Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Gdy się to działo, cośmy w poprzedzającym opisali rozdziale, pani de Cambes nazajutrz po widzeniu się z kochankiem w kościele Karmelitów, udała się do księżnej z postanowieniem wykonania danej baronowi de Canolles obietnicy.
Cale miasto było w poruszeniu, doszły bowiem wieści o nadciągnięciu wojsk królewskich pod Vayres i zarazem o podziwiania godnej obronie Richona, który z pięciuset ludźmi trzykrotnie odparł armję królewską, z dwunastu tysięcy złożoną.
Gdy księżną, jedną z pierwszych doszła ta wiadomość zawołała, klaskając w dłonie w upojeniu radości.
— A czemuż nie mam takich dowódców, jak mój waleczny Richon!
Pani de Cambes objawiała również radość i uwielbienie podwójnie szczęśliwa, przyklaskiwała czynom szanowanego przez nią człowieka, bo pomyślne wieści były dla niej niejako rękojmią dobrego przyjęcia przez księżną prośby którą do niej zanieść miała; wiadomość bowiem o przegranej wywarłaby nieomylnie wpływ bardzo szkodliwy na humor księżnej i na skuteczność prośby.
Lecz księżna zbyt zajęta była radością, aby Klara śmiała odważyć się zatrudniać ją swojem wstawiennictwem zwłaszcza, że szło o posłanie Richonowi posiłków, któreby wyprzedziły połączenie się wojsk pana d’Epernon z armją królewską.
Klara, widząc, że w tym dniu interesy polityczne górują nad wszystkiem, wróciła do swej roli radcy stanu i zostawiła do dnia następnego sprawę Canollesa.
Słówko krótkie, lecz czułe, uwiadomiło lubego więźnia o tej koniecznej zwłoce.
Ta nowa zwłoka była baronowi mniej przykrą, niżby się zdawać mogło. W oczekiwaniu szczęśliwego wypadku jest tyle miłych wzruszeń, ile w samej chwili spełnienia się onego. Canolles czuł w sercu miłość i nie przykrzył się w tem położeniu, które nazywał przedsionkiem szczęścia Klara prosiła go, aby czekał cierpliwie, on zaś oczekiwał prawie z radością.
Nazajutrz o jedenastej, posiłki popłynęły w górę rzeki ale, że bieg wody i wiatr miały przeciw sobie, że przy najsilniejszem użyciu wioseł dotrzeć mogły do miejsca przeznaczenia dopiero nazajutrz.
Kapitan Ravailly, wódz tej wyprawie, miał rozkaz, po drodze wysłać rekonesans pod miasto Braune, należące do królowej, a w którem wiedziano, że naówczas nie miało komendanta.
Ranek zeszedł księżnej na doglądaniu szczegółów wyprawy i wsiadaniu na statki. Popołudniowe godziny przeznaczone były na wielką radę, nad środkami przeszkodzenia połączeniu się pana d‘Epernon z marszałkiem de la Meilleraie, a przynajmniej nad opóźnieniem tego połączenia, dopóki posiłki posłane Richonowi nie wejdą do twierdzy.
Klara więc raz jeszcze zmuszoną była czekać do dnia następnego, ale około czwartej z południa zręcznie uchwyciła sposobność, gdy Canolles przechodził pod jej oknami dała mu znak tak pełen wdzięku, wyrażający tyle miłości i żalu, że Canolles czuł się prawdziwie szczęśliwym z przyczyny owego przymusowego oczekiwania.
Jednakże wieczorem, aby się zabezpieczyć od dłuższej zwłoki i aby siebie samą zmusić do uczynienia księżnej wyznania, które ją w kłopotliwem stawiało położeniu, Klara prosiła o posłuchanie tajemne na dzień jutrzejszy, co, jak się domyśleć można, nie trudno udzielone jej zostało.
O naznaczonej więc godzinie, udała się do księżnej; znalazła ją samą i powitaną została najwdzięczniejszym uśmiechem.
— A cóż, moja mała — zapytała księżna — cóż to tak ważnego masz mi do udzielenia, żeś aż tajemnego żądała posłuchania, kiedy wiesz dobrze, że każdego dnia i o każdej porze, gotowa jestem słuchać i widzieć moich przyjaciół.
— Oto — odpowiedziała wicehrabina — wpośród pomyślności, słusznie uśmiechających się tobie, pani, przyszłam cię prosić, abyś zwróciła łaskawe spojrzenie na najwierniejszą ze sług' swoich, której się także trochę szczęścia należy.
— O, bezwątpienia, moja dobra Klaro, bądź pewna, że nigdy pomyślność, jaką ci Bóg zsyła nie dorówna tej, jakiej ci życzę. Mów więc, jakiej żądasz łaski, a jeżeli to możności mojej nie przechodzi, rachuj na nią, jak gdyby ci już była wyświadczoną.
— Wiesz księżno, pani, że jestem wdową, wolną i niezależną; ta niezależność jednak więcej mi cięży, jak niewola i chciałabym ten stan smutny i samotny zmienić na lepszy — wyrzekła Klara nieśmiało.
— To się ma rozumieć — zawołała, śmiejąc się księżna — że chcesz iść za mąż? Czy nie tak, moja mała?
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedziała Klara, cała zarumieniona.
— Niechże i tak będzie, to już moja rzecz.
Klara uczyniła poruszenie.
— Badźże spokojną, będziemy się starali zadosyć uczynić twojej chęci i dumie; potrzeba ci księcia, wicehrabino, poszukamy go pomiędzy naszemi wiernemi.
— Wasza książęca mość zbyt się chcesz trudzić, ja wcale nie myślałam zadać jej tyle pracy.
— Ale ja tak chcę, bo czuję, żem powinna szczęściem odpłacić ci dług, jaki na mnie wkłada twoje poświęcenie jednakże spodziewam się, że zechcesz poczekać do końca tej wojny?
— Chciałabym, pani, jak można najmniej czekać — rzekła Klara z uśmiechem.
— Mówisz tak, jakbyś już miała pod ręką tego męża któregoś zdawała się żądać odemnie?
— Bo też w rzeczy samej jest tak, jak Wasza książęca mość powiedziałaś.
— Doprawdy? Któż jest tym szczęśliwym śmiertelnikiem? Mów śmiało, nie lękaj się.
— A, pani — mówiła Klara — przebacz mi, nie wiem czemu, ale drżę cała.
Księżna uśmiechając się, wzięła rękę Klary i przyciągnęła ją ku sobie.
— Dziecko jesteś — rzekła.
A potem wpatrując się w mą w sposób podwajający zmieszanie wicehrabinej.
— Znam go? — spytała.
— Zdaje mi się, żeś go Wasza książęca mość widziała kilka razy.
— Nie potrzebuję się pytać, czy młody?
— Dwadzieścia osiem lat.
— Czy dobrze urodzony?
— Jest szlachcicem.
— Czy waleczny?
— Opinja jego ustalona.
— Czy bogaty?
— Ależ ja nią jestem.
— Tak jest, moja mała, jesteś bogatą i to nie wyszło z naszej pamięci. Jesteś najbogatszym panem w naszej parafji i z rozkoszą powtarzamy, że w prowadzonej przez nas wojnie, luidory pani de Cambes i srebrne talary jej włościan, nieraz wybawiły nas z kłopotu.
— Wasza książęca mość zaszczyt mi czynisz, wspominając o mojem dla niej poświęceniu.
— No, dobrze, zrobimy go pułkownikiem naszej armji jeżeli jest kapitanem, a generałem, jeżeli jest pułkownikiem, bo spodziewam się, że jest w liczbie naszych wiernych?
— Znajdował się w Lens — odpowiedziała Klara, z całą przebiegłością, jakiej od pewnego czasu nauczyła się w sprawach dyplomatycznych.
— To wybornie! przystaje mi tylko dowiedzieć się jednej jeszcze rzeczy.
— Jakiej, pani?
— Nazwiska szczęśliwego szlachcica, który już posiada serce, a wkrótce posiadać będzie i rękę najpiękniejszej rycerki mojej armji.
Klara zmuszona do ostateczności, zbierała całą odwagę na wymienienie nazwiska barona de Canolles.
Wtem rozległ się po dziedzińcu nagły tętent galopu, towarzyszący głuchemu szmerowi wielkiej liczby głosów zapowiadającemu ważne nowiny. Księżna, słysząc ten hałas, postąpiła ku oknu.
Posłaniec kurzem i potem oblany, zeskoczył z konia a otoczony zgrają ciekawych, zdawał się udzielać nowin, które coraz więcej smutku rozsiewały.
Księżna, nie mogąc powściągnąć ciekawości, otworzyła okno.
— Pozwólcież mu wejść — zawołała.
Posłaniec wzniósł oczy, poznał księżnę i w dwie minuty potem stanął w pokoju, cały zbryzgany błotem, z roztarganemi włosami i rzekł chrapliwym głosem.
— Przepraszam waszą książęcą mość, że się jej w takim przedstawiam nieładzie, ale przynoszę okropne wieści miasto Vayres poddało się.
Księżna odskoczyła, Klara opuściła ręce; Lenet, który był wszedł za posłańcem, zbladł.
Pięć, czy sześć osób, co, zapomniawszy na chwilę o etykiecie, ciekawością wiedzione, wdarły się do pokojów oniemiało i osłupiało.
— Panie Ravailly — odezwał się Lenet, bo posłańcem był znajomy nam kapitan — powtórz to, coś powiedział bo uszom moim nie mogę dać wiary.
— Powtarzam więc, pani, miasto Vayres kapitulowało.
— Kapitulowało! — krzyknęła księżna — a posiłki przez ciebie prowadzone?
— Nadeszły zapóźno, pani! Richon poddał się właśnie gdyśmy nadciągali.
— Richon się poddał! — zawołała księżna. — Nikczemnik!
Te słowa księżnej, dreszczem obecnych przejęły, jednakże wszyscy milczeli, wyjąwszy jednego Leneta.
— Pani — rzekł surowo i bez żadnego względu na dumę księżnej de Condé — nie chciej zapominać, że honor jego jest w ręku książąt, jak życie w ręku Boga. Nie nazywaj nikczemnikiem najwaleczniejszego ze sług swoich bo jeśli tak będziesz postępowała, opuszczą cię najwierniejsi, widząc, jak obchodzisz się z im równymi i zostaniesz sama, opuszczona i przeklęta.
— Mości panie... — zawołała księżna dumnie.
— Pani — mówił dalej Lenet — powtarzam Waszej książęcej mości, że Richon nie jest nikczemnym, za niego ręczę moją głową i że kiedy on poddał się, widać, nie mógł zrobić inaczej.
Księżna, blada od gniewu, tylko co już nie plusnęła w oczy Lenetowi jednej z arystokratycznych niedorzeczności, w których zwykle pycha tłumiła głos rozsądku; ale na widok wszystkich twarzy odwracających się od niej i wszystkich oczu, unikających jej spojrzenia, na widok Leneta z wzniesionem czołem i pana Ravailly przygniecionego ciężarem smutku, zrozumiała nakoniec, że tem postępowaniem zgubić się może, wezwała więc na ratunek zwyczajnego swego argumentu:
— Jestem najnieszczęśliwszą — wołała, wszystko razem mnie opuszcza, los i przyjaciele!... A! moje dziecię, moje biedne dziecię, zginiesz jak twój ojciec!
Głos kobiecej słabości i boleści macierzyńskiej, znajdzie zawsze w sercach ludzkich odpowiadającą mu strunę; chociaż komedja ta tylokrotnie powtarzana z licznem powodzeniem, jeszcze i ten raz dobrze się księżnej udała.
Tymczasem Lenet wywiadywał się szczegółów kapitulacji; wreszcie zawołał:
— Wiedziałem ja o tem dobrze.
— O czem pan wiedziałeś? — zapytała księżna.
— Że Richon nie jest nikczemnym.
— Jakież są tego dowody?
— Bronił się dwa dni i dwie noce i byłby się dał zagrzebać w gruzach miasta, gdyby kompan ja nowozaciężnych nie podniosła buntu.
— Powinien był raczej umrzeć, a nie poddać się.
— E!... pani, czyż się to wtenczas umiera, kiedy się chce umrzeć? — rzekł Lenet, a obracając się do kapitana, spytał — przynajmniej wolność i bezpieczeństwo osobiste zastrzegł warunkami kapitulacji?
— Lękam się, że nie — odpowiedział Ravailly. Mówiono mi że nie on, lecz jakiś porucznik traktował o warunki poddania, może więc w tem wszystkiem być zdrada i Richon mógł zostać wydany.
— Tak, tak, niewątpliwie zdradzony, wydany, tak, niezawodnie, ja znam Richona, wiem, że nietylko nie jest nikczemnym, ale nawet niezdolnym ulec słabości. A, pani! — mówił dalej Lenet, obracając się do księżnej — zdradzony! wydany! czy słyszysz pani? Należy ci jak najśpieszniej zająć się jego losem. Kiedy umowa zawartą została przez jakiegoś porucznika, jak powiadasz, panie Ravailly, wielkie nieszczęście wisi nad głową biednego Richona. Pisz pani, pisz błagam cię, co najprędzej.
— Ja? — powiedziała cierpko księżna — ja mam pisać? Na co?
— Aby go ocalić.
Na co? E, kto poddaje fortecę, ten dobrze pamięta o własnem bezpieczeństwie.
— Ale czy słyszysz pani, że jej się poddał, czy nie uważasz, co mówi kapitan: został zdradzony, sprzedany może, to jakiś porucznik, a nie on, robił układy.
— Cóż się stanie twemu Richonowi?
— Co mu się stanie? Czy już pani i pamięci jesteś pozbawiona i zapomniałaś, jakiego użyliśmy sposobu, aby się dostał do Vayres, czy nie wiesz, że zapomocą blankietu z podpisem pana d‘Epernon? A wszakże to on opierał się armji królewskiej, dowodzonej przez królową i młodego króla, wszakże on pierwszy rozwinął chorągiew powstania? Nie domyślasz się więc pani, że na nim straszny przykład dać zechcą? Na Boga, pisz, pani do pana de la Meilieraie, wyślij gońca, parlamentarza...
— Z jakim poleceniem?
— Aby za jaką bądź cenę, zapobiegł śmierci dzielnego oficera, bo jeśli się nie pośpieszymy... O! znam ja królową... i tak już może posłaniec przybędzie zapóźno.
— Zapóźno! — odezwała się księżna. — Czyż nie mamy zakładników? Jest przecież w Chantilly, w Montrond i tu nawet, kilku oficerów królewskich, a naszych jeńców.
Klara zadrżała z przestrachu.
— Pani, pani! — zawołała — uczyń to, co ci radzi pan Lenet — odwet nie wróci wolności walecznemu Richonowi.
— Nie o wolność tu idzie, ale o życie — powiedział Lenet, z właściwym sobie uporem.
— Niech robią co chcą — mówiła księżna — i ja potrafię zrobić to samo; więzienie za więzienie, rusztowanie za rusztowanie.
Klara wydała okrzyk boleści i upadła do nóg księżnej.
— A, pani! — wołała — Richon jest moim przyjacielem. Wszakże błagam cię o łaskę i tyś mi jej nieodmawiać przyrzekła; otóż błagam cię, pani, użyj wszelkiego starania, całej twej władzy ku ocaleniu Richona!
Klara przed nią klęczała, księżna więc chwyciła sposobność uczynienia na jej prośby tego, co odmówiła radom nieco zaostrym pana Lenet. Zbliżyła się do stołu i napisała do pana de la Meilieraie, proponując oddać w zamian za Richona jednego z oficerów będących u niej w niewoli, zostawiając wybór woli królowej.
Gdy list był gotów, Ravailly, lubo cierpiący z dawniej odniesionej rany i zmordowany świeżo podjętym trudem, ofiarował się jechać natychmiast, aby mu tylko podano konia świeżego.
Księżna oddała mu swą stajnię do wyboru i kapitan ruszył w drogę, zachęcany do pośpiechu okrzykami pospólstwa, napominaniem Leneta i prośbą Klary.
Wkrótce usłyszano zgiełk ludu, gromadzącego się przed mieszkaniem księżnej, któremu Ravailly opowiedział cel swojej podróży; lud krzyczał z uniesieniem:
— Księżna, księżna i książę d Enghien!
Księżna, utrudzona i znudzona tem codziennem wywoływaniem, mającem większe do rozkazu aniżeli do hołdu podobieństwa; ale, jak to zwykle bywa, uparło się ono tak silnie, że wkrótce wołanie zamieniało się w burzliwe i okropne wrzaski.
— Dalej!... — rzekła księżna, biorąc syna za rękę — dalej; niewolnicy, bądźmy posłuszni!
I, uzbroiwszy twarz wdzięcznym uśmiechem, ukazała się na balkonie i kłaniała ludowi, którego była zarazem królową i niewolnicą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.