Wróżka państwa Andrzejów/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Wróżka państwa Andrzejów
Podtytuł Bajka
Wydawca „Głos Narodu”
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia „Głosu Narodu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Płynęły lata za latami, za smutkami smutki, rzadziej radość za radością. Państwo Andrzejowie coraz więcej lat, smutków i radości, notowali w kalendarzu swego życia. Co do lat niełatwo było im się pomylić, gdyż oznaczali je liczbą wnucząt. Edzio bowiem wrócił z wojny i przywiózł synową, bardzo miłą i ładną. Młodzi państwo Edziowie byli przykładnem małżeństwem, bo też w nagrodę otrzymywali co roku naprzemian to chłopca (w lata parzyste) to dziewczynkę (w nieparzyste). Wreszcie była już spora gromadka dziewczynek i chłopców.
Ale że w domu było za wiele hałasu, przeto Edzio, który pisał wiele rachunków kupieckich, — nie chcąc by mu dzieci przeszkadzały, posyłał je często na cały dzień do dziadków. Pan Andrzej, który przez lat wiele był dyrektorem biura, gdzie pracował, dosłużył się przez ten czas emerytury, więc miał dużo czasu wolnego i chętnie go spędzał na zabawie z dziatwą.
Jakimże rajem było dla dzieci mieszkanie dziadków! Było gdzie bawić się w kryjówkę i łapankę, a nawet w pociąg, złożony z krzeseł, któremu za lokomotywę służył stary dziaduniowy fotel na biegunach. Dziaduś sam brał udział w zabawie i coraz to nowe wymyślał igraszki, a gdy się wszyscy zmęczyli, wtedy sędziwa pani Aniela ustawiała dzieci w ogonek, jak przed sklepem w czasie przedświątecznym, całowała je po kolei, a po ucałowaniu wsuwała każdemu do buzi po cukierku.
Jak każdy raj, tak i mieszkanie dziadków miało swoje drzewo zakazane, — była niem szafa wiśniowa. Babcia, która jedynie miała do niej klucz — i to ukryty w pęku kluczy, wiszących bardzo wysoko pod sufitem, nie pozwalała nikomu do niej zaglądać; była więc ta szafa tak tajemnicza i niedostępna, jak jaskinia Ali-Baby, z tą różnicą, że nikt nie znał czarodziejskiego wyrazu, któryby zdołał ją otworzyć. Żadne z dzieci przeto nie wiedziało, co zawiera jej wnętrze, lecz wyrobiło się powszechne mniemanie, że jest to mieszkanie wróżki, o której tyle opowiadał pan Andrzej i pani Aniela.
Na wszystko jednak są sposoby. Wiedział o tem Staś, najstarszy z wnuczków, który uczęszczał już do drugiej klasy i nawet przeczytał do końca „Wyprawę po skarby ukryte“, ułożył przeto plan, który powierzył swemu młodszemu bratu, Zygmusiowi. Jednego popołudnia niedzielnego wyszli z domu pp. Andrzejowie, mając się udać na nieszpory. Obaj spiskowcy skorzystali z tego i jak Robert i Bertrand, dwaj złodzieje, chytrze wykonali swe zamysły. Ustawiwszy krzesła jedno na drugiem, nogami za poręcze, w tak zwanego, „wielbłąda“, z łatwością dosięgli sufitu i zdjęli klucze; gorzej poszło z otwieraniem szafy, gdyż przez pół godziny trzeba było dobierać klucze, zanim się znalazł klucz właściwy. Drzwi, otwierając się, zaskrzypiały, a raczej zachichotały, jak żywa istota, tak iż obu braci dreszcz przeniknął. Cóż dopiero, gdy zajrzeli wgląb szafy! Co tam ślicznotek, co skarbów!
Po prawej stronie szafy znajdowały się różne ubrania, po lewej było pięć półek, jedna nad drugą. Na dole były rzeczy najmniej ciekawe, bo tylko jakieś kamienie w pudełkach, zaopatrzonych w przegródki, oraz papierki z niezrozumiałemi napisami; zato wyżej, na półce drugiej od dołu, były rzeczy ciekawsze, bo książki z obrazkami — niektóre z tych obrazków przedstawiały małpy i papugi, a inne jeszcze dziwniejsze jakieś potwory, zwane mapami, pełne plam niebieskich, zielonych i brunatnych. Na co też to komu potrzebne!...
Prawdziwą miłą niespodziankę przyniosła półka trzecia. Wśród srebrnych łyżeczek i kryształowej zastawy królował wielki tort, jeszcze dalej znajdowało się pudełko z czekoladkami i torebka cukierków. Zatrzymali się tutaj obaj odkrywcy i zaczęli się posilać — i słusznie, gdyż przeprawa na wyższą półkę była już trudniejsza i trzeba było stanąć na palcach i to na rąbku najniższej półki, by tam dosięgnąć. Ujrzeli albumy, stosy pocztówek, biletów wizytowych, paczki listów przewiązanych różową bibułką... powyżej zaś, jak na tronie, królowała — wróżka sama we własnej osobie! Naprawdę ona!... bo wróżki muszą tak wyglądać, takie mieć muszą długie rozpuszczone włosy, takie piękne oczy i tak ślicznie uśmiechniętą buzię. W ręce trzymała coś jakby berło, co raczej jednak wyglądało na świecę ubraną kwiatami... Nie była to jednak, niestety, bywa wróżka, tylko jej fotografja, zrobiona tak, jak żywa. Wzięli ją do rąk, przyglądali się długo z zachwytem, a później umieścili na stoliku pod oknem, tuż obok kwitnącej pelargonji i obok wielkiego aloesu, którego nigdy nie widzieli, by kwitnął.
Została jeszcze jedna półka, której nie można było dosięgnąć, nawet wspiąwszy się na palcach. Wziął więc Staś Zygmusia „na barana“ i podsadził go w górę, Zygmuś tak jakoś poczynał sobie niezręcznie, że stracił równowagę; żeby nie spaść, oparł się mocno o półkę, przytem zawadził jednak o coś, co się przewróciło... Z półki zaczęło spływać coś w dół jak wodospad, a Zygmuś stał się biały na brzuszku, jak pliszka, i też podobnie jak pliszka począł się trzepać, zeskoczywszy z ramion brata; wylało się bowiem oczywiście mleko. Chcąc poprawić przechyloną miseczkę, chłopak strącił jakiś słoik, który spadł na podłogę i rozstrzaskał się w kawałki, pozostawiając na ziemi złotawą, mglisto-lśniącą plamę. Staś, który zabrał się do zbierania czerepów, powalał sobie tą cieczą wszystkie palce; gdy je oblizał, poczuł smak miodu.
W tej chwili weszli do pokoju dziadkowie wraz z Edziem — i zastali ziemię mlekiem i miodem płynąca — jak w bajce. Nie ucieszyli się jednak z tego, a zwłaszcza Edzio, który wpadłszy w gniew, obił Stasia i Zygmusia po powalanych spodenkach...
Pani Aniela z przerażeniem i pośpiechem zaczęła ratować zagrożoną szafę, zwłaszcza najbardziej zagrożoną półkę czwartą; powyjmowała stad wszystkie papiery i porozkładała je na stole, obcierając i osuszając te, które uległy zamoczeniu. Półki niższe udało się już uchronić od potopu, to też nie wyjmowała stamtąd nic oprócz paru cukierków, które niepostrzeżenie wsunęła ukaranym wnukom, chcąc ich uspokoić w płaczu. Chłopcy natychmiast przestali płakać i pocichu wyszli z pokoju, zabierając ze sobą ukradkiem jako jedyny skarb, fotografję czarownej wróżki. Tego wieczoru włożył ją sobie Staś pod poduszkę, a na dobranoc długo i gorąco ją całował, prosząc, by była dobra dla niego i dawała mu zawsze dużo zabawek, wzamian za co obiecał jej zrobić prawdziwy bat z wikliny i szpagatu.
Tego samego wieczora siedziała p. Aniela długa przy stole i porządkowała wyjęte z szafy papiery. Pan Andrzej, odłożywszy gazetę, siedział w fotelu i ćmiąc fajkę, słuchał co mu żona odczytywała. Były tam wspomnienia dawnych młodocianych chwil, zdarzeń i uczuć, była w tych listach i szpargałach, jak w baśni, cała historja niemal całego ich długiego życia. Były tam wiersze pana Andrzeja (na które on pobłażliwie machał dziś ręką), były świadectwa szkolne i dokumenty ślubu oraz chrztu, były życzenia od znajomych... Między innemi był i ów list od wróżki, który przyszedł wraz z aloesem. Pani Aniela, wziąwszy ten list do ręki, krzyknęła:
— Ależ, Jędruś, patrzaj, czy ci się nie zdaje, że pismo wróżki podobne jest do pisma Felusia?... — i pokazała jednocześnie list Feliksa donoszący o ślubie.
Pan Andrzej wziął w rękę oba isty, mocno już pożółkłe, jak zwiędłe liście; istotnie zauważył, że oba pisane są na jednakowym papierze, jednakowym atramentem i jakby jedną ręką.
— Żeśmy przedtem tego podobieństwa nie zauważyli! To doprawdy dziwne! — zauważył pan Andrzej i wpadł w zadumę, osłoniętą obłokiem dymu fajkowego. Pani Aniela nie przerwała tego milczenia, chociaż chciała jeszcze coś powiedzieć, gdy zaczęła porządkować fotografje. Zresztą po chwili pan Andrzej na dobre już zasnął w fotelu, przeto pani Aniela uznała za stosowne udać się na spoczynek...
Tej nocy spać nie mógł tylko Zygmuś, nietyle że go bolały uderzenia w skórę, otrzymane od ojca, ile raczej dlatego, że zawiele myślał o wrażeniach dnia ubiegłego. Wiele było ciężkich strapień chłopaka, ale najcięższe było utrzymanie tajemnicy; przeto przyszedł w koszulce i boso do łóżeczka młodszego braciszka, Ludwika, i opowiedział mu całe zdarzenie z najdrobniejszemi szczegółami. Nazajutrz cale rodzeństwo, z wyjątkiem małego Pawełka, umiejącego tylko mówić: „mama“ i „papa“, wiedziało o tajemnicach szafy wiśniowej. Przy herbacie mała Marysia opowiadała głośno ojcu i matce, że Staś ma ładny obrazek z ładną panią. Pan Edward zauważył, że w tej chwili Staś bardzo się zarumienił i spuścił oczy pod stół.
— Stasiu, oddaj ten obrazek — rzekł ojciec.
— Nie oddam go nikomu, bo to moja wróżka — odrzekł Staś.
— Trzeba mu to odebrać, — zauważyła matka, — to może być jakaś pornografja.
— To nie żadna fonografja, tylko fotografja! — zawołał Staś gorąco, a na dowód, że mówi prawdę, wyciągnął z zanadrza fotografję wróżki.
— Skąd masz fotografję cioci Zosi? — zapytał ze zdziwieniem p. Edward.
Staś szczerze wyznał wszystko, spodziewając się surowej bury od ojca; jakże się zdziwił, gdy ojciec, uśmiechnąwszy się, pogłaskał go po głowie, ucałował, i rzekł:
— Masz rację, chłopcze. Ciocia Zosia, która nie żyje i której nie pamiętasz, była prawdziwą wróżką naszego domu. Dla wszystkich była dobrą, wszyscyśmy ją kochali i byli z nią szczęśliwi. To ją widzisz jako młodą dziewczynkę w dniu pierwszej Komunji, ale ona, gdyby żyła, miałaby lat tyle co ja, bo urodziła się w jednym dniu ze mną... Ja ją ogromnie kochałem i ty słusznie ją kochasz, choć jej nigdy nie widziałeś na oczy... Ponieważ zaś tak bardzo pragniesz mieć tę fotografję, więc poproszę babcię, ażeby ci ją podarowała na pamiątkę.
Babcia, która przez kilka godzin napróżno poszukiwała była fotografji zmarłej Zosi, bardzo się ucieszyła z jej znalezienia, ale skoro dowiedziała się o wszystkiem, chętnie podarowała ją Stasiowi, dając nadto ukochanemu wnuczkowi na przyczynek garstkę czekoladek. Potem siedząc z robótką przy oknie, długo nad czemś rozmyślała, aż doszła do przekonania, że Staś słusznie zmarłą Zosię nazwał wróżką. Wszak jej dusza była nieustannie przy nich, choć niewidzialnie, rozmawiała z nimi, a nadewszystko współczuła i kochała... czyż trzeba więcej dowodów? Do tego samego przekonania doszedł i pan Andrzej, choć przekonanie to nieco przekształcił: wróżka istniała bowiem jeszcze dawniej, nim urodziła się Zosia, ba jeszcze zanim urodził się pan Andrzej. Dawno już ją wyśpiewali w baśniach poeci, dawno jej już ludzie błogosławili... Wszak dawno, dawno nadano jej miano: Miłości...
Ale Zosia, ukochana najlepsza córeczka, była w życiu państwa Andrzejów najpiękniejszem, najczarowniejszem Miłości tej wcieleniem...
Doprawdy mądry chłopak ten Staś — będzie z niego wielki człowiek! niechno tylko zda maturę!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.