Wrażenia z Ameryki/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wrażenia z Ameryki
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1931
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POLACY AMERYKAŃSCY.

Gdy przed dziesięciu laty znalazłem się po raz pierwszy w Ameryce, wydało mi się, że wstąpiłem w jakieś zaczarowane koło wzniosłej polskiej egzaltacji. Na stacjach spotykały mnie tłumy z chorągwiami, na odczytach gromadziły się tysiące. W niektórych, głuchych zakątkach, dokąd dosięgłem, zwabiony gorącemi zaklęciami, — tkacze, górnicy lub giserzy przychodzili wprost z fabryk, zasmoleni, w brudnej roboczej odzieży, nieskończenie zmęczeni, a jednak spragnieni zobaczyć własnemi, przekrwionemi od wysiłku oczyma, usłyszeć uszami jeszcze pełnemi warkotu maszyn człowieka co bił się w Legjonach, co był żołnierzem Piłsudskiego. Filmy, przedstawiające fragmenty legjonowych bitew, i przemarsze naszych kolumn witane były burzliwemi oklaskami, opisy dramatyczne niebezpieczeństw, jakim podlegała w swem zaraniu nasza niepodległość, słuchane były z zapartym oddechem... Mówiłem nieraz dwie, trzy godziny, a wciąż mi się zdawało, że jeszczem nie nasycił tych dusz prostych, bezpośrednich, które nagle uniosły w górę swe czoła, pochylone zazwyczaj nad warsztatami, ciężkiej, szarej, codziennej pracy i spojrzały wysoko wdal olśnione, złotą jutrzenką wolności Ojczyzny... Czułem, że mam przed sobą fanatycznych wyznawców tej samej dziwnej, wygnańczej religji, którą poznałem na Sybirze — religji tęsknoty za utraconym krajem...
Mnogie rzesze emigranckie gotowały się lecieć zpowrotem do Polski; nie żałowano datków, nie skąpiono ofiar, nie cofano się przed żadną pracą i zachodem. Wszystko co szło z kraju — było dobre, szlachetne, piękne, godne zaufania... Można sobie wyobrazić, ile nadużyć popełniano wśród tych oczarowanych, pijanych cudnym entuzjazmem tłumów...
Nic podobnego nie znalazłem obecnie.
Wprawdzie obchody ku czci Pułaskiego były liczne i wspaniałe... Wprawdzie delegatów naszych zarówno wojskowych, jak i cywilnych wszędzie spotykano serdecznie, często owacyjnie; przemówień ich słuchano uważnie, na odczyty i bankiety uczęszczano licznie... Wprawdzie wystąpienia naszej ekipy zgromadziły tysiączne tłumy, a zwycięstwo jej wywołało szaloną radość... ale to już nie był ten wulkan ofiarności i miłości, jaki szalał dawniej. Czuło się w stosunkach pewne opanowanie, dostojną wstrzemięźliwość serc, — może zawiedzionych w swoich marzeniach, ale kochających. Nadewszystko jednak czuło się troskę, troskę ludzi mężnych i czynnych, jasno widzących idące ku nim niebezpieczeństwo...
Pewien stary, doświadczony działacz emigracyjny tak mi o tych rzeczach mówił.
„Dawniej, co rok przypływała do nas wielotysięczna fala rodaków i troska o wcielenie jej w szeregi naszych organizacyj, zabiegi o zachowanie jej polskości, starania o podniesienie jej kultury, dobrobytu, oświaty i świadomości narodowej — narzucały nam się przedewszystkiem i pochłaniały wszystkie nasze siły. Tworzyliśmy szkoły, ochrony, domy ludowe, niebardzo dbając o ich poziom, byle były polskie, byle mogły przytulić coraz nowych i nowych przybyszów... Budowaliśmy przedewszystkiem kościoły i zakładali parafje, jako te pierwsze, elementarne fundamenty własnych organizacyj... Stworzyliśmy potężne stowarzyszenia, jak n. p. Związek Narodowy Polski, który ma dziś zgórą pół miljona członków i dwadzieścia dwa miljony dolarów majątku, który założył całą sieć szkół ludowych, bibljotek, klubów sportowych, utrzymuje polskie gimnazjum w Cambrige Springs, dom emigracyjny w Nowym Yorku, zakłady wydawnicze w Chicago, wypłaca rocznie kilka miljonów dol. ubezpieczeń i więcej niż pół miliona zapomóg bezrobotnym...
Obok Związku Narodowego stanęło mniej liczne i mniej bogate, ale zawsze potężne „Zjednoczenie Rzymsko-Katolickie“ oraz inne pomniejsze organizacje, o najróżnorodniejszych hasłach i najrozmaitszych celach...
Zdawało się nam, że opanowaliśmy zupełnie nasze życie zbiorowe, że skutecznie możemy czuwać nad jego rozwojem, kierunkiem i polskością...
Tymczasem odniedawna jak gdyby zachwiała się ta pewność. Zaczęło się to od dnia, kiedy ogłoszono prawa ograniczające emigrację.
Ożywcza rzeka przypływających co rok rodaków zmalała do małego strumyka. Z początku wydało się nam, że to lepiej, że dobrobyt pozostałych wzrośnie. Istotnie dobrobyt ten w ciągu ostatnich lat wzrósł i to znacznie... Ale jednocześnie zaczynamy odczuwać coś, jakby... pewien „luz“... Ubywa nas, choć mnożymy się, jak dawniej, choć jak dawniej nierzadkie są wśród nas rodziny z czworgiem i pięciorgiem dzieci. Ubywa nas w kościołach, w szkołach, na zebraniach... Czujemy to i strach nas ogarnia... Zwolna pożera nas straszliwy Malström amerykańskiego życia... Żadne organizacje nie oprą się mu“, — zakończył smutnie.
Istotnie niebezpieczeństwo jest groźne.
Bo piękny i zajmujący jest ten Ocean amerykańskiego życia, o „niagarowym“ impecie i mieniących się barwach nieskończonej rozmaitości. Szturmuje on nieustannie do zamkniętych w sobie drobnych i ubogich wysepek polskości, nęcąc urodzone tam młode dusze perspektywami walk, wysiłków i prób własnej mocy, pełnych nadziei zwycięstwa...
Czyż można się oprzeć przed taką pokusą-!...
Ze wzrostem dobrobytu obudziły się w rzeszach polskich wyższe ambicje. Niepodległość i rozwój mocarstwowy naszej Ojczyzny — jeszcze je wzmocnił. „Dość już byliśmy mierzwą cudzego dobrobytu, fundamentem cudzej władzy, podnóżkiem cudzego powodzenia... Sami chcemy również być wśród szczytów!...“ — mówi śmiało młodzież polska. Nie czują się wcale gorszymi, owszem większa żywość wyobraźni, niż u germanów i anglosasów, większa ilość i rozmaitość uczuć, przepływająca przez serca polskie, większa szybkość myślenia dają jej w wielu wypadkach przewagę... To też rodzice polscy, często ubodzy i niewykształceni, wysilają się, aby dać dzieciom możliwie staranne wychowanie... Ale cóż, szkoły polskie, te szkółki i ochronki parafjalne, które były dobrodziejstwem dla przybywających z Polski analfabetów i skuteczną twierdzą ich polskości, są ubogie, źle obsłużone, źle zaopatrzone, dają o wiele mniej wiedzy i wyćwiczenia umysłowego, niż państwowe szkoły amerykańskie... Tak, że uczeń z tych szkół naszych, jeżeli pójdzie do wyższych zakładów naukowych (highschool) nie może za towarzyszami nadążyć, czuje swą niższość... Dla jego rozbudzonej ambicji — jest to ból tak dotkliwy, że często zniechęca go do polskości... Wszystko co amerykańskie staje się dla niego wzorem i ideałem, przechodzi przez okres małodusznego wstydu za swą narodowość! — Pod jego wpływem niektórzy skłaniają rodziców, albo sami amerykanizują swoje nazwiska, nie chcą w domu mówić po polsku i zmuszają rodziców do mowy angielskiej, tak, że polski język potoczny staje się coraz gorszy wśród Polaków amerykańskich, oraz bardziej zabagniony amerykańskiemi wyrazami i zwrotami. Czyż można mówić rodzicom, aby kaleczyli swe dzieci umysłowo i oddawali je do gorszych szkół polskich? Rzeczy pogorszyły się jeszcze od kiedy rząd amerykański przeprowadził prawo, że wszystkie szkoły, chcące korzystać z publiczności, to jest z prawa przesyłania uczniów ze szkół niższych do wyższych bez egzaminów, — muszą prowadzić wykłady w języku angielskim. Jedynie język polski, historja Polski i geografja mogą być wykładane po polsku. W rezultacie, jak mi powszechnie mówiono, uczniowie naszych ubogich szkół parafjalnych i nawet związkowych, nie umieją dobrze ani po polsku, ani po angielsku i wogóle umieją mniej niż wychowańcy szkół amerykańskich...
Przedewszystkiem brak w naszych szkołach dobrych nauczycieli. Wprawdzie nasze organizacje społeczne starają się temu brakowi zapobiec, sprowadzają inspektorów szkolnych i nauczycieli z Polski, urządzają kursa dokształcające dla wykładowców, wysyłają zdolniejszych do Polski na przeszkolenia, lecz wszystko to nie wystarcza. Wprawdzie mamy w Cambridge Springs bardzo przyzwoite własne gimnazjum z wykładowym językiem angielskim oraz kursami polskiego, lecz i tam brak nauczycieli polonistów i kierownik kolegjum prof. Mierzwa usilnie ich szuka w Polsce, ofiarując wcale dobrą pensję.
Wprawdzie widziałem w Buffalo prześliczny zakład dla dziewcząt „Villa Marja“ z wszelkiemi nowoczesnemi urządzeniami, a oprowadzająca mnie po zakładzie siostra–zakonnica chwaliła się, że mają już siostry nauczycielki, które skończyły kurs polonistyki i metodyki w Krakowie, ale wszystko to jest kroplą w morzu... w morzu rozgorzałego pragnienia wiedzy, pierwszorzędnej wiedzy wśród młodego pokolenia polskiej emigracji. Tej wiedzy łatwo i obficie dostarcza im szkoła amerykańska — suto zaopatrzona we wszelkie pomoce naukowe, oraz najlepsze siły nauczycielskie.
Drugą biedą jest brak dobrych, polskich podręczników. W szkółkach parafjalnych wykładają podług przestarzałych podręczników, wydanych przez wydział szkolny Związku Narodowego w Chicago. Potrzebny jest nagwałt dobry, nowoczesny podręcznik z historji, geografji i języka polskiego, przystosowany do potrzeb amerykańskich.
Trzecią bolączką są bibljoteki, jest ich wszystkiego paręset o bardzo niewystarczających kompletach przeważnie przy szkółkach. Może ta rzecz się poprawi, gdy tu u nas w Polsce będzie uchwalone prawo bibljoteczne i bibljoteczki rozmaitych typów staną się dostępne dla mas... Wtedy rozpowszechnią się one z łatwością i w Ameryce. Brak książek, szczególniej powieści, podróży, poezyj... przy silnej konkurencji amerykańskich książek, popieranej przez obfitość i dostępność bezpłatnych bibljotek publicznych — wywołuje zjawisko zaniku pisemności polskiej nawet wśród tych, co skończyli szkoły polskie parafjalne. Tam w Ameryce polacy oprócz dzienników nie mają co czytać po polsku!
Jest jeszcze jedna okoliczność, powiększająca grozę położenia: stosunki kościelne.
Polskich kościołów w Ameryce jest dużo i są bogate, mają ładne dochody i wygodne plebanje; należą do nich często rozmaite zakłady społeczne, ochronki, przytułki, domy katolickie i t. d. — wszystko to zbudowane zostało za pieniądze polskie i polskiem staraniem. Ale wszystko to według praw amerykańskich należy nie do parafjan — lecz do biskupa. Biskupami są wyłącznie prawie Niemcy lub Irlandczycy. Cała polityka wyższego kleru amerykańskiego — odwożącego świętopietrze do Rzymu, jest w rękach wrogich polskości, choć znaczna część świętopietrza z polskich pochodzi pieniędzy. Ten wyższy amerykański kler systematycznie dąży do zamerykanizowania polskich kościołów, do wprowadzenia kazań i modłów w języku angielskim. Irlandzkim i niemieckim księżom bardzo się uśmiechają tłuste polskie prebendy. To też biskupi używają wszelkich sposobów, żeby polskość w kościołach osłabić. Polskich księży opornych — gnębią, wysyłają na gorsze „zgniłe probostwa“, do głuchych kątów, a lepsze miejsca oddają posłusznym...
Oto co podaje o tych sprawach poważne pismo emigracyjne „Wiadomości Codzienne“ z Cleveland (Luty r. 1930):
Toledo O. — Znowu znalazł się jeden kapłan polski, który wprowadził język angielski do kościoła i szkoły parafjalnej. Jest nim ks. Franciszek S. Łęgowski, proboszcz parafji św. Antoniego, przy Nebraska i Junction Aves.
Dnia 22-go stycznia r. b. w „Toledo Blade“ pojawił się artykuł o działalności ks. Łęgowskiego, zawierający następujący ustęp:
Kościół św. Antoniego „jest jedynym katolickim kościołem w Toledo, utrzymywanym przez osoby polskiego pochodzenia w którym kazania są wygłaszane po angielsku. Katechizm, począwszy od stopnia szóstego, jest również nauczany po angielsku“.
Do szkoły parafjalnej św. Antoniego uczęszcza około 1000 dzieci. Uczą je siostry Felicjanki.
Ks. Łęgowski gospodarzy w tej parafji od roku 1922.
Widocznie z własnej inicjatywy wprowadził on angielszczyznę do kościoła i szkoły, skoro inne parafje polskie w Toledo i diecezji utrzymują nadal język polski. Jest to tem boleśniejsze, że parafja św. Antoniego jest najstarszą polską parafją w Toledo, założoną przez pionierów wychodźczych około pół wieku temu.
Anglikanizacja polskich kościołów dawnoby się dokonała, gdyby nie opór parafjan, którzy grożą odpadnięciem, przejściem do niezależnego Kościoła Narodowego... Kościół ten z dnia na dzień rośnie w liczbę — jest postrachem nietylko biskupów, lecz i zbyt uległych, zmaterjalizowanych proboszczów. Powiadają niektórzy, że sprawa anglikanizacji kościoła zostałaby wstrzymana, gdyby wyznaczono więcej biskupów Polaków, lecz inni twierdzą, iż proces ten nie da się wstrzymać, gdyż biskupi Polacy też ulegną naciskowi potęg wyższych politycznych, mających dostęp do Rzymu, a wrogich polskości. Jako dowód przytaczają mowę biskupa Plagemsa, jaką ten miał w Waszyngtonie na akademji ku czci gen. Pułaskiego...
Ja również jestem skłonny przypuszczać, że ratunek nie przyjdzie stamtąd...
Przyjdzie on zupełnie skądinąd... z tego dziwnego serca polskiego, w którem gorąca i tajemnicza miłość Ojczyzny budzi się, choć pozornie nieraz wydaje się już umarłą.
Bo oto prof. R. Dyboski i ja otrzymaliśmy cały szereg zaproszeń od grup studentów Polaków z rozmaitych uniwersytetów, abyśmy powtórzyli im nasze odczyty po angielsku, gdyż oni na nieszczęście po polsku już nie rozumieją, Polskę jednak kochają i wiedzieć o niej chcą wszystko. Te to koła studenckie są głównemi odbiorcami miesięcznika „Poland“. Oni to wraz z inną młodzieżą inteligentną tworzą kluby artystyczno-literackie, gdzie z zapałem starają się zapoznać nietylko z polskim językiem, lecz i z polską kulturą i sztuką. Dla nich to przedewszystkiem potrzebna jest na początek polska powieść w dobrem tłumaczeniu angielskiem, powieść, którą mogliby się pochlubić przed swoimi amerykańskimi kolegami, i która podnieciłaby w nich uczucie zaciekawienia i dumy, budzące się w stosunku do starej Ojczyzny.
To odrodzenie się polskości wśród zamerykanizowanej młodzieży oraz wśród starszych ludzi obserwowałem ze szczególnem wzruszeniem na tak zwanych kursach dokształcających wieczorowych, które odwiedziłem w paru miastach. Na skutek starań organizacyj polskich władze Stanów Zjednoczonych pozwoliły przy gimnazjach rządowych urządzać raz, albo dwa razy w tygodniu, zazwyczaj w sobotę wykłady języka polskiego, historji polskiej (z wkluczeniem Polski współczesnej) oraz śpiewów polskich, polskich gier i zabaw.
Specjalna komisja szkolna opracowała dokładny program, który jest wprost małym podręcznikiem pedagogicznym. Sieć takich szkół dokształcających rozrasta się niebywale szybko we wszystkich ośrodkach polskich, jak w Chicago, w Nowym Yorku z przyległościami, w Cleveland, w Buffalo, Detroit, Filadelfji, Bostonie, Pitzburgu... Przed rokiem było tych szkół 35 — teraz jest 64 i wciąż ich przybywa.
To jest najlepsza forma dla powstrzymania amerykanizacji polaków w Stanach Zjednoczonych... Nagwałt jednak trzeba tam wysłać dobrych nauczycieli i dużo dobrych podręczników.
Drugim niemniej ważnym czynnikiem oddziaływania są wycieczki do Polski, szczególniej dzieci. Trzeba widzieć, jaki entuzjazm, ile legendarnych o Polsce opowieści przywożą ze sobą te małe duszyczki do Ameryki. Ich zapał podbija starszych: „zielone ich gromadki“ chodzące w zielonych czapeczkach, znane są z tego, że zajmują się namiętnie propagandą polskości. Składają po groszu już teraz na bilet przejazdu do Polski w nadziei, że ich tu przyjmą i przytulą na parę letnich miesięcy, jak to było w ubiegłym roku. Musi więc tu u nas powstać fundusz na przyjęcie tych dorocznych miłych gości, najlepszych propagatorów i konserwatorów Ojczyzny na obcym dalekim gruncie.
Mamy tam przyjaciół i serca gotowe do kochania.
Nie jest więc tak źle z polskością w Ameryce.
Inne jednak czasy innych wymagają metod. Zamiast siedzieć w zamkniętej skorupie własnych parafij, Polacy ze Stanów Zjednoczonych winni wyjść, w myśl wskazań Marszałka Piłsudskiego, z polskiego odosobnienia i rzucić się śmiało w wir otaczającego ich życia, sięgać po należne im wpływy, po urzędy, po stanowiska, we wszystkich dziedzinach nauki, twórczości i pracy... I to się już dzieje: coraz częściej Polacy zostają wybierani polskiemi głosami na „majorów“ (burmistrzów), na „kongressmenów“, na sędziów... Wśród przemysłowców, kupców, inżynierów, doktorów, prawników, profesorów i innych zawodowców — coraz częściej trafiają się Polacy, którzy chociaż źle mówią po polsku, jednak czują się Polakami, opiekują się rodakami, pomagają im, oraz starają się, aby w instytucjach, mających do czynienia z Polakami, gdzie ich jest dużo, uwzględniano polskie potrzeby obyczajowe i językowe. Za ich to pewnie staraniem powstają w miejskich bibljotekach publicznych małe działy wyłącznie polskich książek. Widziałem jedną taką małą książnicę polską w wielkiej bibljotece w Cleveland, urządzoną staraniem bibljotekarki p. E. Ledbetter; było tam wszystkiego parę półek, zastawionych książkami polskiemi, przeważnie powieściami: Żeromskiego, Reymonta, Sienkiewicza, Prusa, Kaden–Bandrowskiego, Weyssenhoffa i innych. Jest to mało, bardzo mało, ale to dopiero początek i powiadano mi, że będzie więcej, że ruch w tym kierunku dopiero co rozpoczęty. Uważam, że tworzenie takich działów polskich w publicznych książnicach amerykańskich jest najlepszym środkiem rozwinięcia czytelnictwa polskiego, jak dokształcające kursa przy gimnazjach amerykańskich są najlepszym sposobem zachowania języka polskiego, a przez język — kultury polskiej wśród wynaradawiającej się emigracji polskiej.
Wstrzymanie pochłaniania Polaków przez życie amerykańskie leży nietylko w interesie Polski, lecz również i Stanów Zjednoczonych, gdyż te właściwości nasze, o których mówiłem: — jak żywość i bogactwo wyobraźni, szybkość myślenia, większa uczuciowość, — mają jednak swoją wartość i dla Amerykanów.
Przedziwnie to wyraził Hoover w swym liście do Polonji chicagowskiej w lipcu 1928 roku:
„Wspaniałomyślnie oddawaliście (Polsce) oszczędności wasze i doświadczenia. Wielu Amerykanów–Polaków oddało swe życie na ołtarzu Ojczyzny. I dziś przez okazywanie Jej przywiązania zadzierzgacie ten nierozerwalny węzeł przyjaźni między obydwoma krajami, — jaki tak silnie zacieśnił się w ostatnich latach dziesięciu. Utrzymując tego ducha wciąż żywotnym, spełniacie obowiązek wobec naszego kraju — jak i swojej Ojczyzny!“
Tak powiedział Hoover.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.