Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Niedaleko Libourne‘u, tego wesołego miasta, co się przegląda w bystrych wodach Dordonji, między Fronsac a Saint-Michel-la-Riviére, znajdowała się niegdyś piękna wieś, której białe mury i czerwone dachy kryły się pod wysokiemi lipami. Droga z Libourine‘u do Saint André-de-Cubzac, ciągnęła się między domami, budowanemi symetrycznie pod linję; oto wszystko, co wędrowiec dojrzałby z wnętrza tych domów. Za niemi, o sto może kroków, płynęła rzeka, której szerokość i bystrość w tem miejscu, zapowiadała bliskie sąsiedztwo morza.
Wojna domowa pozostawiła tu niezatarte ślady, powywracała drzewa, wyludniła domy, te ostatnie, będąc wystawionemi na jej wściekłe zapędy, rozwaliły się pomału, protestując przeciw barbarzyństwu zamieszek wewnętrznych.
Powoli, ziemia, która zdaje się być nato stworzona, by służyć za grób dla wszystkiego, co istniało, pokryła szczątki rozwalonych domów, niegdyś tak ponętnych i tak wesołych...
Nakoniec, na tym sztucznym gruncie wyrosła trawa; i dziś podróżny, idący drogą samotną, widząc na nierównych pagórkach pasące się liczne trzody, nie pomyśli nawet, że pasterz i owce depczą po cmentarzu, na którym wieś cała spoczywa.
Lecz w czasie, o którym mówimy, to jest w miesiącu maju 1650 roku, wieś ta rozwijała się po obudwóch stronach drogi i swój dobrobyt jej tylko zawdzięczała.
Podróżny, z przyjemnością spoglądał... to na wieśniaków, zaprzęgających i odprzęgających konie od pługów, to na rybaków, wyciągających na brzeg sieci, w których rzucała się biała i różowa ryba Dordogne, to wreszcie na kowali, bijących silnie w kowadła, na snop iskier, oświecający całą kuźnię za każdem uderzeniem młota.
Gdyby jednak droga dodała podróżnemu apetytu, bezwątpienia najbardziej podobałby mu się niski i długi dom jednopiętrowy, o pięćset kroków od wsi stojący.
Wychodzące z niego kominem i oknami różnorodne zapachy, wskazywały lepiej, niż złote cielę, wymalowane na tablicy z czerwonej blachy, że to ten jest jednym z tych zakładów gościnnych, którego mieszkańcy gotowi za pewne wynagrodzenie orzeźwić siły podróżnych.
Jednak spytają mnie niektórzy, dlaczego oberża pod „Złotem cielęciem“ była położona o pięćset kroków od wsi, nie zaś pośród domów, stojących po obydwóch stronach drogi?
Oto naprzód: gospodarz, chociaż mieszkał w tym małym kąciku ziemi, był przecież w swojem rzemiośle artystą pierwszego rzędu. Gdyby był zajął miejsce w środku, lub na końcu jednego z dwóch rzędów domów, wieś składających, mógłby łatwo być traktowanym na równi z wiejskiemi garkuchmistrzami, których zmuszony był uważać za swoich towarzyszy, lecz nie za równych sobie;; odosobniając się zaś, zwracał na siebie uwagę znawców, którzy raz zakosztowawszy utworów jego sztuki, mówili jeden drugiemu: „Jak będziesz jechał z Libourne‘u do Saint-André-de-Cubzac, albo z Saint-André-de-Cubzac do Libourne‘u, nie zaniedbaj wstąpić na śniadanie, obiad lub kolację, do oberży pod „Złotem cielęciem“, o pięćset kroków od wsi Matifou“.
I znawcy zatrzymywali się, wyjeżdżali zadowoleni, posyłali innych, a mądry oberżysta ciułał pomału grosze, co jednak nie przeszkadzało mu (rzadka rzecz) utrzymywać dalej zakład gastronomiczny na tejże samej co i poprzednio stopie. To dowodzi, że pan Biscarros, jakieśmy już powiedzieli, był prawdziwym artystą w swoim rodzaju.
Jednego z tych pięknych majowych wieczorów, kiedy natura, na południu już obudzona, na północy dopiero budzić się zaczyna, gęsty dym i wonie jeszcze przyjemniejsze, niż zazwyczaj, rozchodziły się z okien oberży „Pod złotem cielęciem“. Na progu domu stał właściciel, Biscarros, cały biało ubrany, według zwyczaju ofiarników wszystkich wieków i narodów, skubiąc swemi dostojnemi rękami kuropatwy i przepiórki, przeznaczone na jeden z tych wykwintnych obiadów, które tak po mistrzowsku urządzał i z zamiłowaniem swej sztuki, w najdrobniejszych wykańczał szczegółach...
Zmierzchało się.
Wody Dordogne, wijące się dość daleko, zaczynały się bielić pod czarnemi liśćmi drzew; cisza i smętność zaległy wieś, lekki wietrzyk powiewał; rolnicy spoczywali obok wyprzężonych koni a rybacy przy rozwieszonych sieciach; hałas wiejski ucichł, po ostatniem uderzeniu młota, kończącego dzień roboczy, rozległa się w sąsiednim gaju pierwsza piosnka słowika.
Biscarros, zachęcony świergotaniem pierzastego śpiewaka, sam zaczął nucić: skutkiem tego muzycznego współzawodnictwa i natężonej uwagi a jaką oberżysta kończył swą pracę, stało się, że wcale nie spostrzegł małego oddziału, złożonego z sześciu rycerzy, który się ukazał na końcu wsi Matifou i skierował swe kroki ku oberży.
Lecz krzyk niespodziany z pierwszego piętra gospody, oraz szybkie i głośne zamknięcie okna, zniewoliły poczciwego oberżystę do podniesienia oczu, a wtedy dopiero ujrzał rycerza, który jadąc na czele oddziału, prosto ku niemu zmierzał.
„Prosto“ nie jest tu koniecznie dobrze powiedzianem; dlatego więc pospieszamy naprawić omyłkę naszą. Rycerz ten często się zatrzymywał, rzucając na prawo i lewo badawcze spojrzenia, i zdawało się, że jednym rzutem oka chce przeniknąć wszystkie ścieżki, drzewa i krzaki; wspartą na kolanie ręką trzymał rusznicę, jakby szykując się do napadu i obrony: niekiedy czynił znak swym towarzyszom by pospieszali.
Biscarros tak był zajęty tą dziwną jazdą rycerza, że nawet zapomniał odrzucić oskubane z kuropatwy pióra, które trzymał między wielkim i wskazującym palcem.
— Ten jegomość szuka mego zakładu — rzekł do siebie — lecz musi mieć krótki wzrok, bo przecież moje „Złote cielę“ niedawno odnowione, a szyld dość jaskrawy. Ha, trzeba wystąpić naprzód.
Biscarros wyszedł na środek drogi, i nie przestawał skubać zręcznie i okazale swej kuropatwy.
Ruch ten wywarł skutek, jakiego się spodziewał oberżysta, bo zaledwie rycerz go spostrzegł, spiął konia ostrogami, podjechał, a grzecznie skłoniwszy się, powiedział:
— Wybacz, panie Biscarros, czy nie widziałeś tutaj oddziału rycerzy, naszych przyjaciół, którzy mnie niezawodnie szukają?... Nie są to wojskowi, tylko poprostu, zbrojni... Tak, zbrojni... wyraz ten najlepiej maluje myśl moją. No jakże!... nie widziałeś pan przypadkiem oddziału uzbrojonych ludzi?
Oberżyście bardzo się podobało, że go wołają po nazwisku, odpowiedział na to najgrzeczniejszym ukłonem, nie wiedząc, że nieznajomy, rzuciwszy bystre spojrzenie na oberżę wyczytał na szyldzie nazwisko i stan właściciela domu.
— Szanowny panie — odpowiedział Biscarros po chwilowym namyśle — widziałem tylko dwóch uzbrojonych ludzi, to jest szlachcica z masztelarzem, którzy przed godziną zatrzymali się u mnie.
— Aha! — rzekł nieznajomy, gładząc twarz prawie bez zarostu, a jednak już nacechowaną męskością. Aha!... u pana w oberży jest szlachcic z masztelarzem! i powiadasz, że obaj są uzbrojeni?
— Tak, tak, panie; czy pan chcesz, żebym oznajmił temu szlachcicowi, iże masz chęć z nim pomówić?
— Zdaje się, że to byłoby nie bardzo przyzwoicie?... — odparł rycerz. — Przeszkodzić nieznajomemu, byłoby to postąpić z nim zanadto poufale, zwłaszcza jeżeli to jest jaka.znakomita osoba. Nie, nie, panie Biscarros, opisz mi go tylko, albo jeszcze lepiej, pokaż tak, żeby on mię nie widział.
— Pokazać, go panu, byłoby trudno, gdyż zdaje mi się, że się ukrywa, a nawet w chwili, kiedy pan i jego towarzysze pokazali się na drodze, zamknął okno. Daleko mi łatwiej przyjdzie go opisać: jest to młodzieniec niskiego wzrostu, o blond włosach i delikatny, zaledwie szesnaście lat mający, którego siły zdają się być tak wątłe, że zaledwo wystarczają do noszenia małej szpady, zawieszonej na temblaku.
Po twarzy nieznajomego przebiegł jakby cień nieprzyjemnego wspomnienia.
— Bardzo dobrze — rzekł — wiem, co chcesz powiedzieć, młody panicz, blondyn i zniewieściały, z lokajem, sztywnym jak walet pikowy... Nie jego to szukam...
— A!... więc pan nie jego szukasz!... — powtórzy! Biscarros.
— Nie.
— A no, to zanim się pan doczekasz tego, którego szukasz, a który koniecznie będzie musiał tędy przejeżdżać, gdyż nie ma tu innej drogi, moglibyście panowie wstąpić do mnie i pokrzepić swe siły.
— Nie potrzebujemy tego... Pozostaje mi tylko podziękować ci i zapytać, która teraz godzina?
— Oto właśnie bije szósta na wiejskim zegarze. Racz pan posłuchać dzwonu.
— Dobrze. Teraz, czy zrobisz mi jeszcze ostatnią przysługę, panie Biscarros?
— Z miłą chęcią.
— Powiedz mi, gdzie ja tu mogę dostać łódki i przewoźnika?
— Czy pan chcesz przeprawić się przez rzekę?
— Nie, chcę się przejechać po niej.
— Nic łatwiejszego; rybak, który mi ryby dostarcza... Ale... czy pan lubisz ryby? — zapytał Biscarros sposobem nawiasowym, powracając do swej myśli, mającej na celu pozostawienie nieznajomego u siebie na kolacji.
— Nieszczególna to potrawa, ryba — odpowiedział podróżny — gdy jednak dobrze jest przyprawiona, nie gardzę nią w potrzebie.
— Mam zawsze wyborne ryby.
— Winszuję ci, panie Biscarros, lecz powróćmy do tego co ci je dostawia.
— A prawda!... O tej godzinie skończył już on swoją robotę i niezawodnie obiaduje. Stąd można widzieć jego łódkę, przywiązaną do wierzby, niedaleko tego wiązu. Dom jego ukryty tą oto łoziną. Zastaniesz go pan zapewne przy obiedzie.
— Dziękuję ci, panie Biscarros, dziękuję — rzekł nieznajomy.
I dawszy znak swoim towarzyszom, galopem popędził ku drzewom, a wkrótce zastukał do wskazanej chatki.
Żona rybaka otworzyła drzwi.
Rybak, jak przepowiedział Biscarros, siedział przy stole.
— Weź wiosła — rzekł rycerz — i chodź za mną; zarobisz talara.
Rybak powstał z pośpiechem i spytał:
— Czy pan chcesz popłynąć do Vayres?
— Nie, odwieziesz mię tylko na środek rzeki, i pozostaniesz tam ze mną przez kilka minut.
Rybak zdumiał się, usłyszawszy to dziwaczne żądanie; lecz ponieważ miał zarobić talara, a przytem o dwadzieścia kroków po za rycerzem ujrzał jego towarzyszy, żadnych więc nie czynił trudności; domyślał się bowiem, że w razie oporu, użytoby siły, a wtedy straciłby obiecaną nagrodę.
Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.
Wtedy mały oddział skierował się ku rzece; nieznajomy dojechał do samego brzegu, towarzysze zaś jego zatrzymali się na wzgórku, uszykowawszy się tak, że mogli patrzeć na wszystkie strony; zapewne obawiali się jakiego niespodziewanego napadu.
Nieznajomy, wysoki, blond - włosy młodzieniec, blady, silny chociaż chudy, z pojętną twarzą, pomimo, że ciemna obwódka okalała mu błękitne oczy, a wyraz gminnego cynizmu błądził na ustach jego, nieznajomy starannie obejrzał swoje pistolety, zawiesił muszkiet na temblaku, spróbował, czy długa jego szpada łatwo wysuwa się z pochwy, i skierował oczy na brzeg przeciwny, ogromną łąkę przerżniętą ścieżką, ciągnącą się od nadbrzeża rzeki do miasteczka Izon. Przy złotawych promieniach zachodzącego słońca, widać było czarną dzwonnicę i białawy dym, z domów jego wychodzący.
Na drugiej stronie, o ćwierć mili zaledwie wznosiła się niewielka warownia Vayres.
— No cóż... — spytał zniecierpliwiony nieznajomy swoich towarzyszy, stojących na czatach. Czy jedzie?... Czy widzicie go gdzie, na prawo lub na lewo, na przedzie lub w tyle.
— Zdaje mi się — rzekł jeden z nich — że widzę jakiś oddział na drodze Izońskiej; lecz nie jestem tego pewny, słońce przeszkadza mi patrzeć. Zaczekajcie... tak, to oni... Jeden, dwóch, trzech, czterech, pięciu ludzi. Na przedzie rycerz w lamowanym kapeluszu i płaszczu niebieskim. Oto właśnie posłaniec, którego czekamy, widać, że dla większego bezpieczeństwa, wziął konwój.
Dlatego też oznajmił natychmiast nieznajomemu, że jest gotów łódkę i wiosło poświęcić na jego usługi.
— Ma zupełne do tego prawo — ozięble odrzekł nieznajomy — Ferguzon, weź mego konia.
Ten któremu rozkaz został wydany na pół przyjaznym, na pół rozkazującym tonem, pośpieszył go wykonać i udał się ku rzece; tymczasem nieznajomy zsiadł z konia, rzucił towarzyszowi cugle, przygotowując się wsiąść w łódkę.
— Posłuchaj, Cauvignac — powiedział Ferguzon, położywszy rękę na jego ramieniu. — Jeśli dostrzeżesz w nim najmniej podejrzane poruszenie pal w łeb. Widzisz, przebiegły to poplecznik, przyprowadził z sobą cały oddział.
— Tak, ale nie większy od naszego. A co więcej, prócz przewagi męstwa, jest po naszej stronie i przewaga liczebna; niema się więc czego obawiać. Aha!... otóż i głowy ich zaczynają się pokazywać.
— Lecz co oni zrobią?... — spytał Ferguzon — nigdzie nie zna idą łódki... A!... nie! otóż tam jakby cudem stoi jakaś łódka.
— Należy ona do mego kuzyna, Izońskiego przewoźnika — rzekł rybak, którego te wszystkie przygotowania mocno zdawały się zajmować i który obawiał się, by na jego i kuzyna łódce, nie zawiązała się morska walka.
— Dobrze, otóż niebieski płaszcz siada do łodzi — powiedział Ferguzon — siada sam... Doskonale! właśnie tak było powiedziane w surowych warunkach umowy.
— A więc nie dajmy mu czekać — dodał nieznajomy.
I wskoczywszy do łódki dał znak rybakowi, by zajął swe miejsce.
— Uważaj dobrze i bądź ostrażnym, Rolandzie — rzekł Ferguzon — rzeka szeroka; nie zbliżaj się do tamtego brzegu, bo mogą do ciebie dać ognia z muszkietów, na który stąd z powodu znacznej odległości, nie moglibyśmy odpowiedzieć; trzymaj się bliżej naszej strony, jeżeli można.
Ten, którego Ferguzon nazywał już to Rolandem, już to Cauvignaciem, to jest bez wątpienia po imieniu i nazwisku, kiwnął głową na znak zgody i rzekł:
— Nie bój się, ja sam o tem w tej chwili myślałem; nieostrożni mogą być ci tylko, którzy nic nie ryzykują: a nasza sprawa jest zanadto korzystną, bym chciał ją utracić. Jeżeli kto postąpi sobie nierozsądnie w tym przypadku, to pewno nie ja. No, przewoźniku, ruszaj.
Rybak odwiązał linkę i wepchnął w tratwę długi bosak; a kiedy łódź zaczęła się oddalać od brzegu, na przeciwległym, odbijała prawie wtymże czasie łódka Izońskiego przewoźnika.
Na środku rzeki znajdowała się mała grobla, z trzech sztuk drzewa złożona, na wierzchu której powiewała biała chorągiewka. Grobla ta służyła jako znak ostrzegawczy dla ładownych statków płynących Dordogne, bo w tem miejscu z powodu wielu skał podwodnych, przystęp jest niebezpieczny. Przy małej wodzie, można było nawet widzieć czarne i gładkie ich wierzchołki: lecz teraz, gdy woda na Dordogne wezbrała, chorągiewka tylko i lekkie wrzenie wody w tem miejscu, wskazywały niebezpieczeństwo.
Dwaj przewoźnicy pojęli bezwątpienia, że miejsce to będzie najdogodniejszem do spotkania się dwóch nieznajomych, dlatego też obaj skierowali łódki ku tej stronie. Przewoźnik Izoński przybył pierwszy i z rozkazu swego pasażera, przywiązał łódkę do żelaznego łańcucha.
W tej chwili rybak, który wyjechał z przeciwnego brzegu, odwrócił się do swego podróżnego, aby odebrać rozkazy; lecz zdziwił się nadzwyczaj, ujrzawszy w swej łódce zamaskowanego człowieka, owiniętego płaszczem.
Strach rybaka zwiększył się, i ze drżeniem prosił o rozkazy swego dziwnego pasażera.
— Przywiąż łódkę tutaj — rzekł Cauvignac, wskazując ręką na jeden ze słupów — jak można najbliżej tej drugiej.
Przewoźnik był posłuszny, i obie łódki, uszykowawszy się rzędem, do czego im dopomógł silny pęd rzeki, dały możność dwom nieznajomym rozpocząć następującą rozmowę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.