Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Noc zapadła nad miastem Bordeaux i wyjąwszy część placu, gdzie mnóstwo cisnęło się ludzi, miasto wyglądało, jak opustoszałe, lecz od strony placu, zdala we mgle wieczora słychać było głuchy hałas i nieustający, jak odgłos odpływu morza.
Księżna, ukończywszy swoją korespondencję rozkazała oznajmić księciu de la Rochefoucault, że może go przyjąć.
U nóg księżnej, pani de Cambes, pokornie siedząc na dywanie, badając z najwyższą trwogą jej twarz i humor, zdawała się oczekiwać chwili, aby mówić mogła, nie będąc natrętną; ale tę cierpliwość wymuszoną, tę słodycz ponurą, zdradzało konwulsyjne poruszenie rąk, w których gniotła i rozdzierała chusteczkę.
— Siedemdziesiąt siedem podpisów! — powiedziała księżna — widzisz Klaro, że to niewielka przyjemność udawać królową.
— Przeciwnie, pani — odpowiedziała wicehrabina — bo zajmując miejsce królowej, przywłaszczasz sobie jak najpiękniejszy przywilej, przebaczenie.
— I karanie także — dumnie odrzekła księżna de Condé — bo właśnie jeden z tych siedemdziesięciu siedmiu podpisów, położony jest na wyroku śmierci.
— A siedemdziesiąty ósmy będzie na rozkazie przebaczenia, nieprawdaż, pani? — rzekła Klara głosem błagalnym.
— Co mówisz?
— Zdaje mi si, pani, rzekła, że czas już abym uwolniła mojego więźnia; czyż nie dozwolisz pani, abym mu oszczędziła okropnego widoku prowadzonego na śmierć towarzysza? O! pani! ponieważ nie odmawiasz przebaczenia, niechże ono będzie zupełnem.
— A! na honor, masz słuszność moje dziecię — rzekła księżna — istotnie zapomniałam o mojej obietnicy wśród tylu ważnych zatrudnień i dobrze zrobiłaś, żeś mi przypomniała.
— A więc... — krzyknęła Klara uradowana.
— A więc czyń, co chcesz.
Jeszcze tedy jeden podpis, pani — rzekła Klara z uśmiechem, któryby rozczulił najtwardsze serce, z uśmiechem, którego żaden pędzel naśladowaćby nie zdołał, bo taki uśmiech jest tylko własnością kobiety kochającej, jest odblaskiem życia w jego najwyższej, boskiej szczytności.
I podsunęła papier księżnej, ukazując jej palcem miejsce, gdzie pisać należało.
Księżna de Condé napisała:
„Rozkaz do rządcy zamku Trompette, aby dozwolił wejścia pani wicelirabinie de Cambes do pana de Canolles, któremu zupełną wolność udzielamy".
— Czy dobrze? — zapytał księżna.
— O! tak! pani — krzyknęła Klara.
— I mam podpisać?
— A, naturalnie!
— No, moje dziecię — rzekła pani de Condé, podpisując z uprzejmym uśmiechem — widzę, że wszystko trzeba zrobić, co tylko zechcesz.
Klara rzuciła się na papier, jak orzeł na zdobycz swoją.
Ledwie zdążyła podziękować księżnej, przyciskając go do serca, wybiegła gwałtownie z pokojów.
Na schodach spotkała pana de la Rochefoucault z dość licznym orszakiem oficerów i ludu, który mu zwykle towarzyszył w czasie jego wycieczek po mieście. Ukłoniła się z lekka i wesoło. Zdziwiony, zatrzymał się chwilę na schodach i, nim wszedł do księżnej de Condé, śledził wicehrabinę oczyma aż na sam dół schodów.
Potem, gdy już był u księżnej, rzekł:
— Pani, wszystko gotowe.
Księżna nie mogła zrozumieć.
— Na placu — mówił lalej książę.
— A, bardzo dobrze — odpowiedziała księżna udając spokojność, bo wiedziała, że się jej przypatrywano z uwagą, gdy pomimo natury kobiecej co ją drżeć zmuszała była posłuszną swej godności naczelnika stronnictwa, która nakazywała utrzymać całą odwagą, do jakiej tylko zdolną była. A więc, jeżeli wszystko gotowe, możesz iść, książę.
Książę wahał się.
— Może potrzeba, abym i ja się tam znajdowała? — zapytała księżna, nie mogąc ukryć drżenia w głosie, pomimo całej mocy nad sobą.
— A to już jak się pani podoba.
— Zobaczymyż książę. Czy wiesz, że udzieliłam przebaczenia jednemu ze skazanych?
— Wiem pani.
— Co mówisz o tem?
— Mówię, że wszystko, co Wasza książęca mość czynisz, jest dobrem.
— Tak — rzekła znowu księżna — wolę postępować łagodnie. Będzie to zaszczytniej dla nas, okazać Epernonistom, że nie lękamy się użyć odwetu, że władzą odpieramy władze. Jej królewskiej mości, ufni w naszą siłę, oddajemy zło bez uniesienia, bez przesady.
— To postępowanie jest bardzo polityczne.
— Nieprawdaż, książę? — rzekła księżna, starając się odgadnąć z dźwięku głosu pana de la Rochefoucault, jego myśl istotną.
— Ale — mówił dalej książę — nie zmieniłaś pani tego zdania, że jeden z dwóch winien ponieść karę za śmierć Richona? Bo gdyby ta nie została pomszczoną, możnaby obudzić mniemanie, że Wasza książęca mość zbyt mało cenisz zacnych ludzi, poświęconych na jej usługi.
— O! niezawodnie jeden z dwóch zginie; daję na to moje książęce słowo! Bądź spokojny.
— Czy możnaby wiedzieć, któremu z dwóch Wasza książęca mość raczyłaś udzielić przebaczenie?
— Panu de Canolles.
— A!...
To „a“ było wyrzeczone szczególnym sposobem.
— Miałżebyś książę coś przeciwko niemu? — zapytała księżna.
— Ja, pani? Czyż ja kiedy mam co „za“ lub „przeciw komu“? Ja dzielę ludzi na dwie kategorje: zawady i pomocy. Trzeba obalać jedne, a utrzymywać drugie, o tyle, o ile te nas utrzymują — oto moja polityka a nawet powiem, że to prawie moje zasady moralne.
— Czego on chce u djabła i do czego to może {{pp|dopro|wadzić} doprowadzić? — pomyślał Lenet. Zdawało się, że nie cierpiał tego biednego Canollesa.
— A zatem — mówił dalej książę — jeżeli Wasz książęca mość nie ma dla mnie żadnego rozkazu.
— Żadnego, mości książę.
— Mogę prosić Waszą książęcą mość o pozwolenie oddalenia się?
Lenet chciał iść za księciem.
— Idziesz patrzyć, Lenet?... — zapytała księżna.
— O nie, pani — odpowiedział Lenet — jak wiadomo księżnej, nie lubię wzruszeń gwałtownych; dla mnie dosyć będzie pójść do więzienia i zobaczyć poruszający obraz uwolnienia biednego Canolles przez kobietę, którą kocha.
Książę wykrzykiwał się filozoficznie, Lenet wzruszył ramionami i cały orszak księcia wyszedł z pałacu, udając się do więzienia.
Pani de Cambes potrzebowała zaledwie pięciu minut, by przebyć tę odległość; przybywszy, pokazała rozkaz straży mostu zwodzonego, potem odźwiernemu zamku, a nareszcie kazała przywołać rządcę.
Rządca przypatrzył się rozkazowi martwym wzrokiem stróża więziennego, któremu równie obojętne wyroki śmierci jak ułaskawienia, poznał pieczęć i podpis pani de Condé, ukłonił się i, odwracając się ku drzwiom, rzekł:
— Przywołać porucznika!
Potem ręką wskazał pani de Cambes krzesło, ale ta nazbyt była wzruszona, potrzebowała ruchu, by uspokoić swą niecierpliwość, podziękowała ukłonem i nie usiadła.
Rządca czuł się w obowiązku przemówienia do niej.
— Pani znasz pana de Canolles?... — spytał takim głosem, jak gdyby się pytał o pogodę.
— O, tak, panie — odpowiedziała wicehrabina.
— Może to brat pani?
— Nie, panie.
— Przyjaciel?
— To mój... narzeczony — rzekła pani de Cambes spodziewając się, że po tem wyznaniu, pytający przyśpieszy uwolnienie więźnia.
— A!... — odrzekł znowu rządca, tym samym tonem którego dotychczas używał — winszuję pani.
A nie mając już o co się zapytać, wrócił do swojej postawy nieporuszonej.
Porucznik ukłonił się i wziął pismo.
— Czy pani będziesz tu czekać?... — zapytał się rządca.
— Czy mi nie wolno iść za tym panem?
— Przeciwnie, pani.
— A więc idę; pojmujesz pan, że chcę pierwsza oznajmić mu, iż jest ocalony.
— Idź więc pani i racz przyjąć zapewnienie mojego głębokiego szacunku.
Pani de Cambes pośpiesznie skłoniła się rządcy i poszła za porucznikiem.
Był to ten sam młodzieniec, który już rozmawiał z Canollesem i Cauvignacem i dlatego z calem współczuciem śpieszył rozkaz wykonać.
Za chwilę pani de Cambes i on znajdowali się już w dziedzińcu.
— Gdzie nadzorca?... — zawołał porucznik, a odwracając się od pani de Cambes rzekł:
— Bądź pani spokojna, za chwilę przybędzie.
Wtem przyszedł jeden z dozorców.
— Panie poruczniku — rzekł. — Dozorca zniknął gdzieś, na próżno wszędzie go szukano.
— A, panie!... — zawołała pani de Cambes — czy to nie będzie przyczyną zwłoki?
— Nie, wcale, rozkaz jest dokładny; uspokój się pani.
Pani de Cambes podziękowała mu spojrzeniem, jakie tylko kobiecie, luba aniołowi jest właściwe.
— Wszakże macie podwójne klucze od wszystkich izb więzienia?... — zapytał pan d‘Outremont.
— Tak, panie — odpowiedział dozorca...
— Otwórz izbę pana de Canolles.
— Pana de Canolles — Nr. 2?
— Tak właśnie, Nr. 2 otwieraj prędko.
Dozorca odpowiedział na to jakimś niewczesnym dowcipem, ale pani de Cambes zbyt była szczęśliwą, aby się mogła za to rozgniewać.
Chętnieby nawet uścisnęła dozorcę, aby się tylko pośpieszył.
Nareszcie drzwi się otwierają. Canolles, który usłyszał idących po korytarzu i poznał głos wicehrabiny rzuca się w jej objęcia, a ona, szczytną miłością, zapominając że Canolles nie jest jej mężem, ani bratem, przyciska go do serca bijącego z radości.
Niebezpieczeństwo, w jakim znajdował się dotąd jej narzeczony, wieczne rozłączenie, które im zagrażało, uniewinniało całe to postępowanie!
— Widzisz, mój przyjacielu — rzekła Klara, promieniująca rozkoszą i dumą — widzisz, że dotrzymałam słowa, uzyskałam dla ciebie przebaczenie, przybyłam tu sama i odjeżdżamy natychmiast.
— Panie — rzekł porucznik — możesz teraz poświęcić życie swoje dla pani, bo niezawodnie jej tylko winieneś ocalenie.
Canolles nic nie odpowiedział, ale oczy jego wiele mówiły, patrząc na swego anioła wybawiciela; uściśnienie ręki niemniej wymownem było.
— Nie śpieszcie się państwo tak bardzo — rzekł porucznik z uśmiechem — wszystko skończone i pan jesteś wolny; macie teraz dosyć czasu.
Ale pani de Cambes nie zważając na te uspokajające wyrazy, z pośpiechem ciągnęła za sobą Canollesa przez kurytarze.
Canolles był jej posłusznym i w milczeniu poruszeniem tylko głowy i wyrazem twarzy, żegnał się z porucznikiem.
Na koniec ostatnie drzwi otworzyły się.
Ale z drugiej strony gromada szlachty, straży i łuczników zajęła cały most wodzony; był to pan de la Rochefoucault i jego służalcy.
Nie wiedząc dlaczego, pani de Cambes zadrżała. Zawsze ją spotykało jakieś nieszczęście, skoro przypadkiem zeszła się gdzie z tym człowiekiem.
Książę ukłonił się pani de Cambes i Canollesowi, zatrzymał się nawet dla powiedzenia im jakiejś grzeczności. Potem dał znak swojemu orszakowi, który rozstąpił się, robiąc im miejsce do przejścia.
Nagle z głębi dziedzińca dał się słyszeć głos, wychodzący z korytarzy i te słowa zabrzmiały.
— „Numer pierwszy próżny, więźnia, który go zajmował niema w celi; od pięciu minut szukam go wszędzie na próżno".
Książę de la Rochefoucault zadrżał i nie mogąc potłumić pierwszego popędu, wyciągnął rękę ku Canollesowi, jakby go chciał przytrzymać.
Klara spostrzegła to poruszenie i zbladła.
— Pójdź, pójdź!... — rzekła do młodzieńca — śpieszmy się!
— Przebacz, pani — rzekł książę — ale zmuszony jestem prosić o chwilę cierpliwości, dozwól mi wyjaśnić ten błąd; zapewniam panią, że to nie potrwa dłużej nad minutę.
I na znak powtórny księcia, orszak, który się był rozstąpił, zamknął się znowu.
Canolles spojrzał na Klarę, na księcia, na schody, skąd głos wychodził i zbladł także.
— Ale proszę pana, dlaczegóż ja mam czekać?... — zapytała Klara. Księżna de Condé podpisała uwolnienie pana de Canolles, oto rozkaz; jego nazwisko jest w nim wymienione; patrz pan, spojrzyj.
— Nie zaprzeczam bynajmniej i rozkaz ten będzie równie ważnym za chwilę, jak jest teraz; bądź pani zatem cierpliwą, posłałem już kogoś, za chwilę wróci.
— Cóż to nas może obchodzić?... — spytała Klara — i co może mieć wspólnego pan Canolles z więźniem numeru pierwszego?
— Mości książę — rzekł kapitan gwardji, którego posyła pan de la Rochefoucault — szukaliśmy drugiego więźnia na próżno, niepodobna go znaleźć; dozorca również gdzie zniknął, a dziecko tylko jego, któreśmy badali, powiedziało, że ojciec wraz z więźniem wyszli przez drzwi skryte, prowadzące do rzeki.
— O! o!... — zawołał książę — panie Canolles, czy pan nic nie wiesz o tej ucieczce?
Na te słowa, Canolles domyślił się wszystkiego.
Domyśla się, że Nanona czuwała nad nim, że to jego szukano, że jego chciano uwolnić pod imieniem panny de Lartigues, że Cauvignac mimowolnie zajął jego miejsce
Wszystkie te myśli razem cisną mu się do głowy, blednie, chwieje się i dopiero widząc wicehrabinę, drżącą i bez tchu prawie, przychodzi do siebie.
Żadna z tych oznak mimowolnego przestrachu, nie uszła uwagi księcia.
— Zamknijcie drzwi — zowałał nagle. Panie de Canolles, bądź łaskaw pozostać, pojmujesz bowiem, że to wszystko musi się wyjaśnić.
— Ale książę — zawołała Klara — przecież nie ośmielisz się postępować wbrew rozkazowi księżnej"
— Nie, pani — odrzekł książę — ale zdaje mi się, że ona powinna być zawiadomioną o tem, co się dzieje, bo to jest dosyć ważne. Nie powiem pani, że sam tam pójdę bo mogłabyś mnie posądzić, że chcę użyć swego wpływu na księżnę, nikt lepiej nie potrafi uzyskać łaski pani de Condé.
Lenet niedostrzeżonem poruszeniem dał jakiś znak Klarze.
— O, ja nie opuszczę!... — krzyknęła pani de Cambes, ściskając konwulsyjnie rękę młodzieńca.
— A ja — rzekł Lenet — biegnę do jej książęcej mości; proszę z sobą kapitana, albo was, mości książę.
— Dobrze, idę z panem. Kapitan zostanie tu, aby w naszej nieobecności czynił dalsze poszukiwania; może też znajdą drugiego więźnia.
I, jakby dla nadania większej mocy tym ostatnim słowom, książę de la Rochefoucault powiedział coś do ucha oficerowi i wyszedł z Lenetem.
W tej samej chwili młoda para popchnięta została aż na dziedziniec, przez tłum towarzyszący panu de la Rochefoucault i drzwi zamknęły się za nimi.
Cała ta scena, od dziesięciu minut przybrała charakter tak poważny i ponury, że wszyscy obecni zbledli, milcząco spoglądali po sobie i w oczach Canollesa i Klary chcieli wyczytać, które z nich więcej cierpiało.
Canoles pojmował, że należało mu okazać siłę i męstwo; z powagą więc, spokojnie i z uczuciem przemawia do swojej przyjaciółki, która, śmiertelną bladością okryta, z oczyma zaczerwienionemi, ledwie mogąc na nogach się utrzymać; przyciska się do niego, uśmiecha z wyrazem pełnym przestrachu i czułości, potem chwieje się, spoglądając z przereżeniem na wszystkich ją otaczających, między którymi szuka przyjaciela.
Kapitan, któremu książę de la Rochefoucault odchodząc wydawał jakieś rozkazy, mówi coś po cichu do swoich oficerów.
Canolles spostrzega to, a mając wytężoną uwagę na najmniejsze zdarzenia, mogące wątpliwość jego w pewność zamienić, słyszy dobrze, pomimo ostrożności, z jaką kapitan mówić usiłuje, słyszy wymówione te słowa:
„Trzeba jakimbadź sposobem oddalić tę biedną kobietę".
Klara domyśla się tego i chwyta się całemi siłami, wołając:
— Ależ trzeba szukać jeszcze, może niedobrze szukano i znajdą przecie tego człowieka. Szukajmy, szukajmy wszyscy, to niepodobna, żeby on stąd ujść zdołał. Panie kapitanie, zaklinam pana, ponów swoje rozkazy.
Szukano go, pani — odpowiedział kapitan — i w tej chwili kilku ludzi tem się zajmuje. Dozorca wie dobrze, że kara śmierci czeka go w razie niedostawienia więźnia, pojmujesz więc pani, ile mu na tem zależy, aby poszukiwania były jak najdokładniejsze.
Mój Boże!... — cicho wyrzekła Klara — a pan Lenet nie wraca!
— Cierpliwości, droga moja przyjaciółko, cierpliwości!... — rzekł Canolles tym słodkim głosem, jakim się do dzieci przemawia — Lenet tylko co odszedł, zaledwie miał czas przybyć do księżnej, dozwól mu przedstawić jej całe zdarzenie i następnie wrócić tu z odpowiedzią.
Następnie, widząc zwrócone na siebie spojrzenia i niecierpliwość oficera, który zastępował miejsce księcia de la Rochefoucault, rzekł:
— Kapitanie, czy chcesz mówić ze mną?
— Tak, panie — odpowiedział kapitan, którego ciągła obecność wicehrabiny widocznie krępowała.
— Panie!... — zawołała pani de Carabes — prowadź nas do księżnej, błagam się oto. Cóż panu na tem zależy? Czyż nie wszystko jedno, zaprowadzić nas do niej, lub tu zatrzymywać w niepewności?
— W istocie to wyborna myśl, idź pani sama do księżnej, pewny jestem, że ci się powiedzie.
— Cóż ty na to baronie?... — spytała wicehrabina — czy sądzisz, że to będzie dobrze?
Nie chciałbyś przecie mnie oszukiwać, cóż ja mam robić?
— Idź, pani — rzekł Canolles z wysileniem.
Pani de Cambes już miała odchodzić, lecz nagle zwróciła się do swego kochanka i rzekła:
— Nie, nie, ja go nie opuszczę!
Potem słysząc otwierające się drzwi:
— Bogu dzięki!... — zawołała radośnie — otóż pan Lenet i książę powracają.
W istocie, za księciem de la Rochefoucault, który wszedł z wyrazem obojętnym, postępował Lenet, drżący i zmieniony.
Za pierwszem spojrzeniem na niego, Canolles domyślił się, że nie było dlań nadziei żadnej.
— I cóż? — zapytała wicehiabina, przystąpiwszy gwałtownie do Leneta.
— I cóż — wyjąkał Lenet — księżna jest zakłopotaną...
— Zakłopotana! — krzyknęła Klara — co to znaczy?
— To znaczy, że się pytała o panią — odrzekł książę że chce z nią mówić.
— Czy to prawda, panie Lenet?... — rzekła Klara, nie troszcząc się bynajmniej, że tem zapytaniem zniewagę wyrządzała księciu.
— Tak, pani — wyjąkał Lenet.
— Ale on?
— Kto?
— Pan de Canolles?
— Pan de Canolles powróci do swego więzienia, a pani przyniesiesz mu sama odpowiedź księżnej.
— Czy pan z nim zostaniesz, panie Lenet? — zapytała Klara.
— Pani...
— Ty pozostaniesz z nim?
— Nie opuszczę go.
— Nie opuścisz pan, przysięgasz?
— Mój Boże! — mówił do siebie Lenet, patrząc na młodzieńca, oczekującego wyroku i na kobietę, którą mógł zabić jednym wyrazem — ponieważ jedno z nich jest skazane, dozwól Boże, mi przynajmniej ocalić drugie.
— I cóż, nie chcesz mi przysiądz?
— Przysięgam ci, pani! — odrzekł Lenet, podnosząc z wysileniem rękę ku sercu, które pękało z żalu.
— O! dziękuję panu! — szepnął Canolles — rozumiem cię.
— Nie dozwalaj jej odejść, nie uścisnąwszy jej — rzekł Lenet.
Zimny pot wystąpił na czoło Canollesa, uczuł nagle jakąś mgłę zasłaniającą mu oczy; zatrzymał Klarę, która już odchodziła, a udając, że ma jej coś powiedzieć, zbliżył ją do swoich piersi i nachylając się, rzekł jej do ucha.
— Proś, nie poniżając się; ja chcę żyć dla ciebie.
ale sama powinnaś pragnąć, żebym żył, nie tracąc honoru.
— Będę tak prosić, aby cię uratować — odpowiedziała — czy nie jesteś mężem moim w obliczu Boga?
Canolles oddalając się, lekko dotknął ustami jej szyi, ale z taką ostrożnością, że tego wcale nie czuła, a ta biedna oddaliła się, nie oddawszy mu ostatniego pocałowania; jednakże w chwili wychodzenia na dziedziniec, odwróciła się, ale tłum już ją oddzielił od więźnia.
— Conalles, gdzie jesteś? — zawołała — nie mogę cię już widzieć; słowo jedno, jeszcze słowo, niech się oddalę, słysząc dźwięk głosu twojego!
— Śpiesz, Klaro! — rzekł Canolles — czekam na ciebie...
— Idź, pani, idź — dodał jakiś litościwy oficer — im wcześniej pójdziesz, tem wcześniej wrócisz.
— Panie Lenet, drogi panie Lenet! — wołała Klara już z oddalenia — polegam na panu, odpowiesz mi za niego...
I drzwi zamknęły się za nią.
— Przecież! — szepnął książę filozof — wprawdzie nie bez trudu, aleśmy na koniec wrócili do możności działania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.