Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

— Jakto, pan jesteś zamaskowany?... — spytał z zadziwieniem i złością nowoprzybyły, człowiek otyły, około pięćdziesięciu ośmiu lat mieć mogący, z oczyma srogiemi i nieruchomemi, jak oczy drapieżnych ptaków, z siwawemi wąsami i hiszpańską bródką. Nieznajomy ten nie miał maski, lecz włosy i twarz o ile mógł najstaranniej chował pod obszerne skrzydła, galonami okrytego kapelusza; ciało zaś jego i ubiór ginęły pod licznemi fałdami niebieskiego płaszcza.
Cauvignac przypatrzywszy mu się zbliska, nie mógł ukryć swego zadziwienia, i pomimowolnie zdradził je szybkiem poruszeniem.
— Co panu jest?... — spytał nieznajomy w niebieskim płaszczu.
— Nic panie... o mało co nie straciłem równowagi. Lecz zdaje mi się, żeś pan raczył mię o coś pytać; cóżeś do mnie mówił?
— Pytam się, dlaczego włożyłeś pan maskę?
— Szczere pańskie pytanie — rzekł Cauvignac — i ja też odpowiem na nie z równą szczerością; zamaskowałem się dlatego, żebyś pan nie mógł widzieć mej twarzy.
— Więc ją znam?
— Nie sądzę; lecz gdybyś ją raz tylko zobaczył, mógłbyś później poznać, co podług mego zdania, zupełnie jest bezużytecznem.
— Tak, lecz wtenczas, kiedy moja szczerość nic mi zaszkodzić nie może.
— Szczerość pańska odsłania — nawet cudze tajemnice?
— Tak, lecz wtenczas kiedy podobne odkrycie może mi przynieść jakąś korzyść.
— Szczególnem się pan zajmujesz rzemiosłem.
— Cóż! każdy robi co może, mój panie. Byłem z kolei adwokatem, żołnierzem i partyzantem; widzisz pan, żem wszystkiego próbował.
— A czemże psan jesteś teraz?
— Pańskim najuniżeńszym sługą — odrzekł młody człowiek, kłaniając się z wymuszonem uszanowaniem.
— Czy masz pan list wiadomy?
— A pan, masz obiecany blankiet?
— Oto jest.
— Czy pan chcesz uczynić zamianę?
— Racz pan chwilkę zaczekać jeszcze — rzekł rycerz w niebieskim płaszczu. Rozmowa z panem sprawia mi wielką przyjemność, nie chciałbym jej tak prędko przerywać.
— Owszem, panie! rozmowa moja i ja sam jesteśmy na jego usługi. A więc rozmawiajmy, jeśli panu to sprawia przyjemność.
— Może pan chcesz, żebym wsiadł do jego łódki, lub może też raczysz przejść do mojej? Ponieważ zaś jedna zostanie próżną, będziemy mogli wsadzić do niej naszych przewoźników i kazać im się oddalić!
Niema potrzeby; pan władasz zapewne jakim obcym językiem?
— Mówię po hiszpańsku.
— I ja także. Mówmy więc po hiszpańsku, jeśli ten język panu się podoba.
— Doskonale!... — rzekł tym umówionym językiem rycerz w niebieskim płaszczu. A więc, jaka przyczyna — mówił dalej tenże — skłoniła pana do odkrycia księciu d‘Epernon niewiary pewnej damy?
— Chciałem wyświadczyć usługę temu zacnemu panu, zjednać sobie względy jego.
— Czy pan masz jaką urazę do panny de Lartigues?
— Ja! przeciwnie, muszę nawet wyznać, że jej wiele winien jestem, i byłbym w rozpaczy, gdyby się jej jakie nieszczęście przytrafić miało.
— A więc pan jesteś nieprzyjacielem barona de Canolles?
— Nigdy go nie widziałem i znam go tylko z nazwiska; muszę jednak wyznać, żem wiele słyszał o uprzejmości i odwadze tego szlachcica.
— A więc do tego postępowania żadna pana nie zmusza uraza?
— Nie! Bo gdybym miał jaką urazę do barona de Canolles, tobym go poprosił, żeby się ze mną strzelał lub rąbał; on zaś jest tak grzecznym, że nigdy nie odmawia wezwaniu podobnego rodzaju.
— A więc muszę wierzyć temu, coś pan powiedział?
— Sądzę, że nic lepszego nie możesz pan uczynić.
— Dobrze! czy masz pan list, będący dowodem niewiary panny de Lartigues?
— Oto jest! Lecz pozwolisz pan bez wyrzutu uczynić tu wzmiankę, że już po raz drugi go panu pokazuję.
Stary szlachcic rzucił zdała spojrzenie pełne smutku, na cienki papier, przez który widzieć można było przebijające czarne litery.
Młodzieniec rozwinął powoli list.
— Wszak pan poznajesz pismo?
— Tak, poznaję.
— A więc daj mi pan blankiet, a zaraz list mieć będziesz.
— Poczekaj pan. Jeszcze jedno pytanie.
— Słucham.
Tu młodzieniec spokojnie złożył list i schował do kieszeni.
— Takim sposobem dostałeś pan ten bilecik?
— Zaraz powiem panu.
— Słucham.
— Pan wiesz zapewne, że rozrzutny zarząd księcia d‘Epernon zrodził mu wiele kłopotów w Guyennie.
— Wiem, cóż dalej?
— Pan wiesz także bezwątpienia, że zarząd sknerczv kardynała Mazarini, narobił mu wiele kłopotów w stolicy?
— Jakąż z tem ma styczność kardynał Mazarini i książę d‘Epernon?
— Poczekaj pan: z tych dwóch przeciwnych zarządów wynikło coś bardzo podobnego do ogólnej wojny, w której każdy udział przyjmuje. Teraz, Mazarini prowadzi wojnę za królową, książę d‘Epennon za króla: koadjutor, za pana de Beaufort; pan de Larochefoucault za panią de Longueville; książę Orleński za pannę Soyon; Parlament za naród; nakoniec, księcia de Condé prowadzącego wojnę za Francję, wsadzono do więzienia. Ponieważ ja nicbym nie zyskał, bijąc się za królowę, króla, koadjutora, Beauforta, panią de Montbazon, panią Longueville, pannę de Soyon, lub też za naród i za Francję, przyszła mi więc myśl nie przystawać do żadnego z tych stronnictw, lecz trzymać się tego, do którego poczuję pociąg chwilowy. Mojem więc zadaniem jest: wszystkiego używać stosownie. Co pan powiesz na tę myśl moją?
— Jest dowcipna.
— Otóż wskutek tego zebrałem armję. Patrz pan: stoi uszykowana na brzegach Dordogne.
— Pięciu ludzi!... Nieźle!
— Mam więcej od pana o jednego człowieka; wcale więc nie masz powodu pogardzać moją armją.
— Ale bardzo źle ubrani — dodał gniewnie stary szlachcic, gotów wszystkiemu przyganiać.
— Prawda — odpowiedział młodzieniec — że oni są bardzo podobnymi do towarzyszów Falstaffa.. Falstaff, jest to angielski dżentelmen, mój przyjaciel... Lecz dziś wieczór, będą już mieli nowe ubrania, i jeśli spotkasz ich pan jutro przekonasz się, że istotnie są to piękni chłopcy.
— Co mnie do pańskich ludzi; mów pan o sobie.
— A więc dobrze! Prowadzę wojnę jedynie dla siebie: spotkaliśmy poborcę podatków, który jeździł ze wsi do wsi w celu napełnienia worka Jego Królewskiej Mości; dopóki jeszcze zbierał pieniądze, nic mu złego nie czyniliśmy, przyznam się nawet, że widząc coraz bardziej grubiejący worek, chciałem przystać do stronnictwa króla. Lecz rozmaite wypadki djablo powikłały sprawę: ogólna nienawiść dla kardynała Mazarini, ciągłe skargi ze wszech stron na księcia d‘Epernon rozchodzące się, zniewoliły nas nieco się namyśleć. Pomyśleliśmy, że wiele dobrego musi być w stronnictwie książąt, i na honor! przyłączyliśmy się do takowego z całym zapałem; poborca właśnie kończył wydane sobie polecenie w tym małym domku, który pan widzisz, ot tam... kryjący się między topolami, i dębami.
— W domku Nanony!... — pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu — tak, widzę go.
— Czatowaliśmy na niego aż wyjdzie, a potem udawszy się za nim, przeprawiliśmy się razem przez Dordogne. Niedaleko Saint-Michel, gdyśmy już wyjechali na środek rzeki, oznajmiłem mu o naszej przemianie politycznej prosząc go, jak z największą grzecznością o oddanie nam zebranych przez niego pieniędzy. Czy uwierzysz, łaskawy panie, że odmówił? Wtedy moi towarzysze zrewidowali go, a ponieważ krzyczał jak warjat, porucznik więc mój, człowiek pełen wynalazków, patrz pan... oto ten, w czerwonym płaszczu, co trzyma mego konia, on to więc zauważył, że woda nie przypuszczając powietrza, nie przepuszcza także głosu; ja, jako lekarz, pojąłem ten fizyczny pewnik, pochwalając go. Ten co nam podał tę zbawienną radę, zanurzył głowę poborcy w wodzie, nie więcej jak na jedną stopę; w samej rzeczy, poborca przestał krzyczeć, albo raczej, myśmy jego krzyków nie słyszeli. Wtedy, w imieniu książąt, zebraliśmy wszystkie pieniądze, i całą znajdującą się przy nim korespondencję. Pieniądze oddałem moim żołnierzom, którzy, jakieś pan sprawiedliwie powiedział, koniecznie potrzebują nowych mundurów; ja zaś zatrzymałem sobie papiery, a między innemu ten list. Zdaje się, że poczciwy poborca służył pannie de Lartigues za miłosnego posłannika.
— W istocie — pomruknął rycerz w niebieskim płaszczu — jeśli się nie mylę, był on bardzo przywiązany do Nanony. A cóż się stało z tym nędznikiem?
— A, przekonasz się pan, żeśmy doskonale uczynili, zmaczawszy w wodzie tego, jak pan nazywasz, nędznika, inaczej, byłby on cały świat przeciwko nam podburzył; wystaw pan sobie, że gdyśmy go wyciągnęli z rzeki, już nie żył, chociaż nie zostawał w wodzie dłużej kwadransa. Umarł widać ze złości.
— To też go pewno z powrotem do wody wpuściliście?
— Ma się rozumieć.
— Lecz jeśli poseł utonął...
— Ja nie mówiłem, że on utonął.
— Nie kłóćmy się o jeden wyraz... No.... A jeśli poseł umarł?
— A, to co innego; umarł najprawidłowiej.
— A więc pan de Canolles nic nie wie, i rozumie się, z własnego natchnienia przyjdzie na schadzkę.
— O, pozwól pan: ja prowadzę wojnę z ludźmi potężnymi, a nie ze zwyczajnymi. Pan de Canolles odebrał kopję listu, który mu naznaczał schadzkę. Ja zaś, sądząc, że tylko autograf mieć może wartość jaką, schowałem go...
— Cóż baron pomyśli, skoro zobaczy nieznajomy charakter pisma?
— Że osoba, zapraszająca go na schadzkę, dla większej ostrożności, poleciła komu innemu napisać bilecik.
Nieznajomy z zadziwieniem spojrzał na Cauvignaca; zdumiewała go podobna bezczelność, lecz zarazem i przytomność umysłu.
Chciał spróbować, czy nie uda mu się zastraszyć tego nieulękłego śmiałka; spytał go więc:
— Jakto! pan nigdy nie pomyślisz o rządzie, o śledztwach?
— O śledztwach?... — powtórzył młodzieniec z uśmiechem — książę d‘Epernon nie ma czasu zajmować się śledztwami; a przytem czy już nie powiedziałem panu, że to wszystko zrobiłem jedynie dla pozyskania jego względów? Książę bardzo byłby niewdzięcznym, gdyby mi takowych odmówił.
— Zupełnie tego nie rozumiem — rzekł stary szlachcic z ironją. Jakto, panu, co się przyznajesz, żeś się przyłączył do stronnictwa książąt, przyszła ta dziwna mysi, służyć księciu d‘Epernon.
— To jednak jest bardzo proste: papiery, zabrane przeze mnie poborcy podatków, wykazały mi całą czystość zamiarów królewskiego stronnictwa; Jego Królewska Mość zupełnie jest usprawiedliwiony w moich oczach, a książę d‘Epernon tysiąc razy więcej ma słuszności od wszystkich swych podwładnych, i widząc, że na stronie królewskiej jest sprawiedliwość, zaraz do niej przeszedłem.
— A to rozbójnik!... — murknął szlachcic, pokręcając siwych wąsów — niech mi tylko wpadnie kiedy w ręce, a niezawodnie wisieć będzie.
— Co pan mówisz?... — spytał Cauvignac, przymrużając pod maską oczy.
— Nic... Teraz jeszcze jedno pytanie: Co pan zrobisz z blankietem, którego żądasz?
— Niech mnie djabli porwą, jeżeli sam wiem; prosiłem o blankiet dla tego, bo to rzecz najdogodniejsza, najelastyczniejsza i najmniej zajmująca miejsca; być może także, że go utracę dla pierwszego lepszego kaprysu; i ot być może, że sam przedstawię go panu w końcu tego tygodnia, jak również, że powróci do pana dopiero za trzy lub cztery miesiące, z kilkunastoma przekazującemi podpisami, jak weksel w obieg puszczony. Lecz w każdym razie bądź pan spokojny, nie użyję go w żadnej takiej sprawie, za którą ja lub pan, mielibyśmy się rumienić. Bo przecież i ja jestem szlachcicem.
— Pan jesteś szlachcicem?
— Tak, nawet starej daty.
— Każę go więc łamać kołem — pomruknął nieznajomy — ot!... na co mu blankiet posłuży.
— No i cóż? Czy raczysz pan dać mi ten blankiet? — spytał Cauvignac.
— Cóż robić!... muszę dać — odpowiedział stary.
— Ja pana nie zmuszam, proponuje tylko zamianę: nie chcesz dać mi blankietu, ja nie dam listu.
— Gdzież list?
— A gdzie blankiet?
I Cauvignac jedną ręką podawał list, gdy tymczasem drugą odwodził kurek pistoletu.
— Schowaj pan broń swoją — rzekł nieznajomy, rozrzucając fałdy swego płaszcza — ja mam także pistolety, również przygotowane. Postąpmy lepiej zgodnie, i... oto blankiet.
— Oto list.
Zamiana papierów odbyła się uczciwie, w milczeniu; każdy powoli i z uwagą obejrzał otrzymany papier.
— Gdzie pan teraz pojedziesz?... — spytasz Cauvignac.
— Ja muszę popłynąć na prawy brzeg rzeki.
— A ja na lewy — odpwiedział Cauvignac.
— Jakże zrobimy?... Moi ludzie są na tym brzegu, gdzie pan jedziesz, a pańscy tam gdzie ja się udaję.
— Nic łatwiejszego; przyślij pan moich, ludzi w swojej łódce, ja zaś pańskich, w mojej odesłać każę.
— Pan masz bystry i wynalazczy umysł.
— Zrodziłem się na dowódcę armji — rzekł Cauvignac.
— Nawet już nim pan jesteś.
— A!... prawda, zapomniałem o tem.
Nieznajomy kazał przewoźnikowi odwiązać łódkę i skierować się w przeciwną stronę brzegowi, z którego wypłynął.
Cauvignac, spodziewając się tu jakowejś zdrady, podniósł się nieco i śledził odpływającego oczyma, trzymając ciągle pistolet w ręku, gotów dać ognia za byle podejrzanem poruszeniem nieznajomego, lecz starzec nie raczył nawet zwrócić uwagi na tę nieufność, której był przedmiotem; z rzeczywistem, czy też udanem niedbalstwem obrócił się tyłem do młodzieńca, zagłębiając się w czytanie listu.
— Nie zapominaj pan godziny schodzki — krzyknął Cauvignac — dziś wieczór o ósmej godzinie.
Nieznajomy nie odpowiedział, udał nawet, że go nie słyszy.
A!... — pomyślał Cauvignac, gładząc ręką lufę pistoletu — gdybym chciał, mógłbym otworzyć następstwo na urząd gubernatora Guyenny i uśmierzyć wojnę domową!... Lecz jeśli książę d‘Epernon zginie, na cóż przyda się jego blankiet? Jeśli się skończy domowa wojna, z czegóż ja żyć będę? A!... są czasem chwile, w których zdaje mi się, że rozum tracę!... Niech żyje książę d‘Epernono i wojna domowa!... No, przewoźniku, za wiosła i płyń do brzegu; nie trzeba dać czekać temu zacnemu panu na jego świtę.
Po chwili Cauvignac przybył do lewego brzegu Dordogne właśnie wtenczas, kiedy rycerz w niebieskim płaszczu odsyłał Ferguzona z jego pięciu towarzyszami w łódce izońskiego przewoźnika.
Cauvignac chcąc się okazać również punktualnym, rozkazał swemu przewoźnikowi, przewieźć czterech ludzi nieznajomego na brzeg prawy.
Oba oddziały spotkały się wśrodku rzeki, grzecznie się sobie skłoniwszy, potem każdy przybył tam, gdzie oczekiwał dowódca.
Stary szlachcic zniknął ze swoim oddziałem w lasku, ciągnącym się aż do wielkiej drogi, a Cauvignac, na czele swej armji, udał się do Izon.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.