Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Księżyc zaczął już wschodzić, kiedy wicehrabia w towarzystwie swego wiernego Pompéea wyjechał z oberży pod „Złotem cielęciem“ puścił się drogą paryską.
Prawie przez kwadrans wicehrabia pogrążony był w dumaniach. Przez ten czas ujechał blisko półtorej mili.
Nakoniec obrócił się do masztalerza, jadącego za nim w odległości trzech kroków, i zapytał:
— Pompée nie znalazłeś też przypadkiem mojej rękawiczki z prawej ręki?
— Nie, panie.
— A co tam poprawiasz przy tłomoczku?...
— Patrzę, czy dobrze przywiązany i przyciągam rzemienie, ażeby złoto nie dźwięczało; dźwięk złota zwabia nieprzyjemne znajomości, szczególniej w nocy.
— Bardzo dobrze robisz, Pompée cieszę się mocno z twej staranności i rozsądku.
— Są to zupełnie naturalne przymioty w starym żołnierzu, i najzupełniej zgodne z odwagą; jednakowoż, nie biorąc odwagi za lekkomyślność, przyznam się, że bardzo żałuję, iż pan Richon nie mógł nam towarzyszyć, przecież dwadzieścia tysięcy liwrów nie są tak łatwe do ustrzeżenia, szczególniej zaś w dzisiejszym burzliwym czasie.
— Mówisz bardzo rozsądnie Pompée — odpowiedział wicehrabia — zupełnie zgadzam się na to.
— Ośmielę się nawet dodać — mówił dalej Pompée, widząc, że wicehrabia pochwala jego tchórzostwo — że nierozsądnie czynimy, wystawiając się na niebezpieczeństwo. Pozwól mi odjechać, wicehrabio, i opatrzyć mój muszkiet.
— No i cóż, Pompée?
— Muszkiet w dobrym jest stanie, i źle byłoby z tym, coby ośmielił się nas zatrzymać.
— Oho! co tam takiego?
— Gdzie?
— Przed nami, o sto kroków, ot tu na prawo... w tym kierunku.
— Widzę coś białego.
— Oho!... — rzekł Pompée — coś białego. To pewno lederwerki. Na honor! wielką mam chętkę dostać się tam na lewo, do tego płotu; po wojennemu. Uszańcujmy się więc, wicehrabio.
— Jeśli to tylko w istocie jest tak jak mówisz, niema niebezpieczeństwa; bo lederwerki noszą tylko żołnierze królewscy, a przecież ci nie obdzierają podróżnych.
— Wybacz, panie wicehrabio, lecz mylisz się: wszędzie bowiem opowiadają o niegodziwcach, którzy, osłaniając się mundurem wojsk królewskich, popełniają tysiące sprosności. Niedawno nawet, w Bordeaux, łamano kołem dwóch konnych strzelców, którzy... Zdaje mi się, że poznaję mundur konnych strzelców...
— Konni strzelcy mają mundury niebieskie; tu zaś widać coś białego.
— Tak, lecz oni często kładą na mundury białe bluzy; tak zrobili rozbójnicy, których łamano kołem w Bordeaux... Uho!... Ci jakoś wywijają rękami, grożą; to taka ich taktyka, wicehrabio: zasadzają się na drogach, i zdała, z muszkietem w ręku, przymuszają podróżnego do oddania pieniędzy.
— Ależ, mój drogi Pompée — rzekł wicehrabia, który pomimo obawy zachował przecież przytomność umysłu — jeśli oni zdaleka grożą swym muszkietem, i ty pogroź swoim.
— Tak, lecz oni mnie nie widzą — odrzekł Pompée — moja więc groźba byłaby bezkorzystną.
— Jeśli cię nie widzą, zdaje się, że i groźnymi być ci nie mogą.
— Pan zupełnie nie rozumiesz sztuki wojennej — odpowiedział zadąsany masztelarz. — O! tu powtórzy się to samo, co mi się przytrafiło w Korbji.
— Mam nadzieję, że do tego nie przyjdzie, Pompée, gdyż jak sobie przypominam, pod Korbją raniono cię?
— Tak, tak, i raniono strasznie. Byłem wtenczas z panem de Cambes, nieustraszonym człowiekiem. Jednej nocy zrobiliśmy wycieczkę, aby rozpoznać miejsce, gdzie zamierzono wydać bitwę. W dali spostrzegamy lederwerki. Radzę mu nie narażać się; lecz on się opiera i prosto idzie na nie. Ze złości obracam się tyłem. W tej chwili przeklęta kula... A! wicehrabio, bądźmyż rozsądnymi!
— Dobrze, dobrze, Pompée, będziemy rozsądnymi: zupełnie zgadzam się z tobą. Zdaje mi się jednak, że one się nie poruszają.
— Przewąchali zdobycz. Poczekajmy.
Na szczęście, podróżni nasi niedługo czekali. Po chwili, księżyc wyszedł zpoza czarnej chmury i wspaniale oświecił o pięćdziesiąt kroków od wicehrabiego, dwie czy trzy koszule, schnące na płocie z rozciągnionemi rękawami.
Wicehrabia parsknął od śmiechu i puścił konia galopem. Pompée popędził za mim, wołając:
— Jakie szczęście, żem nie wykonał mej pierwszej myśli!... Chciałem wystrzelić w tę stronę, przez co stałbym się podobnym Don-Kiszotowi. Widzisz, wicehrabio, jak są korzystne, rozsądek i doświadczenie wojenne.
Po silnem wzruszeniu, człowiek uspakaja się zwykle na czas jakiś. Przejechawszy około koszul, co takiego strachu nabawiły Pomoéego, podróżni nasi przebyli dwie mile dosyć snpokojnie. Czas był pogodny, szeroki czarny cień padał od lasu na jedną stronę drogi.
— Wcale nie lubię blasku księżyca — rzekł Pompée. — Kiedv człowiek widziany jest zdaleka, to go łatwo mogą napaść niespodzianie. Zawsze słyszałem od starszych żołnierzy, że jeśli dwóch ludzi szuka jeden drugiego, to księżyc sprzyja tylko jednemu z nich. Jesteśmy w zupełnem świetle, to nierozsądnie, panie wicehrabio.
— A więc, jedźmy w cień.
— Tak, lecz jeśli złodzieje ukryli się na brzegu lasu, to sami rzucimy się w ich paszczę... W czasie marszu, nigdy nie należy zbliżać się do lasu, nie kazawszy go wpierw zwiedzić.
— Na nieszczęście — odrzekł wicehrabia — nie mamy przednich poczt. Czy tak nazywają tych, co rozpoznają drogi i lasy, mój waleczny Pompée?
— Tak samo — mruknął masztalerz. — A! czemuż ten Richon nie pojechał z nami? Bylibyśmy go wysłali naprzód, tworząc sami główmy korpus.
— No i cóż, Pompée, jakże zrobimy? Pozostaniemy w świetle, czy też udamy się w cień?
— Udajmy się w cień, panie wicehrabio; sądzę, uczynimy najrozsądniej.
— No, dobrze!
— Czy pan się boisz, panie wicehrabio?
— O nie, kochany Pompée, przysięgam ci!
— Lecz czegóż miałbyś się pan obawiać, kiedy ja tu jestem i czuwam nad tobą; gdybym był sam, nie lękałbym się niczego. Stary żołnierz ani Boga, ani djabła bać się nie powinien; ale pan jesteś towarzyszem, którego trudniej ustrzec, niż skarbu, co go mam w tyle na koniu. To też właśnie ta podwójna odpowiedzialność przestrasza mnie. A!... a! co to tam za czarny cień? Teraz, widać nawet jak się porusza.
— Nie przeczę temu — odrzekł wicehrabia.
— Pojmujesz pan, co to jest być w cieniu — my widzimy nieprzyjaciela, a on nas nie widzi. Patrz pan, ten nędznik muszkiet niesie?
— Tak się zdaje; ale on sam jeden, a nas jest dwóch przecie.
— Panie wicehrabio, ci co chodzą sami, są najstraszniejsi. Samotność okazuje niezmienność i moc charakteru. Sławny baron des Adrets chodził zawsze sam... Aj! zdaje mi się, że celuje do nas... Schyl się wicehrabio, bo zaraz strzeli.
— Co ci się zdaje Pompée; on tylko przełożył muszkiet z jednego ramienia na drugie.
— Nic nie szkodzi; przeczekajmy wystrzał, schyliwszy się; to już taki zwyczaj na wojnie.
— Przecież widzisz, że nie strzela.
— Nic strzela — rzekł Pompée, podnosząc głowę. Dobrze! Pewnie przeląkł się naszych śmiałych postaci. Aha! on się boi! pozwól mi pan pierwej samemu pomówić z nim, a potem pan zaczniesz: tylko grubym głosem.
Cień przybliżał się ciągle.
Pompeée głośno zawołał:
— Hej, przyjacielu! coś ty za jeden.
Cień widocznie przelękniony, zatrzymał się.
— Teraz na pana kolej krzyczenia!... — rzekł Pompée.
— A to na co?... — spytał wicehrabia. Nieborak i tak już drży cały.
— A! on się boi! — zawołał Pompée, i rzucił się naprzód z karabinem w ręku.
— Laski! panie — wołał nieznajomy, padając na kolana. Łaski! jestem biedny handlarz, już od tygodnia nie sprzedałem ani jednej chustki i nie mam przy sobie ani szeląga.
To, co Pompée wziął za muszkiet, był łokieć którym biedak ten mierzył towary.
— Dowiedz się mój przyjacielu — rzekł z powagą Pompée — że nie jesteśmy rabusie, lecz rycerze i podróżujemy w nocy dlatego, że się niczego nie boimy. Ruszaj swoją drogą, jesteś wolny.
— Zaczekaj, mój przyjacielu — dodał wicehrabia łagodnym głosem — oto masz pół pistola za przestrach, któregośmy cię nabawili i idź z Bogiem!
I wicehrabia, białą, małą rączką, podał pół pistola biednemu handlarzowi, który oddalił się, dziękując niebu za to szczęśliwe spotkanie.
— Źle zrobiłeś, panie wicehrabio, bardzo źle — rzekł Pompée po upływie kilkunastu minut.
— A to dlaczego?
— Dając temu człowiekowi pół pistola. Nigdy w nocy nie trzeba pokazywać, że są pieniądze. Czy przypominasz pan sobie: tchórz ten przedewszystkiem powiedział, że nie ma przy sobie ani szeląga?
— To prawda, pamiętam — odrzekł wicehrabia z uśmiechem — lecz jak sam mówiłeś, jest to tchórz; my zaś przeciwnie, jesteśmy wojskowi i niczego się nie boimy.
— Między bać się, a być ostrożnym, tak wielka jest różnica, jak między bojaźnią a rozsądkiem. Powtarzam więc, że nierozsądnie jest pokazywać nieznajomemu, napotkanemu na trakcie, że mamy złoto.
— Lecz kiedy ten nieznajomy jest sam i bezbronny?
— Ale należeć może do uzbrojonej bandy, może być szpiegiem, wysłanym dla rozpoznania miejscowości; może powrócić z całą gromadą, a cóż potrafi zrobić dwóch ludzi, jakkolwiekby byli odważni, przeciwko całej bandzie?
Tym razem, wicehrabia uznał słusznym wyrzut Pompéego, albo raczej, chcąc uwolnić się od dłuższej gadaniny przyznał mu słuszność.
W tym czasie przybyli na brzeg rzeczki Saye, w bliskości Saint-Genés.
Na rzece nie było mostu; trzeba ją więc było przebyć w bród.
Przy tej okoliczności, Pompée wyłożył wicehrabiemu uczoną teorję przeprawy rzek; ale, że teorja nie zastąpi mostu, należało więc przebyć ją jak było można.
Na szczęście, rzeka nie była głęboka; takowa okoliczność przekonała wicehrabiego, że przeszkody, na które patrzymy z daleka i wnocy, nie wydają się nam tak strasznemi z bliska.
Wicehrabia zaczynał się już zupełnie uspakajać, tembardziej, że wkrótce dzień miał zajaśnieć, gdy nagle podróżni nasi zatrzymali się, przejechawszy pół lasu, okrążającego Martas; wyraźnie bowiem słyszeli za sobą tętent kilku koni.
Zaraz też własne ich konie popodnosiły głowy, jeden z nich zarżał.
— Na ten raz — powiedział Pompée stłumionym głosem, porywając za cugle konia wicehrabiego — na ten raz, spodziewam się, że pan posłuchasz mnie i pozwolisz działać staremu, doświadczonemu żołnierzowi. Słyszę tętent konnego oddziału, ścigają nas. To niezawodnie banda tego fałszywego handlarza! A co!... czy nie mówiłem ci, panie wicehrabio, żeś postąpił nierozsądnie!... Teraz nic tu nie pomoże męstwo, ocalmy życie i pieniądze. Ucieczka jest częstokroć jednym środkiem dla zwycięstwa...
— A więc uciekajmy czemprędzej — rzekł wicehrabia, drżąc cały.
Pompée wsparł ostrogami swego deresza, który puścił się w cwał, a za nim, naśladując zapał towarzysza, popędził barbaryjski koń wicehrabiego; kopyta ich grzmiały po bruku, pozostawiając za sobą iskry wytryskające.
Pędzili tak z pół godziny; jednak dwom uciekającym zdawało się, że nieprzyjaciele ich zamiast się oddalać, coraz bardziej się zbliżają.
Nagle, rozległ się w ciemności jakiś głos, który pomieszany ze świstem wiatru, sprawianego szybką jazdą dwóch podróżnych, zdał się złowieszczą groźbą duchów nocnych.
Na ten głos, siwe włosy Pompéego najeżyły się na głowie.
— Oni krzyczą: zatrzymajcie się!... — mruczał — oni krzyczą: zatrzymajcie się!
— No! jak myślisz! możeby lepiej było zatrzymać się?... spytał wicehrabia.
— Owszem, przeciwnie!... — zawołał Pompée. Pędźmy jeszcze dwa razy prędzej, jeśli można. Naprzód! naprzód!
— Tak, tak, naprzód!... — krzyczał wicehrabia, równie przestraszony, jak jego obrońca.
— Zbliżają się! zbliżają!... — mówił Pompée — czy nie słyszysz, panie wicehrabio?
— Niestety! słyszę.
— Więcej ich jest, niż trzydziestu. Masz tobie! Znowu na nas wołają. Zginęliśmy.
— Zamęczmy konie jeśli tego potrzeba — rzekł wicehrabia ledwie żywy.
— Wicehrabio! wicehrabio!... — wołał głos — zatrzymaj się! zatrzymaj się! Zaczekaj i ty stary durniu!
— A! oni nas znają, wiedzą, że wieziemy pieniądze dla księżnej, wiedzą, że mamy udział w spisku; będą nas żywcem łamać kołem.
— Zatrzymajcie się! zatrzymajcie się! — nie przestawał wołać głos.
— Krzyczą, żebyśmy się zatrzymali — rzekł Pompée — na przedzie mają wspólników; jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron!
— A jeśli rzucimy się w bok, w pole, przebiegną obok nas, niedostrzegłszy.
— Doskonała myśl — rzekł Pompée. No, dalej w bok!
Obaj jeźdźcy zwrócili konie na lewo. Rumak wicehrabiego zręcznie prowadzony, przeskoczył rów; lecz ciężki koń Pompego zamiast naśladować pierwszego, stanął tylko na krawędzi rowu; ziemia nie wytrzymała jego ciężaru, zapadła się i koń stoczył się do rowu, pociągając za sobą jeźdźca, który przestraszony upadkiem, rozpaczliwie wrzeszczeć począł.
Wicehrabia ubiegł już z pięćdziesiąt kroków; lecz usłyszawszy jęki swego sługi, pomimo, że sam był bardzo przelękniony, zwrócił konia, by pospieszyć na pomoc towarzyszowi.
— Litości!... — krzyczał Pompée. — Poddaję się, należę do wicehrabiego de Cambes.
Głośny śmiech odpowiedział na te żałosne jęki; wicehrabia hrabia zbliżywszy się do miejsca wypadku, ujrzał swego odważnego masztalerza, całującego strzemię zwycięzcy, który starał się uspokoić go, łagodnym, od śmiechu stłumionym głosem.
— Pan baron de Canolles!... — zawołał wicehrabia.
— Tak! ten sam. Ale to nie pięknie, wicehrabio, uciekać przed ludźmi, którzy cię szukają.
— Pan baron de Canolles!... — powtórzył Pompée, wątpiąc jeszcze o swem szczęściu. — Pan baron de Canolles i pan Castorin.
— Tak jest, ci sami, panie Pompée — odrzekł Castorin, podnosząc się na strzemionach i patrząc przez ramię swego pana, od śmiechu pokładającego się na siodle. — Ale co tam robisz w rowie?
— Ot, widzisz pan! — odpowiedział Pompée. Koń mój potknął się właśnie w chwili, kiedy biorąc was za nieprzyjaciół, chciałem się oszańcować, by sobie zapewnić silną obronę!
Poczem wstawszy i otrząsnąwszy się, Pompe dodał:
— Parnie wicehrabio, to pan baron de Canolles!
— Jak to! pan tu!... — spytał wicehrabia z radością, która mimowolnie przebijała się w jego głosie.
— Na honor, tak! ja sam!... — odrzekł baron, nie spuszczając oczów z wicehrabiego, co nam się łatwo da wyjaśnić, przypomniawszy znalezioną w oberży przez barona rękawiczkę. — Śmiertelnie się nudziłem — mówił dalej — sam zostawszy, bo i Richon odjechał, ograwszy mnie pierwej; byłbym się prawie na śmierć zanudził, gdybym jak na szczęście nie dowiedział się, żeś pan pojechał traktem paryskim; a że i ja mam w Paryżu interesy, wyjechałem co tchu, abym cię jeszcze mógł dogonić i mieć tak miłego towarzysza podróży. Bo, do kroćset djabłów! nie lubię samotności. Wcale nie sądziłem, że tak się zmęczę. Niech djabli porwą! doskonale jeździsz konno, wicehrabio.
Wicehrabia uśmiechnął się i wybąkał kilka niezrozumiałych wyrazów.
— Castorin!... — zawołał Canolles — pomóż panu Pompéemu, który i przy pomocy ledwie wgramolił się na siodło.
— A teraz, dalej w drogę — rzekł wicehrabia.
— Jeszcze chwilkę — powiedział zmieszany Pompe — chwilkę, panie wicehrabio; gdyż zdaje mi się, że mi czegoś brakuje.
— Tak, tak — odrzekł wicehrabia — brakuje ci tłomoczka.
— A! mój Boże!... wyjąkał Pompée, udając wielce zdziwionego.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał wicehrabia — miałżebyś go zgubić?
— Czy czasem nie ten?... — spytał Castorin podnosząc tłomoczek z wysileniem.
— Ten sam! ten sam!... — zawołał wicehrabia.
— On nie winien temu — rzekł Canolles, chcąc pozyskać przyjaźń starego sługi — podczas upadku rzemienie zerwały się i tłomoczek spadł.
— Rzemienie nie pękły, lecz są oberżnięte — rzekł Castorin — patrz pan!
— Oho! panie Pompée — spytał Canolles — co to ma znaczyć?
— To znaczy — odpowiedział wicehrabia surowym tonem, — że Pompée, obawiając się ścigania złodziei, zręcznie oderżnął rzemienie, aby przez to uniknąć odpowiedzialności kasjera. Hej! Pompée, jak się nazywa po wojennemu ten wybieg?
Pompée tłomaczył się, że nieostrożnem wyjęciem myśliwskiego noża, niechcący mógł przeciąć rzemienie; ale nie mogąc dać na to dostatecznego objaśnienia, wzbudził w wicehrabim podejrzenie, jakoby dla własnego bezpieczeństwa, chciał poświęcić tłomoczek.
Canolles nie był tyle surowym.
— Dobrze! dobrze!... — rzekł — podobne wypadki często się zdarzają; teraz przywiąż go lepiej. A ty, Castorin, pomóż. Masz słuszność, panie Pompée, bojąc się złodziei; worek ciężki, niktby nim nie pogardził.
— Nie żartuj pan — rzekł Pompée ze drżeniem — każdy żart w nocy jest dwuznaczny.
— Masz słuszność, Pompée, zupełną słuszność — mówił dalej Canolles — dlatego też chcę towarzyszyć tobie i panu wicehrabiemu; pomoc dwóch ludzi nie będzie zbyteczną.
— Naturalnie, że nie!... — zawołał Pompće — im nas więcej, tem bezpieczniej.
— A ty panie wicehrabio, co sądzisz o moim projekcie?... — spytał Canolles, widząc, że wicehrabia nie z takim zapałem, jak Pompée, przyjmuje jego ofiarę..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.