Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

W czasie, kiedy w Libournie odbywał się ów dramat okropny, wyżej opisany, pani de Cambes siedząc przy dębowym stole, mając przed sobą Pompéego, sparwdzającego stan jej majątkowy, pisała do barona de Canolles list następujący:
„Jeszcze jedna zwłoka, mój przyjacielu! Właśnie w chwili, gdym miała wyjawić nazwisko twoje księżnej, prosząc, aby zezwoliła na nasz związek, nadeszła wiadomość o poddaniu się Vayres i słowa zamroziła mi na ustach. Pojmuję, ile cię to kosztuje i nie mam siły dłużej się opierać twoim i własnym cierpieniom. Złe lub dobre powodzenie tej wojny, na zbyt długie narażać nas może zwłoki, jeżeli się nie ośmieliliśmy przyśpieszyć naszego szczęścia, bez względu na wszystkie przeszkody. Jutro mój przyjacielu! jutro o siódmej wieczorem, będę twoją żoną.
„Oto jest plan, podług którego zechcesz postąpić, wiele mi bowiem na tem zależy, aby w nim nic zmienionem nie było.
„Przepędź jutrzejsze poobiednie godziny u prezydentowej, która od czasu, jak jej zostałeś przezemnie przedstawiony, wielce cię poważa, równie jak jej siostra. Zasiądź do gry lub innej zabawy, ale nie przyjmuj zaprosin na kolację; oddal od siebie wszystkich jacyby około ciebie naówczas znajdować się mogli, a gdy sam zostaniesz, nadejdzie ktoś przysłany ode mnie, kto? nie wiem jeszcze sama; lecz zawoła cię po nazwisku. Ktokolwiek to będzie idź za nim z zupełną ufnością, bo przyjdzie do mnie aby cię zaprowadzić do kaplicy, w której będę cię oczekiwała.
Chciałabym, żeby ślub wziąć można w kościele Karmelitów, mającym dla mnie urok tak miłych wspomnień, lecz nie jestem pewną, czy się to da zrobić, czy będzie można otrzymać zezwolnie, ażeby kościół dla nas zamknięto.
„Zrób to samo z moim listem, coś zwykła czynić z ręką gdy ją w twej dłoni zapomnę. Dzisiaj mówię ci: „do jutra, jutro powiem: „na zawsze“.
Canolles był pod wpływem smutnych myśli, gdy ten list odbierał.
Przez wczorajszy dzień cały i cały dnia tego poranek nie widział pani d Cambes, chociaż w przeciągu tych dwudziestu kilku godzin, więcej może niż dziesięć razy przeszedł pod jej oknami. W takich razach, zwykle mizantropja opanowywała młodzieńca zakochanego: obwiniał wicehrabinę o zalotność, wątpił w szczerość jej przywiązania, i w owych chwilach jakiś głos tajemny wymawiał w sercu jego imię Nanony.
Jej dobroć, jej poświęcenie, jej zapał, stawały mu w pamięci: widział Nanonę, pyszniącą się ze swego przywiązania, gdy tymczasem Klara, zdawała się wstydzić tego uczucia.
Wzdychał biedny, uwikłany między miłością, której przesycenie nie potrafiło zagasić zupełnie, a miłością nową spragnioną, a nie mogącą się zaspokoić.
Wtem czuły bilet Klary, przeważył wygraną na jej stronę. Jak Klara przewidziała, Canolles czytał i odczytywał jej pismo, całował je, jakby jej rękę.
Nie mógł przed sobą zataić, że miłość jego dla wicehrabiny była najsilniejszą i najprawdziwszą ze wszystkich jakich doświadczał w życiu.
Z drugiemi kobietami, uczucie z innego uważał stanowiska i wcale odmienną grało w życiu jego rolę.
Dotąd miał, jak to mówią, szczęście do kobiet, z któremi obchodził się jak zwycięzca, zachowując prawo zerwania związków podług swej woli i kaprysu; z panią de Cambes przeciwnie, on był zwyciężony i uległy przemagającej sile, która w nim pokonywała nawet chęć oporu, bo czuł, że ta niewola milsza mu jest od triumfów dawniejszych.
A nawet w chwilach zwątpienia w przywiązaniu Klary, w chwilach, w których serce zbolałe okropnemi myślami własne rozdziera rany, sam przed sobą nie wstydził się wyznać, że utrata pani de Cambes pogrążyłaby go w głębszej rozpaczy.
Kochać ją, być wzajem kochanym; posiadać jej serce duszę i osobę; być nieograniczonym panem jej i swojej przyszłości, bo wicehrabina nie wymagała nawet po nim poświęcenia jego politycznej wiary i przejścia na stronę księżnej de Condé, nic od niego nie żądała, oprócz miłości. Być najszczęśliwyszym i najbogatszym oficerem armji królewskiej, bo dlaczegóżby lekceważyć bogactwa? — one nigdy nie szkodzą, zostać w służbie królewskiej, jeżeli monarcha godnie oceni i nagrodzi jego usługi; porzucić ją, jeżeli okaże się niewdzięcznym — czyliż to nie było szczęściem jakiego nawet jego najbujniejsze marzenia dosięgać nie śmiały?
— Ale Nanona?
A, Nanona! jak wyrzut sumienia, zatruwała ten świetny kwiat szczęścia.
Bo tylko w duszach nikczemnych nie odezwie się boleśnie jęk cierpienia, którego jesteśmy sprawcami.
Nanona! ta biedna Nanona, co ona na to powie, co zrobi, co się z nią stanie, gdy ją dojdzie wieść okropna, że jej kochanek został mężem innej?...
A! ona nie będzie szukała zemsty, chociaż ma w ręku wszystkie do tego środki.
To przekonanie najdotkliwiej dręczyło Canollesa.
O! gdyby Nanona pomścić się chciała, gdyby się nawet pomściła, niewierny Canolles widziałby w niej tylko nieprzyjaciółkę i poczuł się wolnym od wyrzutów sumienia.
Jednakże Nanona nie odpowiadała mu na list, w którym jej zalecał, by do niego nie pisała więcej.
Co to mogło znaczyć, że tak ściśle stosowała się do polecenia?
Gdyby była chciała, znalazłaby nieomylnie dziesięć sposobów przesłania mu swych listów. Nie szukała ich więc!...
A! gdyby go też chciała, znalazłaby nieomylnie sposobów.
A! gdyby go też kochać przestała!...
A jednak czoło Canollesa pochmurzyło się na myśl, że Nanona mogła go zapomnieć. Najszlachetniejsze nawet serca nie są wolne od pychy i samolubstwa.
Szczęściem, Canolles miał pod ręką sposób rozpędzenia troski, to jest wziął się do odczytywania listu pięknej wdowy.
Lekarstwo zaczęło skutkować i wkrótce zapomniał o wszystkiem, co nie było jego miłością i szczęściem.
Aby wykonać rozkaz kochanki, począł się ubierać i zdobić, co mu z niesłychaną przyszło łatwością, bo miał do pomocy młodość, postać piękną i gust dobry, poczem udał się do domu prezydentowej, gdy zegar bił drugą.
Canolles tak był zajęty swem szczęściem, że przechodząc nad rzeką, nie spostrzegł swego przyjaciela Ravailly, ręką czyniącego mu znaki ze statku, posuwającego się szybko, z pomocą usilnej pracy wioseł.
Zakochanym w chwilach szczęścia jest tak lekko i błogo, że zdają się, nie dotykać ziemi, gdy więc Ravailly przybił do brzegu, Canolles już zniknął mu z oczu: Wyskoczywszy na ląd, dał śpiesznie jakiś rozkaz ludziom, zostającym na statku, a sam puścił się biegiem do księżnej. Księżna właśnie obiadowała, a usłyszawszy wrzawę jakąś w przedpokojach, zapytała, coby to mogło znaczyć i dowiedziała się, że pan Ravailly, którego wysłała do marszałka de la Meilleraie, powrócił i jest przede drzwiami.
— Pani — rzekł Lenet — zdaje mi się, że dobrzeby byle przyjąć go niezwłocznie, bo jakiekolwiek przynosi wiadomości, są one zawsze wielkiej wagi.
Na znak uczyniony przez księżnę, wszedł Ravailly, ale tak blady i z twarzą tak zmienioną, że dosyć było ujrzeć go, by nie wątpić, że jest zwiastunem nieszczęścia.
— Co się stało, kapitanie? — zapytała księżan de Condé. — Jakie przynosisz nam wieści?
— Przebacz pani, że tak staję przed Waszą książęcą mością, ale sądziłem, że wiadomości, które niosę i chwili spóźnić się nie godzi.
— Mów więc! widziałeś się z marszałkiem?
— Marszałek odmówił mi posłuchania.
— Jakto! marszałek śmiał nie przyjąć tego, który przybywał ode mnie!
— A, pani! to nie dosyć, to jeszcze nie wszystko.
— Cóż może być nad to? Mów pan, mów, słucham..
— Ten biedny Richon...
— Jest w więzieniu, wiem o tem; dla tego też wysłałam pana, abyś traktował o jego uwolnienie.
— Pomimo największego pośpiechu, przybyłem zapóźno...
— Jakto zapóźno? czyżby mu się stało jakie nieszczęście? — zawołał Lenet.
— Nie żyje!
— Nie żyje? — powtórzyła księżna.
— Wytoczono mu proces jako zdrajcy; skazano go na na śmierć i wyrok wykonano.
— Osądzili i zamordowali! Widzisz pani, wszak ci mówiłem — rzekł Lenet ponuro.
— Kto go skazała! na śmierć? Kto był tak zuchwały?
— Sąd, w którym pan d‘Epernon prezydował czyli raczej, któremu przewodniczyła sama królowa dlatego też śmierć była dla nich za mało, osądzili więc, aby była.
— Jakto! Richon... w dodatku haniebną!
— Powieszony... tak, pani, powieszony jak zbrodzień jak zbójca. Widziałem ciało jego wiszące na placu targowym w Libournie.
Księżna zerwała się z krzesła, jak gdyby ją niewidzialna poruszyła sprężyna.
Lenet wydał okrzyk boleści, a pani de Cambes upadła na krzesło, przyciskając ręką serce i zemdlała.
— Wynieść panią wicehrabinę — odezwał się książę de la Rochefoucault — nie mamy w tej chwili czasu zajmować się słabościami kobiecemi.
— To ostre wypowiedzenie wojny — mówił obojętnie książę.
— To haniebnie! — mówiła księżna.
— To nieludzko! — rzekł Lenet.
— To wcale niepolitycznie — odezwał się powtórnie książę.
— Tak, ale cieszy mnie nadzieja, że się okrutnie pomścić będziemy mogli — mówiła księżna.
— Mam już plan — zawołała milcząca dotąd pani de Tourville — wet za wet, mości księżno, wet za wet!
— Chwilkę cierpliwości, pani — rzekł Lenet — pośpiech tu na nic się nie zda. Rzecz jest tak ważna, że warto się nad nią zastanowić.
— Wybacz pan, należy działać natychmiast — odparła pani de Tourville — król się pośpieszył, a my winniśmy mu odwet.
— O, pani — zawołał Lenet — tak mówisz o krwi rozlewie, jak gdybyś była królową Francji.
— Pani ma słuszność — rzekł kapitan gwardji — represja to prawo wojny.
— Bardzo pięknie, ale nie traćmy czasu na próżne frazesy — odezwał się książę de la Rochefoucault, zawsze spokojny i sztywny. — Wieść obleci miasto i za godzinę nie będziemy panami ani wypadków ani namiętności, ani ludzi. Pierwszem staraniem Waszej wysokości winno być zajęcie takiej pozycji, ażeby uznano ją za niezdobytą.
— A więc! — odparła księżna, to staranie składam w twoje ręce, mości książę i tobie powierzam pomszczenie mego honoru, Richon był twoim, od ciebie go otrzymałam i dałeś mi go książę raczej, jako jednego ze swoich przyjaciół, aniżeli ze sług swoich.
— Bądź pani spokojną — odparł książę z ukłonem — będę pamiętał, com winien tobie pani, sobie samemu i temu biednemu nieboszczykowi.
I zbliżywszy się do kapitana gwardji, szeptał mu coś długo, podczas gdy księżna wyszła w towarzystwie pani de Tourville; za nimi udał się Lenet, trąc czoło w rozpaczy.
Wisehrabina była pode drzwiami.
Odzyskawszy zmysły, pierwszym krokiem, jaki powzięła, była chęć powrócenia do pani de Condé; spotkała ją na drodze, ale z twarzą tak surową, że nie śmiała jej zaczepić.
— Mój Boże, mój Boże! Cóż postanowiono! — zawołała trwożliwie wicehrabina, załamując ręce z boleścią.
— Pomścimy się — odparła pani de Tourville majestatycznie.
— Pomścić się! Ale jak? — spytała Klara.
— Pani — odparł Lenet — jeżeli masz jaki wpływ na księżną, użyj go, ażeby pod pozorem represji, nie dopuszczono się jakiej podłości.
Dziwnem przeczuciem wspomnienie Canollesa przedstawiło się nagle w umyśle młodej kobiety.
Usłyszała w sercu swojem jakby głos smutny, mówiący o tym nieobecnym przyjacielu i prześladujący ją coraz gwałtowniej i zapragnęła iść już na schadzkę, gdy spostrzegła, że miała się odbyć dopiero za trzy czy cztery godziny.
Atoli Canolles stawił się u pani de Lalasne, zgodnie z poleceniem wicehrabiny.
Był to dzień urodzin prezydenta i wydawano rodzaj balu i całe towarzystwo znajdowało się w ogrodzie, gdzie na szerokiej murawie bawiono się w serso.
Canolles, nadzwyczaj zręczny i dowcipny, zajmował całe towarzystwo.
Damy śmiały się z niezgrabnych rywali Canollesa i podziwiały jego zręczność; przy każdym nowym rzucie, nagradzały go przeciągłe brawa, chustki powiewały w powietrzu i o mało nie rzucano mu pod nogi kwiatów i bukietów.
Te triumfy nie wyrugowały jednak głównej myśli, trapiącej Canollesa; w miarę zbliżania się oznaczonej godziny, spojrzenie młodzieńca częściej zwracały się na bramę w której miał się ukazać ów, tak gorąco upragniony posłaniec.
Wtem, gdy, spojrzawszy na zegarek winszował sobie, że mu już tak krótko zostawało czekać, jakiś szmer dziwny wszczął się między zgromadzonymi, dotąd tak wesołymi gośćmi.
Canolles spostrzegł, że się dzielono na szepczące grupy, spoglądano nań z wyrazem pożałowania.
To zajęcie się nim zgromadzonych, przypisywał swej zręczności i cieszył się niem prawie, nie domyślając się prawdziwej przyczyny.
Poznał na koniec, że było w tem coś zatrważającego; przybliżył się do jednej z tych grup; osoby składające ją usiłowały się do niego uśmiechać, ale widocznie były pomieszane; inne oddalały się spiesznie.
Potoczył wzrokiem naokoło siebie i widział, jak wszyscy prawie znikali, jak gdyby jaka wieść okropna rozeszła się w zgromadzeniu.
Prezydent Lalasne wzdłuż i wszerz przechadzał się, w najgłębszym smutku. Prezydentowa, trzymając siostrę pod rękę przybliżyła się do Canollesa i rzekła, niby nie do niego:
— Gdybym była jeńcem wojennym, choćby nawet na słowo, dopadłabym teraz konia, dostałabym się do rzeki, dałabym, dwadzieścia, sto dukatów przewoźnikowi i wydobyłabym się...
Canolles spojrzał ze zdziwieniem na dwie kobiety; posunął się, chcąc spytać o objaśnieni, ale znikły jak cienie dając mu znak milczenia.
Jednocześnie, za bramą ogrodu usłyszano, wymówione głośno nazwisko Canollesa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.