odmowy. A wówczas... wówczas...










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.