Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


WOJNA i POKÓJ.
ROMANS HISTORYCZNY
Lwa Hr. Tołstoja.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1894.



Tom I
CZĘŚĆ PIERWSZA.


I.
Przed pokojem w Tylży.

— I cóż książę? Wszak przepowiadałam to, nieprawdaż? Genua i Lucca przeszły w posiadanie rodziny Bonapartego. Teraz więc oświadczam stanowczo, że przestanę uważać księcia za mego przyjaciela, za mego najwierniejszego niewolnika, jak utrzymujesz, jeżeli będziesz dłużej upierał się i nie uznawał potrzeby wypowiedzenia wojny, i jeżeli ośmielisz się bronić jeszcze i przeczyć okropnościom i okrucieństwom popełnianym przez tego Antychrysta... bo jestem najmocniej przekonaną, że to jest Antychryst w swojej własnej osobie. No... tymczasem witam cię, kochany książę; widzę żem ci strachu napędziła... usiądź tu, koło mnie i pogawędźmy...
Temi słowami przemawiała po francusku w roku 1805 w lipcu, Anna Pawłówna Scherer, dama dworu carowej Marji Fedorówny, która należała nawet do kółka najściślejszego, do najserdeczniejszych jej carskiej mości. Przyjmowała zaś księcia Bazylego, osobistość poważną, sztywną, bawiącą się w męża stanu, który przybył pierwszy tym razem, z pomiędzy gości zaproszonych do niej na wieczór.
Panna Scherer kaszlała i była mocno zachrypniętą od kilku dni. Utrzymywała, że dostała grypy. Był to wówczas wyraz zupełnie nowy, wymyślony na starą jak świat chorobę, a używany tylko w towarzystwie dystyngowanem.
Lokaj w liberji pąsowej, używanej na dworze, roznosił wcześnie z rana po całem mieście bileciki jednakowo napisane:
„Jeżeli książe... hrabio... i tym podobnie... nie masz przed sobą nic przyjemniejszego, a nie przestraszy cię zaś zbytnio myśl, że spędzisz wieczór cały z biedną, chorą istotą, byłabym uradowaną, gdybym cię ujrzała dziś u siebie między siódmą a ósmą godziną“.
Rzecz naturalna, że bileciki były zredagowane w języku francuzkim.
— Wielki Boże! Jakie wystąpienie gwałtowne a złośliwe! — książę odrzucił żartobliwie, nie zmięszany, ani zaniepokojony niezwykłem przyjęciem.
Książe miał na sobie strój dworski, galowy, złotem bogato haftowany i okryty mnogiemi dekoracjami; pończochy jedwabne i płytkie trzewiki ze sprzączkami. Jego twarz płaska uśmiechała się wiecznie. Wyrażał się ową wytworną francuzczyzną której w tych czasach używano powszechnie w towarzystwie arystokratycznem. Wszak w owym czasie w Rosji, umieli nawet myśleć po francusku. Głos jego miał intonację łagodną, przyciszoną, przytem z lekkiem odcieniem protekcjonalnej wyższości człowieka wpływowego, który prawie wzrósł na dworze i postarzał się w tem dostojnem otoczeniu. Zbliżył się do Anny Pawłówny, ucałował jej rączkę, pochylając głowę nieco łysą, ale całą woniejącą, i usiadł rozparty wygodnie na miękkiej sofie.
— Przed wszystkiem innem, droga moja przyjaciółko, uspokój moją troskę o twoje cenne zdrowie — odezwał się tonem słodziutkim, szarmanckim, w którym jednak przebijała się pewna lekceważąca żartobliwość i obojętność najzupełniejsza, pomimo powodzi słówek miodowych i grzecznostek.
— Czyż mogę czuć się zdrową fizycznie, skoro cierpię moralnie? Serce tkliwe, czyż nie krwawi się co chwila obecnie? Spodziewam się, żeś wybrał się do mnie, książę kochany, na cały wieczór?
— Nie, niestety; dziś mamy środę; poseł angielski daje bal. Muszę się tam pokazać. Przyjedzie po mnie moja córka.
— Sądziłam że odłożono zabawę na inny dzień. Wyznam szczerze, że wszystkie te uczty wspaniałe i te ognie sztuczne zaczynają nudzić mnie śmiertelnie.
— Gdyby byli przeczuli pani życzenie, byliby z pewnością bal odłożyli — książę bąknął machinalnie, niby zegarek dobrze nakręcony, nie roszcząc zresztą do tego pretensji, żeby ktokolwiek słowa jego miał brać serjo.
— Nie przekamarzaj się ze mną książe, proszę bardzo. Ot! powiedz mi lepiej, ty, co wiesz wszystko, co postanowiono ostatecznie w sprawie depeszy Nowosilcowa?
— Cóż mogę pani o tem powiedzieć? — Książe wzruszył nieznacznie ramionami z wyrazem nudy i wielkiego zmęczenia... — Chcesz wiedzieć na co się zdecydowano? Otóż, uznano że Bonaparte zamknął sobie drogę do wycofania się i zdaje się, że my coś podobnego uczynić zamyślamy.
Książę Bazyli mówił ciągle od niechcenia, niby aktor powtarzający rolę odwieczną. Panna Scherer przeciwnie, siliła się mimo lat czterdziestu na żywość w każdej rozmowie. Starała się uchodzić za kobietę pełną zapału i animuszu. Zdarzało jej się często egzaltować na zimno, gdy nie miała do tego najmniejszej ochoty, jedynie by nie zawieść oczekiwania swoich znajomych. Uśmieszek przyczepiony stale do jej ust, nie licował co prawda, z rysami jej twarzy zwiędłemi i zmęczonemi, dowodził atoli jej przeświadczenia, o tym miłym błędzie, z którego na wzór dzieciaków popsutych a rozpieszczonych, nie mogła, czy też nie chciała się poprawić. Rozmowa o polityce rozdrażniła do reszty Annę Pawłównę.
— Ah! tylko mi nie wspominaj o Austrji! Prawdopodobnie nie rozumiem się na tem nic a nic; ale według mego zdania, Austrja nigdy nie chciała i obecnie nie chce wojny! Zdradza nas i Rosja samopas wyratuje Europę! Nasz dobroczyńca ma poczucie swojej wielkiej misji, i nie zaniedba doprowadzić jej do skutku. Wierzę w to, i tego trzymam się duszą całą. Rolę wspaniałą odegra nasz cesarz najmiłościwszy, tak dobry, tak szlachetny! Bóg go nie opuści. Spełni swoje zadanie, zetrze na miazgę hydrę straszliwą rewolucji, która, jeśli to możebne, przybrała postać jeszcze ohydniejszą, gdy nią zawładnął ten potwór, ten morderca! Do nas należy zapłacić mu za krew sprawiedliwego, niewinnie przelaną. Czy można tu komu ufać, pytam cię książe? Anglja ma umysł zajęty wyłącznie sprawami handlowemi, nie zdolną jest zatem pojąć podniosłość i szlachetność duszy cesarza Aleksandra! Odmówiła odstąpienia wyspy Malty. Cóż odpowiedzieli Nowosilcowowi? Nic! Nie, nie, oni nie rozumieją abnegacji naszego monarchy, który dla siebie nie żąda niczego i pragnie tylko dobra całej ludzkości. Jakież ich obietnice? Żadne! A choćby i byli co obiecywali, czy możnaby się na to spuścić? Czyż Prusy nie ogłosiły Napoleona niezwyciężonym, Europę zaś nie zdolną do walki z nim? Nie wierzę ani Hardenbergowi, ani Haugwitzowi. Owa sławiona pruska neutralność, to prosta pułapka. Ufam jedynie Bogu i wzniosłemu przeznaczeniu naszego cesarza najmiłościwszego, przyszłego zbawcy całej Europy.
Zatrzymała się nagle, z uśmiechem łagodnym, że dała się tak unieść namiętnemu zapałowi.
— Czemuż nie jesteś pani na miejscu naszego milutkiego Wintzengroda! Dzięki twojej świetnej wymowie, byłabyś wzięła szturmem przyzwolenie króla Pruskiego. Koniec końców... czy mogę spodziewać się herbaty?...
— Ależ natychmiast!... O czemże to miałam mówić? — teraz była znowu całkiem spokojna. — Aha, już wiem! Czekam dzisiaj i spodziewam się dwóch ludzi niesłychanie interesujących; wicehrabiego de Mortemart, spokrewnionego przez Rohanów z książętami Montmorency. Jedna z najświetniejszych rodzin we Francji. Emigrant, ale z tych dobrych, czystej wody! Drugim jest ksiądz Morjo. To umysł tak głęboki... Wiesz zapewne książe, iż był on na prywatnej audjencji u samego cesarza.
— Tak? Będzie mi nader przyjemnie... Powiedz że mi pani — książe mówił z coraz większą nonszalansją, jakby szukał dopiero po głowie o co ma pytać, a tymczasem to pytanie było celem głównym tych odwidzin — chciej mi powiedzieć łaskawie, czy to jest prawdą rzeczywiście, że cesarzowa matka ma życzyć sobie zamianowania barona Funcke pierwszym sekretarzem poselstwa w Wiedniu? Baron wydaje mi się takiem zerem!
Książe Bazyli pożądał właśnie tego miejsca, które starano się zdobyć dla barona Funcke, przez protekcją cesarzowej Marji Fedorówny, a pożądał go dla swego syna.
Anna Pawłówna, przymknęła oczy. To miało znaczyć, że ani ona, ani nikt w ogóle nie wie, co może podobać się lub niepodobać najjaśniejszej pani.
— Barona Funcke poleciła cesarzowej matce jej siostra — przemówiła tonem smutnym i dziwnie oschłym.
Wymawiając te słowa Anna Pawłówna starała się nadać całej fizjonomji wyraz głębokiego i szczerego poświęcenia, z pewnym odcieniem melancholji. Tak zawsze wyglądała, ilekroć przyszło jej wspomnieć z namaszczeniem, o jej dostojnej protektorce. Przymknęła ponownie oczy, dodając nawiasem, że najjaśniejsza pani okazuje wiele łaskawości baronowi Funcke.
Książę zamilkł, na pozór najzupełniej obojętny. A jednak Anna Pawłówna, z taktem i sprytem kobiety i w dodatku damy dworskiej, zadrapnęła go delikatnie pazurkiem za karę, że ośmielił się wydać sąd zuchwały o kimś, kogo polecono specjalnie dobroci niewyczerpanej carowej matki. Zaraz jednak pospieszyła pocieszyć księcia.
— Mówmy trochę o pańskich dzieciach. Czy wiesz, książe, że twoja córka wprawia w zachwyt i jest rozkoszą całego naszego towarzystwa, od kiedy w świat weszła? Znajdują ogólnie, że jest prześliczną, czarującą.
Książę skłonił się nisko, co miało oznaczać jednocześnie jego głęboki szacunek i wdzięczność.
— Ileż razy uderzył mnie w życiu rozdział niesprawiedliwy szczęścia ziemskiego — wiodła dalej rozmowę Anna Pawłówna po krótkiej chwili milczenia. Przysunęła się bliżej, do księcia z uśmiechem najmilszym, chcąc mu dać do zrozumienia, że porzuca dziedzinę polityki, a nawet zwykłą gawędkę salonową, aby porozmawiać z nim od serca, jak z przyjacielem. — Dlaczego, naprzykład los obdarował ciebie, mój książe, tak miłemi dziećmi, z wyjątkiem Anatola, twego syna młodszego, którego wcale nie lubię? — dodała tonem stanowczym, osądzając go nieodwołalnie, z brwiami zmarszczonemi. — Jesteś ostatnim, który może je ocenić, zatem nie wart jesteś takich dzieci...
Uśmiechnęła się swoim uśmiechem pełnym zapału.
— Cóż pani chcesz? — książę potrząsł głową. — Lawater byłby odkrył z pewnością, że nie ma w mojej czaszce guza miłości ojcowskiej.
— Dość tych żartów mości książe. Chcę pomówić z tobą całkiem serjo. Jestem mocno niezadowolona z twojego syna młodszego, mówiąc nawiasem. Wspominano o nim w obec jej carskiej mości (twarz mówiącej przybrała ponownie wyraz melancholiczny). Ubolewano nad tobą...
Książę na razie nic nie odpowiadał. Ona patrzyła na niego w milczeniu i czekała.
— Nie wiem doprawdy co począć — odrzucił wreszcie rozdrażniony. — Jako ojciec, robiłem co mogłem, aby ich wykształcić, a obydwaj są do niczego. Hipolit przynajmniej jest głupcem spokojnym, gdy przeciwnie młodszy Anatol, to głupiec niesforny i burzliwy. Jedyna to różnica między nimi.
Tym razem uśmiechnął się szczerzej, dobitniej i coś gburowatego, nieprzyjemnego, zarysowało się w końcach jego ust mocno pomarszczonych i zapadniętych.
— Ludzie, jak ty książe, nie powinniby mieć dzieci. Gdyby nie to twoje ojcostwo, nie mogłabym ci nic zarzucić — rzekła po chwili panna Scherer zamyślona.
— Jestem, jak pani wiadomo, twoim wiernym niewolnikiem. To też li przed tobą jedną, mogę wyspowiadać się całkiem szczerze. Dzieci są dla mnie tylko nieznośnym ciężarem i krzyżem, który muszę rad nie rad dźwigać na ramionach przez resztę życia. Tak się na tę kwestję zapatruję. Cóż robić?... — zamilkł, wyrażając niemym ruchem swoje poddanie losowi nieubłaganemu.
Anna Pawłówna zdawała się dumać i nad czemś zastanawiać.
— Czyś nigdy książe o tem nie pomyślał, żeby ożenić tego twego „syna marnotrawnego“? Stare panny, jak złośliwi utrzymują, mają fiksacją swatów, i żenienia ludzi. Nie sądzę żebym i ja podpadała tej słabości, a jednak upatrzyłam dla niego młodą osobę, naszą daleką krewnę, księżniczkę Bołkońską, która ma być najnieszczęśliwszą przy boku ojca, dziwaka niesłychanego.
Książę Bazyli nic na to nie rzekł; pewien jednak ruch głową dowodził, że decyduje się szybko. Szybkość ową posiadają bardzo często ludzie światowi. Namyślają się w jednej chwili, dochodząc natychmiast do tej lub owej konkluzji.
— Czy wiesz pani, że ten mój hultaj, Anatol, kosztuje mnie czterdzieści tysięcy rubli rocznie? — westchnął, wypowiadając głośno myśli smutne, nurtujące mu po głowie. — Cóż to będzie za lat pięć, jeżeli pohula tak dalej? Oto cały zysk z tytułu ojcowskiego... Czy bogata ta twoja księżniczka?
— Ojciec jej pan miljonowy, w dodatku skąpiec zawołany! To ten sam sławny książę Bołkoński, któremu kazano porzucić służbę wojskową za życia cara nieboszczyka, i którego nazywano „królem pruskim“... Ma być bardzo rozumny, ale dziwaczny i nader trudny, prawie nie do zniesienia w pożyciu codziennem. Biedną dziewczynę ponoś na śmierć zamęczą. Jest ich tylko dwoje. Brat jej ożenił się niedawno z Lizą Heinenn, i zamianowano go adjutantem Kotuzowa. Lizę zobaczysz książę za chwilę.
— Moja droga Anetto — książe pochwycił nagle pannę Scherer za obie ręce — wyświadczyłabyś mi największą łaskę, doprowadzając do skutku te swaty, i zostałbym na całe życie twoim najpoddańszym niewolnikiem... jak zwykł podpisywać się na każdym raporcie mój rządca. Jest z dobrego rodu i bogatą. Tego mi właśnie potrzeba.
Poczem, ruchem wytwornie poufałym, czem się odznaczał; ucałował rączkę damy dworskiej, ściskając ją czule w swojej dłoni. Tego dokonawszy rozparł się wygodniej i spojrzał w inną stronę.
— Dobrze... posłuchajże mnie książe — odrzuciła Anna Pawłówna. — Jeszcze dziś wieczór pogadam o tem z Lizą Bołkońską. Kto wie? może to się da zrobić. W interesie twojej rodziny zacznę przyuczać się rzemiosła staro-panieńskiego, i zabiorę się na serjo do swatów.





II.

Salon Anny Pawłówny zapełniał się zwolna. Zbierał się tam sam kwiat „towarzystwa“ petersburskiego. Wprawdzie towarzystwo składało się z osób różniących się z sobą tak wiekiem jak i usposobieniem. Wszyscy jednak wyszli jak to mówią: z pod jednego stempla. Córka księcia Bazylego, piękna Helena, właśnie przybyła aby zabrać ojca na bal do ambasady angielskiej. Była w stroju balowym, z liczbą złotą na ramieniu, jako freilina carowej. Nie brakło tam również kobietki najponętniejszej z całego Petersburga, drobniutkiej, śliczniutkiej i młodziutkiej księżny Bołkońskiej. Wyszła zamąż przeszłej zimy. Obecnie będąc w stanie poważnym nie mogła pokazywać się na wielkich balach; bywała jednak tu i owdzie na mniejszych zebraniach, w domach dobrych znajomych. Znajdował się również w salonie Anny Pawłówny książę Hipolit, starszy syn księcia Bazylego. Wszedł jednocześnie z Mortemart’em, którego przedstawiał wszystkim swoim znajomym. Przybył również ksiądz Morio, i wielu, wielu innych...
— Widzieliście moją ciotkę? Nie znacie jeszcze mojej ciotki? — powtarzała bez zmiany każdemu z zaproszonych Anna Pawłówna, prowadząc ich do małej niskiej staruszki, z olbrzymim tokiem aksamitnym na głowie, która zjawiła się właśnie w salonie. Panna Scherer przenosiła zwolna spojrzenie powłóczyste, z przedstawionego na ową „ciocię“, i odchodziła natychmiast, aby przyprowadzić kogoś nowego. Wszyscy dopełniali ceremonji obowiązkowej przy tej ciotce nikomu nieznanej, nikomu na nic nie przydatnej, i która wszystkich na śmierć zanudzała. Anna Pawłówna słuchała i przytakiwała wymianie grzecznostek z obu stron, z miną uroczystą i smętną jednocześnie. Ciotunia zaś używała niezmiennie jednych i tych samych frazesów. Zapytywała troskliwie o zdrowie każdej osoby jej przedstawionej, następnie wspominała nawiasem o zdrowiu własnem i o zdrowiu najjaśniejszej pani: „które dzięki niebu polepszyło się znacznie“. Z grzeczności, starano się nie okazywać zbytniego pośpiechu, i nie zmykać natychmiast, ale wystrzegano się jak ognia, żeby nie znaleść się powtórnie w ciągu wieczora w bliskości nudnej staruszki. Młodziutka księżna Bołkońska przyniosła jakąś robótkę w torebce aksamitnej, złotem haftowanej, którą (jak wszystko zresztą) nazywano z francuzka ridicule’m. Jej górna warga prześliczna, malutka, a pełna i pąsowa jak wisieńka, pokryta lekkim, ciemnym meszkiem, nie mogła nigdy, mimo widocznego usiłowania złączyć się ściśle z wargą niższą. Ten wyskok natury, nadawał jej pewne piętno oryginalności, czyniąc ją tem ponętniejszą. Buzia przez pół otwarta, była jednym więcej urokiem, tej ślicznej i najmilszej osóbki. Każdy podziwiał młodziutką kobietę, pełną życia i zdrowia, która mając wkrótce zostać matką, znosiła tak lekko i swobodnie ten wielki ciężar. Zamieniwszy z nią słów kilka, wszyscy, czy to młodzi, znudzeni i zblazowani, czy starcy w humorze ponurym z powodu męczącej ich pedogry, lub jakiej innej choroby, nieodłącznej od wieku sędziwego, wyobrażali sobie, że są do niej podobni, lub że umieli być dla niej szczególniej przyjemnymi, tak potrafiła ująć i oczarować każdego swoim rozkosznym uśmieszkiem, i słówkami dowcipnemi, przyczem błyszczały jej bielutkie ząbki.
Drobniutka i malutka księżna obeszła stół w koło, krokiem chwiejnym, kaczkowatym i zasiadła na kanapie obok samowaru, z minką osoby, która tylko o tem myślała, żeby sprawić przyjemność tak sobie jak drugim.
— Przyniosłam moją robótkę — przemówiła otwierając torbeczkę i zwracając się z tem niejako do całego towarzystwa. — Strzeż się Anetko, mojego srogiego odwetu; widzę żeś mi spłatała nie lada figla. Napisałaś, że twój wieczorek będzie złożony z kilku zaledwie najserdeczniejszych, i oto ubrałam się jak nietoperz...
Wyciągnęła przed siebie ramiona, jakby chciała pokazać lepiej elegancką suknię jedwabną popielatą, obszytą koronkami i związaną poniżej piersi od niechcenia pasem szerokim.
— Bądź spokojna Lizo, będziesz zawsze najpiękniejszą.
— Czy wiecie państwo, że mąż mnie porzuca? — mówiła dalej zwracając się z tym samem tonem do całego towarzystwa — chce gwałtem dać się zabić! Po co też ta straszna wojna? — spytała księcia Bazylego.
Nie czekając na jego odpowiedź, rozpoczęła rozmowę z księcia córką, piękną Heleną.
— Co też to za miła osóbka, ta malutka księżna — szepnął książę Bazyli na ucho Annie Pawłównie.
W chwilę później zjawił się gość nowy w salonie. Był nim młody człowiek otyły i ciężki, z włosami obciętemi przy samej głowie. Nosił okulary. Był ubrany według ostatniej mody, w jasne pantalony, z olbrzymim żabotem na piersiach, w wierzchniem ubraniu barwy bronzowej. Był on synem naturalnym hrabiego Bestużewa, wielkiego pana, grającego rolę wybitną za czasów Katarzyny, który teraz dogorywał w Moskwie. Młodzieniec ten nie obrał sobie dotąd żadnego zawodu; wracał obecnie z zagranicy, gdzie go kształcono, i po raz pierwszy pokazywał się w wyższem towarzystwie. Anna Pawłówna przyjęła go owym ukłonem, którym obdarzała gości najmniej u niej znaczących. Na widok Piotra jednakże, mimo, że mu ledwie głową skinęła, w jej fizjonomji odbił się niepokój, połączony z trwogą, jakiej doznajemy, patrząc na przedmiot olbrzymich rozmiarów, który nie został ustawiony w miejscu właściwem. Piotr rzeczywiście górował po nad całem towarzystwem. Niepokój Anny Pawłówny pochodził jeszcze z innej przyczyny: lękała się tego wzroku poczciwego i nieśmiałego, patrzącego atoli bystro i oceniającego wszystko szczerze, czem wyróżniał się najzupełniej pośród zgromadzonych.
— Bardzo to grzecznie z twojej strony, panie Piotrze, żeś przyszedł odwidzieć biedną chorę — bąknęła zamieniając z ciotką w chwili, gdy jej przedstawiała nowoprzybyłego, spojrzenie pełne pomieszania.
Piotr wycedził nawzajem słów kilka niezrozumiałych, powodząc dalej w koło oczami. Nagle uśmiechnął się wesoło, skinął głową poufale malutkiej księżnej, którą znał dobrze, skłonił się sztywnie „ciotuni“, i nie czekając nawet na koniec frazesu tradycjonalnego o zdrowiu najjaśniejszej pani, drapnął czemprędzej. Nie daremnie czuła Anna Pawłówna trwogę instynktową, na widok tego olbrzyma. Zatrzymała go przerażona:
— Znasz pan księdza Morio? — spytała. — Człowiek niesłychanie interesujący...
— Słyszałem o nim i o jego projekcie pokoju wiecznego; paradoks przedstawiony nader dowcipnie... ale niestety niewykonalny.
— Tak pan sądzisz? — wtrąciła Anna bezmyślnie, byle coś odpowiedzieć i nie wyjść z roli uprzejmej gospodyni.
Piotr popełnił natychmiast błąd drugi, postępując w brew przyjętym formom, w doborowem towarzystwie: porzucił bowiem za prędko osobę z nim rozmawiającą, nie czekając końca frazesu, a teraz znowu zatrzymywał tamtą, która pragnęła skończyć z nim i odejść. Tłumaczył jej szeroko i długo, z nogami rozstawionemi i jakby przykutemi do posadzki, dla czego projekt księdza Morio jest wprost niemożliwym.
— Pogadamy o tem później — przerwała mu z uśmiechem Anna.
Skoro udało się jej pozbyć młodego człowieka, niemającego wyobrażenia o delikatnych formach światowych, wróciła do swoich zajęć. Odtąd patrzyła i nadsłuchiwała, gotowa przyjść w pomoc słabszym i podtrzymać rozmowę urywającą się z braku tematu zajmującego. Naśladowała w tem podmajstra w przędzalni. Ten przechadzając się pomiędzy robotnikami, zwraca baczną uwagę tak na ruchy, jak i ton fałszywy, niezwykły, wrzecion u kołowrotków. Stara się on bądź zatrzymać takowe, bądź też puścić je w ruch na nowo w tempie właściwem. I Anna Pawłówna przechadzając się po swoim salonie, zbliżała się z kolei do kółka zupełnie milczącego, lub zbyt głośno rozprawiającego. Słówko z jej ust rzucone od niechcenia, przestawienie zręczne i umiejętne osób w inne miejsce, ożywiało rozmowę, albo uspakajało dysputę nadto gorącą i znowu szło wszystko spokojnie, przyzwoicie, aż miło! Strach, którego jej Piotr napędził, był i teraz widocznym, wśród innych trosk i kłopotów gospodyni domu. Śledząc go wzrokiem niespokojnym, widzi, że zbliża się do osób otaczających Mortemart’a, a później zaś nadsłuchuje co mówią w kółku księdza Morio. Co się tyczy Piotra, wychowanego za granicą, był to jego pierwszy wieczór w Petersburgu i w ogóle w Rosji. Wiedział że znajduje się w gronie ludzi najbardziej inteligentnych z całej stolicy. Nie można się było dziwić, że wytrzeszczał oczy, przenosząc wzrok szybko z jednych na drugich, na wzór dziecka wprowadzonego po raz pierwszy do wielkiego magazynu z zabawkami i lękał się utracić choćby jedno słówko, z rozmów dowcipnych i rozumnych, które w salonie prowadzono. Patrząc na te osoby pełne dystynkcji i pewności siebie, oczekiwał od każdej z nich słówka bystrego, dowcipnego i rozumnego. Rozmowa księdza Morio pociągnęła go sympatycznie. Zatrzymał się więc, czekając na dobrą sposobność, żeby wystąpić z własnem zdaniem: jest to poniekąd słabostką wszystkich młodzików.





III.

Wieczór panny Scherer był w pełnym biegu. Wrzeciona pracowały bez przestanku we wszystkich kątach salonu, gładko i równo. Jedyny wyjątek stanowiła „ciotunia“ siedząca obok damy także już niemłodej, z twarzą żółtą pomarszczoną, z oczami wyblakłemi od łez, która była dziwnie pomieszana i nie swoja w tem świetnem towarzystwie. Utworzyły się w salonie trzy kółka odrębne. W środku pierwszego, gdzie przeważała płeć męzka stał ks. Morio, żywo rozprawiający. W drugiem, złożonem z samej młodzieży, błyszczała jak metor piękna Helena Bazylówna, obsypywana hołdami, składanemi u jej stóp, jak zwyczajnie; a dodawała mu pieprzyku i zacięcia pewnego, milutka i dowcipna księżna Bołkońska, mimo stanu poważnego, świeża i ponętna, jak róża. W trzecim kółku prezydowała panna Scherer, z nieodstępnym od jej boku wicehrabią Mortemart’em.
Wicehrabia, o rysach łagodnych i wzięciu wytwornem, prawdziwie salonowem, pozował na człowieka sławnego. Dla przyzwoitości jedynie zostawiał towarzystwu które go otaczało staranie żeby mu oddawało cześć należną, sam zaś usuwał się skromnie z pierwszego planu. Anna Pawłówna używała go i wyzyskiwała jego osobistość jak wprawny w służbie kamerdyner, który zaleca pewne potrawy wyborowe i smakowite. To samo przyrządzone innemi rękami, byłoby może nie do jedzenia. W ten sposób, potraktowała swoich gości najprzód Mortemart’em, następnie ks. Morio, dwoma kąskami niesłychanie delikatnego smaku. W koło Mortemart’a rozprawiano o zamordowaniu księcia d’Enghien. Wicehrabia utrzymywał, że książę zginął samochcąc, przez zbytek szlachetności, Bonaparte zaś, miał przyczyny osobiste, dla których go znienawidził.
— Ah tak! opowiedz nam to hrabio — zawołała wesoło Anna Pawłówna, której ten frazes francuzki contez-nous-cela, wydał się czemś przypominającem czasy Ludwika XV.
Hrabia uśmiechnął się słodziutko i skinął głową na znak przyzwolenia. Utworzono koło, Anna Pawłówna zaś wszystkich zachęcała do słuchania ze skupieniem.
— Hrabia — rzekła cichutko do jednego sąsiada najbliższego — znał księcia jak najściślej; hrabia — powtórzyła drugiemu — opowiada cudownie! hrabia — szepnęła na ucho komuś trzeciemu — należy do sfer najwyższych; widzi się to na pierwszy rzut oka.
Oto w jaki sposób hrabia został podany publiczności zgromadzonej, jako nader wytworna zwierzynka. Trzeba przyznać, że podawano go w sposób dystyngowany i zachęcający. Uśmiechnął się znowu znacząco, zanim rozpoczął opowiadanie.
— Usiądź tu bliżej przy mnie, kochana Helenko — przemówiła czule Anna Pawłówna do młodej osoby, która stanowiła centrum innej grupy.
Księżniczka Helena zachowała wstając ten sam uśmieszek niewzruszony, który igrał na jej ustach, odkąd weszła do salonu. Był on niejako dopełnieniem tej piękności tryumfującej i nie mającej równej sobie. Dotykając zaledwie mężczyzn po drodze swoją białą suknią gazową, przybraną nenufarami i trawami morskiemi — mężczyźni zresztą usuwali się pospiesznie aby jej zrobić miejsce, szła zwolna, cała lśniąca blaskiem pereł i brylantów, połyskiem włosów i oczów prześlicznych, alabastrową białością szyi i ramion, obnażonych jak tego wymagała toaleta balowa. Nie patrzyła właściwie na nikogo; uśmiechała się jednak do wszystkich. Zdawała się udzielać niejako prawa każdemu, podziwiania jej kibici wspaniałej, ramion toczystych, i biustu mocno odsłoniętego według mody ówczesnej. Helena była tak cudownie piękną, że nie miała w sobie cieniu zalotności. Czuła się przeciwnie prawie zażenowaną pięknością tak doskonałą i tryumfującą. Radaby była prawie osłabić tejże wrażenie, ale nie mogła tego dokazać.
— Jaka czarująca! Jaka piękna! — wykrzykiwano mimowolnie spojrzawszy na nią.
Hrabia drgnął nieznacznie i spuścił powieki, jakby nie mógł znieść blasku tej postaci uroczej, tego zjawiska nadziemskiego, gdy Helena siadała naprzeciw, oświetlając go swoim nieśmiertelnym uśmieszkiem.
— Jestem zupełnie onieśmielony — rzekł — podobnem audytorjum.
Z ramieniem opartem na stoliczku marmurowym, z główką na dłoni, Helena nie uznała za potrzebne odpowiedzieć cokolwiek na ten komplement. Uśmiechnęła się i czekała. Dopóki trwało opowiadanie, siedziała sztywnie wyprostowana; spozierając kiedy niekiedy to na piękną i pulchną rączkę, to na gors jeszcze ponętniejszy. Bawiła się przytem perłami na szyi, bransoletą brylantową, układając także suknię, aby nie zmięła się przypadkiem. W miejscach szczególniej dramatycznych spozierała ukradkiem na Annę Pawłównę, aby naśladować wyraz jej fizjonomji; poczem wracała czemprędzej do swojego spokojnego i bezmyślnego uśmieszku.
I malutka księżna Bołkońska wyszła z po za stołu herbacianego:
— Zaczekajcie chwilkę moi państwo... wezmę tylko moją robótkę. O czemże książe tak się zamyśliłeś? — rzuciła od niechcenia Hipolitowi Bazylewiczowi. — Ruszże się przecie i przynieś mi mój ridicule.
Księżna szczebiocąc i śmiejąc się głośno, spowodowała ogólne poruszenie.
— Bardzo mi tu dobrze — mówiła dalej usiadłszy na fotelu, który podsunął jej książę Hipolit, oddając torbeczkę jednocześnie.
„Czarujący Hipcio“, był uderzająco podobny do siostry „piękniejszą od najpiękniejszych“, pomimo że był znakomicie brzydkim. Rysy były prawie te same; tylko u siostry przeistoczone i opromienione uśmieszkiem rozkosznym, młodocianym, pełnym zadowolenia, i klasyczną doskonałością tak linji w twarzyczce, jak i w całej ciała budowie. Przeciwnie w brata fizjonomji, odbijał się prawie idjotyzm, połączony z humorem wiecznie kwaśnym i nadąsanym. Postać jego była wątła i chuda jak szczypka; oczy, nos, usta zdawały się łączyć w jedno skrzywienie nieokreślone i znudzone, podczas gdy jego długie nogi i ręce jeszcze dłuższe, skręcały się przybierając kształty iście niemożliwe.
— Czy to będzie historja o upiorach — spytał tonem nosowym, wkładając na nos lornetkę, jakby mu miała ułatwić czy to wysłowienie się, czy też zrozumienie przedmiotu, o którym będzie mowa.
— Bynajmniej — bąknął hrabia osłupiały.
— Bo podobnych rzeczy nie znoszę! — dodał Hipcio z miną, z której można było poznać, że odczuł po niewczasie całą doniosłość słów swoich. Mówił jednak zawsze z taką pewnością i naciskiem, że pytano się za każdym razem, gdy się z czem wyrwał, czy to było proste głupstwo, czy też głupstwo dowcipem zręcznie przysłonięte? Młody książę był ubrany we frak ciemno-zielony z długiemi połami, w pantalony koloru ciała nimfy wzruszonej (jak sam się o nich wyrażał;) na nogach miał płytkie trzewiki ze sprzączkami brylantowemi.
Hrabia opowiadał gładko i przyjemnie anegdotę powtarzaną w Paryżu z ust do ust, o księciu d’Enghien. Miał on się udać potajemnie do Paryża na schadzkę z panną George i spotkał się tam z Bonapartem, dla którego artystka znakomita była również łaskawą... Wskutek tego nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, Napoleon dostał był jednego z owych ataków nerwowych, którym czasem podpadał, a które ubezwładniały go na przeciąg kilku godzin. Był więc rzucony na pastwę swojemu rywalowi. Książę jednak nie korzystał z tej sposobności; Bonaparte zaś następnie tak odwdzięczył mu się za jego wspaniałomyślność, że kazał go najnikczemniej zamordować. Opowiadanie prowadzone zręcznie, stawało się szczególniej dramatycznem w chwili spotkania dwóch rywali u sławnej aktorki. Damy słuchające, były do głębi wzruszone.
— Cudownie! — szepnęła Anna Pawłówna, badając spojrzeniem małą księżnę.
— Niesłychanie zajmujące! — powtórzyła Liza niby echo, wpinając igłę w robotę na znak, że czar opowiadania tak jej myśl przykuwa, iż nie jest w stanie dłużej haftować.
Hrabiemu pochlebiało niezmiernie to nieme uznanie i gotował się mówić dalej, gdy Anna nie spuszczająca z oka „strasznego“, zbiegającego się Piotra, widząc go, jak o czemś żywo i głośno rozprawia z księdzem Morio, podbiegła ku nim, aby zażegnać wcześnie możliwe niebezpieczeństwo. Udało się Piotrowi rzeczywiście wciągnąć księdza w rozmowę o równowadze politycznej, i księżunio zachwycony naiwnym zapałem młodego słuchacza, rozwijał przed nim szeroko i długo projekt czule przezeń upieszczony. Obaj mówili głośno z żywością i uniesieniem, co właśnie niepodobało się pannie Scherer.
— Jakim sposobem, pytasz hrabio? Ależ równowaga polityczna, toć odwieczne prawo ludzkości! — ksiądz zapalał się coraz bardziej. — Jedno państwo silne jak Rosja, używająca sławy zacofanej i barbarzyńskiej, niech stanie uczciwie i szczerze na czele przymierza mającego na celu równowagę Europy, a świat będzie uratowany.
— Jakżeby jednak było możliwem ugruntować ową równowagę? — zauważył Piotr w tej samej chwili, kiedy Anna Pawłówna zmierzywszy go wzrokiem surowym, spytała nagle Włocha, o ile znosi mroźny klimat Północy? Twarz księdza zmieniła się natychmiast; przybrał wyraz słodziutko-czułostkowy, który go nigdy nie opuszczał gdy mówił z kobietami.
— Odczuwam nadto żywo czar inteligencji i rozumu towarzystwa pań, do którego mam zaszczyt należeć, abym miał czas zastanawiać się nad ostrym tutejszym klimatem — odrzucił najuprzejmiej, podczas gdy panna Scherer usiłowała zbliżyć obu i wcielić niejako do swego kółka, aby nie tracić ich z oczu.
Wszedł jeszcze jeden gość do Anny salonu: był nim młody książę Bołkoński, mąż milutkiej Lizy; przystojny mężczyzna, wzrostu średniego, z rysami wybitnemi, z wyrazem twarzy ostrym i surowym. Wszystko w nim, zacząwszy od wzroku wiecznie zamglonego i zmęczonego, a skończywszy na chodzie równym i spokojnym, stanowiło kontrast w oczy uderzający z jego drobniutką żoneczką, tak żywą i ruchliwą. Znał całe towarzystwo w salonie zgromadzone. Wszyscy nudzili go na śmierć, i byłby drogo opłacił możliwość niewidzenia i niesłyszenia nikogo z pomiędzy nich, nie wyłączając nawet własnej żony. Zdawać się mogło, że do niej cierpiał szczególniejszą antypatję, odwrócił się bowiem od niej z takiem skrzywieniem, że prawie zbrzydła jego twarz wcale piękna i wyrazista. Pocałował w rękę Annę Pawłównę, spojrzawszy w koło chmurnie z brwiami ściągniętemi.
— Gotujesz się książę do wojny? — spytała.
— Jenerał Kotuzow raczył przyjąć mnie na swego adjutanta — odrzucił Bołkoński, akcentując mocno, rosyjską sylabę „zow“.
— A twoja żona?
— Pojedzie na wieś.
— Że też nie wstydzisz się książe, pozbawiać nas towarzystwa twojej najmilszej, zachwycającej żoneczki.
— Jędrusiu! — zawołała malutka księżna, tak samo kokietująca męża, jak i wszystkich zresztą — gdybyś wiedział, jaką nam tu opowiadał interesującą historyjkę wicehrabia o pannie George i Bonapartem.
Książę Andrzej skrzywił się znowu niemiłosiernie i odszedł nie oglądnąwszy się nawet.
Piotr czatujący na niego odkąd wszedł i ścigający go wzrokiem wesołym a pełnym przychylności, zbliżył się teraz aby mu podać dłoń do uścisku. Teraz dopiero, gdy spojrzał w twarz uśmiechniętą i poczciwą Piotra, rozchmurzyło się księcia czoło i jego twarz nagle wypiękniała, opromieniona również uśmiechem szczerym i serdecznym.
— Ejże! i ty zatem należysz do naszego świata wielkiego.
— Wiedziałem że ty tu będziesz. Radbym pójść do ciebie na kolacją, czy mogę? — dodał Piotr cichuteńko, żeby nie przeszkadzać wicehrabiemu, który dotąd jeszcze nie skończył opowiadania.
— Nie, nie możesz! — roześmiał się w głos Bołkoński, dając mu do zrozumienia ciepłym ręki uściskiem, jak niepotrzebnem wydało mu się owe pytanie ceremonjalne ze strony przyjaciela.
Chciał mu jeszcze coś powiedzieć, gdy powstali książę Bazyli i jego córka. Zaczęto usuwać się, aby im do drzwi głównych drogę utorować.
— Chciej nam wybaczyć, kochany wicehrabio — przemówił książę Bazyli zmuszając ugrzecznionego Mortemart’a, żeby nie ruszał się wcale z fotelu. — Ten nieszczęsny bal w poselstwie Angielskiem, pozbawia nas największej przyjemności i musimy przerwać twoje tak zajmujące opowiadanie. Ze szczerym żalem opuszczamy twój najmilszy wieczór, kochana Anno Pawłówno!
Jego córka potrafiła przesunąć się pomiędzy krzesłami, przytrzymując suknię jedną ręką, i z uśmiechem wiecznym na ustach. Piotr wytrzeszczył oczy na tę piękność olśniewającą, z zachwytem pomięszanym z rodzajem trwogi zabobonnej.
— Prześliczna! — bąknął książę Andrzej od niechcenia.
— Bezwątpienia! — odrzucił Piotr.
Książę Bazyli uścisnął dłoń obu, obok nich przechodząc.
— Zlituj się pani! — zwrócił się błagalnie do Anny Pawłówny — okrzesaj mi trochę tego niedźwiadka. Mieszka u mnie rok blisko, a raz pierwszy widzę go w porządnem towarzystwie. Nic zaś tak nie kształci i nie cywilizuje młodego człowieka jak towarzystwo dam dystyngowanych.





IV.

Anna Pawłówna przyrzekła ze śmiechem zająć się Piotrem, o którym wiedziała, że jest z księciem Bazylim spokrewniony przez ojca. Poważna dama, siedząca obok „ciotuni“, zerwała się nagle i dopędziła księcia Bazylego w przedpokoju. Jej twarz o wyrazie dobrodusznym, z policzkami zapadniętemi, z oczami wyblakłemi od płaczu, starała się dotąd okazywać wielkie zainteresowanie się i uwagę wytężoną. Obecnie odmalował się w niej niepokój i trwoga.
— Cóż mi powiesz książę o moim Borysie? — Wymawiała imie Borysa, kładąc nacisk na samogłoskę „O“. — Nie mogę zostać dłużej w Petersburgu. Powiedz-że mi z łaski swojej, co mam zwiastować memu chłopcu biednemu?
Mimo widocznej przykrości i prawie impertynenckiego traktowania ze strony księcia Bazylego, uśmiechnęła się i przytrzymała go siłą mocą, aby jej nie uciekł.
— Cóżby cię to kosztowało przemówić słówko, wspomnieć o nim najjaśniejszemu panu? Wziętoby go zaraz do carskiej gwardji!
— Bądź księżna przekonaną, że zrobię co tylko będzie w mojej mocy, trudno mi jednak żądać czegoś podobnego od najjaśniejszego pana. Radziłbym ci szczerze, udać się z tem raczej do Rumiancowa za pośrednictwem księcia Galiczyna. To byłaby droga najprostsza.
Niemłoda kobieta nazywała się księżną Trubeckoj. Był to jeden z pierwszych rodów w Rosji. Zubożawszy usunęła się od świata od dawna, i wyszła zupełnie ze stosunków z dawniejszymi znajomymi. Przybyła tylko po to do Petersburga, aby ułatwić synowi jedynemu przyjęcie do gwardji przybocznej. W nadziei że zastanie tam księcia Bazylego, przyszła na wieczór do panny Scherer. Jej twarz niegdyś bardzo piękna, drgnęła kurczowo; uczuła się tknięta do żywego księcia niegrzecznem lekceważeniem. Trwało to jednak nader krótko. Opanowała rozdrażnienie i uśmiechnęła się na nowo, przytrzymując silniej ręką księcia:
— Posłuchaj mnie książe, nigdy niczego nie żądałam od ciebie i na przyszłość niczego więcej żądać nie będę. Nigdy również nie przechwalałam się przyjaźnią, która łączyła ojca mego z tobą. Teraz jednak na miły Bóg! uczyń to dla mego syna, a staniesz się naszym dobroczyńcą! — dodała szybko. — No! nie gniewaj się i przyrzeknij mi. Błagałam Galiczyna... odmówił mi wręcz. Bądź tym dawnym poczciwym serdecznym Bazylkiem — mówiła dalej głosem stłumionym, siląc się do uśmiechu, a z oczami łez pełnemi.
Papa! — przemówiła po francuzku księżniczka Helena, stojąca na progu. — Spóźnimy się najniezawodniej.
I zwróciła ku ojcu swoją prześliczną twarzyczkę.
Władza i wzięcie u dworu, są kapitałem, który powinno się bardzo oszczędzać. Książę Bazyli wiedział o tem lepiej od innych. Wstawiać się za każdym, kto udawał się do niego o protekcję, znaczyło tyle, co nie otrzymać nigdy nic dla siebie samego. Zrozumiał to od razu. Nader też rzadko używał dla kogokolwiek z proszących, swoich wpływów osobistych. Głos błagalny księżnej Trubeckoj zbudził w nim atoli coś, niby wyrzut sumienia. Przypomniała mu bowiem szczerą prawdę. Zawdzięczał rzeczywiście jej ojcu pierwsze kroki na arenie, gdzie czekała na niego tak świetna przyszłość. Zauważył również, że jest ona jedną z tych kobiet, z tych matek szczególniej, które wytrwale, bez wypoczynku, z uporem kamiennym, dążą do celu, dopóki nie stanie się zadość ich pragnieniom. Są gotowe, jeżeliby się nie uwzględniło ich proźb, prześladować kogoś co chwila i na każdem miejscu wyrzutami i scenami. Ta ostatnia pobudka szalę ku niej przechyliła.
— Kochana Anno Michałówno — przemówił tonem znudzonym i ze zwykłą u niego nonszalansją — jestem prawie w niemożności uczynienia tego, czego wymagasz odemnie. Spróbuję jednak, aby dowieść ile jestem do ciebie przywiązanym i jak czczę pamięć twego ojca. Syn twój wejdzie do gwardji. Daję ci na to moje słowo! Czyś zadowolona?
— Drogi przyjacielu, jesteś moim dobroczyńcą. Spodziewałam się tego po tobie; znam przecież twoją dobroć. Jeszcze słówko! — zawołała widząc, że myśli umknąć. — Gdy raz dostanie się do gwardji — zatrzymała się zawstydzona — jesteś w tak serdecznych stosunkach z Kotuzowem... Wspomnisz mu przychylnie o Borysie nieprawdaż? Mógłby przyjąć go na adjutanta. Byłabym wtedy zupełnie spokojną, i nigdy więcej...
Książę uśmiechnął się drwiąco.
— Tego nie mogę obiecywać. Odkąd zamianowano Kotuzowa wodzem naczelnym, jest przeciążony suplikami ze wszystkich stron. Sam mnie o tem zapewniał, że wszystkie damy z wielkiego świata w Moskwie, proponują mu to ustnie, to listownie, swoich synów na adjutantów.
— Nie, nie, przyrzecz mi to, mój przyjacielu, mój dobroczyńco! inaczej jeszcze cię nie wypuszczę!
Papa! — powtórzyła tym samym tonem Helena — przyjdziemy na bal ostatni.
— A zatem, do widzenia! Widzisz księżno nie mogę dłużej...
— Wspomnisz zatem najjaśniejszemu panu?
— Najniezawodniej; ale co do Kotuzowa, nie przyrzekam wcale!
— Mój drogi Bazylku — szepnęła Anna Michałówna, z uśmieszkiem zalotnym na ustach, którym za młodu czarowała wszystkich. Zapomniała nieboga, że ten uśmiech dawny, nie licował wcale z jej twarzą zwiędłą, z bruzdami głębokiemi, wyżłobionemi przez łzy i troski. Nie myślała o swoim wieku, przywołując na pomoc cały arsenał kobiecej kokieterji. Zaledwie jednak książę znikł jej z oczu, twarz przybrała wyraz smutku i przygnębienia. Wróciła do kółka, w którem wicehrabia kończył opowiadanie, udając znowu wielkie zainteresowanie. Myślami atoli była przy synie i czekała tylko chwili sposobnej aby wynieść się z salonu, skoro załatwiła sprawę z księciem Bazylim.
— Cóż państwo powiecie o tej ostatniej komedji z koronacją w Medjolanie? — wtrąciła panna Scherer — i o ludności z Genui i z Lucci, która zgromadziła się tłumnie, aby złożyć życzenia panu Buonapartemu. Pan Buonaparte rozparty na tronie i wysłuchujący błagania narodów? Cudowne! Nie, jest od czego oszaleć, naprawdę! Możnaby przypuścić, że świat cały stracił głowę.
Książę Andrzej uśmiechnął się patrząc na Annę Pawłównę:
— Bóg mi ją daje, biada temu ktoby jej się tknął! — rzekł mimochodem.
Były to słowa Bonapartego, które wypowiedział wkładając koronę na głowę.
— Utrzymują, że mówiąc to wyglądał wspaniale — dodał i powtórzył po włosku: „Dio mi la dona, guai a chi la toca!
— Sądzę — Anna Pawłówna wzruszyła ramionami — że to będzie ową kroplą za wiele, która czarę przepełni. Monarchowie rzeczywiście nie mogą znosić dłużej człowieka, który jest dla nich groźbą uosobistnioną i nieustanną.
— Monarchowie! Nie mam tu Rosji na myśli — odparł wicehrabia grzecznie ale ze smutkiem — monarchowie pani? A cóż oni zrobili dla Ludwika XVI., dla królowej, dla księżniczki Elżbiety? Nic — mówił dalej zapalając się coraz bardziej — i chciej mi pani wierzyć, są oni obecnie ukarani za zdradę, za sprzeniewierzenie się sprawie Burbonów. Monarchowie? Wszak wysyłają posłów z gratulacjami dla Uzurpatora!... — Machnąwszy ręką pogardliwie, wstał i usiadł opodal.
Książę Hipolit, który nie przestał ani na chwilę przypatrywać się wicehrabiemu przez lornetkę, zwrócił się nagle ku księżnie Bołkońskiej, prosząc ją o igłę. Otrzymawszy takową zaczął rysować na stole i tłumaczyć jej z powagą niewzruszoną, herb Kondeuszów, jakby ona tego pragnęła i o to go prosiła.
— Tarcza czerwona, w koło lazur i złoto.. dom Kondeuszów.
Liza słuchała z uśmiechem.
— Jeżeli Bonaparte zostanie rok jeszcze na tronie Francji — zaczął mówić znowu Mortemart, przyzwyczajony iść za swojemi własnemi myślami, a nie troszczyć się zbytecznie i nie zwracać uwagi na zdanie innych w kwestjach które znał na wskróś — wszystko ułoży się przedziwnie. Towarzystwo we Francji... mówię naturalnie o najlepszem... wyborowem... zostanie rozbite, zniszczone przez piekielne intrygi, gwałt, wygnanie i wyroki krwawe... a wtedy!...
Wzruszył miłosiernie ramionami wyciągając obie ręce ku niebu. Piotr chciał mu wpaść w słowo; wyprzedziła go jednak panna Scherer, nie spuszczająca go z oka.
— Car Aleksander — zaczęła z owym odcieniem melancholijnym, który zawsze przybierała mówiąc o carskiej rodzinie — zadecydował, że trzeba pozwolić Francuzom wybrać dobrowolnie formę rządu. Jestem najpewniejszą, że naród cały, skoro zrzuci z karku jarzmo Uzurpatora, wpadnie w otwarte ramiona swojego króla prawowitego.
Anna Pawłówna chciała widocznie pochlebić królewskiemu emigrantowi.
— Jest to nader wątpliwem — wtrącił książę Bołkoński. — Wicehrabia przypuszcza słusznie, że wypadki zaszły obecnie za daleko, i że będzie prawie niepodobieństwem, wrócić do przeszłości.
— Słyszałem — wmięszał się Piotr do rozmowy, zbliżając się do stolika — że Napoleon potrafił zjednać sobie przeważną część szlachty francuzkiej.
— Tak utrzymują Bonapartyści — wykrzyknął wicehrabia nie patrząc wcale na Piotra.
— Obecnie nie można wiedzieć na prawdę, jaka opinja góruje we Francji.
— Bonaparte powiedział to przecie najdobitniej — bąknął tonem szyderskim Bołkoński, niepodobał mu się bowiem wicehrabia na pierwszy rzut oka i jego miały na celu księcia ostre przycinki. — „Pokazałem im drogę sławy, nie chcieli pójść nią“ — oto słowa, które kładą w usta Napoleonowi. — „Otworzyłem im moje przedpokoje, i wtłoczyli się do nich“... — Nie wiem do jakiego stopnia miał prawo tak się wyrazić.
— Nie miał po temu prawa żadnego! — po zamordowaniu księcia d’Enghien, najzapaleńsi nawet przestali widzieć w nim bohatera, choć może przedtem takim wydawał się niektórym osobom. — Teraz zwrócił się ku Annie Pawłównie. — Po tem niecnem morderstwie, powiedzieliśmy sobie, że przybył nam jeden więcej męczennik w niebie, a ubył prawdziwy bohater na ziemi.
Nie miano czasu odpowiedzieć uśmiechem stosownym na to wystąpienie patetyczne wicehrabiego, gdy Piotr wyrwał się nagle, nie dopuściwszy tym razem do interwencji panny Scherer, która przeczuwała coś niesłychanego.
— Wyrok spełniony na księciu d’Enghien, był poetyczną koniecznością. Napoleon dowiódł zatem, jak jest wielkodusznym, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za ten akt.
— Boże, Boże — szepnęła panna Scherer z najwyższem przerażeniem.
— Jakto, panie Piotrze, znajdujesz wielkodusznym czynem spełnienie morderstwa? — spytała naiwnie i z uśmiechem mała księżna przysuwając bliżej robótkę.
— No, no! — odezwało się kilka innych głosów.
— „Capital!“ — wykrzyknął Hipcio w języku angielskim, uderzając się dłonią po kolanie. Wicehrabia ograniczył się na ponownem wzruszeniu ramionami.
Piotr spojrzał poważnie na swoje audytorjum z pod okularów:
— Mówię w ten sposób, bo Burboni uciekli przed rewolucją, zostawiając ludność wydaną na pastwę anarchji! Napoleon jedynie zrozumiał i potrafił ją zwyciężyć. Dla tego, mając na celu dobro publiczne, nie mógł dać się wstrzymać w pochodzie przez życie jednego człowieka.
— Czy nie chciałbyś pan przejść do innego stołu? — bąknęła Anna Pawłówna.
Piotr jednak zapalając się coraz bardziej, kończył swój wywód.
— Tak, tak, Napoleon stał się wielkim, bo potrafił wznieść się ponad rewolucję, ukrócił jej nadużycia, a zachował co miała w sobie dobrego: Równość obywateli, wolność prasy i słowa, i tym sposobem zdobył władzę.
— Gdyby był korzystał z tej władzy, aby oddać ją w ręce króla prawowitego, zamiast jej użyć do popełnienia morderstwa, byłbym i ja go nazwał wielkim — odezwał się wicehrabia.
— Tego nie mógł uczynić. Naród nadał mu władzę pod tym jedynie warunkiem, aby pomógł mu do pozbycia się Burbonów. Lud poznał w nim człowieka wyższego. Rewolucja była bądź jak bądź czynem potężnym. — Piotr dowodził dalej, zdradzając tem niedoświadczenie pierwszej młodości, która zwykła wypowiadać naiwnie opinie i poglądy własne częstokroć nadto skrajne i drażniące.
— Rewolucja i królobójstwo czynem potężnym! Tego tylko brakowało!... ale... czy nie przeniósłbyś się pan do innego stołu? — powtórzyła tracąc przytomność z oburzenia Anna Pawłówna.
Kontrakt socjalny! — zawołał wicehrabia z uśmiechem pełnym rezygnacji.
— Nie mówię o królobójstwie tylko o idei.
— Naturalnie! idea rabunku, morderstwa i królobójstwa! — przerwał mu głos drugi tonem szyderskim.
— Zapewne, że dopuszczano się smutnych ostateczności, podstawą jednak tej idei jest wyzwolenie z przesądów kastowych, równość w obec prawa obywateli państwa; to zaś wszystko zagwarantował ludowi Napoleon w całej rozciągłości i nietykalności.
— Wolność! równość! — wtrącił wicehrabia pogardliwie, chcąc dać do zrozumienia młodemu człowiekowi, wielką niedorzeczność tego rezonowania. — Te wyrazy tak głośno brzmiące, straciły już dawny urok... Któżby nie kochał wolności i równości. Wszak pierwszy nasz Zbawiciel uczył nas tego. Czyśmy jednak szczęśliwsi po rewolucji? Przeciwnie! Pragnęliśmy wolności, a Bonaparte nam ją wydarł.
Książe Andrzej patrzał z uśmiechem sarkastycznym, to na Piotra, to na wicehrabiego, to na gospodynię domu, która mimo wprawy i wzięcia salonowego, była niemal ubezwładniona gwałtownem Piotra wystąpieniem. Spostrzegłszy jednak, że te słowa świętokradzkie, nie wywołują u wicehrabiego wybuchów gniewu, przekonawszy się również że niepodobieństwem było przytłumić i zatrzeć wrażenie piorunujące, złączyła się ściśle ze szlachetnym i wysoko urodzonym emigrantem. Wszelkie siły zebrawszy, uderzyła tedy impetycznie na niefortunnego oratora:
— Kochany panie Piotrze — przemówiła — jak możesz wytłumaczyć postępowanie tego wielkiego człowieka, który morduje księcia krwi... powiedzmy po prostu... swojego bliźniego... kogoś zresztą, który nie popełnił żadnej zbrodni, i to bez sądu?
— Chciałbym również — zauważył wicehrabia — prosić pana, żebyś mi raczył wytłumaczyć dzień ośmnastego brumaire’a. Czyż to nie było zdradą, lub, jeżeli wolisz to drugie określenie, sztuczką kuglarską, nie licującą bynajmniej z czynami wielkiego człowieka?
— A więźniowie wymordowani w Afryce z jego rozkazu? — wykrzyknęła mała księżna — to coś przerażającego.
— Prosty mużyk! mówcie sobie co chcecie — machnął ręką książę Hipolit.
Piotr nie wiedząc wcale komu odpowiadać, patrzał tylko w koło z uśmiechem, nie z owym bezmyślnym i zaledwie widocznym, ale z uśmiechem szczerym, serdecznym, który jego twarzy zwykle ponurej i jakby skwaszonej nadawał wyraz dobroci naiwnej. Wyglądał wtedy na dzieciaka poczciwego, choć swywolnego czasami, który błaga o przebaczenie.
Wicehrabia, mimo że go widział po raz pierwszy, zrozumiał natychmiast, że ten Jakobin, mniej był straszny, niż jego słowa. W salonie milczenie zapanowało.
— Jakże możecie chcieć, żebym wam wszystkim naraz odpowiadał? — odezwał się nagle książę Andrzej. — Czyż niema różnicy między czynami człowieka prywatnego, a męża stanu, wielkiego wodza, lub monarchy? Zdaje mi się, że jest różnica, nawet ogromna.
— Ależ najniezawodniej! — Piotr lżej odetchnął, uszczęśliwiony tą pomocą niespodzianą.
— Napoleon na moście w Arcole, lub podający dłoń zadżumionym w szpitalu w Jaffie, jest wielkim jako człowiek, niepodobna tego nie przyznać. Są jednak, co prawda, inne czyny trudne do usprawiedliwienia — mówił dalej książę Andrzej, chcąc widocznie zatrzeć wrażenie i naprawić niezręczne a zbyt szczere przemówienie Piotra. Powstał równocześnie, dając tem znak żonie, że chce z nią odejść.
Książę Hipolit zrobił to samo, zachęcając jednak ruchem ręki tych wszystkich, którzy zamierzali pójść za ich przykładem, do pozostania na miejscu.
— Ale, ale! — żywo zawołał — opowiadano mi dzisiaj anegdotkę moskiewską, niezrównaną... pragnę państwo nią uraczyć. Przepraszam cię wicehrabio; muszę jednak opowiedzieć ją w języku ruskim, inaczej straciłaby cały pieprzyk...
I zaczął mówić po rosyjsku, z akcentem atoli Francuza, który zaledwie rok jeden spędził w Rosji.
— W Moskwie mieszka pewna dama... bardzo wielka pani, ale skąpa niesłychanie. Potrzeba jej było dwóch drabów wysokich, aby ich postawić w tyle powozu... Posiadała również (taki już był jej kaprys i upodobanie) pokojówkę wzrostu olbrzymiego...
Tu Hipcio zaczął się namyślać, jakby mu przychodziło z pewną trudnością kończyć opowiadanie:
— Powiedziała tedy do niej: tak jest powiedziała najwyraźniej: — „Dziewko... taka i taka... ubierz się w liberję lokajską i stań za powozem... jadę z wizytami...“
W tem miejscu Hipcio parsknął śmiechem. Na nieszczęście, nie znalazł wiernego echa w swojem audytorjum. Opowiadający zmieszał się tem cokolwiek, niezadowolony, że jego historyjka jakoś nie robi wrażenia. Kilka osób grzeczniejszych sprobowało uśmiechnąć się z lekka, między innemi panna Scherer i owa starsza matrona.
— Pojechała — kończył. — Nagle zerwała się burza... dziewczynie spadł z głowy lokajski kapelusz i rozwiązały się jej długie włosy...
Nie mogąc dłużej śmiechu powstrzymać, wziął się za boki wijąc się i śmiejąc spazmatycznie. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie przemówić; dusił się najzupełniej.
...Tak, tak! — dokończył nareszcie przegięty do samej posadzki — rozplotły się jej długie włosy... ha! ha! ha!... i... i... całe miasto dowiedziało się o tem.
Nikt Bogiem a prawdą nie mógł pojąć sensu tej anegdoty, i dla czego właściwie musiała być opowiedzianą w języku rosyjskim? Sama gospodyni domu i część towarzystwa, wdzięczni jednak byli Hipolitowi, że tak w porę przerwał Piotrowi nieznośną i niestosowną polemikę.
Rozmowa rozdrobiła się następnie, przeskakując motylkowato z przedmiotu na przedmiot. Wspomniano nawiasem o balu przeszłym, o tym, który miał nastąpić, o teatrach, mięszając do wszystkiego pytania, gdzie i kiedy mają się zejść znowu razem jutro i pojutrze?...





V.

Po tem wypadku z anegdotą genjalną Hipcia, goście Anny Pawłówny, podziękowawszy jej serdecznie za tak miły wieczór, zaczęli wychodzić jedni za drugimi.
Wzrostu olbrzymiego, szeroki w plecach i niesłychanie niezgrabny Piotr, miał jeszcze w dodatku do wielu innych niekorzystnych stron fizycznych, ręce ogromne a czerwone. Nie umiał wcale wchodzić do salonu, a jeszcze mniej z niego wychodzić jak należy, i rozrzucać w koło siebie słówka ugrzecznione a pochlebne. Dzięki roztargnieniu, którem wsławił się szeroko i daleko, wstając, wziął do rąk zamiast swojego kapelusza, kapelusz stosowany z pióropuszem jakiegoś jenerała. Wywijał nim i miął go niemiłosiernie, póki nie spostrzegł tego właściciel i skoczył ku niemu przestraszony, aby uratować swoją własność od zagłady. Trzeba jednak dodać, że okupywał te wszystkie braki i niezgrabności, swoją dobroduszną naiwnością i skromnością.
Panna Scherer zwróciła się ku niemu na pożegnanie, z wyrazem pełnym łaskawości i przebaczenia chrześcjańskiego:
— Spodziewam się — przemówiła tonem łagodnym — że jeszcze nieraz zobaczę pana kochanego u siebie. Nie tracę przytem nadziei, że wtedy zmienisz zdanie, pod wielu a wielu względami...
Nic jej na to nie odpowiedział. Tylko gdy nawzajem oddawał jej ukłon pożegnalny, wszyscy obecni mogli widzieć igrający na jego ustach uśmiech szczery, który zdawał się mówić:
— Zdanie, zdaniem, każdemu wolno mieć inne, ale w końcu musicie przyznać, że jestem chłopcem zacnym i poczciwym.
To było taką prawdą, że wszyscy ją odczuli, nie wyłączając samej panny Scherer.
Książę Andrzej wyszedł do przedpokoju w ślad za swoją żoną i Hipciem. Słuchał obojętnie i ze znudzeniem Hipcia głupiej paplaniny, zarzucając płaszcz na ramiona, który mu lokaj podawał. Hipcio z lornetką na nosie wpatrywał się uporczywie w ładniutką, małą księżnę.
— Wróć do salonu, Anetko — rzekła Liza do panny Scherer, ściskając ją czule na pożegnanie. — Tu o wiele chłodniej niż w salonie, jeszcze się gorzej zaziębisz!... To już rzecz umówiona! — dodała szeptem.
Anna Pawłówna, potrafiła znaleźć chwilę stosowną i wspomniała nawiasem księżnie o małżeństwie przez nią projektowanem, między księżniczką Bołkońską, a Anatolem Bazylewiczem.
— Liczę na ciebie najdroższa — ta jej równie cicho odpowiedziała. — Napiszesz jej o tem i powtórzysz mi, jak ojciec będzie zapatrywał się na tę sprawę. Do zobaczenia!...
Wróciła do salonu.
Hipcio zbliżył się do Lizy. Pochylony nad nią, śmiał się i szeptał jej coś do ucha.
Dwóch lokajów czekało na koniec tej francuzkiej paplaniny; jeden, służący księżnej, trzymał jej szal i zarzutkę; drugi, strzelec Hipolita, miał w rękach jego płaszcz oficerski. Udawali, że słuchają rozmowy, mimo iż była dla nich zupełnie niezrozumiałą. Robili też miny, jakby domyślali się czegoś.
Mała księżna mrugała oczkami figlarnie, śmiała się w głos i mówiła jednocześnie.
— Jestem uszczęśliwiony żem nie pojechał na bal do ambasadora — mówił Hipcio. — Nudy śmiertelne! Spędziliśmy razem wieczorek rozkoszny, nieprawdaż? Najmilszy w świecie!...
— Zaręczano jednak — wtrąciła księżna — że bal będzie wspaniały. Wszystkie tutejsze piękności tam się wybierały.
— Nie wszystkie, skoro ciebie, księżno, na nim nie będzie — odrzucił śmiejąc się. Wyrwawszy okrycie z rąk lokaja, odepchnął go i zaczął księżnę otulać starannie. Ręce Hipcia trochę za długo były zajęte około szyji młodej kobiety, którą zdawały się obejmywać jakby do uścisku (czy z umysłu, czy też przez niezgrabność, trudno byłoby osądzić). Ona cofnęła się zręcznie nie przestając się uśmiechać. Odwróciwszy się, spojrzała na męża który stał z oczami przymkniętemi, z miną zaspaną i znudzoną jak zwykle.
— Czyś wreszcie gotowa? — bąknął od niechcenia, podnosząc leniwo powieki ociężałe i patrząc z pod nich na żonę koso i gniewnie.
Hipolit zarzucił płaszcz szybko, który był skrojony według ostatniej mody i spadał mu aż na pięty. Plącząc się pomiędzy jego długiemi połami, rzucił się najprzód, aby dopomódz księżnie wsiąść do karety.
— Do zobaczenia księżno! — wybełkotał z językiem plączącym się tak samo jak jego nogi.
Księżna układała suknią w głębi powozu; mąż jej przysuwał pałasz bliżej siebie.
Hipcio, udając że im pomaga, w rzeczywistości tylko im przeszkadzał.
— Przepraszam pana — odezwał się książę Andrzej sucho; szorstko w języku rosyjskim do młodego niezgraby, który ich dalej zatrzymywał. — Piotruś wsiadajże!... czekam na ciebie — zagadał do Piotra zupełnie innym tonem, miękkim i serdecznym.
Stangret cmoknął na konie, i powóz potoczył się szybko.[1]
Hipcio stojąc w bramie śmiał się nerwowo i czekał na wicehrabiego, któremu obiecał, że go odwiezie.
— Powiem ci, mój drogi, że twoja malutka księżna śliczna, szykowna, co się zowie! — przemówił wicehrabia wsiadając do powozu. Mlasnął w dodatku językiem i ucałował końce palców.
Hipcio wybuchnął głośnym śmiechem.
— Wiesz co — żartował dalej wicehrabia — żeś wielce niebezpieczny z tą twoją minką niewiniątka. Żal mi męża biednego, owego oficerka, który pozuje w swojej bezgranicznej próżności i arogancji na księcia krwi.
Hipcio wybełkotał wśród śmiechu:
— A utrzymywałeś wicehrabio, że damy nasze nie warte rozwiązywać wstążeczek u trzewiczków waszych Francuzek! Widzisz! trzeba tylko umieć je zażyć...





VI.

Piotr wszedł pierwszy do gabinetu księcia Andrzeja, jako gość codzienny, znający na wylot zwyczaje i urządzenie domu. Położył się wygodnie na szezlągu i sięgnął na chybił trafił po książkę. Tym razem dostały mu się „Komentarjusze Cezara“. Podparłszy głowę łokciem, wziął się natychmiast do czytania i to w samym środku.
— Cóżeś znowu nagadał u panny Scherer za rzeczy niestworzone? — nabrał go z góry Bołkoński. Wszedł on w chwilę później od gościa zacierając nerwowo ręce zziębnięte, które miał prawdziwie rasowe, drobne i białe. — Gotowa rozchorować się jeszcze!
Piotr zwrócił się nagle ku niemu całem ciałem. Szezlong aż zatrzeszczał od tego rzutu gwałtownego. Pokazał wchodzącemu twarz swoję ożywioną i uśmiechniętą, w dodatku machnął ręką, na dowód, że mu zdrowie panny Scherer było najzupełniej obojętne.
— Ten księżunio, jest naprawdę bardzo zajmującym — zaczął mówić o czemś wręcz przeciwnem — tylko nie zapatruje się tak na tę kwestję jakby powinien... Mam to silne przekonanie, że byłby możebnym pokój niewzruszony i nietykalny, nie umiem atoli dobrze sformułować mojego zdania. W każdym razie, nie doszłoby się do tego za pomocą równowagi politycznej, i...
Książę Andrzej, nie lubiący i nie interesujący się kwestjami metafizycznemi, wpadł mu w słowo, nie dozwalając dopowiedzieć zaczętego okresu.
— Widzisz, mój drogi, co jest najbardziej niemożliwem, to głośne wypowiadanie wszem w obec, co myślimy w ducha skrytości. Cóż zdecydowałeś się na cokolwiek? Czy wstępujesz do konnej gwardji, czy do dyplomacji?
— Czy dasz mi wiarę, że dotąd sam nic nie wiem?! Nie uśmiecha mi się wcale ani jedno, ani drugie — machnął ręką, siadając po turecku, z nogami podgjętemi na szezlongu.
— Musisz jednak wybrać sobie jakiś zawód. Ojciec twój żąda tego i czeka na to.
W latach dziesięciu wysłano Piotra do Paryża, z mentorem przy boku i został tam do lat dwudziestu pięciu. Gdy młodzieńcem wrócił do Moskwy, ojciec jego mentora pożegnał i rzekł do Piotra:
„Teraz jedź do Petersburga, przypatrz się i wybieraj! Ja przystanę na wszystko. Oto list polecający ciebie księciu Bazylemu, a tu masz pieniądze. Pisuj do mnie i licz na moją pomoc w każdym wypadku“.
Od trzech tedy miesięcy Piotr szukał zajęcia i karjery odpowiedniej, nie znajdując tejże i nic nie robiąc. Potarł ręką czoło zafrasowany:
— Ten księżulek musi być chyba wolnym murarzem? — wtrącił wracając myślą do rozmowy z księdzem Morio, którego poznał na wieczorze.
— Eh! to wszystko mrzonki bez realnej podstawy! — zniecierpliwił się na dobre książę Andrzej — mówmy raczej o twoich interesach. Byłeś w koszarach? Studjowałeś konną gwardję?
— Nie byłem tam ani razu... Nad jednem atoli długo rozmyślałem i chciałem właśnie tobie o tem opowiedzieć. Mamy wojnę z Napoleonem. Gdyby tak szło o wolność, gdyby o nią walczono, zaciągnąłbym się pierwszy w szeregi. Pomagać jednak Anglji i Austrji w walce z najpotężniejszym człowiekiem, który obecnie na świecie istnieje, to nie jest dobrze i mnie się to nie podoba...
Książę Andrzej wzruszył litościwie ramionami za całą odpowiedź, na to iście dziecinne wystąpienie. Nie racząc wdawać się w dysputę na serjo, z tem starem dzieckiem, bąknął jedynie mimochodem:
— Gdyby każdy bił się tylko z przekonania i dla własnego widzimisia, nie byłoby nigdy i nigdzie wojny.
— A toby było czemś doskonałem! — wykrzyknął Piotr.
— Być może, ale to nigdy nie nastąpi — uśmiechnął się książę Andrzej. — Koniec końców, po cóż właściwie idziemy się bić?
— Po co? Nic o tem nie wiem! Tak być musi i w dodatku idę na wojnę, ponieważ... — zatrzymał się chwilę, a potem wybuchnął gwałtownie: — Ponieważ życie które tu prowadzę... obmierzło mi po prostu!





VII.

W pokoju przyległym zaszeleściała suknia kobieca. Na ten szmer, książę Andrzej zdawał się odzyskiwać świadomość siebie, równowagę i krew zimniejszą: drgnął, wyprostował się i przybrał minę, która nie opuszczała go ani na chwilę przez cały wieczór u panny Scherer. Piotr spuścił nogi natychmiast i usiadł przyzwoicie. Weszła księżna, która zmieniła tymczasem ubranie wieczorowe na szlafroczek domowy, nie mniej strojny i przyozdobiony kokieteryjnie wstążkami. Mąż powstał i przysunął jej fotel z galanterją.
— Pytam często sama siebie — przemówiła szybko po francuzku, jak to było u niej w zwyczaju, siadając na podanym przez męża fotelu — dla czego też Anetta nie wyszła za mąż? Jacy wy też niemądrzy moi panowie, że żaden z was jej nie poślubił. Przepraszam za tę niegrzeczność, ale rzeczywiście nie znacie się zupełnie na kobietach. A to w panu siedzi duch niespokojny! Nie spodziewałam się wcale, że potrafisz, panie Piotrze tak zawzięcie dysputować.
— Kłócę się tak samo z pani mężem, nie rozumiejąc po co właściwie wybiera się na wojnę? — odrzucił Piotr zwrócony ku Lizie, bez cieniu jakiegokolwiek zmięszania, lub wahania, jak to bywa często między młodym człowiekiem, a ładną młodą mężatką.
Drgnęła nerwowo. Uwaga Piotra dotknęła ją do żywego.
— I ja powtarzam mu to wiecznie — westchnęła. — Nie pojmuję na co też mężczyznom potrzebne to wojowanie? Dla czego my, kobiety, nie pragniemy żadnej zmiany w naszem życiu codziennem? Rozsądź pan sam tę kwestję. Przedstawiam mu, że jego stanowisko jako adjutanta mego wuja, jest świetne. Zna go tu każdy i ocenia należycie. Ot temi dniami, u Apraksinów, słyszałam pewną damę wyrażającą się o nim. — „Patrz! to ten sławny książę Andrzej!“ — powtarzam dosłownie! — Tu wybuchnęła śmiechem. — Tak go przyjmują wszędzie, najserdeczniej. Skoro zechce, może zostać adjutantem samego monarchy, bo car, trzeba panu wiedzieć, rozmawiał z nim tu kiedyś najmilej w świecie! Roztrząsałyśmy dziś wieczór tę sprawę z Anetką. Dałoby się łatwo wszystko ułożyć! Cóż pan o tem sądzi?
Piotr spojrzał na Andrzeja i zamilkł widząc u przyjaciela czoło chmurne, a brwi gniewnie ściągnięte.
— Kiedyż odjeżdżasz? — spytał księcia wprost, zostawiając Lizę bez odpowiedzi.
— Ach! nie wspominaj mi pan o tym odjeździe! nie chcę o nim słyszeć — zawołała księżna z minką, na poły zadąsaną; rozkapryszoną, a na poły zalotną, którą miała rozmawiając i flirtując z Hipciem. Tu jednak, w obec Piotra, w tem otoczeniu czysto domowem, do którego i ona należała, ów tonik lekki nie był zupełnie stosownym i raził mimowolnie. — Gdy pomyślę, że będę zmuszoną zerwać z wszystkiemi mojemi serdecznemi przyjaciółmi... ja... ja... zresztą... czy wiesz Jędrusiu? — mrugnęła doń oczami nieznacznie, drżąc całem ciałem — lękam się...
Mąż spojrzał na nią osłupiały, jakby w tej chwili dopiero spostrzegł jej obecność. Odpowiedział jednak grzecznie, choć zimno:
— Czegóż lękasz się Lizo? Nic a nic nie rozumiem...
— Oto jakimi są mężczyźni. Samobójcy! wszyscy jednakowi. Ponieważ coś mu do głowy strzeliło, porzuca mnie. Bóg raczy wiedzieć po co i na co, i zagrzebuje mnie na wsi samą jak palec.
— Z moim ojcem i z moją siostrą... Zapomniałaś o tem?
— To wyjdzie na jedno; będę czuła się tam zupełnie samotną, zdala od moich znajomych i przyjaciół. I chce żebym była spokojną?
Mówiła coraz głośniej, nadąsana. Jej warga podniesiona, zamiast, jak zwykle, dodawać wdzięku jej twarzyczce, gdy była wesołą i uśmiechniętą, robiła ją podobną w tej chwili do szczurka psotliwego i gryzącego co mu pod pyszczek podpadnie. Zamilkła, znajdując może, że byłaby to rzecz nieprzyzwoita gdyby w obec Piotra wspomniała o swoim stanie poważnym. A właśnie tej chwili bliskiego rozwiązania, obawiała się najokropniej.
— Nie umiem zagadek rozwiązywać. Nie mogę domyśleć się, czego się trwożysz — powtórzył mąż zwolna, wpatrując się w nią przenikliwie.
Zarumieniła się z giestem rozpaczliwym:
— Jędruś, Jędruś! dla czegoś ty taki zmieniony?
— Lekarz zakazuje ci siedzieć długo w nocy... powinnabyś się już położyć.
Nic nie odpowiedziała na razie, ale usta jej zadrgały jakby miała płaczem wybuchnąć. On zaś wstał, wzruszył miłosiernie ramionami i zaczął przemierzać szybkim krokiem swój gabinet.
Piotr naiwnie zadziwiony patrzał to na niego, to na nią, nareszcie ruszył się jakby chciał odejść; zatrzymał się jednak w pół drogi.
— To mi wszystko jedno, czy pan Piotr jest, czyby go nie było! — wykrzyknęła księżna, wstrzymując łzy siłą. — Od dawna chciałam spytać cię, Andrzeju: czemu tak dla mnie zobojętniałeś? Czem w obec ciebie zawiniłam? Wybierasz się na wojnę, nie mając litości nademną. Dla czego?
— Lizo — odezwał się mąż.
W tym jednym wyrazie, mieściły się: prośba, pogróżka i zapewnienie, że może gorzko słów tych pożałować.
Mówiła jednak dalej gwałtownie:
— Obchodzisz się ze mną jak z chorą, widzę to, traktujesz mię jak głupiego dzieciaka. Nie byłeś takim przed pół rokiem.
— Lizo, skończ, proszę cię — mąż podniósł głos szorstko i groźnie.
Piotr zaniepokojony i wzruszony coraz bardziej, nie mogąc patrzeć z krwią zimną na łzy młodej kobiety, zbliżył się do niej z miną tak nieszczęśliwą, jakby sam był bliskim płaczu:
— Uspokój się, księżno... to ot! przywidzenia... myśli smutne, z których trzeba umieć się otrząsnąć... I ja, zaręczam pani, doświadczałem nieraz czegoś podobnego... ale... chciej mi pani wybaczyć... jako obcy jestem tu zbytecznym. Uspokój się. Adieu!
Andrzej zatrzymał go:
— Zaczekaj Piotrusiu. Księżna jest zanadto dobrą, żeby chciała mnie pozbawić przyjemności spędzenia z tobą reszty wieczoru.
— Tak, tak, myśli wiecznie tylko o sobie — szepnęła łkając boleśnie.
— Lizo! — krzyknął mąż tonem tak ostrym, że było widocznem, iż cierpliwość jego wyczerpała się zupełnie.
Nagle jej ładny buziaczek przypominający kotkę gniewną, przybrał wyraz pełen trwogi, nieśmiałości i pokory, z jakim pies skarcony przez pana swojego, kładzie mu się u nóg, bijąc po ziemi ogonem szybko, a cichuteńko:
— Mój Boże, mój Boże — szepnęła, rzuciwszy na męża spojrzenie błagalne. Jedną ręką unosząc powłokę od szlafroczka, zbliżyła się do niego i w czoło go pocałowała.
— Dobranoc Lizo — odrzekł, całując ją również w rękę, jakby mu była zupełnie obcą kobietą.





VIII.

Obydwaj przyjaciele milczeli. Ani jeden, ani drugi, nie mógł zdecydować się przemówić. Piotr patrzał ukradkiem na księcia Andrzeja, który tarł chmurne czoło swoją małą i białą ręką.
— Idźmy jeść — odezwał się nareszcie gospodarz domu z westchnieniem i skierował się ku drzwiom od sali jadalnej. Weszli do pysznej komnaty. Wszystko tu lśniło nowością, jak bywa zwykle u młodego małżeństwa, srebro, kryształy i bielizna adamaszkowa na stole. Podczas wieczerzy, wyprawiwszy za drzwi zgraję służebną, książę Andrzej podparł głowę oburącz i z łokciami na stole, zaczął mówić z takiem nerwowem rozdrażnieniem, w jakiem go jeszcze nigdy Piotr dotąd nie widział. Było widocznem, że mu coś oddawna ciężyło na sercu, postanowił więc zrzucić nareszcie ten ciężar, i wejść na drogę serdecznych wynurzeń i zwierzeń:
— Kochany mój Piotrusiu — zaczął — nie żeń się, póki nie dokażesz tego wszystkiego, czego dokazać pragniesz, póki w ogóle będziesz kochał się w kobiecie sercem wybranej, a nie wystudjowanej dostatecznie. Inaczej zawiedziesz się i oszukasz najokropniej, w sposób niepowetowany. Żeń się raczej na starość, gdy już będziesz do niczego! Wtedy nie narazisz się na to przynajmniej, żebyś zmarnował przedwcześnie wszystko, co jest w tobie wyższego, dobrego i szlachetniejszego! Tak, tak, wszystko marnotrawimy, rozsypując na monetę zdawkową. Nie patrz że na mnie z taką miną zdziwioną. Jeżeliś spodziewał się i liczył na to, że zostaniesz czemś sam przez siebie, odczujesz na każdym kroku, że twoja karjera skończona, zamknięta. Otwarte przed tobą jedynie salony, gdzie co chwila otrzesz się o lokaja, wycierającego pańskie przedpokoje, lub o wielkoświatowego idjotę... Na co jednak przyda się to?...
Uderzył w stół pięścią z całej siły.
Piotr zdjął okulary. Ten czyn zmieniający zupełnie jego twarz, nadawał jej wyraz jeszcze wybitniejszy dobroduszności, a chwilowo nawet osłupienia.
Książę Andrzej mówiąc w ten sposób, robił się coraz mniej podobnym do owego Bołkońskiego, rozpartego niedbale w fotelu, na wieczorze u panny Scherer, z oczami na pół przymkniętemi; który bąkał od niechcenia i ciskał ludziom w oczy sarkastyczne frazesa francuzkie. Teraz drgał nerwowo każdy muskuł w jego fizjonomji suchej, o rysach wydatnych; oczy zaś, które na codzień zdawały się być obumarłe, promieniały i błyszczały ogniem pełnym zapału.
Można było odgadnąć z łatwością, że stawał się o tyle gwałtownym, podczas tych krótkich chwil rozdrażnienia nerwowego i chorobliwego o ile wyglądał na oko słabym i bez energji w stanie zwykłym, codziennym.
— Moja żona — mówił dalej — jest najlepszą w świecie kobietą; jedną z tych, które czci mężowskiej nigdy na szwank nie narażą. Czegóż bym jednak nie dał za to w tej chwili, o wielkie nieba! żebym nie był żonatym! Jesteś pierwszym i jedynym, któremu wyznaję to szczerze i otwarcie, bo kocham cię... Widzę w twoich oczach, żeś mnie nie zrozumiał, a to jednak historja całego istnienia. Mówisz o Bonapartem i o jego działalności — wtrącił nawiasem choć Piotr ani pary z ust nie wypuścił — ależ Bonaparte, gdy pracował, szedł prosto do celu, krok za krokiem, był wolny, miał ten jeden przedmiot przed oczyma i dokazał, czego pragnął. Skoro jednak losy twoje połączysz z kobietą, uczujesz się przykutym łańcuchami jak galernik. Co tylko będzie w tobie siłą i pragnieniem czegoś, po nad zwykły poziom, doda ci li ciężaru, przywali niby wiekiem trumny i napełni żalem spóźnionym, niestety! Otoczy cię koło zaklęte ploteczek salonowych, balów, próżnostek, drobnostek i w niem będziesz zmuszony obracać się wiecznie. Idę obecnie na wojnę, najpotężniejszą, według mego zdania, jaka kiedykolwiek była wydaną i nic nie wiem, na niczem się nie rozumiem, jestem słowem: do niczego! Natomiast w towarzystwie uchodzę za człowieka złośliwego, dowcipnisia, nader przyjemnego i słów moich słuchają jak wyroczni u panny Scherer. Ach! to głupie towarzystwo, bez którego żona moja obejść się nie może... Gdybyś tylko wiedział ile one warte, i w ogóle kobiety wszystkie. Mój ojciec ma słuszność. Samolubstwo, próżność, głupota, mierność w każdym kierunku... takiemi są kobiety, gdy okazują się nam bez maski łudzącej oko i zmysły. Widząc je w salonach, możnaby przypuścić, że w nich coś znajdziemy... tymczasem nic tam nie ma, nic zgoła. Tak, mój drogi, nie żeń się w ogóle...
Temi słowy zakończył Andrzej swoją gwałtowny filipikę.
— Co mnie w tem najbardziej uderza — Piotr zauważył — to okoliczność, że ty masz się za nieudolnego i sądzisz, żeś życie zmarnował, gdy tymczasem przed tobą cała przyszłość najświetniejsza i gdy...
Sposób, jaki się wyrażał, dowodził, jak wysoko księcia oceniał i czego spodziewał się po serdecznym druhu.
— Zkąd nabył do tego prawa? — myślał Piotr w duchu, dla niego bowiem książę Andrzej był uosobistnieniem wszelakich doskonałości, dla tego właśnie, że czuł u niego przymioty, których Piotrowi brakowało: siłę i prawdziwie męską energję. Podziwiał zawsze w swoim przyjacielu łatwość i giętkość w stosunkach z ludźmi ze sfer najrozmaitszych, jego pamięć niezrównaną i wiadomości różnorodne. Książę czytał bowiem, co mu tylko wpadło pod rękę i wypisywał wszystkie ustępy ważniejsze; był rzeczywiście niezmordowany w swojej pilności w nauce i chęci nabywania wiedzy, w coraz szerszych rozmiarach. Jeżeli Piotr był zdziwiony, nie spotkawszy w Andrzeju skłonności do filozofii spekulacyjnej, która była właśnie jego słabostką, nie widział w tem wady, ale przeciwnie jednę więcej siłę i dźwignię moralną.
W stosunkach najserdeczniejszych, najprzyjaźniejszych i najprostszych, pochlebstwo i pochwała, są równie niezbędne jak oliwa, którą smaruje się tryby w maszynach, aby obracały się gładko.
— Ze mnie nic już nie będzie! nie mówmy więc o tem. Raczej zastanówmy się nad tobą — rzekł po chwili książę Andrzej, uśmiechając się z zadowoleniem, że wprowadził rozmowę na tor właściwszy.
I w twarzy Piotra odbiła się natychmiast ta szczęśliwa zmiana, która zaszła u jego przyjaciela.
— Nademną? — powtórzył z uśmiechem na ustach wesołym i bezmyślnym. — Ależ o mnie nie da się nic powiedzieć. Czemże bo jestem w ogóle? Synem naturalnym!... — Zarumienił się nagle, przyszło mu bowiem z trudnością wymówić to słowo. — Bez nazwiska, bez majątku, jednak... na prawdę, czuję się mimo to swobodnym, nawet względnie szczęśliwym i zadowolonym, chwilowo przynajmniej. Nie wiem, tylko wyznaję szczerze czego się jąć, co rozpocząć? Chciałem właśnie pod tym względem prosić cię o radę całkiem serjo.
Książę Andrzej patrzał na niego z serdeczną życzliwością. Przebijało się w niej jednak najwyraźniej poczucie, że jest wyższym od Piotra o całe niebo:
— Przywiązałem się do ciebie — położył mu rękę na ramieniu poufale — bo jesteś jedynym człowiekiem żywym w całem naszem kółku. Jesteś zadowolony, a więc wybieraj jaki chcesz zawód. Wybór, to kwestja obojętna i podrzędna. Będzie ci wszędzie dobrze; tylko proszę cię na wszystko, przestań bywać u tych Kurakinów, nie wdawaj się z tą hołotą; nie prowadź dłużej życia hulaszczego. Ta cała rozpusta, to życie starego huzara, tak nie licuje z twojem usposobieniem z twoją...
— Cóż chcesz, mój drogi — wpadł mu Piotr w słowo, wzruszając ramionami — kobietki, te czarujące kobietki!...
— Tego tłumaczenia wcale nie przyjmuję! — odrzucił Andrzej żywo. — Rozumiem wpływ kobiet dystyngowanych, ale jakie takie bywają u Kurakina. Na to i na pijatykę po prostu nie pozwalam!
Piotr mieszkał w domu księcia Bazylego, i dzielił z jego synem młodszym, Anatolem, z owym, którego chciano ożenić dla poprawy, z siostrą księcia Andrzeja; wszelkie wybryki życia hulaszczego.
— Wiesz co — Piotr uderzył się w czoło, jakby mu nagle strzeliło do głowy postanowienie zbawienne — od dawna sam się nad tem zastanawiałem! Dzięki tej wiecznej hulatyce, nie mogę na nic się zdecydować, ani nawet nad czemkolwiek serjo pomyśleć. Mam nieustanny ból głowy, i zawsze pustki w kieszeni. Zaprosił mnie i dziś na wieczór, ale nie pójdę.
— Dasz mi słowo, że tam więcej noga twoja nie postanie?
— Daję ci słowo!





IX.

Wybiła pierwsza po północy, gdy Piotr opuścił swojego druha serdecznego. Była to jedna z tych nocy czerwcowych, nocy petersburskich, prawie bez zmroku. Wsiadł do najętej dorożki, z mocnem postanowieniem jechania wprost do domu. Im dalej posuwał się powóz, tem silniej jednak odczuwał, że będzie dla niego wprost niepodobnem zasnąć w tę noc, tak bardzo przypominającą ranek, lub wieczór dnia pogodnego. Błądził wzrokiem po bezludnych ulicach. W drodze, przypomniał sobie mimowolnie, że zwykła zgraja karciarzy musiała się już zgromadzić u Anatola Kurakina. Po grze skończonej, wzięto się zapewne do wysuszania butelek, a wszystko kończyło się Piotra zabawą ulubioną.
— Gdybym tam zajrzał? — pomyślał, przypominając sobie w tej chwili słowo dane księciu Andrzejowi.
Jednocześnie atoli, jak to bywa u ludzi słabego i chwiejnego charakteru, porwała go chętka szalona nasycić się raz jeszcze tem życiem hulaszczem, które znał niestety aż nadto dobrze. W końcu postanowił udać się do Anatola, perswadując sam sobie, że słowo dane Andrzejowi, nie ma podstawy żadnej, skoro był już poprzednio obiecał solennie Anatolowi, że dziś wieczór odwidzi go na pewno. Dał owe słowo bezmyślnie; zmuszony niejako; kto tam zresztą pewny swego jutra? Czy można z góry przewidzieć, jaki wypadek nadzwyczajny przetnie jutro nić naszego żywota, a z nim zabierze tak nasz honor, jak i naszą niesławę? Ten sposób paradoksalny w zastanawianiu się nad kwestjami życiowemi, przewracał częstokroć do góry nogami Piotra najchwalebniejsze postanowienia. I teraz nie zdołał oprzeć się pokusie, dążąc prościuteńko do Kurakina. Gdy stanął przed gankiem domu obszernego, obok koszar gwardji konnej, zaczął wstępować na schody oświetlone rzęsiście i wszedł w pierwsze drzwi otwarte na oścież. W sieni nie było nikogo. Czuł wyziewy z wódki i wina. W koło porozrzucano próżne butelki, płaszcze, kalosze. Zdala zaś słychać było gwar głosów zmięszanych, a czasem jakiś głośniejszy wykrzyknik.
Skończono rzeczywiście i grę i wieczerzę; nie myślano jednak rozchodzić się mimo pory spóźnionej. Zdjąwszy płaszcz z siebie, Piotr wszedł do pierwszego pokoju, gdzie widać było resztki wieczerzy. Lokaj pewny bezkarności, obgryzał kości do naga i wypijał z butelek ile w której zapomniano. Jeszcze dalej, w trzecim salonie, wśród niesłychanego hałasu, wśród krzyków, śmiechów i nawoływań słychać było głuchy pomruk niedźwiedzia. Ośmiu młodych ludzi, otaczało okno z uczuciem trwogi; trzech zaś z pomiędzy nich igrało z młodym niedźwiadkiem. Jeden ciągnął za łańcuch, podjudzając go na swego kolegę.
— Zakładam się za Stiewensa! — ktoś huknął z boku.
— Tylko mu nie pomagaj! — zadrwił inny.
— Ja za Dołogowem! — wybełkotał trzeci.
— Kurakin, rozdzielże ich!
— Słyszysz! puść mi zaraz Misia. Tu idzie o gruby zakład.
— Duszkiem! inaczej przegrał! — wrzasnął czwarty.
— Iwan! pełną butelkę! — zawył głosem nieludzkim gospodarz domu, chłopak rosły jak dąb, piękny jak Apollo, stojąc na środku pokoju tylko w koszuli w dodatku rozerwanej na piersiach.
— Czekajcie panowie, zjawił się Piotruś nasz druh serdeczny — dodał Anatol ściskając do uduszenia nowoprzybyłego.
Młody człowiek, wzrostu średniego, oczu jasno-niebieskich, którego głos dźwięczny, łagodny i trzeźwy, dziwnie odbijał od reszty zachrypniętych wśród pijatyki, zawołał na Piotra, żeby przyszedł pod okno:
— Chodź tutaj, niech ci zakład wytłumaczę.
Tłumaczącym był niejaki Dołogow, porucznik z pułku Semenowskiego, znany gracz, zawołany rębacz i zawadjaka. Mieszkał razem z Anatolem. Piotr uśmiechał się i patrzał w koło rozweselony:
— Nic a nic nie rozumiem! O cóż wam idzie?
— Chwilkę cierpliwości, nie jest nawet podchmielonym. Prędko! dawajcie pełny gąsior! — krzyknął Anatol, i porwawszy szklanicę sporą ze stołu, zbliżył się do Piotra:
— Najprzód trzeba pić! — zawyrokował apodyktycznie.
Piotr wychylał zatem do dna szklankę po szklance, co mu jednak nie przeszkadzało słuchać rozmów i przypatrywać się ciekawie wszystkim biesiadnikom, którzy byli już porządnie pijani i zgromadzili się na nowo przy framudze okna. Anatol dolewając wina Piotrowi, opowiadał mu jednocześnie zakład Dołogowa ze Stiewensem, Anglikiem, oficerem od marynarki. Dołogow zobowiązał się wypić butelkę rumu, siedząc w oknie otwartem na trzeciem piętrze, z nogami zwisającemi na mur zewnętrzny.
— No, dokończ tę ostatnią szklankę — namawiał Anatol — nie wypuszczę cię wpierw.
— Nie, nie chcę! — odepchnął Piotr szorstko, przyjaciela podchodząc do okna.
Dołogow trzymając Anglika za ramię, powtarzał mu raz jeszcze jasno i dobitnie warunki zakładu. Zwracał się przytem najchętniej do Piotra i Anatola, biorąc ich na świadków.
Dołogow krępy, wzrostu średniego, miał czuprynę gęstą, kędzierzawą, oczy jasno-niebieskie i lat dwadzieścia pięć mniej więcej. Nie nosił wąsów, jak zresztą wszyscy ówcześni oficerowie od piechoty. To też usta niczem nie przysłonięte, stanowiły główną cechę jego fizjonomji. Ich rysunek był bardzo regularny i delikatny; warga wyższa wysuwała się cokolwiek naprzód, z męzkiem zacięciem. W ust kącikach igrał wiecznie uśmiech, a raczej możnaby powiedzieć dwa uśmiechy, odpowiadające jeden drugiemu. Ta całość, dodawszy do niej rzut oka bystry, pewny siebie i pełen inteligencji, uderzała każdego. Bez majątku, nie mając prawie żadnych stosunków i znajomości, mieszkał on razem z Anatolem, wydawał rocznie kilka tysięcy rubli, a mimo to potrafił tak wszystkim imponować, że go stokroć więcej poważali, niż Anatola. Grał we wszystkie gry, wygrywał stale, i pił niesłychanie wiele, nie tracąc nigdy krwi zimnej i przytomności. Kurakin i on, byli wówczas sławni na cały Petersburg, jako najgorsi libertyni i lamparty.
Przyniesiono pełną butelkę rumu. Dwaj lokaje zahukani najwidoczniej wrzaskami zgrai pijanej i rozkazami, które im dawano z wszech stron, spieszyli jak najprędzej żeby wyjąć ramy z okna, aby nie zawadzały przy siadaniu.
Zbliżył się Anatol se swoją zwykłą miną wojowniczą. Uczuł chętkę szaloną, coś pogruchotać. Odepchnął zatem brutalnie służbę, porwał za ramy, które jednak oparły się zwycięzko jego zapędom; potrafił jedynie wytłuc w nich szyby.
— A no! spróbój ty teraz Herkulesie! — zwrócił się do Piotra. Ten przysądził się i jednem pociągnięciem wyrwał ramę z muru razem z żelaznem okuciem, która padła z trzaskiem i hukiem piekielnym.
— Wyjmijcie i drugą połowę — mruknął Dołogow — mógłby kto pomyśleć, żem się jej uczepił.
— Zdaje mi się, że Anglik blaguje! — Anatol zauważył.
— Dobrze. — Piotr powtórzył natychmiast tę samą operację z drugą połową okna. Teraz wlepił wzrok w Dołogowa, który z butelką rumu w ręce, zbliżał się do okna, stojącego otworem. Na niebie jaśniały już pierwsze dnia brzaski. Wyskoczył na okno, ściskając w dłoni butelkę.
— Słuchajcie! — huknął stojąc w oknie, z twarzą obróconą na pokój. Zapanowało grobowe milczenie. — Zakładam się — (mówił dalej po francuzku, aby go Anglik zrozumiał, choć nie był wcale biegły w tym języku) — zakładam się o pięćdziesiąt imperjałów... a może chcecie o sto?
— Nie, nie, o pięćdziesiąt!
— Zgoda zatem! zakładam się o pięćdziesiąt imperjałów, że wypiję duszkiem tę butelkę rumu, nie odejmując szyjki od ust; wypiję siedząc w ten sposób na oknie — tu wychylił się i wskazał na przymurek od ulicy — nie trzymając się niczego. Czy taką była nasza umowa?
— Co do joty! — potwierdził Anglik.
Anatol schwyciwszy go za guzik od munduru i patrząc nań z góry, bo Stiewens był wzrostu małego powtórzył mu słowo w słowo po angielsku warunki zakładu.
— To jeszcze nie wszystko! — Dołogow uderzył butelką po oknie, aby go słuchano uważnie. — Na tem nie koniec Kurakin. Jeżeli ktokolwiek dokaże tego samego, wypłacę mu sto imperjałów! Zrozumiano?
Anglik skinął głową, z czego jednak nie można było odgadnąć, czy ma chęć przyjąć, czy też odrzuca ten nowy zakład. Anatol trzymał dotąd jego guzik, tłumacząc mu słowa Dołogowa, pomimo jego giestów potwierdzających. Pewien młody huzar z gwardji, który dziś stale przegrywał, wydrapał się na okno i wychyliwszy się, spojrzał w dół:
— Ho, ho! — mruknął, spojrzawszy na płyty trotoaru.
— Cicho! — krzyknął Dołogow, spychając z okna oficerka, który dla długich ostrogów, zeskoczył niezgrabnie na posadzkę.
Gdy butelkę postawiono mu na długość ramienia, aby miał ją pod ręką, Dołogow wszedł na okno zwolna i z wszelką przezornością, opierając się oburącz o odsadę i mierząc wzrokiem jej szerokość. Następnie usiadł wygodnie, spuścił ręce, pochylił się najpierw na lewo, potem na prawo i ujął w dłoń butelkę.
Anatol przyniósł dwie świece zapalone, i postawił je na oknie. Było to zupełnie zbytecznem, bo tymczasem zrobił się dzień jasny. Plecy i głowa kędzierzawa Dołogowa w koszuli, były z dwóch stron oświetlone. Wszyscy cisnęli się do okna, a na czele Anglik. Piotr uśmiechał się w milczeniu. Naraz jeden z widzów przerażony i zirytowany, przecisnął się aż do pierwszego szeregu, w chęci pochwycenia Dołogowa za koszulę:
— Panowie istne szaleństwo, może zranić się śmiertelnie!
Anatol zatrzymał go w pół drogi:
— Nie tykaj! przestraszy się i naprawdę może się zabić, a wtedy co będzie, he?...
Dołogow wsparty na rękach, usiłując zdobyć równowagę, odwrócił się nagle:
— Ktokolwiekby spróbował wmieszać się w tę sprawę, zrzucę go tam! tej samej sekundy! Punktum, basta! — wycedził zwolna przez zęby zaciśnięte, ale takim tonem, że najśmielsi struchleli... Następnie wymówiwszy: — Zaczynam! — zwrócił się nazad ku ulicy, chwycił butelkę jedną ręką, głowę cokolwiek w tył przechylił i podniósł drugie ramię żeby sobie zapewnić równowagę. Jeden z lokai zatrudniony zbieraniem szklanek ze stołu, stanął nieruchomy, w pół przegięty, i z oczami wytrzeszczonemu wpatrywał się bezmyślnie w głowę Dołogowa.
Anglik usta do krwi zagryzając, patrzył w bok. Ten, który próbował, ale nadaremnie, przeszkodzić temu szaleństwu, uciekł w najdalszy kąt pokoju, rzucił się na kanapę i twarz ukrył w poduszki. Piotr oczy przysłonił, uśmiechając się bezmyślnie. Mimo uśmiechu, w rysach jego kurczowo drgających, malował się przestrach i wstręt najwyższy. Zrobiło się cicho jakby makiem posiał.
Otworzył Piotr oczy po chwili i zobaczył Dołogowa siedzącego w tej samej pozycji. Głowa jedynie przechylała się w tył coraz silniej, tak że włosy kędzierzawe dotykały teraz kołnierza u koszuli, podczas gdy ramię butelkę podtrzymujące, podnosiło się coraz wyżej, chwiejąc się cokolwiek od wielkiego natężenia. Butelka wypróżniła się najwidoczniej.
— Jak to trwa długo! — szepnął Piotr sam do siebie. Zdawało mu się, że minęło dobre pół godziny... Dołogow cofnął się nagle a ramię silniej mu zadrgało. Siedząc tak jak było umówione na przymurku cokolwiek pochylonym ku dołowi, ten jeden rzut nerwowy mógł go pchnąć w przepaść. Poprawił się na siedzeniu całem ciałem, a ramię i głowa zadrgały jeszcze bardziej. Powodowany instynktem zachowawczym, podniósł drugą rękę jakby chciał coś pochwycić, aby odzyskać równowagę, spuścił ją jednak natychmiast. Piotr zamknął oczy na nowo, przysięgając sobie w duchu, że ich więcej nie otworzy; po ogólnym ruchu jednak w koło siebie, w chwilę później, poznał, że musi być po wszystkiemu. Spojrzał i zobaczył Dołogowa, stojącego we framudze; trupio bladego, ale nie mniej z miną tryumfującą.
— Próżna!
Rzucił butelkę Anglikowi, który ją w lot pochwycił. Teraz Dołogow skoczył na środek pokoju: rum buchał z niego, jak z beczki!
— Zadziwiające! — brawo! — To mi zuch! — To się nazywa zakład! — wrzeszczano ze wszystkich stron naraz.
Anglik dobył trzosa i obliczał się z Dołogowem, który stał się nagle milczącym i ponurym. Piotr wyskoczył na okno:
— Panowie! który chce się ze mną założyć, że dokaże tego samego, nawet bez zakładu? Prędko! dawajcie butelkę! Tylko prędko!...
— No, no! — uśmiechnął się Dołogow.
— Czyś oszalał? Co ci znowu do głowy strzeliło? Zakazujemy ci, niepozwalamy i koniec. Ty, któremu głowa kręci się, gdy idziesz po schodach! — krzyknęło kilka głosów.
— Otóż wypiję! Dawajcie butelkę! — ryknął Piotr, waląc pięścią w stół, w stanie zupełnie niepoczytalnym, i jednym susem przerzucił nogę prawą za okno. Ktoś z obecnych pochwycił go za ręce, był jednak tak silny, że odrzucił go jak gruszkę od siebie.
— Nie dacie mu rady w ten sposób — mruknął cicho Anatol. — Zaczekajcie, ja umiem go zażyć:
— Słuchaj Piotruś! trzymam zakład, ale nie prędzej aż jutro. Teraz idźmy wszyscy do...
— Idźmy zatem! — wykrzyknął Piotr — a na czele miś!...
Pochwycił w pół niedźwiadka jak tancerkę, podniósł w górę, i zaczął z nim walcować w koło pokoju.





X.

Nie zapomniał książę Bazyli o przyrzeczeniu uczynionem księżnie Trubeckoj na wieczorze u panny Scherer. Proźbę przedstawił carowi i syn księżny, został wyjątkowo przeniesiony do gwardji przybocznej jako podporucznik, i wcielony do pułku Semenowskiego. Co do drugiej części programu, mimo usilnych próźb matki, było to niewykonalnem i syn jej nie dostał się do boku Kotuzowa, jako jego adjutant. W dni kilka po owym wieczorze, księżna wróciła do Moskwy, do domu Rostowów, swoich krewnych bogatych, gdzie zwykle zajeżdżała. U nich jej Borysek ubóstwiony spędził większą część lat dziecięcych. Gwardja opuściła była Petersburg dnia 10 sierpnia, a młody człowiek zmuszony zatrzymać się w Moskwie dla sprawienia sobie mundurów, miał złączyć się z matką w Radziwiłowie. W domu Rostowów obchodzono podwójne imieniny. Matka i córka młodsza, nazywały się Natalje, i obie dnia tego fetowano. Długi rząd powozów, wyrzucał od samego rana mnóstwo gości przed pałacem Rostowów, na ulicy Powerskij, którzy przybywali złożyć solenizantkom swoje życzenia. Hrabina i jej córka starsza, osoba nader piękna, przyjmowały gości w salonie, w miarę jak przybywali.
Matka była kobietą lat czterdziestu pięciu, typu wschodniego. Twarz jej chuda i zapadła, miała cerę żółtawą. Była widocznie wycieńczoną i osłabioną dwanaściorgiem dziatek, któremi męża obdarzyła. Ruchy niesłychanie wolne, i taki sam sposób mówienia, robiły ją nad wiek poważną, i imponowały i nakazywały uszanowanie. Znajdowała się również w salonie i księżna Trubecka, jako należąca do rodziny. Pomagała i ona dzielnie w bawieniu gości, podtrzymując rozmowę, gdy słabnąć zaczynała.
Młodzi ludzie, którym nie szło wcale o to, żeby uczestniczyć w zabawie w głównym salonie, rozsypali się po pokojach przyległych. Sam hrabia wychodził do każdego z przybywających, odprowadzając zaś gości do przedpokoju, nie omieszkał ich prosić kolejno na objad imieninowy.
— Serdeczniem ci wdzięczny za pamięć mój drogi... (lub też moja droga) — przemawiał jednakowo tak do wyższych, jak do niższych w sferze towarzyskiej. — Dziękuję w imieniu tych które dziś fetujemy. Wszak wrócisz na objadek?... Tylkoż na pewno, nieprawdaż? Inaczej obraziłbyś mnie srodze. Błagam, moja droga, przybądź do nas z całą familijką... — Powtarzał te same słowa najdokładniej wszystkim zaproszonym, i tak samo ich odprowadzał, z tym samym wyrazem na twarzy. Potem następywały uściski dłoni i całowania rąk damskich, z ukłonami mniej lub więcej niskiemi. Ledwie odprowadził kogoś z wychodzących, zaraz wracał do tych, którzy jeszcze zostawali. Przysuwał sobie sam fotel, a złożywszy z widocznem zadowoleniem nogi na posadzce, ręce zaś obie na kolanach, kołysał się z lekka w prawo i w lewo, wygłaszając kiedy niekiedy zdania o pogodzie, o zdrowiu, to po rosyjsku, to w języku francuzkim, który kaleczył niemiłosiernie, nie tracąc przeto rezonu i pewności siebie. Mimo znużenia, zrywał się, ilekroć ktoś zaczynał się żegnać, jako człowiek zdecydowany wypić kielich goryczy do dna, i wypełnić co do joty ciężące na nim obowiązki. Wśród tych zajęć przygładzał co chwila łysą czaszkę, posuwając ku przodowi kilkadziesiąt siwych włosów, które dotąd na niej zostały.
Czasem do salonu wracając, nakładał drogi, szedł przez oranżerję do wspaniałej sali jadalnej, całej marmoryzowanej, ze złotemi żyłkami, i z sufitem ozdobionym wyzłacanemi bogato gipsaturami. Tu właśnie nakrywano stoły w podkowę, przygotowując bankiet dla ośmiudziesięciu biesiadników. Rzuciwszy okiem znawcy na służących, którzy znosili srebro, kryształy, porcelanę i prześliczną jak śnieg białą bieliznę adamaszkową, przywoływał marszałka, niejakiego Dymitra Wasylewicza Miteńkę rodu szlacheckiego, który czuwał nad całą służbą i prowadził rachunki hrabiego.
— Słuchaj Miteńka, staraj się, żeby wszystko było jak należy; tak, tak, dobrze... bardzo dobrze! Obszedłszy w około olbrzymie stoły, dodawał: — Bo widzisz serdeńko usługa to rzecz główna! usługa! rozumiesz mnie? — i wchodził nazad do salonu, zacierając ręce z najwyższem zadowoleniem.
— Marja Lwówna Karagin — zapowiedział lokaj hrabiny głosem przyciszonym, aby jej nerwów nie rozdrażnić, ukazując się na progu w drzwiach na pół uchylonych.
Hrabina zastanowiła się chwilkę, wciągając w nozdrza szczyptę tabaki hiszpańskiej, którą brała ze złotej tabakierki, misternie wyrabianej i przyozdobionej jej męża miniaturą emaljowaną na wierzchu.
— Boże! jak mnie wycieńczyły i utrudziły śmiertelnie te wizyty! Ha! trzeba przyjąć i tę ostatnią... taka z niej nieznośna świętoszka!... Prosić! — zwróciła się do lokaja tonem pogrzebowym, jakby chciała przez to wyrazić: — Ach, ta mnie już dobije!
Weszła do salonu dama słuszna, otyła, a za nią młoda panienka z twarzyczką okrągłą, rumianą i uśmiechniętą. Poprzedził obie szelest długich powłok u sukien z ciężkiego jedwabiu.
— Kochana hrabino... tak dawno... leżało moje biedactwo!... Wyobraź sobie, zaziębiła się... na balu u Rasumowskich i Apraksinów... Taka byłam szczęśliwa...
Te grzecznostki i czcze frazesa bez ładu i związku, sypały się na wsze strony, mięszając się z szelestem sukien, posuwaniem krzeseł i suwaniem nogami po posadzce. Następnie nawiązywano rozmowę ile się to dało, wybierając do niej przedmiot na chybił trafił, aż do chwili, kiedy podczas pierwszej pauzy, można było wynieść się za drzwi zachowując wszelkie decorum. Żegnano się z tym samem wylewem czułości, wśród nowej powodzi frazesów urywanych:
— Uszczęśliwionam... zdrowie mamy... Hrabina Apraksin... — poczem wychodzono do przedpokoju, brano zarzutkę na ramiona i odjeżdżano.
Choroba śmiertelna starego hrabiego Bestużewa, najpiękniejszego mężczyzny z czasów carowej Katarzyny, była nowiną na porządku dziennym. Obrabiono ją też na wszystkie boki. Wspomniano nawet mimochodem o jego synu naturalnym, Pietrze, tym samym, który znalazł się był tak niestosownie na wieczorze u panny Scherer:
— Ubolewam całem sercem nad biednym starcem — westchnęła pani Karagin. — Ma być tak ciężko chory, a na dobitek syn go gryzie, i jest przyczyną wszystkich jego zmartwień!
— Czemże mógł go tak zmartwić? — spytała dzisiejsza solenizantka, udając, że nie wie o niczem, choć słyszała już tę samą historję z piętnaście razy co najmniej.
— Oto skutki obecnego, przewrotnego systemu edukacyjnego. Ów młody człowiek był zostawiony sam sobie, gdy go wysłano za granicę, a teraz opowiadają, że dopuścił się w Petersburgu rzeczy niesłychanych, przerażających! Kazano mu wyjechać z tamtąd natychmiast, z rozkazu dyrektora policji.
— Ejże! na prawdę? — bąknęła hrabina.
— Dostał się w najgorsze towarzystwo — dodała księżna Trubeckoj. — Poznał się z synem młodszym księcia Bazylego i z niejakim Dołogowem. Do spółki z tymi hultajami, miał popełnić stek szaleństw najokropniejszych!... Dołogowa posłano w sołdaty, Piotra oddano ojcu; co do Anatola, książę Bazyli przez swoje wielkie wpływy i stosunki potrafił skandal trochę zatuszować. Jednak i Anatol był zmuszony wyjechać z Petersburga.
— Cóż takiego uczynili? — spytała hrabina powtórnie.
— Skończeni zbóje; szczególniej ten Dołogow — wtrąciła pani Karagin oczyma pobożnie zawracając. — Jest synem Marji Iwanówny, osoby tak zacnej!... Czyż uwierzycie panie, że ta trójka hultajska, wystarała się gdzieś i nabyła od kogoś młodego niedźwiedzia. Zabrali go z sobą do karety i powieźli do domu jakiejś aktorki. Policja chciała ich przyaresztować. Wtedy... zgadnijcie co wymyślili?... Oto porwali komisarza policji, skrępowali go sznurami, następnie przywiązali go do grzbieta niedźwiedziowi i puścili na rzekę Moikę. Niedźwiadek płynął, z komisarzem siedzącym na nim, jak na koniu.
— Ah, moja droga, jak ten człowiek musiał paradnie wyglądać? — wybuchnął hrabia śmiechem homerycznym, trzymając się za boki.
— Ależ to coś okropnego! Nie ma z czego śmiać się, hrabio kochany! — wykrzyknęła pani Karagin mocno zgorszona.
Mimo tej admonicji i ona dusiła się od śmiechu.
— Zaledwie zdołano uratować tego biedaka... i pomyśleć, że to syn hr. Bestużewa zabawia się w sposób tak szalony! Uchodził za chłopca zdolnego i dobrze wychowanego... Oto następstwa edukacji zagranicznej. Spodziewam się, że nikt go do domu nie przyjmie, pomimo wielkiego majątku, który ma posiadać. Chciano mi go przedstawić, ale podziękowałam natychmiast za ten zaszczyt!... Mam przecież córki.
— Skądże przypuszczenie, że jest tak bogaty? — rzekła hrabina przechylając się ku pani Karagin, a plecami obrócona do panien, które udały w tej chwili, że nic a nic nie słyszą. — Wszak stary hrabia miał tylko dzieci naturalne, i Piotr sądzę, jest takim samym podrzutkiem.
Pani Karagin ręką machnęła.
— Jest ich blisko dwa tuziny, o ile mi mówiono.
Księżna Trubeckoj, którą paliła żądza popisania się ze swojemi stosunkami, i która chciała dowieść, że zna doskonale życie hrabiego, nawet w szczegółach najdrobniejszych, wmięszała się do rozmowy głosem przyciszonym, i z pewną przesadą:
— Oto jak się rzecz ma... Reputacja hrabiego Bestużewa ufundowana co się zowie. Ma tyle dzieci, że ich nawet połowy nie pamięta; i nie może ich zliczyć... Piotr jednak był zawsze jego ulubieńcem.
— Co to był za piękny starzec, jeszcze w roku zeszłym — zauważyła solenizantka. — Nie widziałam w życiu mojem urodziwszego mężczyzny.
— Ah! zmienił się obecnie do niepoznania... Ale, ale, co paniom chciałam powiedzieć... Właściwym spadkobiercą tego majątku olbrzymiego, jest książę Bazyli, jako najbliższy krewny żony hrabiego. Starzec atoli, przywiązawszy się bardzo do Piotra, łożył wiele na jego edukację a nawet miał pisać w tej sprawie do cara. Nikt zatem nie może wiedzieć na pewno, kto zagarnie majątek po jego śmierci, na którą czekają zresztą od godziny do godziny. Majątek ma być kolosalny. Wiem o tem z najlepszego źródła, bo od samego księcia Bazylego... Czterdzieści tysięcy dusz i miljonowe kapitały. Stary Bestużew, jest po trochę i ze mną skoligacony, przez swoją matkę, w dodatku trzymał do chrztu mego Borysa — dodała od niechcenia, jakby do tego faktu nie przywiązywała żadnej wartości. — Książę Bazyli od wczoraj jest także tu, w Moskwie.
— Czy nie polecono mu jakiego nadzoru?
— Nibyto... mówiąc jednak między nami, owa inspekcja jest li pozorem: przybył w tym celu jedynie, aby zobaczyć hrabiego Cyryla Bestużewa, gdy mu donieśli, że już dogorywa.
— To nie przeszkadza moja droga; że twoja poprzednia historyjka była niezrównaną! — wykrzyknął hrabia Rostow, który widząc że panie rozmową zacietrzewione, wcale nań uwagi nie zwracają, zaczął teraz bawić panienki. — Oh! jak ten policjant musiał pociesznie wyglądać płynąc po rzece na niedźwiedziu...
I zaczął naśladować ruchy tonącego, śmiejąc się przytem na głos cały. Był to ów śmiech donośny, a dobroduszny, zwykły u ludzi, którzy lubią dobrze jeść, pić jeszcze lepiej i żyć wesoło, bez troski, z dnia na dzień. Aż mu się trząsł od śmiechu brzuszek tłusty a mocno wystający.
— Wszak wrócisz na objad, moja droga? — dodał najuprzejmiej, widząc, że pani Karagin jest na wychodnem.





XI.

Zapanowało głębokie milczenie. Hrabina patrzała na panią Karagin z milutkim uśmieszkiem, nie próbując nawet ukryć zadowolenia, że odchodzi nareszcie. Córka układała tymczasem fałdy sukni, badając matkę wzrokiem, gdy naraz usłyszała wrzawę w pokoju przyległym, której narobiły osoby pędzące widocznie galopem. Nastąpił głuchy łoskot krzesła przewróconego, i wpadła jak kula wyrzucona z moździerza dziewczynka lat trzynastu. Jedną ręką przytrzymywała podniesioną cokolwiek swoją sukienkę, białą muślinową, w drugiej coś trzymała, chowając w fałdy tejże sukienki. Jednym susem znalazła się na środku salonu, i tu dopiero stanęła jak wryta. Można było domyśleć się z łatwością, że uniesiona biegiem szalonym, pobiegła dalej, niżby sobie tego była życzyła.
W tej samej chwili, w tropy za nią ukazali się w drzwiach: student z kołnierzem amarantowym, gwardzista w mundurze galowym, podlotek piętnastoletni i mały chłopczyna w kurteczce, z twarzyczką ładną, rumianą i oczkami bystremi.
Hrabia wstał chwiejąc się to na lewo, to na prawo, i porwał w objęcie dziewczynkę:
— Oho! zjawiłaś się? — wykrzyknął. — To jej imieninki, jej imieninki, moja droga — powtórzył kilkakrotnie.
— Jest pora na wszystko, moje złotko! — przemówiła matka z udaną surowością. — Psujesz mi ją tylko mężulku.
— Dzień dobry Natasza! życzę ci wszystkiego najlepszego!... Oh, jakie śliczne dziecię! — wymówiła jednym tchem pani Karagin, z ostatnim frazesem zwracając się do matki.
Dziewczynka co prawda, z oczami czarnemi wytrzeszczonemi, z ustami od ucha do ucha, była raczej brzydką, niż ładną, ale żywości niezrównanej. Ruch gwałtowny biustu wąskiego i wklęsłego, jak to bywa u takich dziewczątek, (sukienka była mocno wygorsowaną), dowodził że pędziła szalenie, nim wbiegła do salonu. Włosy czarne całe w lokach, rozwiązane na cztery wiatry, spadały jej na ramiona, które były obnażone. Nosiła dotąd spódniczkę krótką, z pod której widać było majtki obszyte koronką. Na drobnych nóżkach miała płytkie trzewiki. Słowem: była w owej dobie pełnej obietnic i nadziei, w której dziewczynka przestaje być dzieckiem, ale dziecko nie jest jeszcze młodą panienką. Wyrwawszy się gwałtownie z ramion ojca, rzuciła się na matkę, nie zważając bynajmniej na burę odebraną, a ukrywszy twarzyczkę rozognioną w gąszczu koronek, któremi była suto oszyta mantyla hrabiny, parsknęła śmiechem i zaczęła opowiadać, ni w pięć, ni w dziewięć, jakąś nader ważną historję o swojej lalce. Rzecz naturalna, że wyjęła natychmiast z fałdów sukienki, ów przedmiot drogocenny.
— Widzi mama, to moja laleczka, to Mimi, wszak ją mama poznała?...
I Natasza zdyszana, nie mogąc mówić dalej, usadowiła się razem z lalką na matki kolanach, śmiejąc się najserdeczniej. Śmiech jej tak był zaraźliwy, że i pani Karagin nie mogła wstrzymać się od niego.
— Słyszysz? idź sobie! puść mnie! Weź mi z oczu to szkaradzieństwo! — matka łajała nibyto mocno zagniewana i odpychając ją z lekka... — To moja młodsza córka — tłumaczyła pani Karagin.
Natasza wytknąwszy główkę rozczochraną z pomiędzy matczynych koronek, spojrzała przelotnie na panią nieznajomą, oczami pełnemi łez ze śmiechu gwałtownego i czemprędzej ukryła znowu twarzyczkę. Poczytując za obowiązek, podziwiać ten obraz rozkoszy rodzinnych, pani Karagin zapragnęła odegrać w nim również rolę, w mniemaniu że dobrze uczyni:
— Powiedz mi, moja mała, kim jest Mimi? Zapewne twoją córeczką, co?
Natasza rozgniewana tonem potakującym tej jakiejś obcej osoby, nie raczyła odpowiedzieć, patrzyła tylko na nią z minką poważną i nadąsaną.
Młodzież tymczasem, mianowicie: Borys porucznik w gwardji, syn księżny Trubeckoj, Mikołaj student, syn starszy Rostowa, Sonia tegoż siostrzenica, ów podlotek piętnastoletni i Pawełek, synek najmłodszy, ugrupowali się w kącie salonu, robiąc wysiłki nadludzkie, aby utrzymać na wodzy i w granicach przyzwoitych, żywość wrodzoną, która wyzierała z każdego ich ruchu. Spojrzawszy tylko na nich, można było zrozumieć i odgadnąć, że tam, z kąd pędzili z takim impetem, rozmowa szła inaczej, nie tak leniwo jak tu w salonie. Musiano wybierać do niej materjał bardziej zajmujący, niż miejskie ploteczki, uwagi o pogodzie i o hrabinie Apraksin. Patrzyli z pod oka, jedno na drugie, powstrzymując z wielką biedą, wybuch nowy śmiechu szalonego.
Dwaj młodzi ludzie, byli przyjaciółmi od lat dziecięcych i równi wiekiem. Nie byli jednak podobni do siebie. Borys był wzrostu słusznego, blondyn jasny, piękny, ale pięknością spokojną, zimną, przypominającą regularnością linji staro-greckie posągi. Mikołaj na odwrót miał włosy kręte i ciemne, był wzrostu miernego i kształtów drobnych. Twarz jego ruchliwa, oddychała żądzą swobody i wyrażała otwartość bez granic. Nad ładnemi, ponsowemi ustami, zasiewał mu się ciemny meszek, zapowiadający z czasem wąs wspaniały. Był temperamentu niesłychanie żywego, zapalający się z łatwością, pełen zresztą szlachetnego entuzjazmu i młodzieńczej fantazji. Dość jeszcze nieśmiały i ze światem nieobyty, zarumienił się po same uszy ujrzawszy się nagle w salonie. Borys natomiast nie stracił ani na chwilę pewności siebie i moralnej równowagi. Opowiedział żartobliwie i z dowcipem jako miał zaszczyt znać niegdyś pannę Mimi, w jej rozkwiciu. Dziś atoli zestarzała się najokropniej, ma czaszkę łysą i w dodatku na pół przełupaną, jakimś fatalnym wypadkiem.
Podczas opowiadania rzucił okiem na Nataszę, która z kolei spojrzała na swego małego braciszka. Ten z oczami prawie zamkniętemi trząsł się cały od śmiechu spazmatycznego, ale cichego. Na ten widok nie mogąc dłużej wytrzymać, dzieweczka skoczyła na równe nogi i lotem strzały za drzwi wyleciała. Borys został na miejscu poważny i niewzruszony:
— Mamo, może potrzebujesz powozu? — spytał uśmiechając się nieznacznie. — Zdaje mi się, żeś miała zamiar oddać kilka wizyt przed objadem...
— Rzeczywiście... idź sprowadź — odpowiedziała matka.
Opuścił salon nie spiesząc się wcale. Poszedł w celu odszukania Nataszy. Mały Pawłuś, z twarzyczką rumianą i pucułowatą, wyniósł się za nimi, zły i nadąsany, że odeszli, o niego nie dbając, i zostawili go samego.





XII.

Z całego grona młodzieży, zostali jedynie Sonia i Mikołaj, panna Karagin i starsza córka hrabiny. Ta liczyła obecnie lat siedmnaście, i uważała się już za pannę dorosłą.
Sonia była milutką, drobniutką dzieweczką, o kruczych włosach, z oczami łagodnemi, słodkiemi, które przysłaniały długie, jedwabne rzęsy. Cera smagła jej ładnej twarzyczki, była prawie oliwkową, na szyjce cieniutkiej i rączkach maleńkich, ślicznie ukształtowanych. Gruby warkocz, opasywał dwa razy głowę w koło, tworząc djadem nad czołem. Ruchy pełne gracji niewymuszonej, miękkość i giętkość jej członków delikatnych, wzięcie słodkie, pieszczotliwe a nieśmiałe, robiły ją podobną do małego kotka który miał z czasem wyrosnąć na prześliczną młodą kotkę. Próbowała uśmiechem należeć niby to do ogólnej rozmowy, mimowolnie jednak ścigała wzrokiem niespokojnym kuzynka, który miał wkrótce wstąpić do wojska i opuścić Moskwę. Oczy jej wyrażały najwidoczniej owe uwielbienie bez granic, zwykłe u bardzo młodych dziewczątek. Każdy też to uważał i nie wątpił o tem ani chwili. Kotek udawał teraz wielką powagę; lecz skoroby znalazł się po za salonem, potrafiłby tak samo swywolić i dokazywać jak Borys i Natasza, tak samo wyskakiwać i walcować po pokoju z ukochanym kuzynkiem.
— Tak, moja droga — opowiadał ojciec Rostow — odkąd jego przyjaciela od serca, Borysa, mianowano oficerem, nie daje nam spokoju, tylko rwie się za nim w tropy!... I powiedzieć moja droga, że miałem dla niego miejsce gotowe w ministerjum spraw wewnętrznych! To przyjaźń co się zowie.
— Czy to prawda, że wojna ma już być wydaną?
— Tak mówią oddawna, i będą jeszcze o tem czas jakiś przebąkiwali, aż wreszcie przestaną... Tak, moja droga, to się nazywa prawdziwą przyjaźnią, albo ja się na tem nic a nic nie rozumiem!... Wstępuje do pułku huzarów.
Pani Karagin, nie wiedząc na razie co odpowiedzieć, głową potrząsała.
— Ależ nie czynię tego bynajmniej dla przyjaźni! — wykrzyknął Mikołaj oblany szkarłatem, broniąc się przeciw temu, jakby od czegoś, coby mu wstyd przynosiło.
Spojrzał na swoją kuzynkę i pannę Karagin. Zdawały się obie dzielić jego zdanie.
— Będziemy dziś mieli na obiedzie pułkownika z pułku Pawłogrodzkiego. Jest obecnie na urlopie, a potem zabierze go z sobą. Cóż mamy począć? — hrabia wzruszył ramionami, usiłując mówić wesoło i od niechcenia o przedmiocie, który sprawił mu wiele zgryzoty, i przysporzył troski ciężkiej.
— Przecież zapowiedziałem ojcu — wtrącił Mikołaj — że jeżeli nie pozwolicie mi odjechać, zostanę. Nie mogę jednak być czem innem tylko wojskowym. Rzecz wiadoma, że w zawodzie dyplomatycznym, jak zresztą w każdem urzędowaniu publicznem, trzeba umieć ukrywać swoje uczucia. Ja zaś tego nie potrafię! — spojrzał na panienki z całą zalotnością, mimo swego wieku młodziutkiego, doskonale wystudjowaną.
Kotek mały, Sonia piętnastoletnia, z oczami w niego wlepionemi, jakby w obraz cudowny, zdawała się czyhać niecierpliwie na chwilę sposobną, aby rozpocząć w obec niego niewinne zaczepki, i puścić wodze swojej kociej naturze, lubiącej pieścić się i przymilać.
— No dobrze, już dobrze! — starał się hrabia sprawę z synem załagodzić. — Chłopak jak iskra. Czego bądź wybucha płomieniem. Bonaparte wszystkim głowy pozawracał. Każdy radby się dowiedzieć tego sekretu, jak można z prostego porucznika, awansować od razu... na cesarza! Zresztą... szczęść im Panie Boże! — machnął ręką, zauważywszy igrający na ustach pani Karagin uśmiech ironiczny.
Starsi zaczęli rozprawiać o Napoleonie, z czego skorzystała Julja Karagin i zwróciła się do Mikołaja, mówiąc półgłosem:
— Mocno żałuję, żeś nie był w czwartek u Argarowów... Nudziłam się bez pana — dokończyła czule oczkami ku niemu strzelając.
Młody chłopak, któremu to wyznanie wielce pochlebiało, przysiadł się bliżej, z czego wynikła na stronie rozmowa pełna kokieterji, prowadzona szeptem prawie. Młodzik tak był zajęty i oczarowany, że zapomniał nawet o zazdrości Soni. Biedaczka, cała w ogniach i drżąc jak w febrze, usiłowała jeszcze uśmiechać się do nich. Wśród rozmowy z tamtą zwrócił się nagle ku niej. Odpowiedziała mu biedna Sonia spojrzeniem gniewnem i namiętnie rozkochanem jednocześnie. Czując, że dłużej nie potrafi wstrzymać się od łez gorzkich, uciekła czemprędzej z salonu.
Całe ożywienie i kokietowanie z Julją Karagin, gdzieś się nagle podziało, skoro Mikołaj zobaczył Sonię odchodzącą. Skorzystał z pierwszej chwili sposobnej i wyniósł się za nią, mając twarz bladą i wielce zafrasowaną.
— Tajemnice tej młodej parki, tak jawne, jakby je kto podał na talerzu! — zażartowała księżna Trubeckoj, rzuciwszy okiem za wychodzącym — Na nich sprawdza się co do joty francuskie przysłowie: — „Cousinage gereux voisinage“...
— Zapewne — bąknęła hrabina, gdy zagasł w salonie promień światła i życia, wniesiony przez tę młodzież rozkoszną... Sama sobie odpowiadając na pytanie, którego nikt jej nie zadał, ale które nie mniej myśl jej wiecznie zajmowało: — Ile trosk, zgryzot i cierpień różnorodnych przejść trzeba — dodała — zanim ma się z dzieci jakąkolwiek pociechę!... a i teraz jeszcze, drżę o każde z osobna, zamiast cieszyć się niemi. Lękam się, lękam się wiecznie, o wszystko! To właśnie wiek najniebezpieczniejszy tak dla dziewcząt, jak i dla chłopców.
— Wszystko zawisło, moja droga, od prowadzenia, od wychowania...
— Masz słuszność, duszko, najzupełniejszą. Byłam zawsze, dzięki Bogu, przyjaciółką moich dzieci. Dotąd darzą mnie najwyższem zaufaniem — odpowiedziała hrabina, żywiąc pod tym względem i podzielając z wielu rodzicami słodką ułudę. Są oni bowiem najmocniej przekonani, że znają na wylot wszelkie dzieci swoich tajemnice. — Wiem z góry, że córki niczego nigdy przedemną nie zatają, a nawet Mikołuszka, jeżeliby kiedy popełnił jakie szaleństwo... (młodzi ludzie są niekiedy zmuszeni do podobnych wybryków)... nie zapomni, co winien sobie i rodzicom, do takiego stopnia, jak ci tam libertyni w Petersburgu!
— Najlepsze dzieci w świecie! — zawołał hrabia. Zwykł był rozcinać wszelkie kwestje zawite jednym zamachem, chwaląc w czambuł i znajdując doskonałem wszystko i wszystkich. — Cóż robić? Zachciało mu się gwałtem wstąpić do huzarów... Coż chcesz, moja droga?...
— Co za rozkoszne stworzeńko, twoja młodsza córeczka! Istne żywe srebro.
— Tak, tak, całkiem do mnie podobna — odezwał się ojciec z rozczulającą naiwnością. — A jaki ma głos cudny! Chociaż jest moją córką, muszę być nie mniej sprawiedliwym. To będzie kiedyś sławna śpiewaczka, druga Salomoni! Wzięliśmy dla niej Włocha do nauki.
— Czy nie za wcześnie? W tak młodym wieku może sobie głos popsuć.
— Dla czego miałoby być zawcześnie? Wszak nasze matki wychodziły za mąż w latach dwunastu i trzynastu.
— Czy uwierzysz, że już zakochana w Borysie! Cóż powiesz na to? — wtrąciła pani Rostow z uśmiechem dobrodusznym, porozumiewając się rzutem oka z księżną Trubecką. I znowu jakby odpowiadając własnym myślom, dodała: — Gdybym postępowała z nią surowo, zakazywała widywać go, Bóg wie coby z tego wynikło (miała pewno na myśli, że całowaliby się w sekrecie); tymczasem obecnie wiem co sobie mówią; co wieczór powtarza mi moja mała każde słówko. Może ją nadto rozpieszczam i psuję, ale to lepiej, wierz mi... Co do mojej córki starszej, ta była wychowywana bardzo surowo.
— Oh! to prawda, prowadzono mnie i trzymano w ryzach, zupełnie inaczej — potwierdziła z uśmiechem hrabianka Wiera Rostow.
Na nieszczęście uśmiech nie okrasił wcale jej twarzy. Nadawał przeciwnie jej fizjonomji, wyraz niemiły i nienaturalny. A jednak była prawie pięknością, dość rozwinięta umysłowo, wykształcona, miała głos ładny, to zaś co powiedziała, nie było przesadzonem; wszyscy też spojrzeli jedni na drugich, jakby zdumieni i zażenowani.
— Tak bywa zwykle, że staramy się zrobić z dzieci starszych coś nadzwyczajnego, i z większą gorliwością nad nimi pracujemy — bąknęła od niechcenia pani Karagin.
— Trzeba przyznać, że moja żona chciała z Wierą dokazać cudów... no! i w końcu udało się jej... udało najzupełniej! — zakończył Rostow patrząc na córkę z lubością.
Wreszcie zdecydowała się wyjść pani Karagin z córką, obiecując się solennie na objad.
— Głupia! — wykrzyknęła hrabina — myślałam, że już nigdy się nie zabierze!





XIII.

Nataszka zatrzymała się w swojej ucieczce u wejścia do oranżerji. Tam czekała na Borysa, pilnie nadsłuchując, o czem mówią w salonie. Straciła nareszcie cierpliwość, tupnęła gniewnie nóżką i była gotowiusieńka płaczem wybuchnąć, gdy usłyszała kroki młodego chłopaka, idącego wolno, nie spieszącego się wcale. Miała na tyle czasu, żeby ukryć się w klombie cyprysów. Gdy ujrzał się w oranżerji, Borys rozglądnął się w koło, zdmuchnął jakiś pyłek z wyłoga u rękawów i zbliżył się do zwierciadła, aby w niem podziwiać z zadowoleniem swoją ładną twarz i postawę dorodną. Nataszka przypatrywała się ciekawie wszystkim jego ruchom. Zobaczyła że się uśmiechał i zmierzał ku drzwiom na przeciw. Wtedy chciała na niego zawołać.
— Nie, pomyślała — niech mnie szuka!
Zaledwie znikł za drzwiami, wpadła Sonia do oranżerji, cała we łzach i z twarzyczką rozpłomienioną. Natasza miała rzucić się ku niej, wstrzymała się jednak i tym razem, aby użyć przyjemności podpatrywania, i podsłuchiwania niewidzialnie, co się tu dziać będzie, o czem nieraz w powieściach czytała. Sonia szeptała sama do siebie, z rękami kurczowo splecionemi, wlepiając wzrok błędny w drzwi do salonu prowadzące. Pojawił się wkrótce Mikołaj.
— Co ci jest Sonciu? Płaczesz? Czy podobna?! — wykrzyknął biegnąc do niej.
— Nic mi nie jest... zostaw mnie!...
I wybuchła rzewnym płaczem.
— Ah! już wiem wszystko...
— Skoro wiesz, tem lepiej dla ciebie, idź... idź do niej!
— Sonciu droga, jedno słóweczko! Czy godzi się dręczyć w ten sposób mnie i ciebie, dla czystego urojenia? — rzekł biorąc ją czule za rączkę.
Sonia płakała dalej, ale ręki z uścisku nie uwalniała. Nataszka stała jak wryta, oddech powstrzymując. Oczy jej błyszczały:
— Co się teraz stanie? — pomyślała.
— Sonciu, świat cały niczem dla mnie: tyś wszystkiem! szczęściem jedynem, i dowiodę ci tego!
— Nie mogę znieść, żebyś rozmawiał z tą tam!... — szepnęła.
— Dobrze! więcej tego nie uczynię! tylko przebacz mi!
I objąwszy ją ramieniem, przytulił do piersi, serdecznie całując.
— Ah! tak to mi się podoba! — powiedziała sobie w duchu Nataszka.
Wyszli oboje z oranżerji; Nataszka postępywała krok w krok za nimi, cicho i ostrożnie aż do drzwi. Następnie przywołała Borysa.
— Pójdź za mną Borysie — przemówiła z minką tajemniczą i wiele znaczącą. — Mam ci coś powiedzieć... Tu, tu...
Zaprowadziła go do klombu, w którym była przed chwilą ukryta. Borys szedł za nią uśmiechnięty:
— Cóż mi powiesz?
Zmięszała się, oglądnęła się w koło, a spostrzegłszy lalkę porzuconą na jednym z wazonów, porwała ją i podstawiając mu pod usta:
— Pocałuj moją Mimi! — rzekła cicho, oblana szkarłatem.
Borys nie ruszał się z miejsca patrząc drwiąco na jej twarzyczkę niezwykle ożywioną i uśmiechniętą.
— Nie chcesz? No! to pójdź tutaj...
Pociągnęła go pomiędzy palmy, cisnąwszy w kąt lalkę.
— Bliżej, bliżej! — szepnęła jakby jej nagle tchu zabrakło, przytrzymując młodego porucznika za pętlicę od munduru. Teraz drżąca i gotowa płaczem wybuchnąć spytała cichutko: — A mnie pocałujesz?
Borys zarumienił się po same uszy.
— Jakaś ty dziwna! — bąknął.
Pochylił się nad nią niepewny i wahający.
Jednym susem wskoczyła na duży wazon, otoczyła szyję swego towarzysza cieniutkiemi ramionami, a odrzuciwszy w tył włosy, pocałowała go w same usta.
Potem zsunęła się na ziemię, biegnąc szybko pomiędzy klombami. Zatrzymała się u drzwi z główką spuszczoną.
— Nataszko, kocham cię, wiesz o tem, ale...
— Jeżeli kochasz, to nie ma żadnego ale!
— Kocham! błagam cię jednak, nie zaczynajmy więcej... tego cośmy przed chwilą uczynili... Za lat cztery... pójdę do twego ojca prosić o twoją rękę...
Natasza zaczęła się nad tem zastanawiać:
— Trzynaście, czternaście, pietnaście, szesnaście — rachowała na paluszkach. Dobrze! Sprawa skończona i umówiona!...
Uśmiech pełen ufności i zadowolenia, rozjaśnił jej szczupłą twarzyczkę.
— Tak będzie, najniezawodniej! — potwierdził Borys.
— Na zawsze! na życie i śmierć! — wykrzyknęła mała dzieweczka, biorąc go pod ramię, i odchodząc razem z nim do głównego salonu, szczęśliwa i uspokojona.





XIV.

Hrabina Rostow czując się znużoną niesłychanie, kazała odpraszać gości, którzyby przybywali jeszcze z wizytami. Wszystkich atoli szwajcar w bramie pałacu stojący, miał rozkaz zapraszać na objad imieninowy, w imieniu hrabiego. Pani Rostow, odszedłszy do swego pokoju, rada była pogawędzić serdecznie, w cztery oczy, ze swoją przyjaciółką jeszcze z lat dziecięcych, księżną Trubecką, która właśnie powróciła z Petersburga.
— Będę z tobą całkiem szczerą — ścisnęła księżna za rękę panią Rostow, przysuwając fotel do otomany, na której ta położyła się aby odpocząć. — Tak mało niestety! w złej doli zostaje nam prawdziwych przyjaciół, że taka jak twoja niezmienna życzliwość, jest mi podwójnie drogocenną! Spojrzała na Wierę i zamilkła. Hrabina odwzajemniła jej uścisk najserdeczniej:
— Wiera, czyż niczego nigdy nie rozumiesz?
Nie lubiła starszej córki, i to uderzało każdego.
— Nie pojmujesz, że nam zawadzasz? Idź do twoich sióstr.
— Gdyby mama była mi to wcześniej powiedziała — odrzuciła piękna Wiera z minką pogardliwą, nie zdając się jednak tem dotkniętą ani obrażoną — byłabym się już wyniosła...
Odeszła do wielkiej sali, gdzie spostrzegła dwie czułe parki, siedzące jedno obok drugiego, każda para pod innem oknem. Tworzyły one jakby dwa obrazki rodzajowe.
Zatrzymała się przez chwilę patrząc na nich z drwiącym uśmiechem. Mikołaj obok Soni przepisywał jej wiersze, pierwsze, które dla niej ułożył. Borys i Nataszka, coś sobie na uszko szeptali. Dwie młode dzieweczki, miały minki rozpromienione i niby poczuwające się do winy, które zdradzały ich miłość na pierwszy rzut oka. Było to czemś rozkosznem i śmiesznem jednocześnie. Wiera jednak nie znajdywała tego ani czarownem, ani zabawnem.
— Ileż razy prosiłam was, każdego z osobna, żebyście nie roznosili po wszystkich kątach, rzeczy do mnie należących. Macie przecież wasze własne pokoje.
To mówiąc zabrała z przed nosa Mikołajowi swój kałamarz.
— Jeszcze chwilkę, chwileczkę! — przemówił maczając na powietrzu pióro w atramencie.
— Robicie wszystko bez sensu i nie w porę: niedawno wpadliście całą zgrają do salonu, jak istni szaleńcy, gorsząc nas, tam zgromadzonych, waszem nieprzyzwoitem zachowaniem.
Czy z umysłu, czy może w poczuciu, że słusznie im wyrzucała niestosowne postępowanie, nikt pary z ust nie wypuścił. Porozumiewali się jednak wszystko czworo winnych, niememi spojrzeniami. Wiera z kałamarzem w ręce, wahała się, czy zostać, czy odejść?
— I jakież tajemnice możecie mieć w waszych latach? Dzieciństwa, błazeństwa jakieś zapewne.
— Cóż ciebie to ma obchodzić Wiero? — odrzuciła Natasza łagodnie. Czuła się dnia tego lepszą i usposobioną do wybaczliwości względem świata całego.
— Bo to niedorzeczne po prostu! Wstyd mnie za was na prawdę. Proszę was, jakież wy możecie mieć sekreta?
— Każdy ma swoje, a my ciebie nie napastujemy i zostawiamy w spokoju... razem z twoim Bergiem. — Natasza zaczynała się już niecierpliwić.
— Łatwo mnie zostawić w spokoju, nie dopuszczam się bowiem niczego zdrożnego. Ale co do ciebie, to powiem mamie, jak obchodzisz się z Borysem.
— Natalja Stefanówna obchodzi się ze mną jak najlepiej. Nie skarżę się na nią bynajmniej.
— Nie wtrącaj się do tego Borysie; z ciebie cały dyplomata.
Ten wyraz „dyplomata“, często używany pomiędzy temi dziećmi, miał w ich narzeczu znaczenie zupełnie odrębne.
— To nie do zniesienia! — wybuchnęła Natasza, podrażniona i dotknięta do żywego. — Czego mnie się czepia? Ty nas nie rozumiesz, boś nigdy nikogo nie kochała. Jesteś bez serca, druga pani de Genlis! i na tem koniec. — (To przezwisko, wymyślone przez Mikołaja, uchodziło pomiędzy nimi, za niesłychanie obelżywe.) — Masz w tem najwyższą przyjemność, dokuczać drugim. Kokietuj sobie ile chcesz z Bergiem, a nas zostaw w spokoju.
— Co jednak nie podpada wątpliwości, to chyba to, że nie latam za młodym człowiekiem w obec wszystkich...
— Doskonale! — wykrzyknął Mikołaj. — Dopięłaś celu, przeszkodziłaś nam, po to jedynie, żeby nam głupstw nagadać! Uciekajmy! Schrońmy się do salki, w której się uczymy...
Zerwali się natychmiast, i zniknęli, niby stadko ptasząt nagle spłoszonych.
— To wy przeciwnie, mnie obsypali impertynencjami! — wołała za nimi Wiera zaperzona, podczas gdy cztery drwiące głosy powtarzały swywolnie za drzwiami:
— Pani de Genlis! Pani de Genlis!
Nie troszcząc się wcale o to przezwisko, przystąpiła Wiera do zwierciadła, aby poprawić włosy i szarfę u sukienki. Widok jej pięknej twarzyczki uspokoił ją najzupełniej, i pomógł odzyskać zwykłą, apatyczną obojętność.
Rozmowa między dwiema przyjaciółkami wpadła teraz na tor wzajemnych z pod serca wynurzań.
— Ah! droga moja! — mówiła hrabina — nie wszystko złoto co się świeci, i nie po różach stąpamy przez życie, wszyscy jak jesteśmy... Widzę doskonale, że jeżeli trybu nie zmienimy czeka nas zupełna ruina... To, co jeszcze posiadamy, nie na długo nam już wystarczy... Czyja w tem wina? Czemu to przypisać? Mego Stefana nadto wielkiej dobroci i klubowi nieszczęsnemu. Na wsi nawet nie spocznie ani na chwilę... wieczne widowiska, teatra, polowania, czy ja wiem co jeszcze? Ale na co zda się o tem mówić? Opowiedz mi raczej, czegoś ty dokazała. Podziwiam cię, rzeczywiście: jak możesz w twoim wieku, latać w ten sposób pocztą, z Moskwy do Petersburga i napowrót! Biegać po ministrach, trafiać do tych wszystkich matadorów, umieć zażyć każdego z tych wielkich panów? Rzecz ciekawa na prawdę, jakeś wzięła się do tego? Istny cud! co do mnie, nigdybym czegoś podobnego nie potrafiła!
— Duszo moja najdroższa, niech cię Bóg zachowa od tej niedoli, żebyś miała doświadczyć na sobie czegoś podobnego! Straszny to los zostać wdową, bez majątku, bez opieki i punktu oparcia, z synem w dodatku, którego kocha się do szaleństwa. Poddajemy się wszystkiemu z miłości dla niego! Mój proces był twardą szkołą! Gdym potrzebywała widzieć się z jedną z tych matador, pisałam w tym sensie mniej więcej: — „Księżna ta i ta pragnie porozumieć się ustnie z tym i z tym“... — i jechałam do niego w najętej dorożce, raz, drugi i dziesiąty, póki nie otrzymałam, czego chciałam. A to, co sobie o mnie cichaczem myślano, było mi najzupełniej obojętnem.
— Do kogoż udawałaś się w sprawie Borysa? Koniec końców, jest porucznikiem w gwardji, podczas gdy nasz Mikołko, został junkrem zaledwie. Bo też nikt ani palcem za nim nie ruszył. Któż ci w tem dopomógł?
— Książę Bazyli. Oh! był nader uprzejmy. Obiecał natychmiast przedstawić moją prośbę i polecić ją najjaśniejszemu panu — dodała księżna żywo, nie wspominając wcale o upokorzeniach, które znosiła niedawno.
— Zestarzał się też bardzo książę Bazyli? Nie spotkałam go od owych przedstawień teatralnych u Rumianców. Musiał mnie zapomnieć, chociaż wówczas smalił do mnie cholewki co się zowie!
— Zawsze ten sam miły i szarmancki. Wielkości obecne bynajmniej mu głowy nie zawróciły! — „Żałuję księżno kochana — odpowiedział mi — że nie będę miał więcej trudu w twojej sprawie. Rozkazuj tylko!“ — Na prawdę, zacny to człowiek i najpoczciwszy kuzynek! Wiesz Natalko, jaką jest moja miłość dla syna; nie ma takiej ofiary, której bym nie poniosła dla jego szczęścia. Moje położenie jest atoli tak trudne, tak przykre, a obecnie jeszcze pogorszyło się o wiele — mówiła smutno, głosem przyciszonym. — Mój proces nieszczęśliwy, nie posuwa się naprzód ani o jednę linję, a niszczy mnie najokropniej. Nie mam nieraz dziesięciu kopijek w kieszeni, czy dasz temu wiarę? Ani wiem zkąd wezmę pieniędzy na umundurowanie Borysa! — Wyjęła chustkę z kieszeni, aby łzy otrzeć obficie płynące po jej zwiędłych policzkach. — Potrzeba mi gwałtem pięciuset rubli, a mam na to zaledwie dwadzieścia pięć. Położenie rozpaczliwe, bez wyjścia! Moja ostatnia nadzieja, to hrabia Bestużew. Jeżeli on nie poratuje swego chrześniaka, i nie wyznaczy mu miesięcznego apanażu, wszystkie moje zabiegi spełzną na niczem.
I oczy hrabiny zaszły łzami. Zdawało się, że zastanawia się nad czemś głęboko.
— Zdarza mi się nieraz myśleć o życiu samotnem hrabiego Bestużewa — kończyła księżna po chwili milczenia — o jego majątku kolosalnym, i pytam sama siebie... może to jest grzechem?... po co on żyje właściwie? Jemu życie stało się ciężarem, podczas gdy Borys zaledwie żyć rozpoczyna...
— Zostawi mu coś na pewno — wtrąciła hrabina.
— Wątpię, moja droga. Ci miljonerzy tacy samolubni! Udam się jednak do niego z Borysem, aby wytłumaczyć hrabiemu, jakie są nasze stosunki... Już godzina druga — tu powstała — objad u was nie zacznie się przed czwartą... Mam czasu aż nadto wiele na te odwidziny.
Księżna zadzwoniła i posłała sługę po syna.
— Do zobaczenia, duszko — rzekła do hrabiny, która odprowadziła ją do przedpokoju. — Życz mi dobrego powodzenia.
— Jedziesz odwidzieć Cyryla Władymirowicza moja droga? — zawołał hrabia wychodząc z wielkiej sali. — Jeżeli zastałabyś go cokolwiek zdrowszym, zaproś Piotra do nas na objad. Niegdyś bywał często w naszym domu i tańcował z naszemi dzieciakami. Zobaczymy czego też dokaże nasz Taras. Zaręczał mi przed chwilą, że nawet hrabia Orłow, nie dał nigdy nikomu takiego objadu, jak ten, który on dla nas dziś przygotowuje.





XV.

— Mój drogi Borysku — przemówiła księżna do syna, gdy powóz Rostowów, oddany jej na rozkazy, wjeżdżał z ulicy grubo słomą wyścielonej, na olbrzymi dziedziniec pałacu Bestużewa — mój Borysku — powtórzyła wyciągając rękę z pod płaszcza zużytego i kładnąc ją na ramię syna, ruchem pieszczotliwym i nieśmiałym jednocześnie — bądź grzecznym, serdecznym, a przedewszystkiem ostrożnym. Jest twoim ojcem chrzestnym, a twoja przyszłość od niego zawisła. Nie zapominaj o tem! Bądź takim milusieńkim, jak ty to potrafisz, skoro zechcesz!
— Byłbym rad, szczerze wyznaję, być pewnym, że osiągnę z tego wszystkiego coś więcej, niż ubliżające upokorzenie — odrzucił zimno i szorstko. — Przyrzekłem jednak mamie, i zrobię to dla ciebie jedynie.
Nie chcąc się zapowiadać, weszli matka z synem do obszernej sieni oszklonej z dwoma rzędami posągów marmurowych, w niszach poustawianych. Szwajcar zmierzył ich od głowy do stóp i wzrok jego zatrzymał się nieco dłużej na płaszczu matki mocno wytartym i zszarzanym. Spytał wtedy, czy przyjechali do młodych księżniczek, czy do hrabiego. Dowiedziawszy się, że pragną odwidzieć hrabiego, pospieszył oświadczyć im kategorycznie, mimo kilku powozów czekających w dziedzińcu, które kłam zadawały temu twierdzeniu, że jego Ekscellencja nie przyjmuje nikogo ponieważ dogorywa.
— Skoro tak jest, odjeżdżajmy — bąknął Borys cicho, po francuzku.
— Mój najdroższy! — matka dotknęła się jego ramienia, mówiąc błagalnie, jak gdyby to jej dotknięcie, posiadało dar uspokojenia go, lub podsycania jego woli.
Zamilkł rzeczywiście. Skorzystała z tego matka i zaczęła przemawiać do szwajcara tonem płaczliwym:
— Wiem, że hrabia jest bardzo chory dla tego właśnie przyjechałam... Jestem jego bliską krewną, nie przeszkodzę mu w niczem... Chciałabym tylko zobaczyć się z księciem Bazylim, jest tutaj, wiem na pewno. Proszę cię kochanku, zapowiedz nas.
Szwajcar nadąsany, pociągnął za dzwonek niecierpliwie:
— Księżna Trubeckoj, pragnie widzieć się z księciem Bazylim — krzyknął lokajowi, który wystawił głowę powyżej schodów.
Księżna poprawiła fałdy sukni z kitajki jedwabnej, przefarbowanej, przeglądając się w dużem weneckiem źwierciedle. Potem zaczęła stąpać śmiało po bogatym perskim kobiercu, mimo że na nogach miała podarte trzewiki.
— Przyobiecałeś mi — powtórzyła synowi, ściskając go nieznacznie za ramię jakby dla zachęty.
Szedł za matką spokojny, z oczami spuszczonemi, tak przeszli oboje przez salę prowadzącą do księcia Bazylego.
A chcieli właśnie spytać starego, siwego kamerdynera, który powstał na ich powitanie, w które drzwi wejść mają, bo w sali było drzwi bez liku, gdy jedne z nich otworzono ze strony przeciwnej i na progu ukazał się książę Bazyli w szubce aksamitnej, podbitej sobolami, ozdobionej tylko jedną dekoracją, co u niego wskazywało ubranie ranne, negliżowe. Książę odprowadzał młodego, pięknego mężczyznę, z oczami czarnemi i włosem kruczym. Był to doktór Lorrain, lekarz używający sławy rozgłośnej w Moskwie.
— Czy to już na pewno? — spytał.
Errare humanum est! mój książę — odrzucił lekarz szepleniąc i wymawiając z francuzka łacinę.
— Dobrze, dobrze — skinął ręką książę Bazyli i pożegnał czemprędzej doktora, spostrzegłszy w sali księżnę Trubecką i jej syna.
Po odejściu lekarza zbliżył się do nich w milczeniu badając oboje wzrokiem przenikliwym. Borys zauważył w oczach matki wyraz boleści głębokiej, pojawiający się tak nagle, że nie mógł wstrzymać się od lekkiego uśmiechu.
— Odszukujemy się nawzajem książę kochany, w nader smutnych okolicznościach... Jakże ma się nasz drogi pacjent? — przemówiła udając, że nie widzi wcale spojrzenia lodowatego i lekceważącego, którem ją książe mierzył.
Książe Bazyli patrzał na nich dalej w milczeniu, nie starając się bynajmniej ukryć zdziwienia, że ich widzi przed sobą. Nie odkłonił się nawet Borysowi, który go witał z uszanowaniem. Odpowiedział księżnie niemym ruchem ramion i głowy, co miało znaczyć, że stan chorego jest beznadziejny.
— Więc to prawda?! — wykrzyknęła — Ah! to przerażające, straszne do uwierzenia!... To mój syn — dodała nawiasem. — Pragnął podziękować księciu osobiście. — Tu Borys ukłonił się powtórnie. — Bądź książę przekonany, że serce matki nie zapomni nigdy ileś uczynił dla jej syna.
— Czuję się nader szczęśliwym, kochana Anno Michałówno — wycedził książe mnąc nerwowo żabot koronkowy na piersiach — że mogłem oddać ci tę drobną przysługę.
Ruchy jego i głosu intonacja, były wyniosło-protekcjonalne, zupełnie odmienne, niż w Petersburgu na wieczorze u panny Scherer.
— Staraj się młodzieńcze całemi siłami służyć gorliwie i stać się godnym... Uszczęśliwiony... rzeczywiście jestem szczęśliwy, że... Czy jesteś na urlopie?
Bąkał to wszystko bez ładu i związku, z najwyższą obojętnością.
— Czekam dziennego rozkazu, wasza Ekscellencjo, aby udać się na miejsce wyznaczone — odpowiedział Borys spokojnie, jakby go nie dotknął ton oschły księcia. Nie okazywał również chęci, prowadzenia dalej rozmowy.
Uderzony jego tonem spokojnym i nie narzucającym się zbytecznie, książę zaczął mu się przypatrywać z większą uwagą.
— Czy mieszkasz razem z matką?
— Mieszkam u hrabstwa Rostowów, Ekscellencjo.
— U Stefana Rostowa, ożenionego z Natalją Szynszynówną — dodała Anna Michałówna.
— Wiem, wiem — książę skinął głową, mówiąc jak zwykle głosem monotonnym, z wielko-pańską nonszalancją. — Nie mogłem nigdy zrozumieć Natalji. Jak też mogła wyjść za mąż, za tego niedźwiedzia nieokrzesanego!... Głupiec kwadratowy, śmieszny, w dodatku gracz namiętny, jak mówią.
— Zapewne... z tem wszystkiem jednak książę kochany, jest to człowiek najpoczciwszy w świecie! — księżna uśmiechała się w taki sposób, żeby i hrabiego bronić poniekąd, i dać do zrozumienia, że podziela po trochę zdanie o nim księcia Bazylego.
— Cóż mówią lekarze? — spytała na nowo po chwili milczenia, wracając również do owego wyrazu pełnego rozpaczy, który nadała zaraz na wstępie swojej twarzy mizernej i zwiędłej.
— Prawie żadnej nie ma nadziei, według ich zdania...
— Tak byłabym chciała, raz ostatni podziękować mojemu wujowi, za wszystkie jego dobrodziejstwa wyświadczone mnie i Borysowi. To jego syn chrzestny — wskazała na Borysa z pewnym naciskiem, jakby ta wiadomość miała zrobić dodatnie wrażenie na księciu Bazylim. Ten milczał jednak, mając ściągnięte brwi niechętnie.
W lot zrozumiawszy, że boi się znaleść w niej współubiegającą się o spadek po hrabiu Bestużewie, pospieszyła uspokoić go pod tym względem:
— Gdyby nie moje szczere do wuja przywiązanie i chęć sprawienia mu ulgi mojemi usługami w chwili ostatniej. — To słowo „wuj“ wymykało jej się z ust od niechcenia, jakby bezwiednie. — Znam jego usposobienie otwarte i najszlachetniejsze... ma jednak przy sobie tylko tamte siostrzenice, tak jeszcze młode i niedoświadczone. — Mówiła dalej głosem przyciszonym: — Czy wypełnił ostatnie swoje powinności? — spuściła głowę na piersi. — Godziny jego policzone, a więc każda chwila drogocenna. Trzebaby koniecznie przygotować go na przyjęcie świętych Sakramentów. My, kobiety, widzisz książę — uśmiechnęła się łagodnie — umiemy prześliznąć się zręcznie i poddać delikatnie choremu coś podobnego... Muszę widzieć go koniecznie, mimo że będzie to dla mnie okropnie bolesnem. Tak atoli nawykłam do cierpień wszelakich...
Książę zrozumiał nareszcie, tak samo jak na owym wieczorze u panny Scherer, że nie pozbędzie się z karku Anny Michałówny.
— Lękam się, żeby mu się nie pogorszyło po twojej wizycie, kochana księżno. Czekajmy do wieczora. Lekarze spodziewają się, że może kryzys nastąpi...
— Każesz mi czekać książę? Ależ tu idzie o wieczne zbawienie duszy jego. Ach! obowiązki chrześcjanina są częstokroć nader ciężkie, pomyśl tylko i zastanów się nad tem książę kochany.
W tej chwili otworzyły się drzwi boczne, prowadzące do dalszych apartamentów, i wyszła niemi jedna z księżniczek. Twarz jej miała wyraz cierpki i zimny. Kibić długości niesłychanej, odbijała rażąco od reszty ciała.
— Jakże mu jest? — spytał książę Bazyli.
— Zawsze jednakowo, i nie może być inaczej, przy tym ciągłym hałasie obok niego — odpowiedziała z przekąsem, mierząc wzrokiem dumnym Annę Michałównę, niby kogoś zupełnie obcego.
— Ah! moja duszko, nie poznałam cię zrazu — wykrzyknęła księżna radośnie, zbliżając się ku niej. — Właśnie powróciłam, i przybiegłam czemprędzej, by pomódz wam w pielęgnowaniu mojego wuja. Ileż musiałyście wycierpieć biedaczki — dodała wznosząc oczy w górę.
Młoda księżniczka wykręciła się na pięcie i wyszła nie przemówiwszy do niej ani słowa.
Anna Michałówna zdjęła rękawiczki, poczem siadając w fotelu, niby w okopie zdobytym, poprosiła księcia, żeby przy niej miejsce zajął.
— Borysku, pójdę do hrabiego, do mego wuja, ty tymczasem udaj się do Piotra, mój drogi. Powtórz mu Rostowów zaproszenie. Słyszałeś, że życzą sobie mieć go dziś na objedzie?... Sądzę jednak, że nie przyjmie zaproszenia — dodała zwracając się do Bazylego.
— Dla czegoby nie miał przyjąć? — ten odburknął szorstko w najgorszym humorze. — Byłbym najszczęśliwszy, gdybyś mogła uwolnić mnie od tego chłopca. Zakwaterował się tutaj nieproszony, niepytany, a hrabia nie spytał o niego ani raz i nie pragnął go wcale zobaczyć.
Wzruszył ramionami i zadzwonił. Rozkazał wchodzącemu lokajowi, aby poprowadził pana porucznika innemi schodami do Piotra Kiryłowicza.





XVI.

To ostatnie powiedzenie Bazylego było szczerą prawdą. Piotr nie miał czasu i sposobności obrać sobie karjery, bo kazano mu wyjechać w dwudziestu czterech godzinach z Petersburga do Moskwy, wskutek szaleństw bez liku, tam przez niego popełnionych. I owa historyjka z niedźwiedziem, opowiadana dziś przed południem u Rostowów, była niestety najzupełniej prawdziwa. Pomagał własnemi rękami swoim kolegom w lamparterji, krępował sznurami komisarza z policji, a następnie przymocował go do grzbietu niedźwiedzia!
Z powrotem przed kilku dniami zaledwie, zatrzymał się jak zwykle w pałacu swego ojca. Spodziewał się i słusznie, że jego wybryki awanturnicze, muszą być znane z wszelkiemi szczegółami, i że otoczenie żeńskie hrabiego, zawsze wrogo dla niego usposobione, nie omieszka ukuć z tego broni przeciw niemu aby mu szkodzić w obec ojca. Pominąwszy to wszystko, szedł na pierwsze piętro tego dnia samego, aby widzieć się z hrabią i zatrzymał się po drodze w saloniku, poprzedzającym chorego pokój sypialny, gdzie siadywały zwykle księżniczki. Za jednym zachodem chciał przywitać się również z kuzynkami. Dwie wyszywały coś na kanwie w dużych krosnach, siedząc jedna obok drugiej, podczas gdy trzecia, najstarsza, w głos im czytała.
Najstarsza miała wygląd surowy, ubierała się bardzo starannie, ale uderzała na pierwszy rzut oka, jej figura długa jak tyka. Była to ta sama księżniczka, która udawała że nie poznaje i nie spostrzega wcale obecności Anny Michałówny. Dwie młodsze, bliźniaczki, bardzo ładne, tem się jedynie różniły, podobne zresztą do siebie nadzwyczaj, że starsza z nich o dwie godziny, miała w kąciku ust czarny, malutki pieprzyk, z czem jej było do twarzy, i co ją robiło bardzo ponętną. Przyjęto Piotra jakby kogoś zapowietrzonego. Najstarsza z trzech panien, przerwała czytanie, wlepiając weń w milczeniu wzrok przerażony. Druga, ta bez pieprzyka, poszła za jej przykładem. Trzecia tylko najładniejsza, i może z tego powodu zawsze wesoła i żartobliwa, nie wzięła tej sprawy tak tragicznie. Pochyliła się nad robotą, aby snadniej śmiech ukryć, który porywał ją na myśl, jaka tu scena ma się odegrać.
— Witam kuzynki — Piotr przemówił. — Cóż to, czyście mnie nie poznały?
— Niestety, aż nadto dobrze!
— Jakże się miewa hrabia? Czy mogę go widzieć? — spytał ze zwykłą u niego niezgrabną dobrodusznością i bez cieniu zakłopotania.
— Hrabia cierpi moralnie i fizycznie, a pan uwziąłeś się, aby pomnażać jeszcze uczucia bolesne jego duszy.
— Czy mogę widzieć hrabiego? — powtórzył.
— Oh! jeżeli chcesz go pan dobić, dobić ostatecznie, tak jest, możesz pójść do niego... Olga! popatrz czy gotów rosół dla wuja? Teraz właśnie powinien go wypić — dodała z naciskiem, aby Piotr zrozumiał, że są zajęte wyłącznie i jedynie pielęgnowaniem wuja. On zaś nad tem tylko przemyśliwa czemby mógł choremu dokuczyć.
Olga wyszła. Piotr zaczekał chwilę, a przypatrzywszy się dokładnie obu siostrom:
— Skoro tak rzeczy stoją — rzekł kłaniając się im zdaleka — wracam do mego pokoju. Proszę dać mi znać, kiedy to będzie możebnem.
Gdy odchodził, ładna księżniczka z czarnym pieprzyłem, śmiechem parsknęła.
Nazajutrz zjawił się książę Bazyli i zamieszkał w pałacu hrabiego. Kazał do siebie Piotra przywołać:
— Jeżeli, mój drogi, będziesz tu wyrabiał to samo, co w Petersburgu, źle skończysz! To mogę ci na pewno zapowiedzieć. Co się tyczy hrabiego, ten jest chory niebezpiecznie i nie potrzebujesz go wcale widywać.
Od tej chwili nikt się więcej o Piotra nie troszczył. Dni całe spędzał on w swoim pokoju na górze.
Gdy Borys wszedł do niego, przemierzał pokój wielkiemi krokami, zatrzymując się w każdym kącie przez chwilę. Pięścią zaciśniętą zdawał się grozić murom, jakby chciał nadziać na szpadę jakiegoś wroga niewidzialnego. Z po za okularów, ciskał spojrzenia piorunujące i rozpoczynał na nowo swoją przechadzkę, z ruchami gwałtownemi i słowami w pół urywanemi.
— „Anglia żyć przestała!“ — deklamował z patosem brwi marszcząc i wyciągając palec wskazujący ku jakiejś osobistości wymarzonej. — „Pan Pitt, zdrajca narodu i praw ludzkich, jest skazany na“...
Nie miał czasu dopowiedzieć wyroku, podyktowanego przez Napoleona, którego Piotr obecnie reprezentował.
W swojej bujnej fantazji, przekraczał kanał La Manche, brał szturmem Londyn, gdy w tem zobaczył wchodzącego do swego pokoju młodego i ślicznego oficerka, z ułożeniem pełnem dystynkcji i elegancji. Stanął jak wryty. Znał niegdyś Borysa młodzieniaszkiem czternastoletnim i naturalnie nie mógł go teraz poznać. Mimo że sobie Borysa wcale nie przypominał, podał mu rękę z uśmiechem, wskutek wrodzonej u niego dobrodusznej uprzejmości.
— Nie zapomniałeś pan o mnie? — wtrącił Borys odpowiadając na Piotra uśmiech serdeczny. — Przyjechałem z matką odwidzieć hrabiego. Powiadają że jest bardzo chory.
— Tak mówią, a jednak nie zostawiają mu chwili spokoju! — odrzucił Piotr, pytając się w duchu, kim być może ten młody oficer.
Borys widział doskonale, że go nie poznaje. Nie uważał atoli za potrzebne przedstawiać mu się i nie czuł się bynajmniej zakłopotanym. Patrzał mu śmiało w oczy, przyczem uśmiechał się wesoło.
— Hrabia Rostow prosi pana dziś na objad — rzekł po dłuższej chwili milczenia, które zaczynało już męczyć Piotra.
— Aha! hrabia Rostow — wykrzyknął Piotr radośnie. Jesteś zatem synem jego Stefanem. Wyobraź pan sobie, żem cię zupełnie nie poznał! Czy pamiętasz nasze wyprawy na Ptasie góry, w Towarzystwie pani Jacqot?... Dawne to dzieje!
— Mylisz się pan — poprawił go Borys zwolna i z uśmiechem drwiącym cokolwiek. Nazywam się Borys i jestem synem księżnej Trubeckoj. Hrabiemu Rostow na imię Stefan, a jego synowi Mikołaj. Nie znałem zaś nigdy w życiu żadnej pani Jacqot.
Piotr potrząsł głową, machając rękami, jakby chciał rozpędzić ćmę komarów lub rój pszczół.
— Ah! mój Boże! czy to możebne? Pomięszałem wszystko w czambuł. Tylu bo mam krewnych w Moskwie. Jesteś tedy Borysem... Tak, tak... wychodzę nakoniec z labiryntu... Powiedz mi też, co sądzisz o wyprawie bulońskiej? Anglicy będą mieli twardy orzech do zgryzienia, jeżeli uda się Napoleonowi przepłynąć cieśninę Kaletańską. Ja myślę że wyprawa powiedzie się świetnie... Byle Villeneuve nie skrewił i spisał się gracko...
Borys nie czytający dzienników, nic a nic nie wiedział o przygotowującej się wyprawie, a nazwisko Villeneuve’a słyszał również pierwszy raz w życiu.
— Tu, w Moskwie — mówił dalej tonem lekko drwiącym — objady, wieczory, ploteczki skandaliczne, zajmują nas o wiele więcej, niż wiadomości z dziedziny polityki. Nic zatem nie wiem o europejskich sprawach politycznych, i co prawda, wcale się o nic nie troszczę. Obecnie całe miasto zajęte wyłącznie tobą panie i hrabią Bestużewem.
Piotr odpowiedział mówiącemu swoim najmilszym uśmiechem. Miał jednak minę trochę spłoszoną, jakby lękał się, czy Borys nie wyrwie się z jakiemś słówkiem niedyskretnem? Ten atoli wyrażał się sucho, tonem urzędowym niejako, nie odrywając wzroku od niego.
— Moskwa nie ma nic lepszego do roboty — kończył Borys. — Każdy radby wiedzieć, komu hrabia zostawi swój majątek kolosalny. Kto wie czy on jeszcze nas wszystkich nie pochowa? Co do mnie, życzę mu tego z całego serca!
— Tak, to bardzo przykre, bardzo bolesne — bąkał Piotr obawiając się ciągle jakiegoś pytania nadto drażliwego.
— I pan przypuszczasz zapewne — Borys zarumienił się przy tych słowach, zachowując jednak ton spokojny i umiarkowany — że każdy z krewnych bliższych i dalszych, radby również otrzymać cokolwiek z tego spadku miljonowego.
— Oho! zaczyna! — Piotr pomyślał.
— Otóż chciałem właśnie pana zapewnić, że omyliłbyś się najzupełniej, stawiając mnie z moją matką, w jednym rzędzie z tymi tam ludźmi. Pański ojciec jest niesłychanie bogaty, a my bardzo ubodzy. Z tej przyczyny, nie uważałem go nawet nigdy za krewnego. Ani ja, ani matka, nie poprosimy go nigdy o nic, i nie przyjęlibyśmy od niego ani szeląga!
Piotr czas jakiś nie mógł zrozumieć o co tamtemu właściwie idzie. Nagle, pochwycił silnie i jak zawsze niezgrabnie rękę Borysa, czerwony ze wstydu i pomięszania.
— Czy podobna? — wykrzyknął. — Czy można przypuszczać żebym ja... lub inny?...
— Przebacz mi pan, ale musiałem mu to powiedzieć, leżeli ci tem przykrość sprawiłem, chciej wierzyć, że nie miałem, chroń Boże, zamiaru obrazić pana. — Borys zaczął Piotra uspokajać, zamieniwszy z nim rolę najzupełniej. — Otwartość jest moją zasadą... Cóż mam odpowiedzieć? Przyjmujesz pan zaproszenie na obiad do hrabstwa Rostowów?
Borys zrzuciwszy tym sposobem ciężar z serca i obarczając nim kogoś drugiego, pozbył się szczęśliwie fałszywej i dwuznacznej sytuacji, stał się więc natychmiast wesołym, swobodnym i najmilszym towarzyszem, jak zazwyczaj.
— Posłuchaj mnie pan — przemówił Piotr uspokojony — jesteś szczególnym człowiekiem. To, coś zrobił przed chwilą, jest dobrem, najlepszem w świecie. Nie znasz mnie, rzecz naturalna... Nie widzieliśmy się od tak dawna... od naszych latek dziecięcych... Mogłeś zatem przypuszczać... rozumiem pana doskonale. Ja niebyłbym zdobył się na coś podobnego, nie miałbym dość odwagi po temu, ale to nie mniej jest doskonałem. Czuję się uszczęśliwiony znajomością z panem. To przecież dziwne — dodał uśmiechając się po chwili milczenia — sądziłeś, że ja... urwał śmiechem głośnym wybuchając. — Koniec końców, zaznajomimy się bliżej, nieprawdaż? Proszę cię o to usilnie — ścisnął mu rękę najserdeczniej. — Czy uwierzysz, żem hrabiego dotąd nie widział? Nie spytał się o mnie... Żałuję go, jak zresztą każdego człowieka, cóż jednak na to poradzić?... Sądzisz pan zatem na serjo, że Napoleon będzie miał dość czasu, aby przewieść całą swoją armię przez cieśninę Kaletańską.
Tu Piotr zaczął mu wykładać szeroko i długo, wszelkie korzyści, jak i strony ujemne, projektowanej wyprawy bulońskiej.
Zanim zdołał wywód skończyć wszedł lokaj, aby zapowiedzieć Borysowi, że matka czeka na niego już w powozie. Pożegnał więc Piotra, który przyrzekł mu solennie, za rękę ściskając, że przyjdzie na obiad do Rostowów. Piotr przechadzał się jeszcze czas jakiś po swoim pokoju, nie walcząc więcej z wrogami niewidzialnymi. Uśmiechał się błogo i czuł się oczarowanym. Z powodu, zapewne że był bardzo młodym i zupełnie osamotnionym, pokochał od razu najserdeczniej, bez przyczyny właściwie, tego młodzieńca tak inteligentnego i sympatycznego; zdecydowany wejść z nim w stosunek przyjaźni najściślejszej.
Książę Bazyli odprowadzał księżnę, która twarz w łzach skąpaną chustką zasłaniała.
— Okropność, coś przerażającego — szeptała głosem stłumionym — spełnię jednak powinność moją do ostatka. Powrócę aby czuwać nad nim, niepodobna tak go zostawić... każda sekunda jest drogocenną. Nie pojmuję, że jego siostrzenice mogą jeszcze czekać na coś... Za łaską i z pomocą Bożą, znajdę może sposób przygotować go na drogę wieczności... Adieu, książę kochany, niech Was Bóg ratuje!
Adieu, moja droga — odrzucił z nonszalancją książę Bazyli.
— Ah! znajduję się w stanie okropnym — rzekła do syna, skoro usiadł obok niej w karecie — nie poznaję już nikogo.
— Nie mogłem mamo przeniknąć, mimo chęci najlepszych, jaki właściwie zachodzi stosunek między hrabią a Piotrem?
— W testamencie znajdzie się rozwiązanie zagadki, mój drogi... I nasz los będzie od tego zależał.
— Cóż mamę upoważnia do nadziei, że może i nam coś zapisał?
— Ah dziecię moje! on taki bogaty a my tak bardzo ubodzy!
— To mnie jeszcze bynamniej nie przekonywa, szczerze wyznaję mamie kochanej...
— Mój Boże! mój Boże! jakiż on strasznie chory — powtarzała księżna głosem drżącym.





XVII.

Po odjeździe Anny Michałówny z synem, hrabina Rostow, ujrzawszy się samotną, wpadła w głęboką zadumę, ocierając kiedy niekiedy oczy łez pełne. Zadzwoniła nareszcie.
— Zdaje mi się moja panno — przemówiła sucho i ostro do wchodzącej nie dość szybko pokojowej — że zaczynasz opuszczać się w służbie. Dobrze zatem, poszukam sobie kogoś gorliwszego w pełnieniu swoich obowiązków.
Hrabina była okropnie zdenerwowaną. Smutek i wstydliwe ubóstwo jej serdecznej przyjaciółki wprawiły ją w humor najfatalniejszy. Można się było tego domyśleć z łatwością, po jej tonie surowym i przemawianiu do pokojowej przez... „moja panno“.
— Błagam jaśnie panią o przebaczenie! — bąknęła służąca przerażona.
— Poproś do mnie pana hrabiego.
Mąż przybył niebawem, kołysząc się z nogi na nogę, zbliżał się do żony z pewną nieśmiałością.
— Ho, ho! moja droga, mała hrabino, jaką będziemy mieli dziś potrawkę z jarząbków w maderze dynstowaną, powiadam ci, tylko palce po niej oblizywać. Kosztowałem właśnie coś, duszko. Płacę Tarasowi tysiąc rubli rocznie, ale wart więcej, na prawdę.
Usiadł obok żony. Jedną ręką gładził łysą czaszkę, drugą uderzył się po kolanie z miną tryumfatora.
— Czego życzy sobie moja mała hrabina?
— Oto, mój drogi... ale co to, plama na twojej kamizelce? — wskazała palcem. — Pewnie sos z jarząbków? — dodała z uśmiechem. — Potrzebuję pieniędzy, hrabio kochany.
Twarz Rostowa przeciągnęła się mocno.
— Oho! no, proszę... potrzebujemy zatem pieniędzy?...
Zaczął szukać po kieszeniach pugilaresu z widocznym niepokojem.
— Dużo mi potrzeba... pięćset rubli — szepnęła wycierając plamę na kamizelce własną chusteczką, batystową.
— Zaraz duszeczko, natychmiast! Hej! jest tam który? — krzyknął z pewnością niewzruszoną człowieka, wiedzącego z góry że będą mu ślepo posłuszni i przylecą galopem na głos pana wszechwładnego. — Zawołać Miteńki! Ruszaj!
Miteńka, jak już o tem wspomnieliśmy wyżej, szlachcic był, wychowany od dziecka przez hrabiego. Oddał mu też on z całem zaufaniem zawiadywanie i rządzenie wszelkiemi interesami. Przywołany wszedł krokiem wolnym, kłaniając się z uszanowaniem.
— Słuchaj serdeńko, wystaraj mi się o — tu się zawahał nieco — przynieś siedmset rubli... tak, siedm setek rozumiesz? Tylko uważaj, żeby banknoty były nowe. Nie przynoś mi jak ostatnim razem, szmat podartych i wywalanych. To dla hrabiny.
— Proszę cię kochanku, niech będą czyste, koniecznie! — dodała hrabina z westchnieniem.
— Kiedy wasza Ekscellencja, życzy sobie mieć pieniądze? bo czasy coraz... proszę jednak wcale się o to nie troszczyć — wtrącił czem prędzej Miteńka, uważając po minie hrabiego i jego oddechu przyspieszonym, że burza wisi w powietrzu. — Zapomniałem że... postaram się o nie natychmiast.
— Dobrze, doskonale! Oddasz je do rąk hrabiny. Co za skarb to chłopczysko! — rzekł hrabia odprowadzając go wzrokiem aż do drzwi — nic u niego nie jest niepodobnem, i to mi się właśnie w nim podoba. Bo koniec końcem tak być powinno...
— Ah! te pieniądze! te pieniądze! jak ich brak daje się nam nieraz odczuć boleśnie w życiu! Te tu przydadzą mi się niesłychanie, hrabio kochany.
— Wiemy wszyscy, mała hrabinko, że bardzo wiele pieniędzy wydajesz — zażartował hrabia i odszedł do siebie.
Dostała wkrótce siedm banknotów nowiusieńkich. Właśnie je przykryła chusteczką od nosa, gdy księżna Trubeckoj weszła do jej pokoju.
— I cóż duszko? — spytała hrabina z lekkiem wzruszeniem.
— Ah! co za okropne położenie moja droga! Nie do poznania, a tak z nim źle, tak bardzo źle! Zabawiłam kilka minut zaledwie i dwóch słów nie przemówiłam!
— Anusiu, na miły Bóg! nie odmawiaj mi! — wykrzyknęła nagle hrabina, cała czerwona i tak zmieszana, tak zawstydzona, że ta jej mina dziwnie odbijała od twarzy zwiędłej, zmęczonej i z wyrazem prawie ponurym.
Zdjęła szybko chusteczkę, podając pakiecik Annie Michałównie. Ta odgadła natychmiast, co to znaczyło i pochyliła się, żeby ująć hrabinę w ramiona.
— Na Boryska umundurowanie!
Stało się, i księżna objęła za szyję hrabinę z płaczem rzewnym. Dla czego obie płakały? Czy z powodu, że musiały troszczyć się o pieniądze, o tę kwestję tak podrzędną, gdy się kogoś kocha prawdziwie? A może też przypomniały sobie w tej chwili lata dziecięce, w których zawiązał się między niemi ten stosunek serdeczny, i swoją pierwszą młodość, szczęśliwą, swobodną!... Bądź co bądź, łzy płynęły im z ócz obficie, ale łzy słodkie, po których robi nam się lekko na sercu.





XVIII.

Hrabina Rostow siedziała w głównym salonie ze swojemi córkami i licznem gronem zaproszonych. Mężczyzn po części zabrał był hrabia do swego gabinetu, pokazując im pyszną fajczarnię i traktując tych, co palili, fajkami tureckiemi, na ogromnie długich, wiszniowych cybuchach. Kiedy niekiedy wchodził hrabia do salonu, aby spytać żonę, czy nie przybyła jeszcze Marja Dmytrówna Afrosimówna?
Marja Dmytrówna, przezwana ogólnie „strasznym dragonem w spódnicy“, nie posiadała ani tytułu, ani majątku. Miała nie mniej charakter niesłychanie otwarty i energiczny; zachowanie się jej było cokolwiek rubaszne, ale pełne naturalności. Znała ją osobiście carska rodzina. Zbierało się u niej najlepsze towarzystwo z całej Moskwy. Chociaż naśmiewano się z niej po cichu, opowiadając sobie na ucho rzeczy niestworzone o jej prawdomówności i wzięciu oryginalnem, bez ogródek i ceremonji, w czem miała dochodzić do granic ostatecznych; obawiano się jej powszechnie i szanowano pomimo tych przywar.
Paląc fajki w hrabiego gabinecie, rozprawiano wiele o wojnie zapowiedzianej oficjalnie i ogłoszonej w manifeście, wydanym z okazji nowego poboru do wojska. Dotąd wprawdzie, nikt z obecnych manifestu owego nie czytał, wiedziano jednak na pewno, że został ogłoszonym publicznie. Hrabia siedząc na otomanie, pomiędzy dwoma fajczarzami, którzy mówili puszczając dym z ust jednocześnie, nie odzywał się wcale, tylko kiwał głową, na prawo i lewo, słuchając obu z widocznem zadowoleniem.
Pierwszy z nich był ubrany po cywilnemu. Twarz żółcią nasiąknięta, pomarszczona, ogolona na czysto, zdradzała wiek prawie podeszły, pomimo stroju wykwintnego, według mody ostatniej. Usiadł wygodnie, na nogach podgjętych, bez żenady najmniejszej, jakby ktoś z domowników. Wciągał w siebie z hałasem, długiemi łykami i krzywiąc się niemiłosiernie, dym z cybucha wychodzący. Duży bursztyn na samym wierzchu, podnosił znacznie jego wierzchnią wargę. Szynszyn, stary kawaler obecnie, był bratem stryjecznym hrabiny Rostow. Uchodził na salonach w Moskwie, za wielce złośliwego, za język obosieczny, jak to mówią. Gdy rozmawiał, miał zawsze taką minę, jakby wyświadczał tem wielki zaszczyt słuchającemu. Drugi gość, młody oficerek z gwardji, świeży i różowy jak panienka, ślicznie ufryzowany, wystrojony z najwyższą kokieterją, na ostatni guzik, trzymał delikatnie końcem ust karminowych, bursztyn od cybucha, wypuszczając ze swojej ładnej buzi dym tytoniowy, w lekkich powiewnych kółeczkach. Był to porucznik Berg, z pułku Semenowskiego, do którego miał wrócić niebawem razem z Borysem. Nim to Nataszka prześladowała hrabiankę Wierę, nazywając go jej „narzeczonym“.
Hrabia Rostow wytężył uwagę. Było to jego rozrywką ulubioną, skoro nadarzyła mu się sposobność grać w bostona i słuchać jednocześnie rozmowy dwóch gadułów zacietrzewionych.
— Jakże wy to wszystko sobie układacie, wielce szanowny Alfonsie Karolowiczu? — cedził Szynszyn z przekąsem, pykając dym z fajki. Lubił on mięszać wyrazy ruskie z frazesami francuskiemi, co nadawało jego rozmowie charakter nader oryginalny. Rzucał najpospolitszemi wyrażeniami ruskiemi, za to dobierał najwyszukańszych frazesów francuskich. — Czy liczycie na pewną rentę, którą państwo będzie wypłacało waszemu oddziałowi i chcecie przytem coś dla siebie uciułać?
— Bynajmniej Pietrze Mikołajewiczu. Chcę jedynie wykazać, że daleko mniejsze korzyści przedstawia konnica niż piechota. Osądzicie zresztą sami moje położenie...
Berg mówił zwięźle, dobitnie, spokojnie i z ugrzecznieniem. Rozmowa tyczyła się zawsze jego osoby, i miała na celu jedynie jego własne sprawy. Jeżeli rozmawiano o czem innem, był w stanie milczeć całemi godzinami. Takie milczenie, ani jego nie żenowało, ani drugim wcale nie ciężyło. Za to ilekroć nadarzyła się po temu sposobność, wysuwał siebie na pierwszy plan, z widocznem i najwyższem zadowoleniem.
— Oto jakiem jest moje położenie, Pietrze Mikołajewiczu... Służąc w konnicy, nawet jako porucznik, nie miałbym więcej niż dwieście rubli na kwartał; obecnie zaś dostaję dwieście trzydzieści...
Berg uśmiechnął się z przymileniem, spojrzawszy tak na Szynszyna jak na Rostowa śmiało i ze spokojem wzruszonym. Zdawać się mogło, że jego karjera i powodzenie, powinny stanowić cel jedyny życzeń całego świata.
— W gwardji zresztą, jestem ciągle na widoku. Urlop także można łacniej tam dostać niż gdzieindziej. Nietrudno pojąć, że nie mogłem utrzymać się z dwustu rubli na kwartał. W dodatku ile zdołam oszczędzić posyłam mojemu ojcu — tłumaczył dalej Berg, wypuszczając z ust dym tytoniowy...
— Prosty rachunek! — bąknął Szynszyn drwiąco, przesunąwszy bursztyn z jednego końca ust, w drugi. — Chuda fara, sam ksiądz pleban zębami dzwoni!... jak powiada przysłowie...
To mówiąc spojrzał na hrabiego Rostowa, który nagle śmiechem parsknął. Reszta towarzystwa, uważając, że Szynszyn zabiera się do mówienia, kołem otoczyła otomanę, na której siedział. Berg, wyższy po nad jakieś tam drwinki i przycinki, jakby nie przypuszczał, żeby mógł być ich celem, wyliczał dalej korzyści, które zapewnił sobie przenosząc się do gwardji. Najprzód jedną rangę wyżej, od innych swoich towarzyszy. Podczas wojny, mogłoby się łatwo zdarzyć, że zabiłoby dowódcę szwadronu, a wtedy on, jako najstarszy pomiędzy porucznikami, objąłby natychmiast dowództwo, tem łatwiej staćby się to mogło, że jest bardzo lubianym w pułku, i jego tatko pyszni się nim niesłychanie. Opowiadał z rozkoszą o tem wszystkiem, nie omijając żadnego szczegółu. Nie domyślał się widocznie, że możnaby znaleźć na świecie temat do rozprawy więcej ogół interesujący. W jego samolubstwie naiwnem, było coś tak szczerego i naturalnego, że tem rozbrajał swoje audytorjum.
— Koniec końców, mój drogi, gdziekolwiek będziesz, czy w konnicy, czy w piechocie, nie zginiesz, ręczę ci za to! — rzekł Szynszyn uderzając go poufale po ramieniu.
Berg uśmiechnął się zadowolony i przeszedł do salonu wraz z hrabią.
Była to chwila, poprzedzająca zapowiedź objadu. Wtedy nikt nie spieszy się nawiązywać rozmowy, bo każdy oczekuje smacznej „zakuski“. A właściwie powinnoby się rozmawiać, jeżeli już nie dla czego innego, to aby pokryć niecierpliwość, czemu objadu nie dają. Zwykle w takiej chwili złowrogiej, gospodarstwo zamieniają z sobą spojrzenia rozpaczliwe, i nieznacznie wzruszają ramionami. Goście ze swojej strony, widząc doskonale te nieme znaki, łamią sobie głowę nadaremnie, żeby odgadnąć przyczynę spóźnienia: Czy to dzieje się skutek nieprzybycia jakiejś ważnej osobistości, jakiego bogatego wujaszka, lub ciotuni, po których spodziewają się spadku, czy też z powodu, jakiego zajścia fatalnego i nieporządku w państwie kuchennem?
Piotr właśnie wszedł do salonu. Usiadł ciężko i niezgrabnie na pierwszym fotelu, który znalazł się na jego drodze. Hrabina siliła się nadaremnie, żeby wciągnąć go w dłuższą rozmowę. Odpowiadał jej tylko „tak“, lub „nie“, patrząc w koło przez okulary, jakby pilnie szukał kogoś. Musiano uważać ogólnie, że jest w salonie figurą wielce zawadzającą; on jednak sam wcale tego nie dostrzegał. W towarzystwie każdy mniej więcej znał jego historją z niedźwiedziem i komisarzem od policji. Nie dziw też, że ten młodzieniec wzrostu niezwykłego, odpowiednio zbudowany, ciężki i niezgrabny, budził ciekawość powszechną. Jedni drugich pytali, jak to stać się mogło, żeby ten olbrzym taki na oko apatyczny i nieruchawy, mógł spłatać takiego figla, owemu urzędnikowi?
— Przybyłeś pan do nas niedawno? — spytała hrabina.
— Tak, pani — odrzucił lakonicznie, patrząc na lewo.
— Nie widziałeś się dotąd z moim mężem?
— Nie, pani — bąknął uśmiechając się bezmyślnie.
— Byłeś pan niedawno w Paryżu; to miasto musi przedstawiać wiele rzeczy ciekawych, nieprawdaż?
— Nadzwyczaj wiele...
Hrabina zrozpaczona rzuciła okiem na Annę Michałównę. Ta pochwyciła w powietrzu niemą prośbę o ratunek. Przysiadła się więc do młodego człowieka, usiłując głaz ożywić, ale to jej się wcale nie powiodło. Zaczynała o tem i owem, z różnych beczek, jak to mówią; wspomniała nawiasem o hrabiu Bestużewie i jego chorobie; Piotr jednak uwziął się wciąż odpowiadać „tak“ lub „nie“.
Inni goście wymieniali nawzajem frazesa urywane, bez związku, jak naprzykład: — „U Razumowskich... było to coś czarującego!... Pani nadto łaskawa!... Hrabina Apraksin...“ Nareszcie zerwała się uradowana gospodyni, biegnąc ku drzwiom do salonu przyległego. Z ust jej wyrwał się okrzyk, rozwiązujący zagadkę opóźnienia objadu.
— Marja Dmytrówna!
— W własnej osobie!... — odezwał się głos gruby i szorstki.
W tej samej chwili zjawiła się Marja Dmytrówna.
Prócz kilku matron w wieku podeszłym, podniosły się wszystkie panie i panny, na powitanie nowoprzybyłej.
Zatrzymała się na progu. Wzrostu wysokiego, mocno otyła i rysów twarzy wybitnych, raczej męskich, szła z głową dumnie podniesioną, którą otaczały pukielki siwych włosów, upiętych à la Sévigné. W latach co najmniej pięćdziesięciu, trzymała się dobrze, była zdrowa i krzepka. Nibyto poprawiając coś około rękawów przy staniku, z wielkiemi u ramion bufami, objęła jednem spojrzeniem bystrem i na wskroś przenikającem całe towarzystwo.
Marja Dmytrówna mówiła tylko po rosyjsku.
— Czołem przed tą, której święto dziś obchodzimy. Daj jej Boże zdrowie razem z całą rodziną — zawołała od progu, swoim głosem donośnym i prawie basowym. — Cóż dzieje się z tobą, stary grzeszniku? — spytała żartobliwie hrabiego, który pospieszył ucałować jej rękę. — Przyznaj się, że nudzisz się w Moskwie śmiertelnie. Tu bo niema gdzie polować z chartami, co... Cóż robić, mój drogi. Trzebaby zacząć zbierać dla tych ptaszątek — ręką wskazała panienki. — Gdy to jeszcze trochę podrośnie, musisz oglądnąć się dla nich za mężami... święty Boże, nie pomoże... I cóż mój kozaczku — zwróciła się do Nataszki, głaszcząc ją jedną ręką po twarzyczce zarumienionej, podczas gdy dziewczynka jej drugą rękę z niekłamaną serdecznością do ust przyciskała, nie bojąc się wcale tego grenadjera w spódnicy. — Istny djabełek, ta mała — machnęła ręką — ale nie mniej kocham ją całem sercem.
Sięgnęła do ogromnego, aksamitnego ridicule’u, a wyjąwszy z jego głębin pudełeczko ze ślicznemi kolczykami brylantowemi, przy których były wisiorki z pereł w kształcie dwóch gruszek, ofiarowała je Nataszce rozpromienionej. Następnie zwróciła się do Piotra.
— Ho, ho! i ty tutaj kochasiu? Chodź no, chodź, przystąp bliżej — starała się głosowi nadać dźwięk słodki i ponętny, co jej przychodziło z wielką trudnością. — Chodźże raz... To mówiąc podnosiła rękawy, ruchem groźnym: — Jedna jedyna, rąbnęłam nieraz prawdę w oczy twojemu ojcu, skoro nadarzyła mi się sposobność po temu. I tobie nie myślę prawdy owijać w bawełnę. Tego żąda sam Bóg.
Umilkła, a całe towarzystwo słuch wytężyło, czekając na to co miało nastąpić.
— Nie ma co mówić, prowadzisz się zachwycająco, chwacki z ciebie chłopak. W chwili kiedy twój ojciec dogorywa, złożony ciężką chorobą, ty zabawiasz się przywiązywaniem komisarza od policji do grzbietu niedźwiedzia. To nieprzyzwoicie, nieprzyzwoicie, rozumiesz młokosie? Wolałbyś raczej wstąpić do wojska i pójść na wojnę...
Pokazała mu plecy, podając rękę gospodarzowi domu, który ledwie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— A teraz siadajmy do stołu — zawyrokowała apodyktycznie — sądzę że czas najwyższy...
Hrabia poszedł przodem, prowadząc do objadu Marją Dmytrównę. Za nimi szła hrabina Rostow z pułkownikiem od huzarów. Trzeba było ugrzeczniać tę osobistość, miał bowiem Mikołajowi służyć za przewodnika i zawieść go do pułku. Szli dalej parami: Anna Michałówna z Szynszynem, Berg z Wierą; słodko uśmiechnięta Julja Karagin z Mikołajem, za nimi reszta towarzystwa. Na końcu szły dzieci z nauczycielami i guwernantkami. Służba bardzo liczna, rzuciła się do krzeseł. Odsuwano je i przysuwano z hałasem. Muzyka zabrzmiała na galerji u góry, sala bowiem była na dwa piętra wysoką i wszyscy zasiedli w koło stołów. Tony orkiestry, zagłuszył wkrótce brzęk nożów i widelców, gwar rozmów i krzątanie się po sali zgrai służebnej. Hrabina siedziała na jednym końcu stołu, mając obok siebie po prawej stronie Marję Dmytrównę, po lewej Annę Michałównę. Naprzeciw niej zajął krzesło mąż, obok niego po prawej ręce pułkownik, po lewej Szynszyn. Reszta gości rozmieściła się według własnej woli i fantazji. Pośrodku siedziała młodzież: Wiera z Bergiem, Piotr i Borys; naprzeciw nich dziatwa z nauczycielami i guwernantkami.
Hrabia kiedy niekiedy rzucał okiem na żonę i na jej czepek olbrzymi, z niebieskiemi kokardami, który przebłyskiwał z pomiędzy karafek kryształowych butelek z winem i koszów srebrnych z owocami. Hrabia był zresztą zajęty gorliwie dolewaniem wina sąsiadom najbliższym, przyczem i o sobie nie zapominał. Hrabina spozierała także ku mężowi, o ile mogła dojrzeć go pomiędzy liśćmi ananasów i stosami innych owoców najwyszukańszych. Czoło Rostowa odbijało od jego siwej czupryny, świecąc zdaleka barwą karmazynową. Kobiety świegotały bez przestanku, jakby szły o zakład, która którą przegada. Po stronie męzkiej, podnoszono głos coraz bardziej i robiło się coraz gwarniej. Najgłośniejszym był pułkownik od huzarów. Ten jadł ogromnie, a pił jeszcze lepiej, wkrótce też twarz jego poczerwieniała jak piwonja. Hrabia stawiał go na przykład innym gościom. Berg tłumaczył Wierze, z czułym uśmiechem, że miłość z nieba przychodzi, niema zatem z ziemią żadnej styczności. Borys był zajęty wymienianiem nazwisk osób nieznanych Piotrowi, przyczem rzucając spojrzenia wymowne na swoje vis a vis, na Nataszkę rozpromienioną. Piotr i teraz mówił nie wiele; przypatrywał się raczej uważnie osobistościom, których nie znał i jadł za czterech. Z dwóch zup, które dano mu do wyboru, wybrał żółwiową. Później zaś, zacząwszy od kulibiaki, aż do sławnego pasztetu z jarząbków, nie opuścił żadnego półmiska i nie odrzucił ani jednego kieliszka wina, które marszałek nalewał mu bez ustanku. Ten trzymał z gracją butelkę w serwetę owiniętą i szeptał do ucha tajemniczo:
— Madera... reńskie... tokaj... burgunder...
Piotr pił na przemian z wszystkich czterech kieliszków o rozmaitych kształtach i barwach ozdobionych herbem hrabiego, które ustawiono szeregiem przed każdym biesiadnikiem. Im liczniejsze były kieliszki, tem bardziej wzmagała się jego uprzejmość i serdeczność dla najbliższego otoczenia. Nataszka badała wzrokiem Borysa, z zawziętością, do której są tylko zdolne w tym wieku dziewczątka, gdy mają już miłostkę, a szczególnej gdy pocałują po raz pierwszy, wymarzonego bohatera. Piotr prawie nie zwracał na nią uwagi. Ilekroć jednak rzucił spojrzenie na tę dzieweczkę, z oczami namiętnie płonącemi, o mało nie parsknął śmiechem szalonym.
Mikołaj zdala od Soni, siedząc obok ładnej i zalotnej Julki, rozmawiał z nią żywo i z uśmiechem. Sonia uśmiechała się również, choć zazdrość ją dławiła. Na przemian to bladła, to czerwieniała i wysilała wszelkie władze umysłowe, aby odgadnąć o czem też rozmawiają. Najstarsza z guwernantek, z miną kwaśną i z czołem chmurnem, wyglądała na kwoczkę wodzącą cudze kaczęta, ale nie mniej gotową rzucić się odważnie na każdego, ktoby je chciał zaczepić i oczy mu wydziobać. Guwerner, niemiec, usiłował zapamiętać nazwiska potraw i tytuły win, które przed nim defilowały, aby opisać ten cały bankiet szczegółowo swojej rodzinie. Niemiec był tem dotknięty do żywego, że marszałek zawsze go pomijał i wina wcale mu nie nalewał. Udawał jak mógł, że o to nie dba bynajmniej, bo wina właściwie nigdy nie pija. Jeżeliby którego skosztował, to chyba z ciekawości uczonego, aby umieć później rozpoznać rozmaite jego gatunki.





XIX.

Po stronie męskiej rozmowa stawała się coraz głośniejszą. Pułkownik wspomniał o manifeście, zapowiadającym wydanie wojny. W Petersburgu ogłoszono go publicznie, do Moskwy zaś wysłano z nim kurjera umyślnego, z rozkazem doręczenia manifestu główno-dowodzącemu jenerałowi.
— Jaka też gwiazda złowroga popycha nas do wojny z Napoleonem — wykrzyknął Szynszyn. — Skroił on już Austrji, oby teraz nie przyszła kolej na nas!
Pułkownik, tęgi, tłusty i czerwony niemiec, zresztą dobry żołnierz i oddany carowi duszą i ciałem, mimo obcego pochodzenia, oburzył się wielce na te słowa:
— Złowroga gwiazda — zaprotestował energicznie, wymawiając najśmieszniej w świecie słowa ruskie. — Nie wolno tak się odzywać, skoro nasz pan najmiłościwszy wie, dla czego wojnę wydaje. Powiada on w swoim manifeście, że nie może pozostać obojętnym w obec niebezpieczeństwa Rosji grożącego i że wymaga tego godność i świętość aljansów!... — dodał z naciskiem, podkreślając słowo alianse, jakby w niem tkwił punkt ciężkości kwestji roztrząsanej.
Następnie dzięki pamięci fenomenalnej, wyćwiczonej widocznie oddawna do recytowania edyktów urzędowych, zaczął powtarzać dosłownie początek manifestu:
„Życzeniem jedynem, celem, do którego car dąży stale i niezachwianie, jest przywrócenie całej Europie pokoju trwałego. Aby ten cel osiągnąć, decyduje się wysłać za granicę państwa część wojsk swoich“.
— Oto racja stanu, Piotrze Mikołajewiczu — dodał pułkownik wychylając duszkiem kielich wina, jakby na poparcie tych słów.
— Znacie panie pułkowniku nasze przysłowie: — „Siedź babo pod piecem i pilnuj swojej kądzieli“ — bąknął Szynszyn ironicznie. — To i do nas w tym wypadku można doskonale przystosować. Pomyśleć, że nawet Suwarow został pobity na głowę... a pytam się gdzie obecnie szukać mamy takich Suwarowów? — mówił ciągle po rusku. — Powinniśmy bić się do ostatniej kropli krwi, punktum basta! — pułkownik wyciął pięścią w stół z całej siły — i zginąć za naszego cara! Tego nam potrzeba, a nie rezonowań — wymówił znowu z naciskiem słowo ostatnie, zwracając się do Rostowa. — My, stare huzary, słuchamy ślepo rozkazu, i na tem kwita! A ty młodzieńcze i nowozaciężny huzarze, co o tem sądzisz? — zagadnął Mikołaja, który zapominał zupełnie o bawieniu swojej sąsiadki, tak słuch wytężał, aby z rozmowy owej nie utracić ani jednego słowa.
— Podzielam zdanie pana pułkownika — Mikołaj stanął cały w płomieniach, obracając talerzem tak gwałtownie, że o mało kieliszków nie potłukł. — Jestem najmocniej przekonany, że my, Rosjanie, powinniśmy zwyciężyć lub zginąć...
Jeszcze frazesu nie dokończył, a już odczuł całą jego śmieszność: był napuszysty, przesadny i niewłaściwie użyty.
— Powiedziałeś to prześlicznie, Mikołaju Stefanowiczu — szepnęła mu Julja do ucha z czułem westchnieniem. Sonia drżąc nerwowo, słuchała go z zachwytem w oczach, cała zarumieniona. Piotr głową przytakiwał im obydwom.
— To się nazywa mówić — rzekł cicho.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem i prawdziwym huzarem — pułkownik zaczął na nowo walić w stół pięścią, aż wszystko co stało na nim w górę podskoczyło.
— Hej! tam, na końcu, co znaczy ten hałas piekielny...
To Marja Dmytrówna spytała, głos podnosząc, niby trąba jerychońska...
— Po co walisz w stół, pułkowniku? Czem on ci zawinił? Tak się unosisz, jak gdybyś szarżował Francuzów!
— Mówię szczerą prawdę — mruknął stary huzar.
— Rozprawiamy o wojnie! — wykrzyknął Rostow — bo trzeba ci wiedzieć Marjo Dmytrówno, że mój syn wstępuje do wojska.
— Ja mam w armji moich czterech wisusów i nie narzekam na wojnę. Wszystko w ręku Boga! Umieramy gdy przyjdzie pora, spokojnie na piecu,[2] a wychodzimy nieraz cało i zdrowo z bitwy najkrwawszej — grzmiała dalej Marja Dmytrówna, głusząc wszystkich w około.
Gdy mówić przestała, rozmowa szła dawnym torem, osobno gwarzyły kobiety, a osobno mężczyźni między sobą.
— A ja ci powtarzam, że nie zapytasz się o to — szeptał Nataszce do ucha jej mały braciszek.
— Przekonasz się zaraz! — odrzuciła Nataszka...
Z twarzyczką rozpłomienioną, z minką figlarną i rezolutną, zerwała się na równe nogi, mrugając na Piotra, żeby zwrócić jego uwagę na to co miała powiedzieć.
— Mamo! — zawołała śmiało, swoim dziecięcym głosikiem dźwięcznym i świeżym.
— Czego chcesz? — drgnęła hrabina nerwowo, przeczuwając jakąś swywolę, po wyrazie twarzy dziewczynki. Pogroziła jej palcem, siląc się na surowość i potrząsała głową z najwyższem niezadowoleniem.
Umilkły naraz wszystkie rozmowy.
— Mamo, co będziemy mieli na leguminę? — spytała mała figlarka bez wahania.
Nadaremnie matka starała się ją zatrzymać.
— Ty, ty kozaku! — krzyknęła Marja Dmytrówna, grożąc jej również palcem.
Goście patrzyli jeden na drugiego. Starsi nie wiedzieli jaką minę zrobić.
— Pytam co będziemy mieli słodkiego? — powtórzyła Nataszka nie zmięszana wcale i najpewniejsza, że figiel spłatany ujdzie jej bezkarnie.
Sonia i Piotr olbrzymi, dusili się od śmiechu.
— A zatem słyszałeś, żem spytała na głos cały — odszepnęła bratu tryumfująco swywolnica, spojrzawszy znowu na Piotra.
— Podadzą lody, ale ty ich za karę nie dostaniesz — zawołała Marja Dmytrówna.
Widząc że i z tej strony nie ma się czego obawiać, Natasza spytała wprost tę ostatnią.
— Jakie lody? Byle nie śmietankowe, bo tych nie cierpię!
— Może wolisz z marchwi? — bąknęła drwiąco Marja Dmytrówna.
— Nie, nie, chcę wiedzieć koniecznie z czego będą lody! — wolała Nataszka coraz głośniej.
Hrabina Rostow i wszyscy goście śmiechem wybuchnęli. Nie tyle zabawił ich koncept Marji Dmytrówny, co śmiałość i zręczność młodej dzieweczki, która dotrzymała placu nawet takiemu jak ona Herodowi.
Uspokoiła się mała figlarka, gdy jej odpowiedziano w końcu, że podadzą lody ananasowe. W chwilę później ponalewano szampana, muzyka zagrała grzmiącą fanfarę, hrabia Rostow poszedł do żony z kieliszkiem w ręce, i ucałowali się serdecznie. Powstali wszyscy od stołu, pijąc najprzód zdrowie solenizantek, potem trącając się kieliszkami, jedni z drugiemi, z dziećmi, a nawet z guwernantkami i guwernerami, którym również dano szampana. Służba znowu z hałasem zaczęła krzesła odsuwać i biesiadnicy z twarzami mocno zaczerwienionemi, przeszli z sali jadalnej do głównego salonu, w tym samym co wpierw porządku.





XX.

Stoły do kart stały gotowe w apartamencie hrabiego. Zaczęto zbierać do partji bostona. Hrabia, z talją kart przed sobą, rozrzuconą w kształcie wachlarza, patrzał w nią bezmyślnie. Była to chwila jego drzemki poobiednej, teraz więc silił się nadaremnie, aby senność pokonać, która go prawie ubezwładniała. Nic nie mówiąc, wybuchał tylko śmiechem raz po raz, zupełnie bez powodu. Młodzież uprowadzona przez panią domu, skupiła się w głównym salonie obok harfy i fortepianu. Julja po wielkich i usilnych proźbach całego towarzystwa, zagrała wreszcie na harfie piękny utwór ze sztucznemi warjacjami. Potem przyłączyła się do reszty gości, aby namówić do śpiewu Mikołaja i Nataszkę. Znano bowiem powszechnie ich talent do muzyki. Nataszce wprawdzie to wielce pochlebiało, że zaczynają uważać ją za pannę dorosłą, była jednak mocno onieśmielona na myśl, że ma śpiewać przed tylu osobami.
— Co zaśpiewamy? — spytała.
Źródło — odrzucił brat.
— A więc dobrze, zaczynajmy. Borys! chodź tu, stań blisko mnie. Gdzie Sonia, żeby nam zaakompaniowała?
Spostrzegłszy teraz dopiero nieobecność przyjaciółki serca, Natasza wybiegła pędem z salonu, aby ją odszukać i udała się najprzód do Soni pokoju. Ten był próżny zupełnie. W sali do nauk tak samo nie było nikogo. Zrozumiała w lot, że Sonia musi siedzieć na kanapce w kurytarzu. Było to miejsce przeznaczone raz na zawsze, do bolesnych wynurzań w żeńskiej rodzinie Rostowów. Była pewną, że tam Sonię zastanie. Ta rzuciła się rzeczywiście na kanapkę w postawie pół leżącej, z twarzyczką ukrytą w dłoniach i płakała łzami rzewnemi. Nie zwróciła nawet uwagi, na śliczną powiewną sukienkę z gazy różowej, mnąc takową niemiłosierne. Jej chude dotąd ramiona i wąskie plecy, obnażone według mody, drzały od łkania kurczowego. Główkę całą prawie schowała w brudną poduszkę, powleczoną perkalikiem w ciemne paski, którą zabrała mimochodem z łóżka swojej poczciwej piastunki. I twarz Nataszki, dotąd tak ożywiona i promienista, zasępiła się nagle. W Sonię łkającą spazmatycznie wpatrzyła się wzrokiem przerażonym, żyły w cienkiej szyjce zaczęły jej nabrzmiewać, a ust kąciki skrzywiły się, jakby i ona była bliską płaczu.
— Sonciu, co ci takiego? co się stało? Mówże na miły Bog! Oh! oh!
Nie wiele myśląc, sama rozpłakała się na dobre.
Próbowała Sonia, ale nadaremnie podnieść głowę i odpowiedzieć na pytanie. Jeszcze głębiej wcisnęła twarzyczkę w brudną poduszkę, łkając na głos cały. Nataszka usiadła obok niej, otoczyła ją czule ramieniem i zdołała uspokoić ją przynajmniej o tyle, że wyszeptała skargę żałosną, głosem stłumionym i łkaniem przerywanym.
— Mikołcio odjeżdża za tydzień... rozkaz dzienny już wydany do jego pułku... sam mi to powiedział... Nie płaczę jednak z tego powodu — dodała, pokazując papier z brzegami złoconemi i cały kwiatkami w górze umalowany. Na nim wypisał jej był Mikołaj, jakieś wierszyki miłosne. — Ty mnie nie możesz zrozumieć, i nikt w ogóle nie potrafi tak jak ja ocenić tej wzniosłej duszy!... Tyś szczęśliwa... nie sądź atoli że ci szczęścia twego zazdroszczę... Kocham ciebie, a i Borysa lubię jak brata. Miły z niego i serdeczny chłopak... Między wami nie będzie żadnej przeszkody... Między nami zaś zachodzi bliskie pokrewieństwo... trzebaby dopiero starać się o pozwolenie metropolity... inaczej niepodobna!... Zresztą, gdyby mateczka (Sonia uważała panią Rostow za matkę i nigdy jej inaczej nie nazywała)... gdyby jej się zdawało, że zawadzam Mikołce, że przeszkadzam mu do losu świetnego? Powiedziałaby żem niewdzięczna, żem istotą bez serca... a przecież Bóg mi świadkiem, kocham go nad życie własne... gotowam dla niego do ofiar największych... kocham i mateczkę i ciebie, wszystkich was... z żyjątkiem jednej Wiery... W czem ja jej zawiniłam, że tak mnie poniewiera, prześladuje?... Tak wam jestem wdzięczną, że radabym z duszy coś wam poświęcić, cóż, kiedy niczego nie posiadam!...
Tu Sonia wybuchła na nowo rzewnym płaczem, kryjąc twarz w poduszkę. Było widocznem po usiłowaniach Nataszki, aby Sonię z płaczu uspokoić i utulić, że pojmowała doskonale całą doniosłość jej boleści i rozżalenia, od którego serce jej pękało.
— Sonciu najdroższa! — szepnęła pieszczotliwie. Nagle odgadła całą prawdę. — Założyłabym się, że Wiera mówiła z tobą po obiedzie! Co? Wyznajże mi szczerze?
— Te tu wiersze, napisał dla mnie Mikołcio... a ja je sobie przepisałam tylko... Tamte odpisane znalazła na mojem biurku... Grozi mi że powie mateczce... Nazwała mnie szkaradną niewdzięcznicą... i że mateczka nigdy nie pozwoli na nasze małżeństwo! Mikołcio musi ożenić się z panną bogatą, taką naprzykład: jak Julja Karagin... Widziałaś jak jej Mikołka nadskakiwał przez dzień cały... Boże mój, Boże! dla czego tak być musi?... Powiedz mi Nataszko!...
I znowu zalała się łzami rzewnemi. Nataszka objęła ją miłośnie, zaczęła pieścić i całować, póki Sonia nie uspokoiła się cokolwiek i nie uśmiechnęła do niej słodko z poza łez.
— Nie wierz temu Sonciu kochana! Przypomnij sobie raczej, cośmy uradzili we trójkę z Mikołciem, wczoraj wieczór, po wieczerzy. Zadecydowaliśmy z góry i ułożyli wszystko, już dobrze nie pamiętam jak i którędy, ale tyle wiem, że nam szło gładko jak z płatka, i nie było najmniejszej przeszkody. Przecie brat wujaszka Szynszyna, ożenił się z rodzoną bratanicą, a my już tylko sobie stryjeczni, więc w trzecim stopniu pokrewieństwa. Borys utrzymywał również, że ta sprawa da się załatwić bez wszelkich trudności, bo mu opowiedziałam wszystko, rzecz naturalna. Ty wiesz jak on jest wykształcony, a przytem ma takie złote serce! Nie płacz Sonciu, moja gołąbeczko, moja najdroższa przyjaciółko...
Obsypywała ją pocałunkami śmiejąc się wesoło.
— Wiera zła, niepoczciwa... o tem wiemy od dawna, zostawmy ją zatem na boku, z niczem się przed nią nie zwierzając, ale mimo tego wszystko pójdzie dobrze i ona was przed mamą nie oskarży. Mikołko powie sam co zamyśla uczynić, Julka zaś ani mu w głowie! Wierz mi, Sonciu najdroższa...
Raz jeszcze ją serdecznie ucałowała i Sonia zerwała się nagle, z oczami promieniejącemi na nowo szczęściem i nadzieją najświetniejszą na przyszłość. Była w tej chwili zupełnie podobną do młodego kotka, który czeka tylko na chwilę sposobną, aby skoczyć wszystkiemi czterema łapkami i popędzić za kłębkiem. Wszak cała jego rasa, umie tak wybornie igrać z kłębuszkiem.
— Ty zatem w to wierzysz na prawdę? Czyś gotowa przysiądz mi na to? — żywo zawołała, poprawiając czemprędzej włosy rozburzone i suknię zmiętą.
— Przysięgam ci najuroczyściej! — odrzuciła Nataszka z całą powagą, podpinając jeden z jej długich warkoczy, który spadał nadto nisko na szyję. A teraz eracajmy do salonu i zaśpiewajmy „Źródło” na cztery głosy — wykrzyknęły razem. — Biegnijmy! — Czy wiesz, że ten wielki i gruby Piotr, który siedział na przeciw mnie, jest bardzo śmieszny — zatrzymała się nagle Nataszka. — Oh! jak ja się bawię! jak ja się bawię paradnie!...
Puściła się galopem wzdłuż korytarza. Sonia biegła za nią, otrząsając pierze do sukni przyczepione. Twarzyczka jej pałała, oczy łzami obmyte, jeszcze większego blasku nabrały. Wiersze wsunęła za gors, umieszczając je na samem sercu.
Można domyśleć się z łatwością, że „Źródło” miało wielkie powodzenie. Mikołaj odśpiewał następnie solo, romans włoski, pod którego muzykę podłożył był własną poezją, umieszczoną na Soni serduszku.

„Kiedy Feb przyświeca w nocy
„Wtedy nie jest w mojej mocy
„Nie wzlatać myślą ku tobie
„Nie wspomnieć jak o tej dobie
„Po strunach arfy dźwięczących
„Z pod twoich paluszków drżących
„Płynęły tony czarowne
„Lecz dla mnie nie dość wymowne...
„Mnie trzeba innej rozmowy
„Bom nie zdolny oddać słowy

„Jak nad życie kocham ciebie.
„Gdy czuję cię blisko siebie
„Radbym w długim pocałunku
„Zbyć się całego frasunku..

Ledwie skończył, zagrzmiała na nowo muzyka ustawiona na galerji, dając hasło do tańcu. Młodzież płci obojej puściła się żwawo w pląsy, zrazu bez ładu i składu.
Szynszyn wziął Piotra w wyłączne posiadanie, zaraz po objedzie, był on bowiem dla niego kąskiem nader smaczniejszym, jako świeżo przybyły z Petersburga. Wdał się z nim właśnie w jakąś nudną rozprawę polityczną, gdy Nataszka weszła do ojca saloniku, dążąc prosto ku Piotrowi:
— Mama posłała mnie — dygnęła przed nim zarumieniona — z rozkazem, abym pana zaprosiła do tańca.
— Lękam się, czy nie pomylę się w figurach, skoro jednak raczysz być moją przewodniczką, Nataljo Stefanówno...
I podał rękę dzieweczce.
Podczas pauzy, gdy pary układały się i stawały na miejscu wyznaczonem, muzyka zaś stroiła instrumenta do nowego tańca, Piotr usiadł obok swojej damy malutkiej. Nataszka nie posiadała się z radości, na samą myśl, że będzie tańczyła z wysokim, dorosłym, mężczyzną, który w dodatku powrócił niedawno z za granicy; i będzie z nim rozmawiała, jak dojrzała osoba. Poruszała od niechcenia wachlarzem, który dano jej tymczasowo do trzymania, przybierając pozę niesłychanie swobodną i kokieteryjną. Bóg jeden wie, gdzie i kiedy podglądnęła i wyuczyła się czegoś podobnego. Gawędziła z żywością, i uśmiechała się zalotnie do swojego tancerza.
— Ejże! ejże! patrzcie tylko na tę małą! — wykrzyknęła hrabina Rostow przechodząc obok córki.
Nataszka spłonęła rumieńcem, śmiała się jednak dalej:
— Ależ mamo! Jaką możesz mieć w tem przyjemność żeby... Zresztą czyż to jest coś tak nadzwyczajnego?...
Tańczono trzeciego „angleza“ gdy Rostow i Marja Dmytrówna, grający z sobą dotąd w karty, w pokoju obok, odsunęli krzesła, aby przejść do głównego salonu. Za nimi pośpieszyło kilku starszych dygnitarzy, wyciągając członki strudzone i zbolałe długiem siedzeniem na jednem miejscu. Przed tem pochowali przezornie do kieszeń sakiewki i pugilaresy z pieniędzmi.
Marja Dmytrówna i jej partner, byli w humorze wyśmienitym. Rostow, jak prawdziwy baletnik, podał jej ramię z szarmanterją komiczną i cokolwiek przesadną, ona zaś dotknęła się z gracją tej podpory. Hrabia wyprostował się teraz z dumą i z młodzieńczą żywością. Czekał na koniec figury anglezowej, i po niej głośno zawołał na pierwszego skrzypka w orkiestrze:
— Hej! Semjon! a zagraj no mi, ale tak od ucha! Daniela Coopera, wszak pamiętasz, co?
Był to taniec ulubiony hrabiego, jedna z figur angleza, która mu przypominała lata jego pierwszej młodości.
— Proszę patrzeć na tatkę! — wykrzyknęła z całych sił Nataszka, a zapominając że tańczy z dorosłym mężczyzną, położyła główkę na jego ramionach, śmiejąc się serdecznie. Rzeczywiście wszyscy w salonie, patrzyli z ciekawością i zadowoleniem, na czerstwego i żwawego staruszka drepcącego wesoło obok imponującej tancerki, wyższej o głowę prawie od niego. Z ramionami zaokrąglonemi, z piersią na przód wydaną, z nogami w trzeciej pozycji, wybijał takt po posadzce. Twarz rozpromieniał mu uśmiech, przygotowujący niejako publiczność do tego, co miało nastąpić. Przy pierwszych dźwiękach porywających Daniela Coopera, które przypominały cokolwiek rytmem wesołego tropaka (taniec ulubiony w Rossji) drzwi wszystkie do salonu prowadzące, zapełniły się głowami, po jednej stronie służbą męską, po drugiej żeńską. Przybiegli zwabieni niezwykłem widowiskiem i wesołym wybrykiem swego pana.
— Ah, słodki Jezu! co to za orzeł, ten nasz jasny pan! — wykrzyknęła z zachwytem stara piastunka.
Hrabia tańczył mistrzowsko i pysznił się z tego. Co do jego damy, ta nigdy nie umiała, i nawet nie próbowała w życiu dobrze tańczyć.
Marja Dmytrówna, powierzywszy swojego ridicule’a, hrabinie Rostow, wyprostowała się sztywnie, stojąc na jednem miejscu nieruchoma jak prawdziwa olbrzymka. Jej potężne ręce zwisały bezwładnie wzdłuż boków mocno odstających. Dzięki uśmiechowi, przyklejonemu do ust i lekkiemu drżeniu nozdrzy zaróżowionych, jej twarz o linjach regularnych, ale z wyrazem ostrym i surowym, ożywiła się cokolwiek. Jeżeli tancerz zachwycał widzów, zwrotami pełnemi gracji, lekkości i najmniej spodziewanemi, swojemi entrechats, gdzieś aż pod sufitem ruch najlżejszy jego olbrzymiej damy, wprawiał nie mniej w podziw patrzących, i wywoływał głośne wykrzykniki i pochwały. Widzowie byli wdzięczni temu kolosowi, za każde balance, zwrot w lewo, lub w prawo, za lada ruszenie szerokiemi ramionami. Wtem wszystkiem potrafiła zachować powagę majestatyczną, stosowną do jej otyłości, co tem bardziej zachwycało i unosiło w siódme niebo zgromadzonych. Taniec tych dwojga ożywiał się coraz więcej. Reszta par stanęła zdumiona; a uwaga ogólna, skupiła się na dwóch podtatusiałych partenerach: Marji Dmytrównie i hrabiu Rostow. Nataszka ciągnęła damy za suknię, mężczyzn za poły od fraków, na chybił trafił, żądając koniecznie, aby patrzono i podziwiano jej „tatusia“, a Bóg świadkiem, że wszyscy oczy wytrzeszczali, o ile tylko mogli.
Czasem zatrzymywał się hrabia, wachlował się chustą, ocierał pot z czoła i huknął gromko na muzykantów, żeby raźniej grali. Potem puszczał się na nowo, kręcąc się w koło swojej damy, to na samych koniuszkach palców, to przeciwnie wybijając takt piętami. Nareszcie uniesiony młodzieńczym zapałem, gdy odprowadził na miejsce swoją damę i skłonił się przed nią z galanterją, podniósł jedną nogę i wykonał na zakończenie swoich ewolucyj choreograficznych, pyszną, przecudowną piruetę! za co mu nie szczędzono grzmiących oklasków i wybuchów śmiechu szalonego. Najgłośniej z wszystkich śmiała się Natasza.
Tak tancerz jak tancerka nie mogli z razu tchu złapać, ocierając pot kroplisty z czoła.
— Tak, moja droga! Za naszych czasów w ten sposób tańczono — hrabia zawołał.
— Hurra! niech żyje Daniel Cooper! — wykrzyknęła Marja Dmytrówna, skoro zdołała cokolwiek odsapnąć i podniosła w górę bufiaste rękawy.





XXI.

Gdy zaczynano siódmego z rzędu „angleza“ u Rostowów, muzykanci grali fałszywie z wielkiego zmęczenia jak przez sen, służba zaś wraz z kuchmistrzem, trzymając się ledwie na nogach, przygotowywała jednak sutą wieczerzę; hrabia Bestużew konał, tknięty po raz siódmy paraliżem. Ponieważ lekarze nie taili tym razem, że nie było najmniejszej nadziei ocalenia chorego, odczytano więc nad nim modlitwy spowiedne, dano mu Komunję i gotowano się do ostatniego Namaszczenia. Około jego łoża panował nieład, niepokój i trwoga, jak to zwykle bywa przy konających. Mnodzy agenci przedsiębiorców trudniących się pogrzebami, zwabieni ponętą wspaniałych ceremonji i hojnej zapłaty, cisnęli się jeden przez drugiego, do bramy wjazdowej. Starali się jednak ukryć pomiędzy nadjeżdżającymi powozami, które zatrzymywały się przed pałacem. Głównodowodzący jenerał w Moskwie, który w dzień przysyłał kilka razy swoich adjutantów, aby się dowiedzieć o chorego, pod wieczór przybył we własnej osobie, gdyż chciał pożegnać sławnego i znakomitego starca, współczesnego wielkiej Katarzynie i tejże niegdyś ulubieńca. Pyszna sala recepcjonalna była przepełnioną gośćmi najdostojniejszymi. Wszyscy powstali z uszanowaniem, gdy wszedł jenerał komenderujący. Ten zabawiwszy pół godziny w pokoju chorego, sam na sam z konającym, z powrotem przebiegł szybko salę, kłaniając się w prawo i w lewo, ścigany spojrzeniami ognistemi tu zgromadzonych.
Książę Bazyli, dziwnie blady i wychudły, odprowadzał go aż na schody i coś mu szeptał do ucha. Dopełniwszy tej powinności, upadł ciężko na krzesło najbliższe w głównej sali, przysłaniając sobie oczy dłonią. Wkrótce jednak zerwał się ruchem pełnym trwogi i niepokoju, i pospieszył długim korytarzem, na drugą stronę pałacu, do apartamentu starszej księżniczki, gdzie też znikł za drzwiami.
Osoby które w sali zostały, bądź szeptały między sobą, bądź nagle urywały cichą rozmowę, wpatrując się ciekawie w drzwi prowadzące do pokoju umierającego, ilekroć pokazał się ktokolwiek tam na progu.
— Nadszedł kres! — mruczał pod nosem stary ksiądz siedzący obok damy poważnej, która słuchała słów jego z czcią najwyższą. — Tak... zbliża się chwila stanowcza! Dłużej niepodobna zatrzymać duszy w tem biednem, schorzałem ciele!
— Czy nie będzie za poźno na ostatnie Olejem św. namaszczenie? — spytała matrona, udając że nie wie o niczem, i nie domyśla się niczego.
— To bardzo ważny Sakrament! — bąknął wymijająco ksiądz staruszek, gładząc się po łysem czole, na które nagarnął kilka siwych kosmyków.
— Któż to był? — pytano na drugim końcu sali. — Czy rzeczywiście komenderujący we własnej osobie?... Jak on jeszcze młodo wygląda!...
— A kończy lat siedmdziesiąt... — odezwał się ktoś trzeci. — Utrzymują, że hrabia stracił już przytomność... Zdaje się, że przystąpią do ostatniego Pomazania. — Znałem takiego, którego siedm razy namaszczano...
Wyszła teraz z pokoju wuja druga z rzędu księżniczka. Miała oczy zaczerwienione. Usiadła obok doktora Lorrain, który opierał się z gracją o słup marmurowy, pod portretem wielkości naturalnej, carowej Katarzyny.
— Prześliczna pogoda, księżniczko — przemówił lekarz — powietrze tak balsamiczne, że możnaby sądzić, iż jesteśmy na wsi a nie w Moskwie!
— Nieprawdaż? — odpowiedziała bezmyślnie z ciężkiem westchnieniem. — Czy wolno dać się napić choremu.
Lekarz zdawał się nad tem namyślać:
— Wypił lekarstwo?
— Tak jest.
Popatrzył na zegarek bregietowski:
— Weźmie pani szklankę wody przegotowanej i wrzuci w nią szczyptę — pokazał jaką, swojemi cieńkiemi paluszkami — cremortartari.
Ne pamieńtam casusu — potrząsł głową, przekręcając najfatalniej język rosyjski, drugi lekarz, niemiec — szeby chto szyl po trzecim hataku!
— Co to był za człowiek! — odrzucił oficer, do którego niemiec zwrócił się ze swoją uwagą. — Silny a jak dąb wysoki! Istny lew! Komu też dostanie się jego olbrzymi majątek? — dodał ciszej.
Snajdzie sze na to amator! — uśmiechnął się niemiec od ucha do ucha.
Otworzono znowu drzwi do pokoju chorego. Weszła tam księżniczka, z przygotowanym napojem według przepisu doktora Lorrain.
Niemiec zbliżył się do kolegi francuza.
Poczonknie mosze do rana szo pan myszli?
Lorrain wydął usta, i machnął ręką przecząco:
— Najdłużej do północy! — szepnął, uśmiechając się z dumą, na myśl o swojej wszechwiedzy, która pozwalała mu przepowiedzieć prawie na minuty, kiedy miała nastąpić śmierć u konającego.
Gdy książę Bazyli wszedł do pokoju starszej księżniczki, panował tam mrok zupełny. Paliły się jedynie mdłem światełkiem dwie lampki nocne przed ikonostasem[3] w rogu pokoju. Powietrze było przepełnione balsamiczną wonią kwiatów i silnemi, odurzającemi perfumami. Salonik był zagracony mnóstwem drobnych mebelków i sprzęcików, tak, że prawie przejść nie było którędy. Z po za fałdów zielonej adamaszkowej kotary, otaczającej łoże wysoko wyścielone, przezierał stos poduszek, powleczonych białemi jak śnieg poszewkami.
Mały piesek zaczął ujadać piskliwie.
— Ach! to ty kuzynie!
Wstała spuszczając pieska z kolan. Ruchem mimowolnym przygładziła dwa placki z włosów, tak z przodu sztywnie zlepione, jakby ich kto powerniksował. — Co się stało? — zawołała. — Tak mnie przestraszyłeś!
— Nic nowego, na razie — bąknął. — Wiecznie to samo... Przyszedłem porozmawiać z tobą Katynko, cokolwiek o sprawie naglącej...
Usiadł jak ktoś nadzwyczaj znużony, na karle, z którego ona zerwała się przed chwilą.
— Jak tu duszno u ciebie! No, usiądź blisko przy mnie i pogadajmy.
— Sądziłam, że zaszło coś nadzwyczajnego...
Usiadła na przeciw niego, gotowa słuchać co jej powie, z miną jak zwykle sztywną, surową i dowodzącą najwyższej nieczułości.
— Próbowałam zasnąć, ale nie byłam wstanie... — rzekła.
— Otóż, moja droga, cóż myślisz?... — zaczął książę Bazyli ostrożnie, z ogródkami, wziąwszy ją za rękę i zniżając stopniowo aż do kolan, według swego zwyczaju.
Ten wstęp choć krótki, miał wielką doniosłość i tyczył się spraw mnogich a ważnych. Kuzyn z kuzynką rozumieli się doskonale, gdyż znali na wylot jedno drugie.
Księżniczka, sucha i długa jak tyka, przytem brzydka i o rysach twardych, wielce niesympatycznych, zwróciła zwolna ku niemu swoje oczy zielonkowate, wiecznie wytrzeszczone, a bez wyrazu i zaczęła go badać. Następnie potrząsła głową i spojrzała na ikonostas. Można było tłumaczyć różnie ten rzut oka: jako dowód boleści i rezygnacji, lub też znużenia, znudzenia i nadziei zbliżającej się chwili odpoczynku, po fakcie dokonanym.
W ten sposób zrozumiał to książę Bazyli.
— Czy sądzisz, że ja tego nie odczuwam? Jestem zbity, zmordowany, jak stara szkapa dorożkarska! Musimy jednak pomówić nie o jednem, i to całkiem serjo...
Umilkł, a skrzywienie ust nadało jego fizjonomji wyraz wielce niemiły, niepodobny w niczem do owego słodko uśmiechniętego, który przybierał wobec obcych. A wzrok także mu się zmienił. Czytało się w nim jednocześnie: bezczelność i trwogę zabobonną.
Księżniczka przytrzymując oburącz na kolanach pieska warczącego, mierzyła go dalej wzrokiem na wskroś przenikającym, w głuchem milczeniu. Była zdecydowaną nie przemówić pierwsza, choćby książę Bazyli miał u niej siedzieć do rana.
— Widzisz, kochana księżniczko i kochana kuzyneczko — zaczął po chwili na nowo z widocznym wysiłkiem. — Trzeba myśleć o wszystkiem w podobnych wypadkach... Trzeba zastanowić się nad waszą przyszłością... kocham was wszystkie trzy, jakby moje własne córki, wiesz o tem dobrze...
Ponieważ księżniczka pozostała nieruchomą, zimną i nieodgadnioną, mówił tedy dalej nie patrząc więcej na nią. Tylko ruchem gniewnym i niecierpliwym odsunął od siebie mały gierydon, z bronzową podporą w kształcie trzech wężów splecionych z sobą misternie, i z ślicznym widokiem Rzymu, z mozajki florentyńskiej, obramowanej czarnym marmurem i bronzową galeryjką.
— Wiadomo ci, kochana Katynko, że wy trzy i moja żona nieboszczka, jesteście jedynemi prawnemi spadkobierczyniami w prostej linji. Pojmuję i odczuwam, na równi z tobą, o ile ten przedmiot rozmowy jest przykrym i bolesnym dla nas obojga... Mogę ci przysiądz na to!... Ale, moja duszko, mam lat pięćdziesiąt z okładem, musimy więc wszystko przewidywać, choćby nawet najgorsze!... Czy wiesz, że posłałem powóz po Piotra?... Hrabia żądał tego wyraźnie, wpatrując się uporczywie w jego portret...
Podniósł wzrok na nią, nic jednak nie oznaczało na jej twarzy marmurowej, czy słyszała w ogółe co mówił, czy też myślała w tej chwili o czem innem...
— Nie przestaję zasyłać do Boga modłów gorących — wtrąciła wymijająco — aby raczył pozwolić tej pięknej duszy wyjść z ciała bez wielkich cierpień, i osiągnąć wieczne zbawienie.
— Zapewne... ma się rozumieć! — bąknął książę, przyciągając tym razem ku sobie ruchem gwałtownym, najniewinniejszy w świecie gierydon. — Bądź jak bądź, oto co się dzieje... Znasz przecie całą sprawę... hrabia zrobił tej zimy testament, którym oddaje cały swój majątek Piotrowi, pomijając najzupełniej prawne spadkobierczynie...
— Oh! ile on w swojem życiu napisał testamentów! — odrzuciła siostrzenica z lodowatym spokojem. — W każdym razie, nie może urzędownie nic zapisać Piotrowi, bo on przecie jest podrzutkiem!
— Cóżbyśmy jednak poczęli, dajmy na to? — wykrzyknął książę żywo, przyciskając do siebie tak silnie gierydon nieszczęśliwy, że go o mało niepogruchotał. — Cóżbyśmy zrobili, gdyby hrabia prosił cara w liście poufnym, sekretnym, o pozwolenie legitymowania tego syna nieprawego łoża? Przez wzgląd na wielkie zasługi hrabiego, możeby mu nie odmówiono tej łaski.
Księżniczka uśmiechnęła się, dając tem do poznania, że wie więcej o tej sprawie, niżby się kto tego spodziewał, a szczególnie więcej od księcia Bazylego.
— Dodam jeszcze jeden szczegół: list został napisany, ale nie był dotąd wysłanym. Car jednak wie o nim. Idzie teraz głównie o to, żeby dowiedzieć się na pewno czy list istnieje w papierach hrabiego, czy też został zniszczonym?... Wtedy... gdy już będzie po wszystkiemu — (westchnął ciężko, podkreślając niejako znaczenie słów „po wszystkiemu“) — znajdą listy razem z testamentem, oddadzą carowi, ten uwzględni ostatnią proźbę zmarłego i Piotr odziedziczy po hrabi „urzędownie“ cały majątek!
— A nasza część? — spytała księżniczka szydersko, jakby nie podzielała wcale bojaźni i przewidywań pesymistycznych swojego kuzyna.
— Ależ to jasne jak słońce w południe, kochana Katynko! On zabierze wszystko, dla was zaś nie zostawi ani jednej kopiejki!... Tybyś o tem najlepiej wiedzieć powinna... Czy zniszczył testament wraz z listem? Jeżeli tego hrabia nie uczynił, gdzie mogą znajdować się te dokumenta? W takim razie trzebaby je zabrać zawczasu, ponieważ...
— Tegoby tylko brakowało! — przerwała mu, tym samym tonem zimnym i na pozór niewzruszonym. — Jestem tylko kobietą, według ciebie, kuzynie, głupią gęsią, jak my wszystkie. Tyle wiem jednak, że syn naturalny „un batard!“ — dodała po francusku, jakby ten wyraz, w tym języku wymówiony, pobijał zwycięzko wszelkie argumenta przeciwnika. — Otóż un batard! powtórzyła z naciskiem, nie może po nikim dziedziczyć!
— Nie chcesz widocznie zrozumieć mnie Katynko, bo wiem żeś sprytna i masz główkę nie od kształtu! Jeżeli car przyzwoli na legitymacją, Piotr zostanie uznany prawnie za hrabiego Bestużewa, i obejmie po zmarłym cały majątek. Jeżeli istnieje list i testament, tobie nic się więcej nie dostanie, prócz pociechy, żeś była dla wuja, dopóki żył, istotą, najlepszą, pełną poświęcenia, i tak dalej i tem podobnie... to pewne, jak dwa a dwa cztery!
— Wiem, że testament istnieje, ale wiem jednocześnie, że jest nielegalny. Kuzyn uważasz mnie widocznie za idjotkę! — odcięła księżniczka, przekonana, że była niesłychanie dowcipną i sarkastyczną.
— Kochana Katarzyno Semenówno! — Książe drgnął niecierpliwie — nie przyszedłem przekamarzać się z tobą, i prawić ci impertynencje, tylko rozmówić się serjo, o twoich własnych interesach. Jesteś dobrą, i miłą kuzynką, powtarzam ci zatem po raz dziesiąty, że jeżeli testament i list istnieją, i takowe znajdą obce ręce w papierach hrabiego, wtedy ty i twoje siostry, nie odziedziczycie po wuju ani jednej kopiejki. Jeżeli mnie nie dość ufasz pod tym względem, spytaj się ludzi mogących tę kwestję prawnie osądzić i rozstrzygnąć. Przed chwilą rozmawiałem o tem z Dmytrem Onufrowiczem, pełnomocnikiem i prawnym zastępcą hrabiego. Ten powtórzył mi słowo w słowo to samo.
Rozjaśniło się nagle w umyśle księżniczki. Jej usta wązkie i zazwyczaj blade, teraz zbielały zupełnie i poczęły drgać. Oczy wprawdzie pozostały wytrzeszczone nieruchomo, głos atoli, nad którym nie umiała dłużej panować, dźwięczał donośnie, ale fałszywie i piszcząco.
— Byłoby to coś cudownego, przewybornego! Co do mnie, nigdy niczego nie żądałam, i niczegobym nie przyjęła! — piszczała coraz głośniej, zrzuciwszy w gniewie z kolan nawet swego mopsika ulubionego, przyczem mięła suknię nerwowo. — Okazałby tem jednak śliczną wdzięczność i przywiązanie, nam, które dla niego wszystkośmy poświęciły. Brawo, brawo, doskonale! Ja na szczęście niczego nie potrzebuję!
— Nie jesteś przecie samą, masz siostry...
— Tak, tak! — wrzeszczała dalej, nie zważając wcale na jego słowa. — Wiedziałam o tem od dawna, nie chciałam tylko tego rozmazywać. Zazdrość, zawiść podła, obłuda, nikczemne intrygi, najczarniejsza niewdzięczność, oto czego mogłam spodziewać się w tym domu. Zrozumiałam wszystko i wiem komu mam podziękować, za te nikczemne intrygi!
— Ależ tu nie o to idzie, moja droga.
— To owa protegowana przez kuzyna, piękna lala! księżna Trubeckoj, narobiła całej tej chryi! Obrzydliwa babsko od siedmiu boleści i od ósmego nieszczęścia, którejbym nie wzięła na garderobianę!
— Dajże jej pokój. Nie traćmy czasu daremnie!
— Ah! to raczej ty kuzynie, zostaw mnie w spokoju. Wśrubowała się, wcisnęła gwałtem do domu przeszłej zimy, i nagadała hrabiemu okropności, rzeczy niestworzonych, na nas, szczególnie na Zosię. Niepodobna ich powtórzyć przed tobą, książę... Hrabia aż się rozchorował po tych plotkach, i nie chciał widzieć żadnej z nas przez jakie dwa tygodnie. Wtedy to napisał ten jakiś tam świstek bezczelny, który, o ile sądzę, nie może mieć żadnej prawnej wartości...
— Masz tobie... Dla czego nie uprzedziłyście mnie o tem? Gdzie można znaleźć te papiery?
— W dużym pugilaresie z mozajką na wierzchu, który chowa zawsze pod poduszkę... Tak, to ona, przysłużyła nam się w ten sposób. Jeżeli miałam kiedy jaki grzech ciężki na sumieniu, to chyba uczucie nienawiści, którem dusza moja przejmuje się na widok tej bezwstydnej baby! Po co włazi między nas? Oh! nadejdzie kiedyś chwila pożądana, że będę mogła zrzucić ciężar z serca i wyrecytuję jej nie owijając prawdy w bawełnę, ile warta i jakie mam o niej mniemanie! — Zakończyła groźną filipikę, odchodząc prawie od zmysłów z wielkiej irytacji.





XXII.

Podczas gdy w pałacu hrabiego Bestużewa toczyły się podobne rozmowy i narady, powóz wysłany po Piotra, zajeżdżał cichutko, po dziedzińcu grubo słomą wysłanym. Przywoził on nietylko Piotra, ale i księżnę Trubeckoj, która uznała za stosowne towarzyszyć mu w tej wyprawie. Gdy wjeżdżali na dziedziniec, zwróciła się ku niemu, z gotowemi na ustach słowami pociechy i otuchy. Jakże się jednak zdziwiła, zobaczywszy Piotra smacznie spiącego, dzięki łagodnemu i równemu kołysaniu w karecie na resorach. Gdy go zbudziła, przypomniał sobie teraz dopiero, że miał zobaczyć się z ojcem umierającym. W chwili, gdy wysiadał z powozu, dwóch ludzi czarno ubranych, schowało się szybko za jeden słup od bramy. W sieniach tak samo inni starali się wcisnąć w kąt najciemniejszy. Piotr nie zwrócił na nich wcale uwagi. — „Tak wypada zapewne” — pomyślał, idąc dalej krok w krok za swoją przewodniczką, która wstępowała szybko po wąskich bocznych schodach, przeznaczonych dla służby pałacowej. Pytał się w duchu, dla czego nie poszli głównemi schodami, po co w ogóle idzie do ojca i jaki może wyniknąć z tego pożytek? Stanowczość jednak i pospiech jego przewodniczki, zmuszały go ponownie do uznania, że widocznie tak być musiało. W pół drogi, zostali potrąceni przez dwóch służących biegnących pędem z góry, z wiadrami pełnemi wody. Ci ludzie zatrzymali się, przyciskając się do muru, aby wstępującym na górę zrobić miejsce.
— Wszak po tej stronie, apartamenta księżniczek? — spytała cicho jednego ze służących Anna Michałówna.
— Tak, tutaj, drzwi na lewo — odpowiedział głośno zapytany, jak gdyby nadeszła już chwila, w której można było pozwolić sobie na wszystko w pałacu hrabiego.
— Może mnie hrabia nie wzywał? — mruknął Piotr idąc przez korytarz. — Wolałbym pójść prosto do mego pokoju...
Anna Michałówna zatrzymała się czekając na niego.
— Ah, mój drogi! — pogłaskała go po ręce pieszczotliwie, jak to zwykła była czynić z synem. — Bądź przekonany, że cierpię na równi z tobą, ale trzeba okazać hart męski w tym wypadku!
— Doprawdy, lepiejbym zrobił, gdybym się usunął i...
Spojrzał na księżnę błagająco z pod swoich okularów.
— Zapomnij, mój drogi, jeżeli kiedy wyrządził ci jaką przykrość, a pamiętaj o tem jedynie że jest twoim ojcem, konającym w tej chwili! — Westchnęła z głębi piersi. — Kocham cię, jakbyś mi był synem drugim, spuść się na mnie, potrafię czuwać nad tobą i skrzywdzić cię nie pozwolę.
Nic, co prawda, nie zrozumiał, powiedział sobie jednak w duchu po raz trzeci, że „tak zapewne wypada“, i dał się dalej prowadzić. Księżna otworzyła drzwi do małego przedpokoju. Zastała tu starego sługę księżniczek, który siedział pod oknem, robiąc na drutach pończochę. Piotr nie był jeszcze nigdy w tej części pałacu. Księżna spytała o zdrowie tych dam, pokojówkę, która z pokoju przyległego wybiegła na jej spotkanie. Nie zaniedbała ująć ją sobie, nazywając ją pieszczotliwie „moja duszko” i „moje piękne dziecię”.
Pokojowa ze srebrną karafką wody i szklankami na tacy weszła na długi korytarz wykładany posadzką z płyt marmurowych. Księżna poszła za nią. Pierwszy pokój na lewo, był właśnie sypialnią starszej księżniczki, w której ta odbywała walną naradę z księciem Bazylim. Z wielkiego pospiechu, służąca niosąca wodę, zapomniała drzwi zamknąć. Piotr i jego poprzedniczka, rzuciwszy okiem mimowolnie, spostrzegli Katarzynę Semenównę, rozmawiającą poufnie z księciem. Na widok dwojga nowych przybyszów, książę cofnął się w tył z widocznem niezadowoleniem, księżniczka zaś skoczyła do drzwi jak furja i zatrzasnęła je z łoskotem. Ów gniew wściekły u osoby zwykle zimnej i apatycznej, a niepokój nadzwyczajny malujący się na twarzy księcia Bazylego, były zjawiskiem tak uderzającem, że nawet Piotr stanął jak wryty z wielkiego zdumienia, i badawcze spojrzenie skierował na swoją przewodniczkę. Ta zacna dama, która nie zdawała się wcale podzielać jego zdziwienia, odpowiedziała mu wzdychając i z uśmiechem znaczącym:
— Bądź mężczyzną, mój drogi. A mnie zostaw pieczę nad twojemi interesami.
I poszła dalej krokiem przyspieszonym.
Co ona rozumiała pod temi słowami: — „Mnie zostaw pieczę nad tobą?...“ Piotr znowu nic nie pojmował... — „Skoro jednak tak być musi...“ — pomyślał. Korytarz prowadził do obszernej sali, w tej chwili nader skąpo oświetlonej. Przytykała ona do wielkiego salonu recepcjonalnego w hrabiego pałacu. Chociaż sala była wspaniale urządzona, wyglądała jednak dziwnie ponuro. Piotr idąc głównemi schodami, zwykł był przechodzić tędy do ojca pokoju. Na środku uderzała w oczy wanna dotąd nie usunięta, z której woda ściekała zwolna, kropla po kropli na perski, kosztowny kobierzec. Lokaj i zakrystjan poruszający z lekka dymiącą kadzielnicą, zbliżyli się na palcach do nowoprzybyłych, których zrazu nie spostrzegli. Obok sali był ogród zimowy. Dwie tafle olbrzymie źwierciadlane, dozwalały zaglądnąć do środka. W oranżerji ustawiono na samym środku biust carowej Katarzyny, wykuty z marmuru kararyjskiego. W głównym salonie zastali dawne osoby, tak samo jak przedtem ugrupowane i szepczące jedna z drugą.
Na widok wchodzących, wszyscy nagle umilkli i zaczęli badać ciekawie Anny Michajłówny twarz wybladlą i oczy łzawe, jak nie mniej olbrzymiego, barczystego i niedźwiedziowatego Piotra, który szedł za nią krok w krok, z potulnością baranka, a z głową zwieszoną. Księżna wiedziała, zresztą czytało się to w wyrazie jej twarzy, że nadeszła chwila stanowcza. Wytrzymała jednak ogień krzyżowy tylu par oczów na nią skierowanych, z odwagą i pewnością damy z wielkiego świata petersburgskiego, ostrzelanej z wszystkiem i umiejącej znaleźć się stosownie w każdym wypadku. Czuła instynktowo, że jest niejako pod skrzydłem opiekuńczem tego którego przyprowadziła, a z którym ojciec umierający pragnął widzieć się przed śmiercią. Podeszła bez zawahania do spowiednika hrabiego; zniżyła się, jakby chciała zrobić się mniejszą, jednak nie zanadto, boby to ubliżyło jej godności, poczem poprosiła go z czcią o błogosławieństwo. Następnie zwróciła się do drugiego asystenta, z tą samą minką pokorną:
— Dzięki Bogu! przybyliśmy na czas — szepnęła. — Byłam w trwodze nie do opisania, żeby się nie spóźnić... To syn hrabiego! Jaka okropna chwila...
Wyszeptawszy te słowa z namaszczeniem, zainterpelowała z kolei lekarza:
— Kochany doktorze, ten młody człowiek jest synem hrabiego... czy macie bodaj promyk nadziei?
Lorrain wzniósł oczy w górę wzruszając miłosiernie ramionami.
Naśladowała go we wszystkiem. Zasłoniła sobie oczy na chwilę giestem rozpaczliwym, i odeszła wzdychając ciężko, aby złączyć się z Piotrem. Twarz jej wyrażała cześć głęboką, smutek na wskroś przenikający i czułość prawie macierzyńską.
— Ufaj boskiemu miłosierdziu. — Wymówiła uroczyście wskazując mu ręką i wzrokiem małą kanapkę w rogu salonu, aby na niej usiadł. Następnie skierowała się ku drzwiom sypialni hrabiego, otworzyła je cichuteńko i wśliznęła się na palcach do środka, niknąc za drzwiami.
Piotr zdecydowany słuchać jej ślepo, chciał usiąść tam, gdzie mu miejsce wskazała, uważając nie bez zdziwienia, że przypatrują mu się ciekawie, niby jakiemuś okazowi przedpotopowemu. Szeptano sobie o nim najwyraźniej i zdawać się mogło, że wzbudzał w nich wszystkich pewną bojaźń i cześć prawie służalczą. Okazywano mu uszanowanie, do którego nie nawykł dotychczas. Dama jakaś nieznajoma, która przed chwilą rozmawiała z obydwoma duchownymi, zerwała się z siedzenia, by jemu miejsce zrobić. Pewien adjutant pułkowy, rzucił się czemprędzej, aby podnieść rękawiczkę przez Piotra upuszczoną. Lekarze umilkli gdy obok nich przechodził i schylili przed nim głowy z uszanowaniem. Na razie pierwszą myślą Piotra było nie przyjąć miejsca ustąpionego przez poważną wiekiem matronę, aby jej nie robić przykrości. Chciał również podnieść sam rękawiczkę i obejść lekarzy, którzy zresztą z własnej woli stanęli mu na drodze. Namyślił się jednak inaczej. Widocznie był już ważną i wiele znaczącą osobistością, a więc jako taki mógł już przyjmować jako należące mu się z prawa, wszelkie dowody uszanowania i usługi obcych. Ta noc tajemnicza widocznie coś w nim odmieniła i teraz oczekują od niego rzeczy niezwykłych, czynów nadzwyczajnych.
Odebrał w milczeniu rękawiczkę, podawaną mu przez młodego porucznika. Usiadł na miejscu ofiarowanem przez damę nieznajomą, a położywszy swoje ręce olbrzymie na obu kolanach, przybrał mimowolnie pozę posągu egipskiego. Więcej niż kiedykolwiek był też zdecydowany, nie działać samoistnie, aby się czem nie skompromitować, tylko zdać się ślepo na wolę obcą i pójść za nią bez namysłu.
Nie ubiegły dwie minuty, gdy wszedł do salonu z miną gęstą, uroczystą, książę Bazyli. Miał na sobie długi surdut brązowy, na piersiach świeciły trzy gwiazdy brylantowe od orderów. Zdawało się że nagle zeszczuplał. Za to rozszerzyły mu się powieki na widok Piotra. Ujął go za rękę, czego dotąd jeszcze nigdy nie uczynił i zniżał ją zwolna, jakby próbował jej siły odpornej.
— Odwagi! odwagi, chłopcze kochany... pragnął cię widzieć... to dobrze, bardzo dobrze...
Już odchodził, gdy Piotr uznał za swoją powinność spytać:
— Czyżby rzeczywiście zdrowie hrabiego, budziło...
Urwał w pół zawstydzony, że nie odważył się nazwać ojcem umierającego.
— Nastąpiło jeszcze jedno „uderzenie“, przed kwadransem mniej więcej... Odwagi! mój przyjacielu, odwagi.
Taki zamęt panował w Piotra umyśle, że wyobraził sobie słuchając słów księcia, jakoby ktoś uderzył konającego. Wytrzeszczył też na księcia wzrok przerażony. Ten zamieniwszy z doktorem Lorrain cicho słów kilka, tak samo jak Anna Michałówna przed chwilą, wśliznął się na palcach do pokoju hrabiego. Za nim w tropy wsunęła się najstarsza z księżniczek. Wkrótce pokój cały zapełnił się duchownymi, służbą i resztą osób zebranych w głównym salonie. Anna Michałówna, blada jak płótno, ale niewzruszona w tem, co poczytywała za święty swój obowiązek, wyszła aby Piotra sprowadzić.
— Dobroć i miłosierdzie Boskie niewyczerpane — rzekła. — Chodź! zaczyna się Olejem Świętym namaszczanie... Idźmy...
Wstał uważając że wszyscy wchodzą z nim jednocześnie. Nie było już żadnego zakazu, ani etykiety do zachowania w obec chorego. Każdy rządził się jak sam chciał w jego apartamencie.





XXIII.

Piotr znał doskonale tę obszerną komnatę, przedzieloną rzędem słupów marmurowych, co tworzyło rodzaj alkowy. Cała była wybita pysznemi materjami perskiemi, na wzór wschodnich haremów. Z po za kolumnady, przezierało szerokie i wysokie łoże machoniowe, o kotarze z ciężkiego jedwabiu; na przeciw łoża, w rogu komnaty, był wspaniały ikonostas, jakby w jakiej cerkwi, oszklony i w sutych, szczero-złotych ramach, wyobrażających winne grona i liście misternie oplatające obrazy tak większe jak i mniejsze. Teraz ikonostas błyszczał światłem żarzącem, jakby miała się przed nim Msza św. odprawiać. Przed szafką, stanowiącą rodzaj ołtarza, w szerokiem i głębokiem karle à la Voltaire, siedział w pół leżąc hrabia Bestużew, dotąd imponujący swoją postawą majestatyczną. Pod głową miał kilka poduszek pokrytych cienkiemi, śnieżnej białości poszewkami batystowemi; aż do pasa sięgała mu kołdra adamaszkowa. Las włosów siwych i zwichrzonych, przypominał lwią grzywę. Głębokie bruzdy, któremi twarz jego była poorana, niemogły jednak całkiem zatrzeć linji niegdyś klasycznie pięknych i regularnych. Cerę miał białą, woskową, jakby już pod skórą, ani jednej kropli krwi nie było. Jego dwie ręce wielkie i muskularne, leżały bezwładnie na kołdrze. Pomiędzy dwa palce u prawej ręki, wielki i wskazujący, wciśnięto gromnicę zapaloną, którą przytrzymywał u góry kamerdyner, nad krzesłem z tyłu pochylony. Księża i djaki, ubrani w szaty cerkiewne, ze złotej i srebrnej lamy, z długiemi włosami spadającemi na ramiona, odprawiali w koło konającego ceremonje rytualne, bardzo wolno i z wielką pompą, trzymając również w rękach gromnice zapalone. Na drugim planie, dwie młodsze księżniczki, z chusteczkami na oczach, chowały się prawie, po za starszą siostrę, z twarzą zimną i niewzruszoną. Ta wlepiła wzrok w ikonostas, jakby lękała się popatrzeć na co innego. Może wtedy nie byłaby w stanie panować dłużej nad sobą i nad gniewem nią miotającym. W twarzy księżnej Trubeckoj, czytało się smutek cichy i wyraz nieograniczonego przebaczenia. Stała o drzwi oparta, obok owej poważnej matrony, nie znanej nikomu. Książę Bazyli o krok od umierającego, naprzeciw Anny Michałówny, z gromnicą w ręce stał oparty o grzbiet rzeźbiony wysokiego fotelu w kształcie gotyckim. Wznosił on pobożnie oczy w górę, ile razy kreślił z przejęciem znak Krzyża Świętego na czole i piersiach. Twarz jego wyrażała najwyższą rezygnację i poddanie się bezwarunkowe woli Władcy najpotężniejszego.
— Biada wam, jeżeli nie jesteście w stanie dosięgnąć szczytu moich uczuć — zdawał się przemawiać do obecnych, całą swoją korną postawą. Po za jego plecami ugrupowali się lekarze i służba. Ta ostatnia dzieliła się tak jak w cerkwi. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Wszyscy milczeli, żegnając się tylko co chwila z miną wielce uroczystą. Słyszało się jedynie głos monotonny księży, odprawiających modły i cokolwiek głośniejszy chór djaków, odpowiadający im kiedy niekiedy. Czasem poruszył się ktoś z obecnych, westchnął zcicha, lub nieznacznie oczy obtarł, choć w nich łez nie można jakoś było się dopatrzeć.
Naraz księżna Trubeckoj przeszła przez pokój krokiem spokojnym, osoby, która wie co robi i wziąwszy ze stosu grubą świecę woskową, podała ją Piotrowi.
Zapalił ją machinalnie i pogrążony w zadumie mimowoli przeżegnał się tą samą ręką, w której trzymał świecę.
Zofia, najładniejsza z księżniczek, z pieprzykiem czarnym, który czynił ją wielce ponętną, spojrzała na niego z uśmiechem i ruchem szybkim zasłoniła sobie twarz chusteczką i tak przez chwilę pozostała zakrytą. Gdy powtórnie rzuciła okiem na Piotra, uczuła, że nie wytrzyma, więc aby śmiechem nie parsknąć, ukryła się po za jeden ze słupów marmurowych. W połowie mniej więcej ceremonji, ustał nagle spiew cerkiewny. Księża coś sobie szepnęli na ucho. Stary kamerdyner wyprostował się i spojrzał ku księżniczkom. Zbliżyła się natychmiast Anna Michałówna, i pochyliła się nad konającym. Teraz giestem wymownym, choć nie spojrzała nawet na niego, przywołała na pomoc doktora Lorrain’a. Ten oparty o kolumnę, okazywał wielkiem ducha skupieniem i pozą pełną uszanowania, że choć obcy narodowością i innego wyznania religijnego, uznaje jednak całą ważność i potrzebę tego Sakramentu, udzielonego dogorywającemu. Zbliżył się cichutko, ujął w swoje cienkie paluszki rękę hrabiego szukając pulsu. Zaczął rachować uderzenia, przyczem patrzał na bok. Zaczęto krzątać się koło chorego; zwilżono mu usta jakiemś silnem, trzeźwiącem lekarstwem; nareszcie każdy wrócił na dawne miejsce i ceremonja szła dalej swoim torem. Podczas tego przestanku, Piotr spojrzawszy przypadkiem w stronę księcia Bazylego, zobaczył że opuszcza on zajęte przedtem stanowisko. Razem z najstarszą księżniczką przesunęli się oboje zręcznie i niepostrzeżenie pomiędzy obecnymi w komnacie, dotarli do alkowy, zniknęli na chwilę za firankami kotary i tak samo wyszli cichuteńko drzwiczkami w ścianie ukrytemi do przyległego gabinetu.
Jeszcze nie skończono ceremonji, kiedy już byli oboje z powrotem, jakby nigdy nic nie zaszło. To ciekawe intermezzo, nie zajęło tak bardzo Piotra uwagi. Był on z góry przekonany, że wszystko, co się tu dziś działo, było czemś niezbędnem i zupełnie naturalnem. Ustały znowu śpiewy poczem dał się słyszeć jedynie głos księdza udzielający choremu błogosławieństwa. Konający leżał dalej bezwładnie. Zaczęto powtórnie szeptać i krzątać się koło niego. Najwyraźniej mimo szeptu słychać było głos Anny Michałówny jak mówiła:
— Trzeba koniecznie zanieść go na łóżko, bo inaczej...
Lekarze, księżniczki i służba, skupili się do koła chorego. Piotr stracił na chwilę z oczu twarz ojca. A Jednak widział ją ciągle przed sobą, tę fizjonomję wybitną, z lwią grzywą na głowie. Odgadł po przygotowaniach, że podnoszą z krzesła hrabiego.
— Schwyćże mnie za ramię... inaczej go opuścimy — zawołał z przestrachem jeden z lokajów.
— Bierz go w pół, a ty pod kolana... prędzej... trzeba jeszcze jednego — komenderował drugi.
Po przyspieszonym oddechu i sapaniu niosących, można było łatwo odgadnąć, że ciężar ich przygniatał. Otarli się o Piotra i wtedy uderzyła go znowu, wśród kilku głów pochylonych, potężna pierś umierającego, mocno na przód wydana, a teraz do połowy obnażona i ta głowa wspaniała, z włosami długiemi a jak mleko białemi. Śmierć nadchodząca, nie potrafiła dotąd wykrzywić rysów klasycznych i popsuć pięknego ust rysunku. Czoło wysokie imponowało wraz z zimnem spojrzeniem tych oczu o połysku stalowym i jak stal na wskroś przenikających. Była to jeszcze ta sama twarz, którą zapamiętał, gdy żegnał ojca przed trzema miesiącami odjeżdżając do Petersburga. Dziś ta jedynie zaszła różnica, że głowa chwiała się bezwładnie, a oczy patrzyły bezmyślnie.
Po chwili zamięszania przy łóżku, służbę na bok usunięto. Anna Michałówna dotknęła lekko Piotra ramienia, szepnąwszy mu to jedno słowo: — Chodź!
Usłuchał. Teraz chorego położono. Głowę podtrzymywał mu stos poduszek. Ręce spoczywały znowu na zielonej kołdrze adamaszkowej. Patrzał prosto przed siebie, tym wzrokiem nieokreślonym, zgubionym w przestrzeni bezgranicznej, którego człowiek nie zdolny opisać słowami, ani pojąć umysłem. Czy nie miał już nic do powiedzenia, czy też przeciwnie bardzo wiele? Piotr stanął przy łóżku, nie wiedząc co ma dalej czynić. Rzucił wzrok pytający na swoją przewodniczkę, a ta ruchem nieznacznym wskazała mu rękę umierającego, żeby ją ucałował. Pochylił się ostrożnie aby nie dotknąć kołdry i usta przytknął do tej dłoni szerokiej i muszkularnej.
Nie drgnął ani jeden nerw w tej ręce leżącej bezwładnie, ani jeden rys nie zmienił się w twarzy marmurowej; nic, nic nie odpowiedziało na to dotknięcie ust synowskich. Piotr zmięszany, niepewny, podniósł znowu wzrok na księżnę, która wskazała mu teraz fotel u stóp łóżka. Usiadł, nie odwracając od niej oczu. Skinęła głową potwierdzająco. Uspokojony, że dobrze uczynił, przybrał na nowo pozę posągu egipskiego, a zażenowany widocznie swoją zwykłą niezgrabnością, starał się usilnie zabierać jak najmniej miejsca, wzrok zaś miał wciąż wlepiony w konającego.
Nie minęły dwie minuty, które wydały się wiekiem Piotrowi, gdy twarz hrabiego poruszyła się gwałtownie kurczem przedśmiertnym, a z ust straszliwie wykrzywionych wyrwało się rzężenie chrapliwe a głuche. Był to dla Piotra pierwszy zwiastun skonu bliskiego. Księżna śledziła bacznie oczy chorego, aby z nich odgadnąć jego ostatnie życzenie. Z kolei wskazała niemym ruchem Piotrowi, szklankę z lekarstwem księcia Bazylego, kołdrę... wszystko daremnie. W wzroku gasnącym błysnęło zniecierpliwienie, którem zdawał się ściągać uwagę służącego, stojącego nieruchomo przy łóżku.
— Jasny pan chce, żeby go obrócić — mruknął służący, zabierając się do tego.
Piotr pospieszył mu na pomoc. Udało im się wreszcie obrócić ciało delikatnie na bok, gdy jedno ramię hrabiego upadło ciężko w tył i chory mimo widocznego wysiłku, nie był w stanie przyciągnąć go nazad ku sobie.
Czy dostrzegł w tej chwili bladość śmiertelną i wyraz przerażenia w twarzy Piotra, na widok tego członka ubezwładnionego paraliżem, czy też przemknęła mu jaka inna myśl przez głowę? Któżby odgadnął coś podobnego? spojrzał jednak z kolei na twarz syna zbladłą od trwogi, na członek nieposłuszny jego woli dotąd wszechwładnej, i na ustach sinych, wykrzywionych zarysował się uśmiech mglisty, dziwny w takiej chwili. Mogło się zdawać, że odpowiada ironicznem politowaniem, na syna przerażenie i na zniszczenie częściowe, które pochłaniało stopniowo wszelkie jego siły tak fizyczne jak umysłowe.
Ten uśmiech niespodziewany, ścisnął Piotra za serce. Uczuł w piersi kurcz bolesny, coś go zaczęło dławić w gardle i oczy zaszły mu łzami.
Konający, obrócony do ściany westchnął ciężko.
— Usypia... — szepnęła Anna Michałówna do jednej z księżniczek, która wracała na swoje stanowisko. — Chodźmy ztąd...
Skinęła na Piotra, który podniósł się natychmiast i za nią wyszedł.





XXIV.

W głównym salonie nie było już nikogo, prócz księcia Bazylego i najstarszej księżniczki. Siedzieli oboje na kanapce pod portretem carowej Katarzyny i żywo rozmawiali. Umilkli na widok wchodzących. Piotr spostrzegł mimowolnie, że Katynka Semenówna, wykonała w tej chwili ruch nieznaczny, jakby chciała coś ukryć.
— Nie mogę znieść tej baby — mruknęła spojrzawszy z furją na księżnę Trubecką.
— Katynka kazała podać herbatę w małym saloniku — przemówił książę Bazyli z udaną czułością i troskliwością do księżnej. — Idź, posil się cokolwiek, moja droga, inaczej nie wytrzymasz tych trudów...
W milczeniu ścisnął z najwyższą życzliwością rękę Piotra.
— Nic tak sił nie dodaje, po nocy bezsennej, jak filiżanka przewybornej rosyjskiej herbaty — dodał doktor Lorrain, popijając z wielkim smakiem gorącą herbatę z filiżanki ze starej chińskiej porcelany. Stanął był w drzwiach od małego saloniku, w którym kipiał olbrzymi samowar i gdzie zastawiono stół ciastami i rozmaitem zimnem mięsiwem.
Wszyscy, którzy spędzili tę noc w pałacu, zgromadzili się tutaj, na tej małej stosunkowo przestrzeni. Ściany były okryte zwierciadłami, a mebelki filigranowe, białe ze złotem, były obite perską, mieniącą się jak skrzydła motyla, pyszną jedwabną materją. Tam to wynosił się zwykle Piotr podczas wielkich balów w pałacu. Nie umiejąc dobrze tańczyć, wolał siedzieć na osobności i przypatrywać się zdaleka paniom, które tu zachodziły przejrzeć się w źwierciadłach. Miał co podziwiać, sadziły się bowiem jedna nad drugą, na pyszne toalety, obwieszając się na wyścigi perłami, brylantami i innemi drogocennemi klejnotami. Obecnie w saloniku paliły się tylko cztery świece w dwóch kandelabrach. Na głównym stole i bocznych stoliczkach, pokładziono bez ładu i składu, półmiski z mięsiwem, kosze z ciastami, stosy filiżanek i talerzy. Nie było nikogo w strojnem ubraniu. Potworzyły się dziwne grupy, złożone z osób należących do rozmaitych sfer towarzyskich. Wszyscy rozmawiali pół głosem, okazując każdem słowem, każdym ruchem, zajęcie bezustanne, pochłaniające wszelkie inne myśli i wrażenia, owym wypadkiem spodziewanym lada chwila w sypialni hrabiego Bestużewa. Piotr był głodny, wstrzymał się jednak od jedzenia. Poszukał oczami swojej nieodstępnej towarzyszki i zobaczył, że wśliznęła się ukradkiem na powrót do głównego salonu, gdzie zostali we dwójkę książę Bazyli z Katarzyną Semenówną. Poczytując za swój obowiązek, nie odstępować księżnej ani na krok, wstał, poszedł za nią i zastał ją pasującą się z najstarszą z księżniczek.
— Chciej mnie księżno sąd zostawić, o tem co wypada, a co nie wypada — mówiła Katynka tym samym tonem pełnym gniewu, jak w owej chwili, kiedy im zatrzaskiwała pod nosem drzwi od swojego pokoju.
— Kochana księżniczko — odzywała się najsłodziej i najłagodniej księżna, zastępując jej drogę — byłoby to czemś nadto bolesnem dla twego biednego wuja... Wszak potrzebuje obecnie zupełnego spokoju... Czyż godziłoby się zaprzątać mu umysł sprawami ziemskiemi, gdy dusza jego ma ulecić w sfery...
Książę Bazyli wciśnięty w głęboki fotel, z nogami skrzyżowanemi według zwyczaju, zdawał się nie zwracać zbytniej uwagi na sprzeczkę dwóch dam. Twarz mu jednak drgała kurczowo tłumionem wzruszeniem.
— Pozwól działać księżno Katynce... wiesz przecie jak ją wuj kochał zawsze — perswadował od niechcenia.
— Nie wiem co zawiera — zwróciła się ku niemu księżniczka, trzymając zawzięcie w ręce zaciśniętej ów pugilares z mozajką na wierzchu. — Tyle tylko mi wiadomo, że testament prawdziwy znajduje się w jego biurku... Tu mogą być jedynie jakieś szpargały niepotrzebne... zapomniane...
Usunęła się w bok, chcąc umknąć przed księżnej napaścią. Ta jednak rzutem gwałtownym znowu jej drogę zagrodziła.
— Wierzę temu, wierzę, kochana i najlepsza księżniczko — odpowiedziała, chwytając za pugilares z całej siły, z widocznem postanowieniem nie wypuszczenia go więcej z rąk własnych. — Ale błagam cię, kochana księżniczko, oszczędzaj biedaka, pozwól mu wypocząć po tylu wrażeniach!
Wszczęła się walka między niemi. Księżniczka broniła się dotąd z ustami zaciśniętemi, czuło się jednak, że wkrótce wyrzucą one potok obelg i złorzeczeń. Jej zaś przeciwniczka, zachowała minkę potulną; głos słodziutki i spokój niewzruszony, pomimo ruchów gwałtownych w walce zaciętej.
— Zbliż się Pietrze kochany — krzyknęła na niego Anna Michałówna. — Wszak nie będzie zbytecznym w tej naradzie familijnej, nieprawdaż książę?
— I cóż kuzynie, nic jej nie powiesz? Zkądże napadło cię to milczenie, gdy Bóg wie kto śmie mięszać do naszych spraw rodzinnych, gdy nie umieją nawet poszanować progów umierającego... Podła, nikczemna intrygantko... — wołała zadyszana, szamocząc się z księżną Katynka i ciągnąc ku sobie nieszczęśliwy pugilares.
Gwałtowność jej ruchów pociągnęła naprzód Annę Michałównę, która jednak zdobyczy z rąk nie wypuściła.
— Oh, oh! — mruknął książę Bazyli tonem wyrzutu i powstał nareszcie. — To śmieszne co robicie. Puścież raz, mówię wam!
Księżniczka usłuchała. Widząc że Anna Michałówna trzyma dalej pugilares całą siłą:
— I ty księżno oddaj go mnie — dodał. — Biorę wszystko na siebie... Czego możesz chcieć więcej? Sam go zapytam, co zawiera... Czyś nakoniec zadowolona?
— Ale książę, po przyjęciu tak wielkiego i ważnego Sakramentu pozwólcież mu odetchnąć... skupić myśli. Jakież jest twoje zdanie? — zwróciła się Anna Michałówna z pytaniem do Piotra, który wpatrywał się przestraszony w policzki Katynki płonące rumieńcem gniewu i w twarz drgającą kurczowo księcia Bazylego.
— Pamiętaj księżno, że bierzesz na siebie całą odpowiedzialność za możliwe następstwa — odrzucił Bazyli. — Nie wiesz co czynisz i na co się narażasz.
— Potwór nie kobieta — wybuchnęła Katynka, rzucając się z wściekłością na przeciwniczkę i wyrywając jej znienacka pugilares.
Książę schylił głowę, a ręce opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała.
W tej samej chwili, drzwi tajemnicze, w ścianie ukryte, które tej nocy tyle razy otwierano i zamykano jak najciszej i z największą ostrożnością, otworzyły się z trzaskiem i wyleciała niemi Zofia, oszalała z trwogi, z rękami wyciągniętemi, wołając na głos cały:
— Co wy robicie... — bełkotała rozpaczliwie prawie bezprzytomna — on tam kona, a mnie z nim samą zostawili... samą... samiuteńką...
Katynka upuściła pugilares, po który schyliła się natychmiast księżna. Ta podniósłszy go czemprędzej uciekła prosto do sypialni hrabiego.
Zaledwie ochłonęli cokolwiek z przerażenia, które ich na razie ubezwładniło, także tam pospieszyli zkąd jednak wkrótce wrócili. Twarz Katynki jeszcze bardziej pożółkła i przybrała wyraz surowszy niż kiedykolwiek; a wargę niższą do krwi zagryzała. Na widok Piotra wybuchnęła na nowo z całą swoją nienawiścią:
— Tak, tak, grajcie oboje komedję. O! grajcie ją dalej... Na toście tylko czekali.
Łkanie nerwowe głos jej złamało i odeszła kryjąc twarz w chustkę.
Wrócił i książę Bazyli. Ledwie doszedł do kanapy, na której siedział Piotr, upadł na nią jakby miał zemdleć.
Posiniał, pozieleniał, szczęki uderzały jedna o drugą, zęby dzwoniły niby w ataku febry zimnej.
— Ah! mój drogi, mój drogi — jęknął chwytając Piotra za ramię.
Zdziwiła Piotra szczerość niezwykła w tym wykrzykniku i głos omdlewający; był to zupełnie nowy objaw dla niego.
— Grzeszymy, oszukujemy i na co to wszystko? — biadał dalej książę tonem lamentującym. — Mam lat przeszło sześćdziesiąt, mój drogi... Tak, tak, wszystko kończy się śmiercią, śmiercią, co to za rzecz straszna...
I zaczął płakać.
Ukazała się po chwili i Anna Michałówna. Zbliżała się do Piotra krokiem miarowym i powolnym.
— Piotrusiu — czule przemówiła.
Spojrzał na nią, a ona pocałowała go w czoło, z oczami łez pełnemi.
— Nie ma go już...
Wytrzeszczył na nią oczy z po za okularów.
— Chodź, odprowadzę cię, staraj się wypłakać. Nic takiej ulgi nie sprawia w ciężkiej żałości, jak łzy... mówię ci to z własnego smutnego doświadczenia.
Zaprowadziła go do gabinetu zupełnie ciemnego. Wchodząc tu Piotr uczuł wielkie zadowolenie, że nie będzie już dla nikogo ciekawym okazem, zwracającym na siebie powszechną uwagę. Zostawiła go tam, a gdy wróciła w pół godziny niespełna, spał twardo z głową na stole.
Powiedziała mu nazajutrz:
— Tak mój drogi, ponieśliśmy wszyscy wielką stratę. Nie stosuję tego do ciebie. Bóg ci dopomoże, jesteś w kwiecie wieku, zostaniesz panem kolosalnego majątku. Testamentu jeszcze nie otworzono, znam cię jednak o tyle, że jestem pewną, iż ta pomyślna zmiana losu głowy ci nie zawróci. Będziesz miał teraz nowe obowiązki do wypełnienia. Trzeba przecież okazać się człowiekiem.
Piotr nie odzywał się wcale.
— Kiedyś może... później... opowiem ci... Koniec końców, gdybym ja tam nie była znalazła się w samą porę, Bóg jeden wie, co by się było stało... Mój wuj obiecywał mi święcie, jeszcze przedwczoraj, że nie zapomni o Borysie, nie miał już biedak czasu o nim pomyśleć. Spodziewam się, mój drogi, że zechcesz dopełnić ostatniej woli twego ojca.
Nie rozumiał zupełnie jej pół słówek i o czem myślała właściwie. Zmięszany, zawstydzony milczał z twarzą zarumienioną.
Po śmierci hrabiego Bestużewa, księżna wróciła do domu Rostowów, aby tam wypocząć po trudach przebytych. Zaledwie przebudziła się z rana, zaczęła opowiadać szczegółowo, tak im, jak również ich znajomym, co się działo w pałacu, owej nocy pamiętnej, pełnej wypadków niezwykłych.
— Hrabia umierał tak przykładnie — powtarzała raz po raz — jakbym sama rada umrzeć... Koniec tego życia długiego, był niesłychanie budującym, ostatnie zaś pożegnanie ojca z synem, czemś tak do głębi wzruszającem, że dotąd nie może o tem pomyśleć bez rozczulenia. Sama nie wie na prawdę, który z nich dwóch, okazał się bardziej godnym uwielbienia; podczas tych chwil tak wzniosłych i uroczystych, czy ojciec, żegnający każdego z obecnych słówkiem stosownym, a okazujący swojemu dziecku przywiązanie bezgraniczne, czy syn złamany nadmiarem boleści, starający się jednak zapanować nad cierpieniem serce rozrywającem, aby nie rozdrażniać jeszcze bardziej starca konającego... Takie sceny są okropnie bolesne, ale pokrzepiające... Napełniają nam bowiem duszę nadziemską błogością, gdy widzimy przed sobą ludzi tego hartu i takiej zacności — dodawała zwykle na końcu długiego opowiadania.
Czasem wspomniała nawiasem, krytykując i osądzając surowo niestosowne postępowanie księcia Bazylego i księżniczki Katarzyny, ale to tylko w obec najserdeczniejszych, cichuteńko, w same ucho, pod pieczęcią najgłębszej tajemnicy.





XXV.

W Łysych Górach, w dobrach księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego oczekiwano lada dzień przybycia młodego księcia Andrzeja z żoną. To jednak oczekiwanie, nie wpływało wcale na tryb życia starego księcia, który ułożył go był raz na zawsze, bez żadnej zmiany. W pewnych kółkach, nadawano mu żartobliwie przezwisko „króla pruskiego“. Jeneralissimus za czasów cara Pawła, popadł był w niełaskę za swoją nadto wielką prawdomowność i car skazał go na wygnanie, do jego dóbr Łyse Góry, gdzie też mieszkał aż dotąd stale, ze swoją córką jedyną, Marją, i tejże damą do towarzystwa, panną Bouriènne, młodą, fertyczną i przystojną francuzeczką. Rząd nowy otworzył mu drzwi więzienia, pozwalając na pobyt w obu stolicach. On jednak uparł się nie wyjeżdżać wcale ze swego majątku. Utrzymywał, że sto pięćdziesiąt wiorst, dzielących Łyse Góry od Moskwy, nie są znowu tak wielką przestrzenią, aby tejże nie mogli przebyć ci, którzy pragną go zobaczyć. On zaś, nie potrzebuje niczego i nikogo.
Według jego zdania, wszelkie złe nałogi i wady ludzkości miały jedynie dwie główne przyczyny: próżniactwo i przesądy. Uznawał zaś tylko dwie cnoty: czynność nieustanną i wyższą inteligencję. Z tego powodu zajmywał się osobiście kształceniem swojej córki, aby rozwinąć w niej ile możności, te dwa przymioty. Do lat dwudziestu wieku swego, uczyła się ona pod jego kierunkiem geometrji i algebry. Dzień cały był podzielony prawidłowo i użyty do zajęć stałych i z góry przez jej ojca wyznaczonych.
Co do księcia samego, ten pisał swoje pamiętniki, rozwiązywał rozmaite zagadnienia matematyczne, toczył na tokadle tabakierki, pracował w ogrodzie i pilnował budowy nowych budynków, co mu wiele czasu zajmywało. Dobra były rozległe, a książę lubił namiętnie budować. Aż do chwili wejścia księcia do sali jadalnej, co odbywało się dzień w dzień o tej samej godzinie, powiedzmy raczej, w tej samej minucie, życie jego było podzielone z dokładnością szczegółową i niezmienną. Był szorstki i niesłychanie wymagający, w obec swego najbliższego otoczenia, nie wyłączając córki. To też, chociaż nie można było nazwać go okrutnym, wzbudzał trwogę i poszanowanie tak głębokie, czegoby nie mógł osiągnąć nawet najsroższy tyran. Mimo że odsunął się był od świata najzupełniej i nie spełniał obecnie żadnej funkcji państwowej; nie omieszkał jednak żaden z dygnitarzy rządowych, tak bliższych jak dalszych, złożyć kiedy niekiedy księciu swojej czołobitności. Posuwali nawet najwyżsi pomiędzy nimi tak daleko ową czołobitność, że czekali na równi z jego córką w wielkiej sieni, póki nie raczył się zjawić. Wszystkich bez wyjątku, przejmywało uczucie grozy i najwyższego uszanowania, gdy otwierały się zwolna ciężkie drzwi od księcia gabinetu, a na progu ukazywał się starzec wzrostu małego, z peruką pudrowaną na biało, z rękami drobnemi, delikatnemi, kroju arystokratycznego; z brwiami i rzęsami gęstemi i posiwiałemi, których cień łagodzi czasem błysk oczów dotąd na wskróś przenikających I prawie młodociannych.
Tego dnia z rana, kiedy oczekiwano już na pewno młodego księcia z żoną, księżniczka Marja przeszła przez wielką sień, w minucie oznaczonej, aby powiedzieć ojcu „dzień dobry“. Jak zazwyczaj, nie mogła zapanować nad rodzajem trwogi zabobonnej. Żegnała się raz po raz i modliła się w głębi duszy, aby ta pierwsza chwila obeszła się bez burzy i łajania. Stary kamerdyner we fraku, upudrowany, który siedział wiecznie w sieniach, powstał, otworzył drzwi i rzekł cicho:
— Niech jaśnie oświecona księżniczka raczy wejść.
W gabinecie obok przedpokoju, słychać było odgłos jednostajny warstatu w ruchu. Otworzyła drzwi zwolna, nieśmiało, prawie bez szelestu i zatrzymała się na progu. Książę toczył. Zwrócił się ku niej, nie zaprzestając jednak roboty.
Gabinet był pełen przedmiotów, służących do użytku codziennego. Na stole olbrzymim leżały bezładnie mapy geograficzne i książki. Pod ścianami stały szafy oszklone, z kluczami tkwiącemi w zamkach. Na biurku wysokiem widać było zeszyt otwarty z papieru linjowanego. Warstat tokarski, z wszystkiemi potrzebnemi narzędziami i wióry z drzewa na posadzce, świadczyły o pracy urozmaiconej, ale bezustannej i rozłożonej systematycznie na godziny. Uderzał każdego ruch miarowy nogi, obutej miękkiem obuwiem, używanem przez tatarów, i nacisk równy zupełnie, ręki małej, ale widocznie z wyrobioną siłą muszkularną. To wszystko dowodziło jak wytrwałą była wola w tym starcu rzeźkim i czynnym, mimo wieku podeszłego. Tocząc jeszcze przez krótką chwilę, zdjął nogę z dźwigni, kółko w warsztacie poruszającej, otarł starannie wszystkie narzędzia, wrzucił je do worka skórzannego, przybitego goźdźmi do warstatu i zbliżył się do wielkiego stołu. Nie miał zwyczaju całować dzieci, nastawiał im jednak własny policzek, nieogolony najczęściej i kłójący jak szczecina. Po dopełnieniu tej ceremonji, zmierzył córkę od głowy do stóp i rzekł porywczo, jednak z odcieniem szczerego przywiązania:
— Czujesz się zdrową? Nic ci nie brakuje?... Siadaj tam...
Porwał ze stołu zeszyt geometryczny, pisany jego własną ręką, wyciągnął nogi i przysunął sobie fotel.
— To na jutro zadanie — bąknął przewracając szybko kartki i zaznaczając paznogciem ustępy przez niego wybrane.
Księżniczka Marja pochyliła się nad stołem.
— Aha! jest też list do ciebie — dodał opryskliwie, wyciągając kopertę zapieczętowaną, z dużej teki kartonowej, wiszącej na ścianie. Adres był wypisany drobno, widocznie ręką kobiecą. Rzucił jej list na kolana.
Na widok listu, twarz Marji pokryła się krwistemi plamami. Ujęła go w drżącą dłoń i adres odczytała.
— Czy to od twojej „Heloizy?“ — spytał ojciec z uśmiechem lodowatym, wyszczerzając zęby żółte wprawdzie, ale mocne i dotąd zachowane doskonale.
— Tak... to od Julki — odpowiedziała nieśmiało.
— Pozwolę jeszcze na dwa listy, trzeci jednak odczytam. Piszecie sobie nawzajem same szaleństwa, założyłbym się pięć na sto... Odczytam więc trzeci.
— Proszę i ten przeczytać ojcze... — Podała mu list zarumieniona.
— Powiedziałem trzeci i trzeci odczytam — krzyknął list odtrącając, a przysunąwszy bliżej zeszyt z geometrją, dodał: — Zaczynajmy mościa panno...
Pochylił się nad córką, opierając lewą rękę na wysokim, rzeźbionym grzbiecie fotelu gotyckiego, na którym siedziała. Czuła w koło siebie atmosferę przesiąkniętą wonią ostrą tabaki, otaczającą zwykle starych ludzi, z którą oswoiła się już najzupełniej...
— Oto widzisz te trójkąty równoległe z kątem prostym A, B, C...
Księżniczka wlepiła wzrok przerażony w oczy ojca świecące ogniem fosforycznym. Twarz jej pałała; trwoga czyniła ją niezdolną iść myślą za wywodem swojego profesora, mimo że tłumaczył wszystko jasno i dobitnie... Te same sceny powtarzały się codziennie; komuż jednak należało przypisać winę, nauczycielowi, czy jego elewce? Dla czegóż tak ją ubezwładniał, że w końcu, z nadmiaru trwogi, wszystko się jej w oczach dwoiło, a szum w uszach, tak jej słuch przytępiał, że z tego, co jej prawił, prawie nie słyszała. Twarz ojca, stykała się z jej twarzą, czuła jego oddech cuchnący i o niczem innem nie myślała, jak tylko, żeby wynieść się ztąd jak najprędzej, zamknąć się w swoim pokoju, i tam rozwiązać swobodnie i z całym ducha spokojem trudne zadanie. On ze swojej strony unosił się coraz bardziej, fotel to odsuwał, to przysuwał z łoskotem, mimo że silił się i przymuszał do spokoju. Potem znowu zrywał się jak oparzony, złościł się, hałasował i odsyłał zeszyt„do wszystkich djabłów“.
Chciało nieszczęście, że i tym razem, jak za zwyczaj, księżniczka odpowiedziała ni w pięć, ni w dziewięć.
— A to ciężko głupia — krzyknął w furji, cisnąwszy zeszyt o ziemię.
Odwrócił się, wstał, przeszedł się po pokoju, potarł czoło, pogłaskał córkę po jej pięknych, lśniących włosach, usiadł i zaczął na nowo tłumaczyć, jakby nigdy nic nie zaszło...
— Nie idzie, księżniczko, nie idzie — mruknął widząc, że córka zamierza odejść z zeszytem pod pachą. — Matematyka, to wspaniała nauka, ja zaś nie chcę żebyś była podobną do naszych głupich gąsek salonowych, umiejących tylko paplać po francuzku. Ucz się, pracuj wytrwale; pokochasz ją w końcu, a wtedy głupstwo wyjedzie raz na zawsze z twojej mózgownicy.
Na pożegnanie uderzył ją z lekka w policzek.
Zwróciła się ku drzwiom; on zatrzymał ją ruchem ręki, a wziąwszy z biurka książkę świeżo porozcinaną, podał ją odchodzącej.
— Twoja „Heloiza“, przysyła ci razem z listem. „Klucz tajemniczy“. Coś mistyczno-religijnego, o ile się zdaje. Nie troszczę się o niczyje fanaberje religijne, ale to dziełko przerzuciłem. Masz, weź je sobie, i wynoś się. Tym razem uderzył ją po ramieniu, popychając ku drzwiom, a ledwie wyszła na klucz je zamknął.
Księżniczka Marja wróciła do swego pokoju. Wyraz bojaźliwy, malujący się zazwyczaj w jej fizjonomji, czynił ją jeszcze mniej powabną. I tak była to twarz wcale nieładna, o cerze żółtawej, chorowitej. Usiadła przed stoikiem do pisania, zarzuconym miniaturami, oprawionemi w ramki do stawiania. Prócz tego leżały na nim stosy książek i zeszytów, w największym nieładzie. O tyle bowiem lubiła nieład, o ile jej ojciec przepadał za porządkiem najściślejszym, za symetrją pewną we wszystkiem. Skoro znalazła się sama, rozerwała niecierpliwie kopertę i zaczęła przebiegać szybko oczami list swojej najukochańszej towarzyszki z lat dziecięcych, Julji Karagin, którą spotkaliśmy już byli i poznali na imieninach u hrabstwa Rostowów.
Oto co list ów zawierał:
„Najdroższa moja i najserdeczniejsza przyjaciółko, co to za straszna rzecz i bolesna jednocześnie... nieobecność! Choć wmawiam w siebie, że moja połowa i pół życia mego związane z tobą, że mimo ogromnej przestrzeni, która nas rozdziela, serca nasze związały węzły nierozerwalne, moje serce buntuje się i oburza przeciw przeznaczeniu nieubłaganemu, i nie mogę opanować pewnego smutku i zniechęcenia. A jednak tonę w wirze rozrywek wszelakich; wzlatuję jak motylek z kwiatu na kwiat, z balu na bal, z koncertu na koncert. Czemuż nie jesteśmy razem? Czemu nie mogę w każdej chwili podzielić z tobą wrażeń odniesionych, siedząc jak lata zeszłego na kanapce niebieskiej, w twoim gabinecie, na owej kanapce, przeznaczonej raz na zawsze do zwierzeń serdecznych?“
„Dla czegóż nie mogę czerpać sił nowych podnoszących ducha mego w twoim wzroku tak słodkim, tak spokojnym, tak na wskróś przenikającym, jakąś lubością nieokreśloną; w tym wzroku tak przezemnie ukochanym a który widzę przed sobą kreśląc te słowa“.
Doszedłszy do tego ustępu w liście, Marja westchnęła, obróciła się i spojrzała w duże, stojące zwierciadło ruchome, które wówczas z francuska „trumeau“ nazywano. Zobaczyła w niem obraz wcale nieponętny swojej osóbki upośledzonej przez naturę, i twarzyczkę chudą, żółtą, z policzkami zapadniętemi. Oczy jej widząc to wszystko odbite wiernie w zwierciadle, przybrały wyraz jeszcze smętniejszy, jeszcze bardziej melancholijny niż zazwyczaj.
— Pochlebia mi — szepnęła, biorąc się na nowo do czytania. A jednak Julja nie kłamała. Oczy Marji były wielkie, dziwnie głębokie, i miały czasem błyski piękności nadziemskiej, zmieniając wtedy twarz jej do niepoznania. Rzucały one na nią rodzaj światła, użyczając jej czarującego wyrazu dobroci i słodyczy. Księżniczka atoli nie zdawała sobie sprawy, nie znała wcale owego wyrazu świetlanego, który odbijał się w jej oczach, ilekroć zapomniała się i zadumała o innych osobach, a nie o sobie. W tej chwili trumeau nieubłagane, odbijało bez miłosierdzia jej twarz codzienną, brzydką, wymuszoną.
„W całej Moskwie — czytała dalej — nie mówią jak tylko o wojnie! Jeden z moich dwóch braci jest już za granicą. Drugi, który służy w gwardji, ma wkrótce wymaszerować ze swoim pułkiem. Nasz pan najmiłościwszy opuścił Petersburg, i, o ile można wierzyć wieściom rozsiewanym, chce narażać swoje własne drogocenne życie, na niepewne i zdradliwe przygody wojenne. Daj Boże! aby ów potwór korsykański, niszczący i podkopujący spokój w całej Europie, został zgnieciony i pokonany przez anioła światłości, którego Wszechmocny w swojem miłosierdziu, przeznaczył nam na monarchę. Nie wspominając o moich braciach, wojna ta pozbawia mnie kogoś bardzo drogiego sercu mojemu. Mam na myśli młodego Mikołaja Rostowa, który przejęty zapałem dla świętej sprawy, nie chciał pozostać bezczynnym, porzucił uniwersytet i zaciągnął się do wojska. Otóż, Marjo najdroższa, muszę wyznać szczerze przed tobą, że pomimo jego wieku młodocianego, odjazd Mikołaja na miejsce przeznaczone jego pułkowi, był dla mnie ciężką boleścią! Ten młodzieniaszek, o którym ci już zresztą wspominałam, posiada tyle uczuć szlachetnych, ma w sobie coś tak rycerskiego, tyle zapału, tak umie być młodym prawdziwie, że to każdego uderza. Czyż nie żyjemy w epoce starców dwudziestoletnich, bez krwi, bez ognia, bez iskry tego, co się młodością nazywa? Jest on przedewszystkiem tak szczerym i otwartym, tak idealnym i poetycznym w swoich poglądach na świat i ludzi, że moje z nim stosunki towarzyskie, jakkolwiek krótko trwały i szybko przeminęły, były jednak istną rozkoszą dla mojego biednego serca, które już tyle wycierpiało! Opowiem ci kiedyś nasze pożegnanie i słowa wówczas z nim zamienione. Dziś jest to jeszcze nadto świeże i bolesne“.
„Ah! kochana przyjaciółko, możesz nazwać się szczęśliwą, że nie znasz tych uczuć rozkosznych, ale jednocześnie serce napełniających boleścią, skoro boleść zawsze szalę przeważa, i nią kończy się wszystko. Wiem doskonale, że hrabia Mikołaj, za młody, żeby mógł być dla mnie kiedykolwiek czemś więcej, niż serdecznym, szczerym przyjacielem. Ta jednak słodka przyjaźń, te stosunki z nim, natury tak poetycznej, stały się nieodzownie potrzebne dla mego biednego serca!... Lecz skończmy już o tem i zacznijmy o czem innem“.
„Najważniejszą nowiną poruszającą i zajmującą wyłącznie wszystkich umysły w całej Moskwie, jest śmierć hrabiego Bestużewa i otwarcie jego testamentu. Wyobraź sobie że księżniczki dostały tylko jakąś małą sumkę, książę Bazyli zupełnie nic, a cały olbrzymi majątek spadł na pana Piotra. W dodatku, z łaski carskiej, przyznano mu tytuł hrabiowski i ojca nazwisko, jako prawemu synowi. Został tedy hrabią Bestużewem i panem największego majątku w całej Rosji. Utrzymują że książę Bazyli odegrał w tej całej sprawie nader brzydką rolę i odjechał do Petersburga mocno zawstydzony. Wyznam ci szczerze, że nic a nic nie pojmuję tych kwestji tyczących się legatów i testamentów. To atoli zrozumiałam, że ów młodzieniec, którego znałyśmy po prostu jako pana Piotra i nic więcej, jest obecnie hrabią Bestużewem i właścicielem fortuny miljonowej. Bawi mnie niesłychanie zmiana frontu wszystkich mateczek obarczonych córkami na wydaniu i samych panien w obec tego młodego człowieka. Co do mnie uważałam go i uważam dotąd, za nieokrzesanego gbura i prostaka. Ponieważ od dwóch lat, bawią się moim kosztem i nadają mi co chwila nowego narzeczonego, o którym nie przyśniło mi się nawet i którego najczęściej nie znam wcale, przeto nie dziw, że obecnie kronika małżeńska w Moskwie, robi mnie ni ztąd, ni z owąd... przyszłą hrabiną Bestużew. Zrozumiesz łatwo, że ani mi coś podobnego w głowie nie powstało. Skoro zeszłyśmy na temat małżeństw, muszę ci donieść, że niedawno temu, u Apraksinów „ciocia gromadzka“ (jak ją tu powszechnie nazywają) a mówiąc inaczej, panna Scherer, powierzyła mi pod pieczęcią najściślejszej tajemnicy, że wykłówa się projekt swatania ciebie. Przeznaczają ci ni mniej, ni więcej, tylko młodszego syna księcia Bazylego, Anatola, którego chcianoby tym sposobem uspokoić i poprawić, żeniąc go z osobą bogatą, dystyngowaną i wysoko urodzoną. Otóż wybór najbliższej rodziny padł na ciebie. Niewiem jak ty będziesz się zapatrywała na tę sprawę. Poczytywałam za święty obowiązek donieść ci o tem. Mówią o nim, że bardzo piękny i układny na pozór, ale w gruncie odczajdusza w całem tego słowa znaczeniu! Więcej nie mogłam się o nim dowiedzieć. Dość już będzie tej bazgraniny. Kończę ósmą stronnicę, a mama urguje, żebym zbierała się na obiad do Razumowskich. Odczytaj z uwagą dziełko mistyczne, które ci posyłam. Robi furorę między nami! Chociaż są w niem ustępy trudne do pojącia, dla słabego umysłu ludzkiego, cudowne to dziełko, uspokaja i unosi ducha w sfery nadziemskie. Adieu! Moje uszanowanie twojemu ojcu i pozdrowienie dla panny Bourriènne. Ściskam cię, tak, jak cię kocham“.

„Julja“

„P. S. Donieś mi co porabiają twój brat i jego śliczniutka najmilsza żoneczka“.

Odczytanie listu napisanego w języku francuskim wprawiło księżniczkę Marję w słodką zadumę. Marzyła rozkosznie z uśmiechem na ustach. Jej twarz w tej chwili z owym wyrazem świetlanym, który ją robił tak piękną, była najzupełniej przemienioną. Zerwała się, przeszła się kilka razy po pokoju, poczem zasiadłszy do biurka, przed ćwiartką papieru, zaczęła pisać szybko, prawie bez namysłu. Oto jej odpowiedź.
„Moja najdroższa i najlepsza przyjaciółko! List twój z 13. sprawił mi wielką radość. Kochasz mnie więc zawsze, moja poetyczna Juleczko! Nieobecność, na którą tak sarkasz i narzekasz, nie zmieniłaż i nie osłabiłaż uczuć twoich? Tyż to skarżysz się na rozłączenie nasze? Cóż jabym dopiero mogła o tem powiedzieć, gdybym ośmieliła się rozwodzić ze skargami, ja, pozbawiona obecności tych wszystkich, których ukochałam? Ah! gdyby nie religja, ta jedyna nasza w smutku pociecha, jakżeby to życie wydało nam się nieraz nie do zniesienia! Dla czegóż posądzasz mnie niejako o sąd ostry i brak współczucia, mówiąc mi o twojem przywiązaniu dla tego młodzieniaszka? Pod tym względem, jestem jedynie dla siebie surową. Pojmuję u innych podobne uczucia, mimo żem ich sama nie doświadczyła i wcale nie myślę ich potępiać. Wydaje mi się tylko, że miłość chrześcjańska, miłość bliźniego, szczególniej umiłowanie nawet swoich nieprzyjaciół, jest czemś wznioślejszem i słodszem niż uczucia, któremi mogą natchnąć piękne i wymowne oczy młodego człowieka, osóbkę tak kochliwą i poetyczną, jaką ty jesteś. Wiadomość o śmierci hrabiego Bestużewa, doszła nas jeszcze przed twoim listem. Ojciec mój był nią bardzo wzruszony. Powiedział, że to był przedostatni przedstawiciel, owego wielkiego stulecia, teraz zaś przyszła kolej na niego; postara się jednak, aby nie tak prędko zejść z horyzontu. Niech nas Bóg w łasce swojej zachowa jak najdłużej, od tak strasznego nieszczęścia! Nie mogę podzielić z tobą twojego sądu o Piotrze, którego znam od lat dziecięcych. Wydawało mi się zawsze, że ma serce jak najlepsze, a to przymiot, który cenię najwyżej. Co do spadku, który otrzymał, i co do roli, odegranej w tej całej sprawie przez księcia Bazylego, smutne to bardzo dla obudwu! Ah! droga moja Juleczko, słowa naszego Zbawiciela: — „Że łacniej przejść wielbłądowi przez uszko od igły, niż bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego“ — jakąż straszliwą prawdę w sobie zawierają! Lituję się nad księciem Bazylim, ale żałuję jeszcze więcej pana Piotra. Tak młody, a obarczony olbrzymim majątkiem! Na ileż pokus będzie narażony! Gdyby mnie spytano czego pragnę na tym świecie najgoręcej, odpowiedziałabym bez namysłu: — być uboższą od najbiedniejszego nędzarza. Stokrotne dzięki, kochana przyjaciółko, za przysłane mi dziełko, które jak mówisz, takiego hałasu narobiło między wami!“
„Skoro jednak utrzymujesz, że obok ustępów pięknych i budujących, zawiera inne, niedostępne i niezrozumiałe dla słabego ludzkiego umysłu, wydaje mi się wręcz niepotrzebnem, a nawet zdrożnem, zajmować się czytaniem czegoś niezrozumiałego, a tem samem i bez żadnego pożytku dla duszy. Nie pojmowałam nigdy zapamiętałości u niektórych osób, i namiętnego wertowania dzieł mistycznych, zaciemniających jedynie ich umysł i gmatwających ich wyobraźnię. Takie czytanie wprawia li umysł w jakiś stan chorobliwej egzaltacji, wznieca niepotrzebne wątpliwości co do artykułów wiary, nadaje myślom kierunek fałszywy i przesadny, przeciwny prostocie chrześcjańskiej. Czytajmy Apostołów i Ewangielistów. Nie starajmy się badać tego, co w nich jest tajemniczem. Czyż moglibyśmy ośmielić się, my, nędzni grzesznicy, do roztrząsania i krytykowania bezbożnego, strasznych i niezbadanych wyroków Opatrzności, póki ta cielesna i znikoma ziemska powłoka stanowi między nami a Bogiem wszechmocnym, wszechpotężnym, zasłonę nieprzeniknioną? Studjujmy raczej pilnie wzniosłe zasady, które zostawił nam, nasz boski Zbawiciel, jako wzór do naśladowania. Starajmy się zastosować nasze postępowanie do tych wskazówek, udzielonych nam łaskawie przez Pana Jezusa. Powiedzmy sobie, że im mniej puścimy wodze naszemu słabemu i ograniczonemu rozumowi, tem przyjemniejszymi staniemy się w oczach Boga. Ta bowiem najwyższa i najdoskonalsza Istota, odrzuca precz od siebie wszelką umiejętność, któraby z niej nie wypływała. Im mniej więc będziemy badali i starali się zgłębić to, co Bogu podobało się zasłonić i otoczyć tajemnicą przed nami, tem łacniej udzieli On nam łask swoich nadprzyrodzonych i rozjaśni nasz umysł światłem z góry płynącem. Ojciec nic mi nie wspomniał o konkurencie do mojej ręki, powiedział tylko nawiasem, że otrzymał list od księcia Bazylego i spodziewa się wkrótce jego odwiedzin. Co do owego projektu swatania mnie, powiem ci, droga przyjaciółko, że według mego zdania, małżeństwo jest od Boga samego postanowionem, świętością zatem, do której powinniśmy się zastosować według woli Wszechmocnego. Jakkolwiek mogłoby to być przykrem dla mnie, jeżeliby mi Opatrzność przeznaczyła wykonywać obowiązki żony i matki, starałabym się spełnić takowe najsumienniej, nie troszcząc się wcale i nie analizując uczuć moich w obec tego, kogoby mi dała za małżonka. Dostałam pozawczoraj list od mego brata, donoszący mi o jego bliskim przyjeździe do nas razem z żoną. Będzie to dla nas radość krótkotrwała, skoro opuści nas niebawem, aby uczestniczyć w tej nieszczęsnej wojnie, w którą wciągnięto nas Bóg wie po co i na co! Nie tylko u was, w centrum ruchu i spraw europejskich, mówią tylko o wojnie. I tutaj, w ciszy wiejskiej, wśród jednostajnych, spokojnych zajęć gospodarskich, które wam, mieszkańcom wielkiej stolicy, wydają się tak pospolitemi, echa wojenne dają się uczuć boleśnie. Mój ojciec rozprawia teraz bezustannie o marszach tam i nazad, coś, o czem nie mam najlżejszego wyobrażenia. Przedwczoraj, podczas zwykłej mojej przechadzki przez wieś, uderzył mnie widok serce rozdzierający. Prowadzono rekrutów, świeżo pobranych do wojska w całej okolicy a więc i u nas. Trzeba było widzieć rozpacz matek, żon i dzieci tych, którzy odchodzili! słyszeć jęki i łkania żałosne tak z jednej, jak z drugiej slrony! Zdawaćby się mogło, że ludzkość zapomniała o prawach postanowionych przez jej Odkupiciela, który zalecał miłość bliźniego i uraz wszelkich przebaczenie. Ona zaś, ta ludzkość, przez Chrystusa wybawiona, pokłada najwyższą zasługę w sztuce wzajemnego zabijania się i mordowania!“
Adieu, droga i najlepsza przyjaciółko! Niech cię mają w swojej świętej opiece, nasz boski Zbawiciel i jego najświętsza Matka!

„Twoja Marja“.

— Ah! księżniczko, widzę że masz list wysyłać. Napisałam i ja do mojej biednej mateczki! — z temi słowami weszła do pokoju panna Bourriènne, szepleniąc akcentem czysto paryskiem, głosem zresztą o dźwięku miłym i sympatycznym.
Jej osóbka żywa i fertyczna, dziwnie odbijała od całego otoczenia księżniczki Marji, nie licując wcale z atmosferą ciężką, w tym pokoju wyglądającym ponuro i melancholijnie.
— Muszę przestrzedz księżniczkę — dodała głosem zniżonym — że książę miał jakąś sprzeczkę z Michałem Iwanowiczem. Jest w fatalnym humorze — mówiła z uśmieszkiem, jakby lubowała się sama swoją mową miękką i pieszczotliwą — wygląda ponuro, jak chmura gradowa... Miejmy się zatem na ostrożności... Inaczej biada!...
— Ah! tyle razy prosiłam cię, kochanko — odrzuciła Marja łagodnie, ale nie mniej tonem wyniosłym — żebyś mi nigdy nie wspominała o złych humorach ojca mego. Nie pozwalam sobie sądzić go, i żądam tego samego od mego najbliższego otoczenia.
Teraz dopiero gdy zegar zaczął bić, spostrzegła z przerażeniem, iż spóźniła się o całe pięć minut, gdyż o tej godzinie powinna już była siedzieć przy fortepjanie. Krokiem szybkim podążyła też do sali głównej. Podczas gdy książę drzemał, od południa, do godziny drugiej, córka miała ćwiczyć się w muzyce. Tego wymagał regulamin domowy, ułożony raz na zawsze.





XXVI.

Równocześnie zasypiał na krześle w sieniach stary, siwy kamerdyner, słysząc z jednej strony miarowe, a głośne jak surma bojowa, chrapanie swego pana, a z drugiej ćwiczenia fortepjanowe księżniczki, która powtarzała wytrwale po raz dwudziesty, jakiś trudny pasaż z sonaty Dreyschocka.
W tem zajechał powóz kryty, za nim duża, ładowna bryka, przed główną bramę. Pierwszy wyskoczył książę Andrzej, aby następnie pomódz żonie wysiąść z powozu.
Stary Tykon turkot usłyszawszy, zerwał się na równe nogi. Wysunął się na ganek, drzwi po cichu przymykając i oświadczył księstwu szeptem: — „że jego pan spi teraz“. — Nic nie mogło zmienić trybu i porządku dnia, ani przybycie syna, ani żaden inny wypadek, choćby miał się od niego świat przewrócić. Książę Andrzej wiedział o tem tak samo jak Tykon, a może nawet lepiej od niego, spojrzał bowiem na zegarek, aby się przekonać że w nawyczkach ojca żadna zmiana nie nastąpiła.
— Nie obudzi się aż za pół godziny — przemówił do żony — pójdźmy tymczasem do księżniczki Marji.
Księżna nabrała jeszcze więcej tuszy. Jej drobna figurka, wyglądała obecnie, jak beczułka drepcąca na dwóch stopkach malutkich. Oczy jej dotąd jednak blasku nie straciły, a jej usteczka malinowe z wyszczerzonemi ząbkami jak u wiewiórki i z ciemnym meszkiem nad górną wargą, uśmiechały się jak dawniej wesoło i zalotnie.
— Ależ to pałac wspaniały! — wykrzyknęła zwracając się do męża. Wyrażała swój podziw takim tonem, jakby winszowała gospodarzowi domu świetności balu wydanego. — Prędko! prędko! Idźmy do Maryni!
Uśmiechnęła się znowu rozkosznie do męża i do starego Tykona.
Książe Andrzej szedł za nią z głową smutnie na piersi zwieszoną.
— To pewno Marynia się ćwiczy? — spytała. — Trzeba zejść ją niespodzianie!... Idźmy na palcach, cichuteńko!...
— Zestarzałeś się bardzo poczciwy Tykonie! — bąknął książę Andrzej melancholijnie, gdy stary sługa całował go w rękę.
W chwili, gdy mieli wejść do sali, zkąd odzywały się tony fortepjanu, otworzyły się drzwi boczne i na progu ukazała się młoda i ładna blondyneczka. Była nią panna Bourriènne. Na widok niespodziewany księcia z żoną, zdawała się nie posiadać z radości, i wykrzyknęła:
— Ah! co za szczęście dla księżniczki!... muszę ją uprzedzić...
— Nie, nie! na miły Bóg! Zapewne panna Bourriènne? Znam ją z opisów siostry mego męża, wyraża się zawsze z taką przyjaźnią o swojej miłej towarzyszce — trzepała księżna całując ją serdecznie. — Nie spodziewa się nas dzisiaj, co?...
Stali pod drzwiami, z po za których słychać było te same pasaże powtarzane do nieskończoności. Andrzej spochmurniał jeszcze bardziej, jakby to wszystko robiło na nim przykre wrażenie.
Mała księżna weszła pierwsza; muzyka nagle ucichła. Słychać było za to krzyk, później zaś odgłos zamienionych pocałunków. Andrzej zobaczył siostrę i żonę, które widziały się raz jedyny na jego ślubie, splecione czułym uściskiem. Panna Bourriènne wpatrywała się w ten obraz z dłonią na sercu, gotowa płakać i śmiać się jednocześnie.
Książę wzruszył ramionami, marszcząc czoło, niby meloman namiętny, gdy nagle usłyszy wziętą przez kogoś nutę fałszywą. Dwie młode kobiety odstąpiły na krok od siebie, aby rzucić się sobie ponownie w ramiona, obejmując się nawzajem za szyję i w pół ciała. Ostatecznie płaczem wybuchnęły, na co książę Andrzej skamieniał z wielkiego zdziwienia. I panna Bourriènne do głębi poruszona, zalała się łzami. Młody książę czuł się tem zmęczony i znudzony, jego atoli żona i siostra znajdowały widocznie że to zupełnie coś naturalnego iż tę pierwszą chwilę spotkania wzajemnego, oblały łzami rzewnemi.
— Ah! najdroższa moja! — Ah Maryńciu! — wykrzyknęły razem jak na komendę, śmiejąc się z po za łez.
— Czy wiesz, żeś mi się śniła tej nocy?
— Nie spodziewałaś się nas jeszcze, nieprawdaż?... Aleś schudła biedaczko, od naszego ostatniego widzenia!..
— Ty za to Lizo świetnie wyglądasz!
— Poznałam natychmiast księżnę panią z portretu — wtrąciła Francuzka.
— A ja grałam o niczem nie wiedząc!... Ach! mój drogi Andruszko!... nie spostrzegłam cię dotąd!
Uściskali się serdecznie brat z siostrą.
— A to z was płaksy! — mruknął, gdy Marja wlepiła w niego oczy dotąd łzami zaszłe, ale nie mniej promieniejące radością i najżywszem przywiązaniem, szukając z czułością niewymowną wzroku brata. Mała księżna szczebiotała dalej bez odpoczynku. Jej górna warga, schylała się co chwila, muskając przelotnie dolną, aby podnieść się czemprędzej i rozkwitnąć uśmieszkiem czarującym.
— Mieli okropny wypadek — opowiadała jednym tchem — następstwa tegoż mogły być najfatalniejsze na Spasowej Górze... i zostawiła wszystkie swoje suknie w Petersburgu... nie ma teraz co włożyć na siebie!... a ten Jędruś niedobry tak się dla niej zmienił!... Kitty Odonkow... ktoby się tego był po niej spodziewał!... wychodzi za mąż za starca, ale pana miljonowego... ona zaś, ma dla siostry męża, konkurenta całkiem na serjo... O tem jednak później pogadamy... — dodała nawiasem.
Księżniczka Marja wpatrywała się dalej w twarz brata. Czytało się w jej dużych, pięknych oczach, miłość bez granic i smutek głęboki. Jej myśli odbiegły zupełnie od szczebiotu małej sroczki. Raz nawet wpadła w słowo bratowej, przerywając jakiś opis szczegółowy, ostatniego balu w Petersburgu, aby spytać brata, czy trwa w zamiarze połączenia się z armją maszerującą ku granicy?
— Ma się rozumieć! Odjeżdżam ztąd jutro wieczór.
Liza ciężko westchnęła:
— Zostawia mnie tutaj, opuszcza, Bóg jeden wie dla czego! Mógł przecie zostać w kraju, i tu czekać na awans najpewniejszy...
Marja, nie słuchając dłużej, spojrzała tylko na nią z czułością niewymowną, a wskazując bratu oczami niezwykłe zaokrąglenie kibici u jego żony:
— Czy to już pewne? — spytała wymijająco.
Młoda kobieta nagle pobladła:
— Niestety! — westchnęła ciężko. — Ah! to coś tak strasznego!
Usta jej zadrgały kurczowo. Przycisnęła główkę do siostry ramienia i głośno załkała.
— Potrzeba jej wypoczynku — bąknął Andrzej niecierpliwie. — Nieprawdaż Lizo? Zaprowadź ją do siebie Maryniu, ja tymczasem pójdę do ojca... Powiedzże mi, zawsze ten sam?
— Zawsze... dla mnie przynajmniej nie zmienił się ani na włos — odpowiedziała siostra.
— O tej samej minucie przechadzka w tej samej aleji, poczem staje się do warstatu tokarskiego, nieprawdaż?
Uśmiech nieznaczny, igrający na pełnych ustach Andrzeja, świadczył wymownie, że mimo przywiązania szczerego i synowskiego poważania, były mu znane dokładnie ojca manje i jego dziwactwa niesłychane.
— Nie inaczej, wszystko o tej samej godzinie, przechadzka, toczenie lasek i tabakierek i te same lekcje geometrji i matematyki — wybuchnęła śmiechem wesołym, jakby chwile poświęcone suchej i nudnej nauce, uważała za najpiękniejsze w swojem życiu.
Gdy minęło owe pół godziny drzemki księcia, stary Tykon wszedł i poprosił syna do ojca gabinetu. Książe czynił mu ten zaszczyt, że dla syna wyłącznie zmieniał zwyczaj nie przyjmowania nikogo w gabinecie, gdy go ubierano. Stary książę kazał sobie zawsze kłaść na głowę perukę pudrowaną do objadu i wtedy także przywdziewał długi surdut, a raczej kapotę, według starej mody. Kiedy syn wchodził do gabinetu, ojciec siedział wciśnięty w duże karło, w szerokim białym płaszczu od pudru, z głową powierzoną wprawnym rękom wiernego poczciwego Tykona. Syn zbliżył się szybko do niego. Znikł z twarzy Andrzeja ów zwykły wyraz apatji i znudzenia. Teraz twarz jego ożywiał ten sam uśmiech serdeczny, który ją rozjaśniał dawniej na widok Piotra.
— Oho! jesteś mój wojaku! Chcesz pobić Napoleona, co? — wykrzyknął stary książę, potrząsając drwiąco głową upudrowaną, o ile mu na to pozwalały ręce Tykona, splatające warkocz w tyle peruki. — Tak, tak, ruszaj na pole walki!... śmiało! naprzód! Bez tego mógłby nas wkrótce Bonaparte zaliczyć do swoich poddanych!... Zdrów jesteś hę?...
Podsunął mu policzek. Drzemka wprawiła starca w humor wyśmienity. Nie darmo też utrzymywał: „przed obiadem sen jest złotem, po obiedzie już tylko srebrem“. — Rzucał na syna z pod brwi krzaczystych i gęstych spojrzenia rozradowane, gdy ten go całował w miejsce wskazane, nic nie odpowiadając, na jego wieczne drwiny i docinki, o tegoczesnych wojskowych, a szczególniej o Bonapartem.
— Tak, przybyłem mój ojcze, gdyż chciałem ci przywieźć moją żonę w stanie poważnym... Ojciec zawsze zdrów i rześki, nieprawdaż?
— Mój drogi, tylko głupcy i birbanty chorują, a ty mnie znasz przecie... Pracuję od świtu do nocy, żyję wstrzemięźliwie, zatem zdrowie i czerstwość zachowam do późnej starości.
— Dzięki Bogu! — wtrącił syn.
— Po co mięszać w to Boga! Powiedzże mi teraz — wracał znowu do swojego ulubionego przedmiotu — w jaki sposób i według jakiej instrukcji przemądrej, udzielonej wam przez Niemców, myślicie pobić z kretesem Napoleona? Zapewne według reguł nowomodnej nauki, zatytułowanej szumnie strategją?
— Pozwól mi ojcze odetchnąć cokolwiek — odpowiedział z uśmiechem zainterpelowany, który kochał starca i bardzo go poważał, mimo jego dziwactw rozmaitych. — Nie wiem nawet dotąd gdzie mieszkam — dodał.
— Wszystko głupstwo! głupstwo wierutne, mój synu — krzyknął stary, mnąc w palcach warkocz, aby przekonać się, czy był dość twardo spleciony. Teraz ujął syna silnie za rękę: — Apartament dla twojej zony przygotowany: zaprowadzi ją tam księżniczka Marja i tak będą paplały, że można będzie tą plewą stodołę zapełnić... Ot, zwyczajnie jak kobiety... Jestem bardzo zadowolony, że cię widzę... Siadaj tam i opowiadaj. Pozwalam na armją Michelsona i Tołstoja, bo te będą działały pospołu, armja południowa, co będzie robiła? Prusy zachowują neutralność, wiem o tem; a Austrja, a Szwecja? — dodał wstając, poczem zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju. A zaś za nim dreptał stary Tykon, podając mu rozmaite części ubrania. — Jakim cudem przejdziecie naprzykład przez Pomorze? — dalej pytał.
Ojciec tak nalegał i tak syna do muru przycisnął, że książę Andrzej zrazu niechętnie, później ożywiając się coraz bardziej, zaczął rozwijać przed nim, na pół po rosyjsku, na pół po francuzku, plan kampanji, którą zamierzano rozpocząć. Tłumaczył zwięźle i dobitnie, jak armja złożona z 90.000 ludzi, ma zastraszyć Prusy i zmusić do czynnego udziału w walce; jak inny korpus połączy się ze Szwedami w Stralsundzie, jak 220.000 Austrjaków i 100.000 Rosjan będą działali tymczasem we Włoszech i nad Renem; jak 50.000 Rosjan i tyleż wojska angielskiego, wylądują w Neapolu, i jak w końcu, ta potężna armja złożona z 500.000 ludzi, zaatakuje Francuzów, na różnych punktach jednocześnie. Stary książę nie okazał najlżejszego zainteresowania się tym całym wywodem. Można było nawet przypuścić, że go wcale nie słuchał, bo trzy razy przerwał synowi, nie przestając chodzić i ubierać się: raz zawołał:
— Białą, białą! — Co miało znaczyć, że stary Tykon pomylił się w wyborze kamizelki. Następnie zapytał czy synowa spodziewa się wkrótce rozwiązania? Wreszcie potrząsł głową jakby z wyrzutem i mruknął z niechęcią: — To źle, bardzo źle! Mów dalej... — Raz trzeci, w chwili kiedy syn kończył opowiadanie, zanucił głosem fałszywym i rozbitym:

„Malbrough idzie wojować, i nie wie kiedy z wojny wróci...“

— Nie mówię ojcu, żeby mi się podobał ten plan kampanji. — Syn uśmiechnął się nieznacznie. — Przedstawiłem go tylko w ogólnym zarysie. Niewątpię też, że Napoleon ułożył inny, który nie będzie z pewnością gorszym od naszego.
— Nic w nim nowego, nic nowego... oto co ci jedynie odpowiem.

I starzec zanucił znowu pod nosem słowa starej francuskiej piosenki, mocno zamyślony:

„Nie wie kiedy wróci... Nie wie kiedy wróci!...“

— A teraz chodźmy do sali jadalnej, książę Andrzeju Mikołajewiczu!





XXVII.

Zegar ścienny wydzwaniał drugą godzinę, kiedy stary książę, ogolony, wyświeżony i upudrowany na biało, wszedł do sali jadalnej. Czekali już na niego synowa, córka, panna Bourriènne i nadworny księcia budowniczy. Ten był raz na zawsze przypuszczony do pańskiego stołu, mimo podrzędnego stanowiska, jakie zajmował, a które, biorąc ściśle, nie nadawało mu prawa do podobnego zaszczytu. Stary książę, przestrzegający najskrupulatniej reguł etykiety i różnicy stanów, chociaż nader rzadko raczył zapraszać matadory z najbliższego obwodu, jednakowoż rad był popisywać się w osobie swojego budowniczego, (siąkającego z nieśmiałością w dużą kraciastą chustkę od nosa), że uważa za równych wszystkich ludzi. Zdarzało mu się też często, dowodzić córce i przypominać jej, że Michał Iwanowicz nie jest wcale gorszym od nich. Przy stole zaś zwracał się najczęściej z mową do budowniczego, który siedział na szarym końcu.
W sali jadalnej wysokiej i przestronnej, za każdem krzesłem stał lokaj jak struna wyciągnięty. Marszałek dworu, z serwetą pod pachą, powodził wzrokiem niespokojnym raz ostatni, przechodząc od stołu do służby i napowrót. Książę Andrzej ojca wyprzedziwszy przypatrywał się uważnie nowemu drzewu genealogicznemu oprawionemu w szczerozłote pręciki. Ten przedmiot był dla niego niespodzianką. Wisiał on naprzeciw dawnego obrazu w tym samym rodzaju, namazanego bezecnie przez jakiegoś heraldyka domorodnego. Ów bohomaz wyobrażał protoplastę rodu Bołkońskich, wywodzącego się w prostej linji od Ruryka, w koronie księcia panującego na głowie i z berłem w ręku. Andrzej nie mógł wstrzymać się od uśmiechu, na widok tej figury fantastycznej, która zakrawała prawie na karykaturę.
— Ah! jak ja go w tem poznaję całego! — bąknął z cicha.
Księżniczka Marja wchodząc w tejże chwili, spojrzała na brata z najwyższem zdziwieniem. Nie pojmowała zupełnie, coby mogło być śmiesznego w tym obrazie. Cokolwiek tyczyło się jej ojca, wzbudzało w niej cześć religijną. Nie godziło się zatem krytykować czegoś podobnego.
— Każdy posiada swoją „piętę Achillesa“ — mówił dalej Andrzej. — Mieć tyle co on rozumu, i narażać się na taką śmieszność...
Wielce zgorszona tą mową zbyt śmiałą, zamierzała Marja na nią odpowiedzieć karcąco, gdy usłyszano za drzwiami kroki niecierpliwie oczekiwane. Chód lekki i posuwisty starego księcia, ruchy żywe i zwinne, dziwnie odbijały od nastroju niesłychanie poważnego i form ściśle etykietalnych, całego otoczenia. Można było prawie posądzić starca o jakąś myśl ukrytą pod tym względem.
Zegar wydzwaniał drugą godzinę, a stojący w salonie na kominku wtórował mu tonem melancholijnym, gdy książę ukazał się na progu. Oczy jego dotąd pełne ognia młodzieńczego, prześliznęły się szybko patrząc z pod brwi po obecnych. Zatrzymały się dłużej na małej księżnie. Na jego widok, uczuła to samo co każdy z otoczenia, rodzaj trwogi i czci głębokiej. Pogłaskał ją po włosach pieszczotliwie i uderzył lekko po szyi.
— Rad wam jestem, rad serdecznie! — mruknął.
Znowu obrzucił ją wzrokiem przenikliwym i zasiadł przy stole.
— Siadajcie, siadajcie!... i wy Michale Iwanowiczu...
Synowej wskazał miejsce obok siebie, lokaj przysunął jej krzesło.
— Ho! ho! — książę spojrzał na jej kibić zbyt zaokrągloną. — Nadto pospiechu, źle, bardzo źle! Trzeba chodzić, dużo chodzić, bardzo wiele!...
Usta wykrzywiły mu się uśmiechem ostrym i niemiłym, oczy natomiast wcale nic nie wyrażały.
Mała księżna nie słyszała go, a może tylko udała że nie słyszy. Milczała pomięszana, póki nie spytał o jej ojca, i o innych znajomych. Wtedy uśmiechnęła się, odszukując zwykły zapał w opowiadaniu rozmaitych plotek stołecznych.
— Biedna hrabina Apraksin straciła męża i swego nieodstępnego adjutanta jednocześnie. Opłakiwała też gorżko tę stratę podwójną!...
Im więcej ożywiała się księżna, sypiąc jak z rękawa rozmaite nowinki skandaliczne, tem surowszem spojrzeniem mierzył ją starzec. Odwrócił się nagle od niej, jakby nie chciał słuchać dłużej.
— Wiecie Michale Iwanowiczu — zawołał drwiąco — że waszego Bonapartego czeka wielkie nieszczęście. Książę Andrzej (mówił zawsze o synie w trzeciej osobie) wytłumaczył mi to dokumentnie. Zbierają się na niego straszliwe, niepokonane falangi!... I powiedzieć, że nas dwóch poczytywało go zawsze za wielkiego niedołęgę!
Michał Iwanowicz, wiedział doskonale, że nie pozwolił sobie nigdy na podobną uwagę w tak dostojnem towarzystwie. Zrozumiał jednak, że jego osoba służy tylko za punkt wyjścia, za wstęp do dalszej rozprawy. Spojrzał na młodego księcia z pewnem zdumieniem i zmięszaniem, nie domyślając się na razie, co ma dalej nastąpić.
— To wielki strategik! — mówił książę do syna, wskazując na budowniczego. I dosiadł znowu swego ulubionego konika, to jest: zaczął rozprawiać o wojnie, Bonapartem, wielkich wodzach i znakomitych mężach stanu. Według niego, stali obecnie u steru praw europejskich, sami studenci, nie znający pierwszych najbardziej elementarnych zasad, w sztuce wojskowej i administracyjnej. Bonaparte, był nic nie znaczącym Korsykaninem, którego chwilowe powodzenie, wypadało jedynie przypisać brakowi Potemkinów i Suwarowów. Stan Europy nie przedstawiał najmniejszych zawikłań; nie prowadzono również wojny na serjo. To, co robiono, było po prostu komedją marjonetek, popychanych przez wielkich partaczów, oszukujących bezczelnie opinję publiczną.
Książę Andrzej odpowiadał wesoło na te drwinki, a nawet wywoływał je umyślnie, chcąc ojca utrzymać w dobrym humorze.
— Przeszłość wydaje nam się zawsze lepszą od teraźniejszości — wtrącił od niechcenia. — Jednak Suwarów dał się wciągnąć w pułapkę, zastawioną przez jenerała Moreau i nie umiał się z niej wydostać.
— Kto ci to powiedział? Kto?! — wykrzyknął stary książę — Suwarów...
Rzucił talerz w górę, który udało się Tykonowi schwycić zręcznie w powietrzu.
— Fryderyk i Suwarów, to byli dwaj ludzie, rzeczywiście! ale Moreau?!... Moreau byłby się dostał w niewolę, gdyby Suwarów był mógł działać swobodnie. Wsadzili mu atoli na kark cały Hof-Kriegs-Wurst-Rath! z którego sam djabeł nie byłby wiedział jak się wywinąć! Zobaczycie, przekonacie się sami niebawem, co to znaczy taki Hof-Kriegs-Wurst-Rath, jakie to straszne zwierzę! Jeżeli Suwarów nie mógł się z nim uporać, to tembardziej Kotuzow nie da sobie z nim rady! Nie, mój drogi! Nie wystarczą wam właśni jenerałowie. Posprowadzacie jenerałów francuskich, z pomiędzy tych, którzy zwracają się frontem do Bonapartego, aby go pobić własną jego bronią. Wszak wyprawiono już Niemca Pahlena, aby odszukiwał w New-Yorku jenerała Moreau — dodał, stosując te słowa do propozycji zrobionej rzeczywiście temuż jenerałowi, bawiącemu w Ameryce na wygnaniu, aby przyjął taki sam stopień w armji rosyjskiej. — To coś niesłychanego! Czy byli Niemcami, lub Francuzami: Potemkiny, Suwarowy, Orłowy? Wierz mi, albo oni z kretesem głowy potracili, albo jam zgłupiał na starość. Życzę wam szczęścia! ale zobaczymy... przekonamy się... Bonaparte wielkim wodzem! Ha, ha, ha!
— Jestem daleki od tego, żeby uważać za doskonałą organizację naszej armji, nie podzielam jednak ojca zdania, co do drugiej kwestji. Można sobie drwić do woli z Bonapartego, a on zostanie nie mniej wodzem genjalnym!
— Słyszeliście Michale Iwanowiczu? — wybuchnął stary książę. — Słyszeliście?
Budowniczy zajęty wyłącznie wyborną pieczenią, żywił błogą nadzieję, że o nim raczą zapomnieć.
— Słyszeliście? Utrzymywałem przecież zawsze w obec was, że Bonaparte jest tęgim taktykiem, otóż i książę Andrzej jest tego samego zdania.
— Zapewne... rzecz naturalna wasza ekscelencjo! — bąkał budowniczy podczas gdy stary książę śmiał się szydersko.
— Bonaparte urodził się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą, posiada żołnierzy niezrównanych. Udało mu się w dodatku, mieć zrazu do czynienia z Niemcami, których pobił. Trzebaby ostatniego niedołęgi, żeby ich jeszcze pobić nie potrafił. Od kiedy świat istnieje, tłukli ich wszyscy, a oni nikomu nie oddali pięknem za nadobne!... Aha! prawda... Kiedyś tam poczubili się między sobą. Ale to nie wchodzi w rachunek! Otóż im jedynie zawdzięcza swoją sławę!...
Tu zaczął wyliczać wszystkie błędy, popełnione przez Napoleona, jako wodza i jako zarządzającego państwem. Syn słuchał go w milczeniu. Nie było jednak tak silnych argumentów, któreby mogły zachwiać jego przekonaniem, tak samo głęboko zakorzenionem, jak i u jego ojca. Dziwił się jedynie i nie pojmował, jakim cudem starzec żyjący na wsi, w kącie zapadłym, zupełnie na pozór od świata oderwany, mógł znać tak dokładnie, w szczegółach najdrobniejszych wszelkie kombinacje polityczne w całej Europie.
— Sądzisz, że ja się na tem nie rozumiem, dla tego żem stary? Otóż widzisz... to mi nie daje spokoju!... Nie spię nieraz w nocy, tylko myślę i myślę!... Cóż ten twój wódz potężny zdziałał? Gdzie i kiedy dał się poznać?
— Wyliczanie tego wszystkiego zabrałoby nam nadto wiele czasu.
— A zatem, złącz się z twoim Bonapartem! Jeszcze jeden zapalony wielbiciel, tego waszego ciury, nie cesarza! — zawołał doskonałą francuzczyzną, zwracając się do panny Bourriènne.
— Wiesz mości książę, że nie przepadam wcale za Bonapartem — żywo zaprotestowała.
— „Poszedł wojować, nie wie kiedy wróci!“ — zanucił starzec najfałszywiej w świecie. Śmiejąc się szydersko i zjadliwie, wstał od stołu.
Póki trwała żywa rozprawa, mała księżna siedziała cichutko jak trusia przestraszona. Spoglądała po kolei na męża, na teścia i na księżniczkę Marję. Zaledwie jednak skończył się objad, porwała ją pod ramię, i pociągnęła za sobą do pokoju przyległego.
— Co to za rozum wszechstronny u twojego ojca! — wykrzyknęła. — Z tego powodu zapewne tak mi imponuje i tak go się lękam!
— On taki dobry! — odpowiedziała księżniczka.





XXVIII.

Dnia następnego wieczorem odjeżdżał do armii książę Andrzej. Stary książę, mimo syna odjazdu, nie zmienił w niczem zaprowadzonego raz na zawsze zwyczaju i odszedł do siebie zaraz po objedzie. Synowa siedziała w Marji pokoju, Andrzej zaś, zdjąwszy mundur, w ubraniu cywilnem, kończył u siebie ostateczne przygotowania do podróży przy pomocy swojego lokaja. Opatrzył przedtem najstaranniej powóz podróżny, przy sobie kazał przyśrubować walizy i wydał rozkaz aby konie założono. W pokoju zostały jedynie drobne przedmioty, które lubił mieć zawsze i wszędzie pod ręką. Piękna, turecka szkatułka, wykładana srebrem, złotem i drogiemi kamieniami; puzderko ze srebrnemi przyborami do jedzenia i z flaszkami do wina, likierów, i tym podobnie... dwa pyszne pistolety i szabla turecka, którą ojciec przywiózł z jednej ze swoich wypraw wojennych, i jemu podarował. Wszystko było odczyszczone i starannie upakowane.
Jeżeli ktoś jest bodaj trochę skłonnym do rozmyślań, jest zawsze smutny i rozdrażniony w chwili każdego odjazdu, lub zmiany ważnej w życiu. Rzucamy wtedy mimowolnie wzrok wstecz, rozpamiętywając naszą przeszłość i tworzymy plany daleko sięgające... na przyszłość. Książe Andrzej był smutnym i rozrzewnionym. Chodził tam i nazad po pokoju, z rękami w tył założonemi, patrzał przed siebie, nic właściwie nie widząc i potrząsał głową mocno zafrasowany. Czy lękał się końca niepomyślnego wojny rozpoczętej, czy żal mu było żony? Może dolegało mu jedno i drugie; było bowiem widocznem, że nie byłby rad wcale, żeby miał go ktokolwiek wyłapać w tem tkliwem usposobieniu. Skoro posłyszał zbliżające się kroki w drugim pokoju, odwrócił się szybko do stołu, i zaczął coś na nim porządkować; przyczem silił się nadać twarzy zwykły wyraz spokoju apatycznego i niewzruszonego.
Wpadła siostra do pokoju cała zadyszana:
— Powiedziano mi żeś już kazał zaprzęgać, a ja tak pragnęłam pomówić z tobą sam na sam... Bóg wie na jak długo się rozłączamy... To cię przecie nie nudzi, żem przyszła?... Zmieniłeś się bardzo Andruszko! — dodała smutno, jakby chciała wytłumaczyć, dla czego pyta się w ten sposób.
Nie mogła wstrzymać się od uśmiechu nazwawszy go jak dawniej zdrobniałem imieniem. Nie wierzyła oczom własnym, że ten piękny, wyniosły mężczyzna, o wyglądzie poważnym, prawie surowym, jest tym samym małym psotnikiem Andruszką, chudym jak tyczka, opalonym jak cygan, który niegdyś dzielił z nią igraszki i swywole dziecinne.
— Gdzie Liza? — spytał brat, ściskając ją czule za rękę.
— Usnęła ze zmęczenia u mnie na kanapce... Ah! bracie, co to za skarb ta twoja żoneczka!... Prawdziwe, szczere dziecko!... wesołe, żywe... pokochałam ją całem sercem!
Usiadł obok siostry i milczał. Na ustach igrał mu uśmiech ironiczny. Spostrzegła to i odrzuciła:
— Trzeba jej wybaczyć niektóre słabostki... Któż ich nie ma? Wyrosła i wychowała się na wielkim świecie: jej obecne położenie jest bardzo ciężkie, bardzo przykre... Trzeba umieć postawić się na miejscu każdego... Wszystko zrozumieć, tyle znaczy, co wszystko przebaczyć... Sam przyznasz, że to dla niej czemś bardzo bolesnem, w takim stanie rozłączać się z mężem, i zostawać samotną na wsi... tak, tak twardy to orzech do zgryzienia, być zmuszonym do zerwania z nawyczkami, które stały się naszą drugą naturą!
Książe Andrzej słuchał jej, jak się słucha kogoś, znanego nam na wylot.
— A przecież ty żyjesz wiecznie na wsi — podchwycił. — Znajdujesz zatem takie życie smutnem i bardzo ciężkiem do zniesienia?
— Oh! ja, to zupełnie co innego. Nie znam niczego, nie mogę więc pragnąć innego życia. Dla młodej atoli kobiety, nawykłej do życia światowego, zakopać się w kwiecie wieku w takim kącie zapadłym, spędzać dni w takiej ciszy i samotności, bo wiesz przecie, że ojciec zajęty przez cały dzień, ja zaś... ja... jakąż mogę być dla niej rozrywką? Była zawsze otoczona najlepszem, najwykwintniejszem towarzystwem... zostaje jej tylko panna Bourriènne...
— Której, co do mnie, znieść nie mogę!...
— Oh! zaręczam ci, że jest najpoczciwszą, milusieńką, a szczególniej bardzo nieszczęśliwą!... Nie ma nikogo na świecie... Prawdę mówiąc, zawadza mi raczej, niżby mi miała być pomocną w czemkolwiek. Byłam, jak wiesz, zawsze małą dziczką, i przyjemniej mi być samą!... Nasz ojciec lubi ją, jest tak samo dobry dla niej, jak i dla Michała Iwanowicza. Jest ich dobroczyńcą, i jak mówi Sterne: — „Kochamy ludzi w miarę dobrodziejstw, które im wyświadczamy, a nie dobra, od nich odbieranego“... Ojciec zaopiekował się biedną sierotą, wziął ją prawie z bruku ulicznego, a ona, na prawdę, jest poczciwą dzieweczką!... Podoba się ojcu jej sposób czytania, i to też co wieczór mu czyta.
— Powiedz mi szczerze Maryniu, musisz nieraz wiele znosić od ojca? Takie ma przykre usposobienie.
Księżniczka przerażona tem pytaniem wyjąkała z wysiłkiem:
— Ja miałabym cierpieć?...
— Był zawsze nieugiętym, obecnie jednak, musi to być nader ciężkie zadanie jeźli się ma wytrzymywać wszystkie jego dziwactwa i kaprysy — mówił dalej Andrzej chcąc siostrę wypróbować.
— Jesteś dobrym, szlachetnym mój Andrzeju, ale grzeszysz pychą — odrzuciła, jakby odpowiadała na swoje własne myśli — a to bardzo źle! Jak możesz pozwolić sobie na podobny sąd, i przypuszczać, że nasz ojciec mógłby wzbudzić w kimkolwiek coś innego, niż cześć najgłębszą? Czuję się szczęśliwą i zadowoloną przy jego boku, żałując jedynie, że tego szczęścia nie mogą wszyscy ze mną dzielić.
Brat potrząsł głową z niedowierzaniem.
— Jedna tylko kwestja, jeżeli mam ci wyznać szczerze, trapi mnie i niepokoi: to jego sposób zapatrywania się na artykuły wiary. Nie pojmuję, jak człowiek tak rozumny, może błąkać się po manowcach niewiary i być na tyle ślepym, żeby dysputować i zaprzeczać faktom niezbitym, jasnym jak słońce w południe. Oto, na prawdę, mój jedyny smutek i troska! Zdaje mi się zresztą, że od pewnego czasu zaszła w nim zmiana na lepsze: jego żarty są mniej zjadliwe, przystał nawet na przyjęcie pewnego zakonnika, z którym dość długo rozmawiał.
— Oh! oh! lękam się że na tym punkcie, nic z nim nie wskóracie, tak ty, jak i twój mnich!
— Ah! mój drogi, błagam Boga o to z całej duszy i spodziewam się, że raczy mnie wysłuchać... Andruszku! — szepnęła nieśmiało — mam do ciebie wielką prośbę!...
— Cóż takiego? Mów tylko!...
— Obiecaj mi z góry, że jej nie odrzucisz, to ci nie sprawi najmniejszej przykrości: nic to takiego, coby ubliżało twojej godności, a dla mnie będzie to nadzwyczajną pociechą! Obiecujesz, braciszku kochany?
Zagłębiła rękę w woreczek haftowany, który nosiła na pasku, i wydobyła z niego jakiś przedmiot. Objęła go szczelnie dłonią, jakby chciała ukryć i nie śmiała pokazać bratu, póki nie otrzyma od niego solennej obietnicy.
— Choćbym miał nawet spełnić najwyższą ofiarę, jestem gotów...
— Wolno ci sądzić o tem, co ci się podoba. Pod tym względem jesteś zupełnie do ojca podobny. To mnie jednak mało obchodzi. Obiecaj mi, proszę usilnie! Nasz dziadek już to nosił na piersiach we wszystkich wojnach, w których brał czynny udział, i ty będziesz nosił, nieprawdaż?
— Powiedzże mi raz, o co ci chodzi?...
— Andrzeju, błogosławię cię, tym świętym wizerunkiem naszego Zbawiciela! Przyrzeknij mi, że nigdy go z szyi nie zrzucisz!
— Jedynie, aby tobie tem sprawić przyjemność, jeżeli nie będzie zbyt ciężki i karku mi nie załamie — odrzucił żartobliwie; widząc jednak wyraz cierpienia w oczach siostry, na ten żart niewczesny, zmienił ton natychmiast: — Ma się rozumieć, moja droga, że odbieram tę pamiątkę z twoich rąk, z najwyższą wdzięcznością.
— On zwycięży twój opór, on cię wybawi, przebaczy i pociągnie ku sobie, bo on sam jest tylko prawdą i spokojem, a jarzmo jego słodkiem jest! — głos jej drżał wzruszeniem; oczy łzami zaszły, gdy podniosła nad głową brata z gestem uroczystym, stary wizerunek Pana Jezusa, emaljowany na okrągłej grubej, złotej blasze, oprawny w ramkę złotą i z takim samym łańcuszkiem. Najprzód przeżegnała go, potem pierwsza ucałowała z czcią i jemu podała do pocałowania:
— Zrób to dla mnie! błagam cię!
Oczy jej promieniały światłem czystem, łagodnem, nadziemskiem. Twarz blada i chorowita była jakby przemienioną. Brat wyciągnął rękę, aby wziąć od niej wizerunek, wstrzymała go jednak. Zrozumiał co to znaczyło, ucałował i przeżegnał się jednocześnie, z wyrazem rozrzewnienia mimowolnego, ale i szyderstwa poniekąd.
— Dziękuję ci, mój drogi! — uściskała go czule, a zawiesiwszy mu na szyi wizerunek, usiadła obok niego na kanapce. — Bądź dobrym i wspaniałomyślnym Andrzeju, nie osądzaj biednej Lizy zbyt surowo... Jest słodką, milutką, a jej położenie ciężkie i przykre niewymownie.
— Zdaje mi się, siostro kochana, żem nigdy niczego nie wymawiał i nie zarzucał mojej żonie. Czyż skarżyłem się kiedy na nią? Dla czego mi to wszystko polecasz?
Zarumieniła się i zamilkła zmięszana i zawstydzona.
— Dajmy na to, żem ja nic nie powiedział, uważam jednak, że inni musieli rozwodzić się przed tobą ze skargami, a to mnie boli.
Twarz i szyję Marji pokryły plamy krwiste. Siliła się nadaremnie na odpowiedź, bo jej brat wszystko odgadł.
Mała księżna płakała rzewnie, zwierzając się przed nią ze swojemi obawami. Utrzymywała, że jest najmocniej przekonaną, że umrze w słabości i jest ze wszech miar godną pożałowania... Wyrzekała na swój los nieszczęsny, na teścia i na męża. Wypłakawszy się do syta, usnęła w końcu zmęczona i osłabiona.
Księciu Andrzejowi zrobiło się żal siostry.
— Posłuchaj mnie, moja droga. Nie wymawiałem nigdy niczego mojej żonie, nie zrobiłem tego i nie zrobię. Nie poczuwam się również do winy wobec niej, i będę starał się usilnie, nie zawinić nigdy... Jeżeliby ci szło jednak o zbadanie całej prawdy, o dowiedzenie się, czy jestem szczęśliwy?... Otóż nie, nie jestem nim wcale... I ona tak samo czuje się nieszczęśliwą!... Dla czego tak jest? Nie wiem!...
Kończąc te słowa pochylił się nad siostrą i ucałował ją serdecznie, nie widząc łagodnego światła w jej oczach; wzrok jego bowiem zatrzymał się na drzwiach cokolwiek odchylonych:
— Pójdźmy do niej, Maryniu, trzeba ją pożegnać. A raczej ty idź naprzód i obudź ją... ja niebawem nadejdę... Petro! — krzyknął na lokaja — chodź i zabierz resztę rzeczy: te położysz tu koło mnie, a zaś tamte wsuniesz pod siedzenie.
Księżniczka wstała, zatrzymała się jednak w pół drogi:
— Andrzeju, gdybyś posiadał prawdziwą, silną wiarę, byłbyś udał się do Boga, i prosił go o miłość, której oboje nie czujecie dostatecznie, a on byłby wysłuchał próśb twoich i ziściłby twoje pragnienie.
— Ah! tak, w ten sposób być może!... Idź Maryniu, ja pospieszę za tobą.
W chwilę później książę Andrzej przechodząc przez galerję, łączącą pawilon ze środkowem zabudowaniem, spotkał się oko w oko z ładną i ruchliwą Francuzeczką. Po raz trzeci dnia tego, znajdywała się „przypadkiem“ na jego drodze.
— Ah! sądziłam że książe jesteś u siebie... — bąknęła oblana rumieńcem, z oczkami spuszczonemi.
Na twarzy Andrzeja odbiło się silne rozdrażnienie. Za całą odpowiedź rzucił na nią spojrzenie tak pełne pogardy, że skamieniała na razie, a potem czemprędzej uciekła. Gdy dochodził do drzwi od siostry pokoju, usłyszał głosik srebrzysty swojej żony, która obudziwszy się paplała bez ustanku, jakby chciała sobie wynagrodzić czas stracony.
— Wyobraź sobie moja droga — mówiła trzymając się za boki od śmiechu szalonego — wyobraź sobie starą księżnę Zubow, z jej fałszywemi loczkami nad czołem barwy kanarkowej, z ustami pełnemi zębów wprawionych, wyblanszowaną i wyróżowaną, czem pragnęła zetrzeć ślady wieku podeszłego, z twarzy pięknej jak wieść niesie przed laty... czterdziestu!... Ha! ha! ha!...
Po raz dziesiąty może, książę Andrzej słyszał z ust żony te same żarciki i przedrwiwania. Wszedł po cichu, i zastał ją zupełnie wypoczętą, z twarzyczką zarumienioną, haftującą jakiś kołnierzyk. Wcisnęła się wygodnie, usiadłszy na swoich nogach w sam kącik miękkiej otomanki. Opowiadała z rozkoszą, bez ładu i składu, rozmaite nowinki i skandaliki petersburgskie. Pogłaskał ją czule po lśniących włosach, pytając troskliwie czy czuje się silniejszą?
— Oh! tak, najzupełniej! — odrzuciła szybko, aby zbyć się jak najprędzej i wrócić do tematu ulubionego a nigdy niewyczerpanego, swoich wspomnień petersburgskich.
Kareta podróżna, w sześć koni zaprzężona, czekała przed gankiem. Panowały w koło ciemności egipskie. Była to jedna z tych ponurych nocy jesiennych, okiem nieprzebita, zakrywająca przed naszym wzrokiem najbliższe nawet przedmioty. Stangret nie byłby mógł dyszla dopatrzeć, gdyby nie kozacy na koniach, kręcący się w koło powozu, z płonącemi kagańcami. Wewnątrz pałac był rzęsiście oświetlony. Olbrzymie okna obszernego frontu, wyrzucały na dziedziniec całe snopy światła. Służba cisnęła się tłumnie w sieniach, aby pożegnać młodego pana; jego zaś najbliższe otoczenie, czekało zebrane w głównym salonie. Andrzej odszedł wezwany przez ojca, do jego gabinetu. Ojciec chciał go widzieć przed odjazdem, i pożegnać w cztery oczy. Wchodząc do gabinetu zastał ojca siedzącego przy biurku. Pisał z okularami na nosie, w białym szlafroku flanelowym, w którym zazwyczaj, nie pokazywał się nikomu. Nawet córka, nigdy go w nim dotąd nie widziała.
Zwrócił się ku drzwiom, słysząc kroki syna:
— Jedziesz? — spytał, zabierając się na nowo do pisania.
— Tak, ojcze, przychodzę pożegnać się z tobą.
— Pocałuj mnie tu! — wskazał mu policzek. — Dziękuję ci, dziękuję!
— Za co ojcze kochany?
— Żeś nie został z tyłu, schowany za piecem i przypięty do spódnicy niewieściej! Służba przedewszystkiem... Dziękuję ci raz jeszcze!
Pisał z tak gorączkowym pospiechem, że pióro skrzypiało po papierze, atrament zaś rozpryskiwał się na wszystkie strony.
— Jeżeli chcesz mi co powiedzieć, mów, słucham cię!
— Moja żona... wstyd mi, że muszę obarczać nią ojca kochanego...
— Nie bredziłbyś! cóż znowu!... Powiedz tylko wyraźnie, co trzeba zrobić?...
— Gdy będzie bliskiem... rozwiązanie, proszę sprowadzić z Moskwy najbieglejszego w swojej sztuce akuszera...
Stary książę rzucił na syna wzrok surowy i pełen zdziwienia.
— Wiem o tem dobrze, że nic i nikt nie poradzi, jeżeliby natura sama nie przyszła w pomoc nauce — książe Andrzej mówił dalej nieco wzruszony. — I o tem wiem, że na tysiące podobnych wypadków, zaledwie jeden znajdzie się niepomyślny... ale to jej zachcianka, a i ja życzę sobie tego koniecznie. Nagadano jej rzeczy niestworzonych! nabito jej niemi głowę, w skutek jakiegoś snu fatalnego.
— Hm! hm! mruknął stary książę przez zęby zaciśnięte. — Dobrze, dobrze... zastosuję się do wszystkiego... — i tu podpisał list zamaszyście, z wielkiemi wykrętasami. — Zła sprawa, co? — dodał z uśmiechem sarkastycznym.
— O jakiej złej sprawie ojciec myśli?
— O twojej żonie! — odrzucił stary bez ogródek.
— Nie rozumiem...
— Widzisz, mój drogi, na to już nie ma rady, wszystkie one jednakie. Nie można atoli „rozżenić“ się, gdy raz klamka zapadnie. Nie bój się przecie, nie powiem nikomu... ty atoli wiesz o tem tak dobrze jak i ja... prawdzie nie da się zaprzeczyć...
Dłonią chudą i żylastą, schwycił nagle rękę Andrzeja, a ściskając ją mocno, wpatrzył się w niego, jakby chciał zajrzeć mu w głąb serca. Syn odpowiedział niemem wyznaniem ciężko westchnąwszy.
Stary książę list złożył i zapieczętował w jednej chwili.
— Co robić? ładniutka przynajmniej laleczka!... Bądź spokojny, wszystko się zrobi — dodał krótko.
Andrzej milczał, na poły smutny, na poły zadowolony, że został zrozumianym.
— Słuchaj, zrobimy co będzie w naszej mocy. A teraz masz tu list do Michała Ilarionowicza; proszę go, żeby cię używał do ważnych poleceń, stawiał w dobrych miejscach, i nie zatrzymywał nadto długo przy sobie. Powiesz mu, że moja stara przyjaźń dla niego nie zardzewiała, że zawsze miło go wspominam, i doniesiesz mi natychmiast, jak ciebie przyjął? Jeżeli będziesz zadowolonym i należycie ocenionym, spełniaj gorliwie twoją powinność; jeżeliby zaś wypadło inaczej, zabieraj twoje manatki! Nie będzie powiedzianem, że syna Mikołaja Bołkońskiego, cierpiał przy sobie jego przełożony... jakby z łaski!... Zbliż się...
Mówił niesłychanie szybko, połykając połowę sylab; syn rozumiał go jednak doskonale. Podszedł do biórka, z którego ojciec wyjął, otworzywszy jedną z szuflad, gruby zeszyt, zapisany drobno ale bardzo czytelnie:
— Umrę przed tobą prawdopodobnie. Oto jest memorjał przeznaczony po mojej śmierci dla cara. Masz mu go zatem oddać do rąk własnych. Oto dwa kwity na sumy w banku złożone, i list w dodatku. Jest to nagroda, którą przeznaczam temu, kto opisze najdokładniej kampanje Suwarowa. List odeszlesz do Akademji. Porobiłem tam notatki rozmaite. Przeczytaj je sam najprzód, będzie to korzystnem dla ciebie.
Andrzej, czując że byłoby niedelikatnie z jego strony, zapewniać ojca, o długiem życiu, odpowiedział po prostu:
— Wszystko stanie się według ojca rozkazu.
— A teraz żegnaj mi — starzec zawołał, całując go w głowę i podając mu rękę do ucałowania. — Pamiętaj książę Andrzeju, że gdybyś zginął, moje stare serce krwią by się zalało. Gdybym jednak dowiedział się — spojrzał na niego poważnie, i prosto w oczy — że syn Mikołaja Bołkońskiego, nie wypełnia jak należy swoich obowiązków, czoło moje pokryłoby się na starość wstydu rumieńcem, a więc czemś nieznanem mu dotąd... pamiętaj o tem!
Ostatnie słowa wymówił z wysiłkiem, świszcząc kurczowo przez zęby ściśnięte.
— Mogłeś sobie oszczędzić mój ojcze tego trudu — uśmiechnął się Andrzej. — Wiem, co winienem mojemu rodowi. I ja mam do ojca wielką proźbę... Gdybym zginął a urodził mi się syn, zostaw go przy sobie, niech się chowa pod waszym okiem, błagam o to usilnie!
— Nie chcesz zatem żebym go oddał twojej żonie?
Spróbował roześmiać się, ale w tem przeszkodziła mu drgawka nerwowa.
— Idź już! — krzyknął głos podnosząc i wytrącił prawie syna z gabinetu.
— Co to znaczy? Co się stało? — zawołały razem Liza i Marja, widząc na progu starca, w białym szlafroku, z okularami na nosie i bez peruki.
Schował się za drzwi natychmiast.
Książe Andrzej westchnął zamiast odpowiedzieć.
— I cóż żoneczko? — przemówił tonem chłodnym, z odcieniem drwiącym, jakby ją zachęcał do odegrania jednej z jej komedyjek płaczących i śmiejących jednocześnie.
— Jędrusiu, czy już?! — mała księżna pobladła z trwogi i wzruszenia. Porwał ją w ramiona całując namiętnie. Ona wydała krzyk serce rozdzierający, i omdlała. Podniósłszy jej główkę, opadającą bezwładnie na jego lewe ramię, wpatrzył się w nią długo, przeciągle, i złożył delikatnie na kanapie.
— Żegnaj mi siostro! — szepnął. Upadli sobie w objęcie, ucałowali serdecznie, i on wybiegł spiesznie z salonu, nie oglądając się za siebie. P. Bourriènne nacierała octem trzeźwiącym skronie Lizy, Marja podtrzymywała zemdloną, wysyłając z po za łez ostatnie spojrzenie za bratem i szepcąc słowa błogosławieństwa. Stary książę zaś, siedząc w swoim gabinecie, obcierał nos z takim łoskotem, że można to było wziąć za wystrzały pistoletowe. Nagle zobaczyła go córka na progu.
— Odjechał!... No! to dobrze!...
Spostrzegł młodą kobietę zemdloną. Potrząsł głową niechętnie, i natychmiast wrócił do swego gabinetu, zatrzaskując drzwi gwałtownie za sobą.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





Tom II
I.

Armja rosyjska zajmowała w październiku roku 1805, pewną ilość miasteczek i wsi w księstwach Austrjackich. Co dzień prawie przybywały nowe pułki; a pobyt tylu żołnierzy wraz z końmi, dawał się okropnie we znaki całej prowincji, był nieznośnym ciężarem dla jej mieszkańców. Siły te powiększające się z dniem każdym, koncentrowały się przeważnie w koło fortecy Braunau, gdzie stanął kwaterą główno-dowodzący całą armją, jenerał Kotuzow.
Działo to się dnia 11 października. Pułk piechoty, świeżo przybyły, zatrzymał się o pół mili od miasta. Nie licował on wcale ze swojem otoczeniem i nie zapożyczył się w niczem od obcej miejscowości, która mu za ramy służyła. Mimo sadów, sadzonych z niemiecką systematycznością, murów otaczających każde obejście, dachów krytych łupkiem i łańcucha gór majestatycznych, rysujących się w oddali niebieskawemi konturami, zachował on wszystkie cechy, prawowitego pułku rosyjskiego, gdyby tenże gotował się we własnym kraju, do przeglądu, przez swojego jenerała wodza najwyższego.
Rozkaz dzienny, donoszący o przeglądzie, doszedł do pułku wilją dnia tego, na ostatnim popasie. Ponieważ był zredagowanym nie dość jasno, pułkownik zatem był zmuszony zebrać radę wojenną z wszystkich wyższych oficerów, aby zadecydować, w jaki sposób ma się pułk zaprezentować. Czy po podróżnemu, czy też w pełnej paradzie? Większość była za ubraniem galowem. Lepiej zawsze okazać nadto wiele, niż za mało gorliwości w służbie. Żołnierze zabrali się więc do roboty. Mimo trzydziestu wiorst, które przez dzień przemierzyli własnemi nogami, żaden z nich w nocy oka nie zmrużył; wszystko zostało wynaprawiane i odczyszczone najpiękniej.
Adjutanci pułkowi i kapitanowie liczyli swoich żołnierzy, formowali szeregi, a gdy dzień zaświtał, wzrok ich mógł się napawać z rozkoszą widokiem tłumu złożonego z dwóch tysięcy ludzi, uszykowanego najporządniej w ściśniętą kolumnę, nie tak jak wczoraj wyglądał, zakurzony, zabłocony i obszarpany niby banda cyganów. Każdy był na swojem stanowisku i wiedział co ma robić. Nie brakło jednego guziczka, jednej sprzączki, każda drobnostka świeciła i w słońcu połyskiwała.
Wszystko zatem przyprowadzono do wzorowego porządku, a główno-dowodzący, mógł śmiało przeglądnąć każdego żołnierza z osobna. U każdego znalazłby czystą koszulę, a w tornistrze poskładane te wszystkie rupiecie, których wymagał regulamin wojskowy. Jeden jedyny szczegół pozostawiał wiele do życzenia i nieodpowiadał wzorowej całości. Tym przedmiotem było obuwie, które rwało się w strzępy, odpadało kawałkami. Bogiem a prawdą, pułk szedł ni mniej, ni więcej, tylko tysiąc wiorst, a intendentura krajowa, udawała jakby była głuchą i nic nie odpowiadała na wszelkie proźby i upominanie się pułkownika, żeby mu raz przecie dostarczono potrzebnych materjałów, do uszycia jakiego takiego obuwia! Tym dowódcą, był człowiek nie pierwszej już młodości, otyły, czerwony na twarzy, sangwinicznego temperamentu, z szerokiemi ramionami, z brwiami i faworytami szpakowatemi. Jego mundur nowy i świecący, nosił na sobie ślady niestarte długiego przebywania w mantelzaku. Wysokie i ciężkie szlify, podnosiły prawie po nad głowę jego ramiona kwadratowe. Przechadzał się przed frontem, kołysząc się z nogi na nogę, z ciałem cokolwiek na przód podanem, z miną gęstą człowieka, który spełnił przed chwilą czyn wielkiej doniosłości. Był dumny ze swego pułku, do którego należał całą duszą. Chód jego zdradzał może inne jeszcze troski i kłopoty, po za służbą wojskową, która go najwięcej zajmowała, ciężyło mu również na sercu dobro publiczne, a w szczególności to, które się tyczyło płci pięknej. Kobietki interesowały go bardzo i w sercu dzielnego wojaka zajmowały miejsce nader szerokie.
— I cóż, mój kochany Michale Dmytrowiczu? — przemówił z zadowoleniem do jednego z kapitanów i komendanta oddziału, mężczyzny okazałego, który zbliżał się również ku niemu z uśmiechem na ustach. — Mieliśmy ciężką robotę tej nocy!... hę? Jeszcze nie źle prezentuje się nasz pułczek!... Nie będzie jednym z najgorszych!... co? hę?
Komendant oddziału zdawał się uszczęśliwiony z żarciku pułkownika i roześmiał się od ucha do ucha.
— Naturalnie!... Nie odesłanoby nas nawet z pola Marsowego.
— A to co? — wykrzyknął dowódca, spostrzegłszy dwóch jeźdców konnych, adjutanta i luzaka jadącego za nim z tyłu, którzy przybywali od strony fortecy, głównym gościńcem. Tu i owdzie porozstawiano na tej drodze piechurów, jako wedety. Pierwszy z jeźdźców, wysłany z głównej kwatery, iżby wytłumaczyć dokładniej rozkaz dzienny, wczoraj wydany, zapowiedział wolę Kotuzowa, aby pułkownik przedstawił mu swój pułk w stroju podróżnym, bez żadnych przygotowań i parady. Jeden z członków rady wojennej (Hofkriegsrath) przybył wczoraj z Wiednia, aby namawiać Kotuzowa, do złączenia się jak najrychlej z armją arcyksięcia Ferdynanda i jenerała Mack’a. Ta propozycja nie podobała się wcale wodzowi rosyjskiemu, sprzeciwiał się też jej zawzięcie. Jako dowód potwierdzający jego zdanie w tej mierze, chciał właśnie pokazać i przekonać naocznie Austrjaka o stanie opłakanym armji rosyjskiej, po tak długim marszu.
Adjutant nie znał tych szczegółów, ograniczył się zatem do powtórzenia krótko i węzłowato, że głównodowodzący, byłby wielce niezadowolony, gdyby znalazł pułk inaczej niż w bluzach. Na te słowa biedny dowódca spuścił głowę, wzruszył miłosiernie ramionami i ręce załamał zrozpaczony.
— Otóż mamy! A czy wam nie mówiłem, nie perswadowałem Michale Dmytrowiczu?... W stroju podróżnym... zatem w bluzach... to jasne jak słońce... — dodał opryskliwie zwracając się do komendanta oddziału. Ach! Boże wielki. Panowie majorowie! komendanci! kapitanowie! — krzyknął głosem stentorowym, nawykłym do komendy. — Czy jego ekscellencja przybędzie niedługo? — zwrócił się do adjutanta tonem pełnym uszanowania.
— Sądzę, że nastąpi to mniej więcej za godzinę.
— Czy tylko czasu nam starczy, do zmienienia mundurów na bluzy?
— Nie wiem, panie pułkowniku!... — I komendant oddziału zaczął wydawać rozkazy szybko, gorączkowo. Zaczęto biegać tam i nazad pomiędzy kolumnami; w okamgnieniu kolumny stojące dotąd jak mur nieruchomo i w głuchem milczeniu, połamały się i rozpierzchły na cztery wiatry. Powstał popłoch iście piekielny, pomięszane głosy ludzkie huczały i brzęczały niezrozumiale, niby rój pszczół zbłąkanych zaniepokojonych. Żołnierze pędzili w różnych kierunkach, zrzucali na ziemię mantelzaki, wydobywali z nich bluzy, podnosili po nad głowę, chcąc włożyć na siebie, a nie mogli w pospiechu trafić do rękawów.
— Co to jest? Co to się znaczy? — krzyknął pułkownik. — Gdzie jest komendant trzeciego oddziału?
— Komendant trzeciego oddziału!... Pułkownik pyta o komendanta trzeciego oddziału! — powtórzyło kilka głosów, a pułkowy adjutant puścił się galopem aby odszukać tego, którego żądano. Nadmiar gorliwości i przerażenie tak każdemu głowę zawróciły, że zaczęto wołać: — „Trzecia kompanja żąda widzieć pułkownika!“ — W końcu krzyki i nawoływania, doszły do uszu nieobecnego. Był to człowiek nie młody; nie był wstanie biedz szybko; o ile jednak pozwalały mu na to nóżki krótkie i brzuszek okrągły, mocno naprzód wydany, pospieszał drobnym kłusikiem, na miejsce, gdzie stał pułkownik. Było widocznem, że stary kapitaś ma minę zafrasowaną studenta, przewidującego pytanie z lekcji, której nie umie i nie potrafi odpowiedzieć. Nos świecił mu z daleka barwą purpurową, co zawdzięczał brakowi wstrzemięźliwości w trunkach gorących, i równie sutym jak częstym libacjom na cześć bożka Bachusa. Usta drgały mu z trwogi i wzruszenia. Sapał jak miech kowalski i zwalniał kroku w miarę jak zbliżał się do pułkownika, który mierzył go surowym wzrokiem od głowy do stóp.
— W jakie to bluzy, ubieracie waszych żołnierzy w dniu przeglądu? Co to ma znaczyć?! — krzyknął gromko, wskazując palcem żołnierza z trzeciej kompanji, którego bluza sukienna, odbijała jaskrawo kolorem, od reszty ubrania. — Gdzież schowaliście się, w jaką myszą dziurę, opuszczając wasze stanowisko, i to nieledwie w chwili, kiedy ma zjechać główno-dowodzący? Co? Hę? Ja was nauczę ubierać w ten sposób waszych żołnierzy w czasie rewji!
Stary kapitaś coraz bardziej przerażony i zahukany wytrzeszczał oczy wołowate na swego przełożonego, cisnąc dwa palce do daszka kaszkietu wojskowego, jakby mógł się tym gestem wybawić z kłopotu.
— I cóż, nic nie odpowiadacie? A ten tam drugi, którego przebraliście za Węgra, niby do komedji, co to za jeden?
— Wasza Ekscellencjo!...
— Cóż ztąd, że będziecie mi powtarzali na wszystkie tony: Wasza Ekscellencjo! A potem co? Czy wy bodaj wiecie, co to znaczy! „Wasza Ekscellencjo?“
— Wasza Ekscellencjo, to Dołogow, który został z oficera zasłany w „sołdaty“ — wyjąkał kapitaś z wielką biedą.
— A zatem zdegradowany? No, skoro nie jest feldmarszałkiem, nie może pozwalać sobie podobnych wybryków... Jest prostym żołnierzem; a zaś żołnierz jest obowiązany ubierać się podług regulaminu wojskowego.
— Wasza Ekscellencja sama upoważniła go do podobnego ubrania w czasie marszu.
— Upoważniła! Upoważniła! To zawsze tak z tymi młokosami!... — pułkownik ochłódł cokolwiek z pierwotnej zapalczywości. Pokaż im palec, a oni łap, za całą rękę... Powiedz im, ot! coś, na wiatr... a oni wynicują twoje słowa Bóg wie po jakiemu... Koniec końców! — krzyknął unosząc się na nowo. — Ubierajcie przyzwoicie waszych ludzi! Ot co jest!...
Zwrócony do adjutanta Kotuzowa, posuwał się dalej przeglądając oddziały jeden po drugim. Lżej mu się zrobiło po tym pierwszym wybuchu, szukał jednak sposobności do nowej eksplozji. Kołnierz u jakiegoś podoficera wydał mu się podejrzanym, zgromił go tedy należycie. Zauważył następnie, że pierwszy rząd w trzeciej kompanji, nie był dość prosto wyciągnięty. Przemówił głosem rozdrażnionym do Dołogowa, który był ubrany w bluzę sukienną z pętlicami, barwy niebieskawej:
— Gdzie twoja noga? Gdzie twoja noga?
Dołogow wysunął zwolna nogę, fiksując zuchwale pułkownika.
— Dla czego masz na sobie tę bluzę komedjancką? Paszow! Sierżancie, rozebrać mi natychmiast tego człowieka!...
— Moją powinnością, panie pułkowniku — wpadł mu w słowo Dołogow — jest wypełniać rozkazy wydane. Nic mnie jednak i nikt nie zmusi do znoszenia...
— Ani mi pisnąć w szeregu! Ani pisnąć, rozumiesz?!
— Nie można mnie przymusić do znoszenia obelg niezasłużonych...
Dołogow podniósł głos, i skrzyżowały się ni to dwa miecze obosieczne, wzrok żołnierza, ze wzrokiem pułkownika.
Pułkownik zamilkł, szarpiąc z gniewem szarfę przez piersi przewieszoną.
— Chciejcie zmienić ubranie — bąknął tonem łagodniejszym.
I odwrócił się do niego plecami.





II.

— Jadą! — krzyknął piechur, postawiony na wedecie. Pułkownik czerwony jak piwonia z wielkiego wzruszenia, podbiegł do swego rumaka, schwycił go za cugle drżącą dłonią, wskoczył na siodło, wyciągnął pałasz, z miną junacką, rozpromienioną, i otworzył szeroko usta, aby dać znak, gdy nadejdzie chwila stanowcza.
Pułk zafalował, niby kłosy wiatrem poruszone, aby zapaść następnie w zupełną nieruchomość.
— Cicho! Cicho w szeregach! — huknął pułkownik głosem potężnym, w którego brzmieniu czuło się dziwną mieszaninę: zadowolenia, karności wojskowej i pewnego rodzaju uszanowania... zbliżały się bowiem oczekiwane matadory. Nadjeżdżała wysoka wiedeńska kareta na resorach, z bokami lakierowanemi na niebiesko, turkocząc po gościńcu murowanym. Otaczali ją oficerowie na koniach i eskorta z dońskich kozaków. Mundur biały jenerała austryjackiego, który siedział w karecie obok Kotuzowa, dziwnie odbijał od ciemnych mundurów rosyjskich. Zatrzymała się wreszcie kareta, dwaj jenerałowie przestali rozmawiać, i Kotuzow wysiadł, zstępując zwolna i z trudem, ze stopni spuszczonych w karecie. Zdawał się nie zwracać zrazu uwagi na owe dwa tysiące ludzi, z wzrokiem wytężonym i zapatrzonym jak w tęczę w niego i w swojego pułkownika. Na daną komendę, pułk zatrząsł się, jakby jeden człowiek tylko, i broń sprezentował. Usłyszano głos główno-dowodzącego, wśród ciszy grobowej, potem zagrzmiały okrzyki: — „Niech żyje jego Ekscellencja!“ — w odpowiedzi na pozdrowienie jenerała, i znowu zapanowało głuche milczenie. Kotuzow, który zatrzymał się był, podczas gdy pułk broń prezentował, zaczął teraz przechodzić zwolna wzdłuż szeregów razem z jenerałem austrjackim. Po sposobie jak pułkownik powitał swojego najwyższego przełożonego; jak postępował za Kotuzowem krok w krok, z głową pochyloną, śledząc pilnie każdy ruch, prostując się po każdem jego słowie, można było odgadnąć z łatwością, że spełnianie tej powinności, było słodkiem dla jego serca. Dzięki surowości, ale także i troskliwości ojcowskiej, o potrzeby swoich podkomendnych, jego pułk był o wiele lepszym od innych, które przybywały do Braunau. Liczył on tylko 217 ludzi chorych i maroderów; i był we wszystko zaopatrzony, prócz obuwia.
Kotuzow zatrzymywał się kiedy niekiedy aby przemówić słów kilka pełnych życzliwości do oficerów, a nawet do żołnierzy, których znał jeszcze z kampanji tureckiej. Na widok ich butów podartych, potrząsał smętnie głową, i wskazywał na nie swojemu towarzyszowi, giestem tak wymownym i z taką miną, że to mu oszczędzało trudu, czynienia słownych wyrzutów, i tłumaczeń tego faktu, któremu nie można było zaprzeczyć. Gdy ten giest powtarzał się częściej, pułkownik rzucał się naprzód, aby pochwycić w lot uwagi spodziewane z ust główno-dowodzącego. Około dwudziestu oficerów, tworzących orszak dwóch jenerałów, szło o kilka kroków wstecz, słuch wytężając, mimo że rozmawiali z sobą po cichu, i śmieli się wesoło. Jeden z adjutantów, ładny i szykowny mężczyzna, postępował tuż za Kotuzowem. Był nim książę Andrzej Bołkoński. Obok niego szedł tęgi, rosły i otyły Neświcki, wyższy oficer, z twarzą sympatyczną i wiecznie uśmiechniętą; z poczciwym i łagodnym wyrazem w oczach. Neświcki, zaledwie mógł się pohamować, aby nie wybuchnąć śmiechem szalonym, na widok figlów wyprawianych przez jednego z towarzyszów. Ten bowiem, oficer od huzarów, o cerze smagłej, jak u cygana, z wzrokiem wlepionym z tyłu w pułkownika, powtarzał każdy ruch tamtego, z komizmem niezrównanym, a z najwyższą powagą, nie uśmiechnąwszy się ani razu.
Kotuzow przechodził zwolna i niedbale pod tym ogniem tysiąca oczów, które uciekały prawie z pod powiek, aby przypatrzyć mu się uważniej.
Zatrzymał się nagle przed trzecią kompanją. Orszak nieprzygotowany na ten przystanek, znalazł się o krok niego.
— Ach! Tymotkin! — zawołał radośnie, poznając kapitasia, z nosem purpurowym.
Tymotkin wyciągnięty już do granic możliwych, od owej chwili złowrogiej, kiedy napadł na niego pułkownik, z powodu Dołogowa, potrafił wyciągnąć się jeszcze więcej po słowach główno-dowodzącego. Te istne tortury, mogły mieć dla niego skutki fatalne, gdyby były dłużej potrwały. Spostrzegł to Kotuzow i odwrócił się czemprędzej od niego, z lekkim uśmiechem igrającym na jego twarzy naznaczonej blizną głęboką.
— Ten także, to mój stary towarzysz broni z pod Izmaiły... dzielny wojak... Czyś z niego zadowolony?...
— Ależ nadzwyczajnie, wasza Ekscellencjo.
— Każdy ma wprawdzie swoje słabostki i on, o ile pamiętam, hołdował trochę nadto Bachusowi — dodał Kotuzow na odchodnem.
Skamieniały z przerażenia, żeby mu nie kazano odpowiadać za nałóg nieuleczalny kapitasia, nieszczęśliwy pułkownik milczał zawzięcie. Ów swywolny huzar tymczasem, uderzony postacią zwolennika bachusowego, z nosem purpurowym i z figurą jak struna wyciągniętą, zaczął go naśladować z takiem mistrzowstwem, że Neświcki, mimo całej powagi, parsknął śmiechem. Kotuzow obrócił się. Obaj jednak potrafili natychmiast zmienić wyraz fizjonomji. Twarz tak u jednego, jak u drugiego, niby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej, wyrażała powagę pełną uszanowania.
Trzecia kompanja, była ostatnią. Kotuzow stanął zamyślony, szukając po głowie czegoś, o czem widocznie zapomniał. Książę Andrzej podszedł bliżej, szepnąwszy mu po francuzku:
— Wasza Ekscellencja raczyła mi polecić, żebym jej przypomniał Dołogowa, który został zdegradowany...
— Gdzie Dołogow? — spytał szybko Kotuzow.
Przebrany obecnie w prosty kitel żołnierski z sukna szarego, Dołogow, nie kazał wcale czekać na siebie. Wyszedł z szeregu, zgrabnie i sprawnie broń prezentując. Był to niezaprzeczenie żołnierz piękny z postawy, zwinny w ruchach, sympatyczny z twarzy, z włosem jasnym i dużemi niebieskiemi oczami.
— Czy ze skargą? — bąknął niechętnie Kotuzow, lekko brwi marszcząc.
— Nie, to Dołogow — wtrącił Andrzej.
— A! spodziewam się, że nauka poskutkuje i poprawi cię dostatecznie. Staraj się służyć dobrze i gorliwie. Nasz car jest łaskawym i wspaniałomyślnym. I ja o tobie nie zapomnę, skoro tylko zasłużysz sobie na to.
Oczy duże i błyszczące Dołogowa patrzyły teraz z tą samą determinacją, jak mierzyły przedtem pułkownika. Ich śmiały wyraz, zdawał się zapełniać i wyrównać przepaść, która ma niby dzielić prostego żołnierza od jenerała główno-dowodzącego.
— O jedną łaskę błagam waszą Ekscellencją — rzekł głosem donośnym i dźwięcznym. — Podajcie mi sposobność zmazania mojej winy i złożenia dowodów mego poświęcenia bezgranicznego dla cara wszech Rosji.
Kotuzow pokazał mu plecy z miną kwaśną i zasępioną. Te czcze frazesy, wiecznie jedne i te same, zanudzały i zamęczały go na śmierć.
— Po co powtarzać wiecznie tę samą zwrotkę — mówił w duchu. — Po co wiecznie te same androny mają mi dzwonić w uszach?
Wsiadł nazad do karety i odjechał.
Pułk podzielony na oddziały, pomaszerował na kwatery, w najbliższym promieniu fortecy Braunau. Tam miał wypocząć po trudach przebytych, wyekwipować się, a przedewszystkiem zaopatrzyć się w nowe obuwie.
— Nie macie żalu do mnie, Prokopie Iwanowiczu?... — przemówił pułkownik serdecznie, do Tymotkina, przejechawszy konno po pod szeregi trzeciej kompanji. — Twarz mu jaśniała radością, że przegląd odbył się i zakończył tak szczęśliwie. — Bo to widzicie Tymotkin, carska służba, nie przelewki!... wiecie przecie, co?... Trwoga nas obejmuje, żeby nie zbłaźnić się i nie okryć wstydem przed całym pułkiem. Jestem jednak zawsze gotów uznać mój błąd, i podać pierwszy rękę do zgody... — tu wyciągnął rękę do swego podwładnego.
— Na miły Bóg, wasza Ekscellencjo, czyżbym śmiał pomyśleć...
Podczas gdy nos kapitasia, nabierał z wielkiej radości, jeszcze wspanialszej barwy purpurowej, usta rozwarły mu się szeroko, od ucha do ucha, uśmiechem szczęścia niewypowiedzianego. Przy tej sposobności pokazał zęby pokruszone, z bramą w pośrodku, dwa bowiem zęby przednie, zostawił biedaczysko na wieki wieków, na pobojowisku, podczas szturmu na twierdzę Izmaiłę.
— Powiedzcie, proszę, Dołogowowi, że o nim nie zapomnę, może być zupełnie spokojny... Ale, ale! jak się też sprawuje?
— Bardzo pilny w spełnianiu swoich obowiązków, Ekscellencjo... tylko to jego usposobienie...
— Jakie usposobienie?...
— A no, napada go czasem istna furja... Są dni, że jest łagodnym, powodującym się, pełnym inteligencji... aż naraz przemienia się w dzikie zwierzę. Ot! niedawno temu, o mało nie ubił jak psa, jakiegoś żydka polskiego... Przecie wasza Ekscellencja wie o tem...
— No tak... zapewne — odrzucił pułkownik wymijająco. — Wart bądź jak bądź pożałowania... bardzo nieszczęśliwy... ma wysokie protekcje... zrobilibyście dobrze, gdyby tak, przy sposobności...
— Ależ ma się rozumieć, Ekscellencjo! — nowy uśmiech kapitasia świadczył, że pojął najzupełniej wolę i tajemne życzenie przełożonego.
— Szlify oficerskie, przy pierwszej okazji! — krzyknął pułkownik przejeżdżając obok Dołogowa. Ten obrócił się i uśmiechnął szydersko na te słowa.
— Dobrze wypadło, bardzo dobrze! — pułkownik mówił dalej głośno i dobitnie, aby mogli go słyszeć wszyscy żołnierze. — Podwójna racja wódki dla wszystkich i dziękuję każdemu z osobna... Bogu chwała...
Zbliżył się do innej kompanji.
— Dobre w końcu człeczysko... Można jeszcze żyć jako tako pod jego rozkazami — zwrócił się z tem kapitan do jednego z poruczników.
— Słowem: „król kierowy!“ — odrzucił porucznik żartobliwie śmiejąc się. Tak bowiem nazywano w całym pułku, kochliwego pułkownika.
Wesołe usposobienie oficerów, spowodowane szczęśliwym przebiegiem przeglądu, udzieliło się również i żołnierzom. Maszerowali dziarsko, gawędząc i pośmieszkując.
— Kto też wymyślił bajeczkę, jakoby Kotuzow był jednookim?
— Tak bo jest rzeczywiście!
— Toś powiedział, coś wiedział — zaśmiał się trzeci — a widział ci wszystko dokumentnie, nasze buty podarte i nieledwie brakujące goździe w podkówkach policzył.
— A ten drugi Austrjak? Jak wam się podobał? Niby kawał kredy... istny wór mąki! Ciężka pańszczyzna dalibóg, prać to wszystko!
— Słuchajno, tyś był na samym przedzie... nie słyszałeś przypadkiem kiedy weźmiemy się za bary? Czy nie wspominali co o tem, hę? Ktoś tam prawił, że Napoleon jest tu, w Braunau.
— Bonaparte tutaj? To ci dopiero komedja! Trzeba być głupcem ostatnim, żeby o tem nie wiedzieć, że Prusak zrebelizował się, Austrjak zaś ma mu wleźć na kark... dopiero gdy go dobrze przetrzepią, zacznie i on wojnę z Bonapartem. No, no, opowiadaj tylko dalej, twoją ciekawą bajeczkę. Bonaparte w Braunau! Oj, oj, jak to zaraz widać, że u ciebie pstro w głowie, chłystku.
— Ah, ci djabelscy furjerzy... Już piąty oddział wchodzi do wsi i zjedzą wszystko przed nami.
— Może dałbyś mi kawał suchara, co?
— A nie dałem ci to wczoraj dopiero kilka niuchów tabaki? Może nieprawda, hę? No, masz zresztą kawałek suchara i odczep się raz odemnie.
— Gdyby się choć zatrzymano gdziekolwiek... ale nie... wlecz się jeszcze pieszo całych pięć wiorst, z próżnym żołądkiem.
— Eh, tobieby się podobało, gdy by tak Niemiaszki zaofiarowali nam swoje piękne powozy, co?... Jechać powozem, to by ci była komedja, hę?...
— A ten lud tutejszy, widziałeś? Nie to co Polacy... Tamto poczciwi z kośćmi ludziska... zresztą zawsze to jeszcze naszego cara poddani, a teraz nic tylko szwar, szwar, szwar, szwar! z Niemcami. Licho ich bierz, czy to się chrześcjanin z nimi dogada?
— Na przód śpiewacy — zakomenderował kapitan i blisko dwudziestu ludzi wysunęło się z szeregów.
Dobosz, który dowodził śpiewami stanął między nimi i zaintonował pieśń zaczynającą się od słów:
„Czerwieni się niebo, oj, łuną czerwieni“... a która kończyła się: — „A nasz ojciec Kamenski powiedzie nas w bój, w zwycięzki bój!“ — Skomponowana podczas kampanji tureckiej, pieśń służyła teraz tak samo w Austrji żołnierzom, z tą jedynie różnicą, że zamiast tamtego nazwiska, wspominano o ojcu Kotuzowie. Gdy prześpiewano z junackiem zacięciem ostatnią zwrotkę, dobosz, piękny, rosły chłop, jak dąb, około lat czterdziestu, z członkami zwinnemi, jakby u akrobaty, spojrzał ostro na swoich towarzyszów, brwi ściągając, podczas gdy jego ręce kołysząc się z prawej strony ku lewej, zdawały się rzucać o ziemię czemś niewidzialnym. Przekonawszy się, że wszyscy mają w niego wzrok wlepiony, podniósł zwolna ramiona w górę i tak je trzymał chwilę nad głową, jakby unosił przedmiot drogocenny, a dotąd niewidzialny. Na raz odrzucając go szybko, zaintonował: „Strzecho moja, strzecho kochana!“ — i teraz dwadzieścia głosów, wpadło w ton chórem. Jeden z żołnierzów, wyrwał się naprzód i jakby mu wcale nie ciężył na plecach tornister wraz z mantelzakiem, zaczął podskakiwać i tańcować, cofając się wstecz od swoich towarzyszów. Wymachiwał przytem rękami, jakby chciał sobie przysporzyć miejsca próżnego do tych ewolucji choreograficznych, uderzając dwiema łyżkami cynowemi podług taktu, niby hiszpańskiemi kastanietami. Inni puścili się za nim w pląsy, w tępie coraz szybszem, to skacząc w górę, to przypadając do ziemi w prysiudach. Wtem usłyszeli w tyle turkot kół i koni parskanie. To Kotuzow wracał ze swoją świtą. Skinął ręką na znak, żeby sobie żołnierze nie przerywali wesołej zabawy. Na drugim końcu skrzydła prawego, koło którego przesunęła się tuż blisko wysoka kareta, uderzała w oczy postać Dołogowa, nie licująca wcale z resztą otoczenia. Chód jego był miarowy, według regulaminu, a jednak był zupełnie inny, lekki, śmiały, pełen wytworności. Rzucał on wzrokiem pewnym i sarkastycznym, niby wyzywając do zmierzenia się z nim. Zdawał się litować nad nimi, że nie wejdą do miasta tak jak on pieszo w wesołem towarzystwie. Porucznik Gerkow, ten sam, który bawił przed tem całą świtę, otaczającą Kotuzowa, naśladując komicznie ruchy pułkownika i Tymotkina, powstrzymał konia nieznacznie, aby zbliżył się do Dołogowa. Chociaż Gerkow należał niegdyś do szajki łobuzów i hultajów którym przewodniczył Dołogow, wstrzymywał się jednak dotąd z wszelką przezornością od stosunków jakichkolwiek z dawnym towarzyszem, obecnie zdegradowanym i w niełasce. Słów kilka rzuconych przez Kotuzowa, kazały mu atoli zmienić taktykę. Przemówił zatem, udając wielkie rozradowanie:
— Jakże się miewasz, kochany przyjacielu?
— Jak widzisz — odpowiedział Dołogow tonem lodowatym.
Piosnka coraz żywsza i śpiewana w rytmie lekkim kozaka, towarzyszyła dziwnie do Gerkowa wielko-pańskiej nonszalancji, z którą cedził wyrazy, i odpowiedziom lodowato-obojętnym Dołogowa.
— Jakże urządziłeś się z przełożonymi?
— Oh, jak najlepiej. Poczciwi ludzie... Ty jak widzę, wśrubowałeś się do głównego sztabu?
— Tak... przydzielono mnie do niego. Jestem tu w czynnej służbie.
Zamilkli obadwaj. — „Leci sokolik, leci w niebiosa, prawą dłonią podrzucony“ — brzmiały słowa piosenki. Nuta tejże skoczna i wesoła, wzbudzała mimowolnie w całem otoczeniu otuchę i wiarę w przyszłość.
I tych dwóch rozmowa, byłaby może weszła na inne tory, gdyby nie ten ożywiony akompaniament.
— Czy to prawda, że pobito Austrjaków? — spytał po chwili Dołogow.
— Tak utrzymują, ale djabełby chyba odgadł co się święci właściwie.
— Tem lepiej — odciął krótko Dołogow, przytupując lekko, według rytmu piosenki.
— Przyjdź dziś do mnie wieczorkiem, cóż, dobrze? Założymy banczek w faraona...
— Macie zatem tak wiele pieniędzy?...
— No, przyjdź tylko...
— Niepodobna! Zaprzysiągłem, że nie dotknę się kart, ani szklanki z winem, póki nie zostanę na powrót oficerem.
— Oh, to stanie się niezawodnie przy pierwszej lepszej okazji.
— Ha, wtedy... zobaczymy...
— Mógłbyś zajrzeć do nas i teraz; gdybyś potrzebował czegokolwiek, licz na nas... Sztab główny dostarczy ci wszystkiego.
Dołogow uśmiechnął się na to.
— Oh! nie troszczcie się tak bardzo o mnie. Nie zażądam od was niczego... Jak będzie mi czego potrzeba, sam sobie wezmę.
— Niech i tak będzie... Bo to widzisz tylko dla tego...
— Tak, tak, i ja tylko dla tego... — Adieu!
Adieu!
W dali odzywały się dotąd tony piosneczki: — „Tam! tam! w mojej chatynce!“ — gdy Gerkow zniecierpliwiony nareszcie sarkazmem Dołogowa, wspiął konia ostrogami i pogalopował w takcie skocznym kozaka, aby dopędzić i zrównać się z karetą.





III.

Zaledwie wysiadł z powozu Kotuzow, z nieodstępnym od jego boku jenerałem austryjackim, udał się prosto do swojego gabinetu. Tam kazał sobie podać papiery, odnoszące się do stanu armji, i listy odebrane w wilją dnia tego. Przyniósł mu to wszystko adjutant, książę Bołkoński. Listy były od arcyksięcia Ferdynanda, dowodzącego przednią strażą. Rozłożono mapę na stole, przed którym zasiedli: Kotuzow i jenerał austrjacki, jeden z członków „Hofkriegsrath’u“ (wyższej rady wojennej.) Odbierając papiery z rąk Bołkońskiego, i skinąwszy nań nieznacznie, żeby nie odchodził, Kotuzow prowadził dalej rozmowę po francuzku, dobierając wyrażeń eleganckich, frazesów wyszukanych, które wygłaszał zwolna i z pewnym naciskiem. Ton jego głosu wpadał miło w ucho; i on sam zdawał się rozkoszować swoją wytworną francuzczyzną:
— To moja odpowiedź jedyna, panie jenerale; gdyby owa sprawa, tylko odemnie zależała, byłbym spełnił natychmiast wolę cesarza Franciszka, łącząc się z arcyksięciem. Chciejcie wierzyć, że osobiście byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł złożyć w inne ręce naczelne dowództwo i ciężącą na mnie odpowiedzialność. Nie wątpię że znalazłby się w Austrji nie jeden wódz zdolniejszy i bardziej niż ja wykształcony fachowo. Macie przecież mnóstwo dzielnych jenerałów, to rzecz wiadoma. Częstokroć atoli rządzą nami okoliczności, a nie wola nasza osobista...
Uśmiech dwuznaczny, towarzyszący słowom ostatnim, usprawiedliwiał najzupełniej minę kwaśną i mocno niedowierzającą Austrjaka. Co do Kotuzowa: był on pewny że towarzysz nie zada mu kłamstwa w oczy. To było dla niego punktem najważniejszym, o resztę nie troszczył się wcale.
Ten, z którym rozmawiał, był zmuszony odpowiedzieć w tym samym tonie. Głos lekko drżący, zdradzał jego zły humor i śmiesznie odbijał od słów pochlebnych, wystudjowanych naprzód, które wymawiał z wysiłkiem.
— Przeciwnie, wasza Ekscellencjo, cesarz ocenia nader wysoko to wszystko, czego dokonaliście dotąd, dla naszych wspólnych spraw i interesów. Znajdujemy tylko, że powolność w marszu, przeszkadza dzielnej armji rosyjskiej i jej wodzowi, zdobywać nowe laury, do czego nawykli oddawna.
Kotuzow skłonił się z tym samym drwiącym uśmiechem.
— Nie podzielam tego zdania. Jestem przeciwnie najmocniej przekonany, opierając się na treści listu, którym baczył mnie zaszczycić jego cesarzewiczowska mość, arcyksiąże Ferdynand, że armja austrjacka, pod dowództwem jenerała tak doświadczonego jak wasz Mack, musiała zwyciężyć na całej linji, niepotrzebuje zatem wcale naszej pomocy.
Austrjak zaledwie potrafił powściągnąć się od wybuchu gniewu, który nim miotał. Ta odpowiedź bowiem, nie zgadzała się bynajmniej z wieścią nurtującą głucho po kraju, o znacznej porażce jego współziomków. Zbieg wypadków najfatalniejszy, pozwalał przypuszczać, że owe wieści o porażce, nie były przesadzone, a nawet były więcej niż prawdopodobne. W tym stanie rzeczy, słowa główno-dowodzącego wyglądały na żart niewczesny. Kotuzow jednak, mówiący najspokojniej i z uśmiechem, miał prawo wygłaszać podobne zdanie, na podstawie ostatniego listu samego Mack’a. W tym biuletynie, jenerał austrjacki wspominał o przyszłem walnem zwycięstwie, wynosząc pod niebiosa niezrównaną pozycją swojej armji, pod względem strategicznym.
— Chciejcie podać mi ten list — przemówił Kotuzow do księcia Andrzeja. — Proszę posłuchać...
Przeczytał po niemiecku ustęp następujący:
„Armja nasza, licząca około 70,000 ludzi, pozwala nam zaatakować nieprzyjaciela i pobić go, gdyby próbował przejść przez rzekę Lech. W razie przeciwnym, dzięki Ulmowi, który jest w naszym ręku, zostaniemy panami obu brzegów Dunaju. Możemy przejść go w danym razie i spaść niespodzianie na wojska nieprzyjacielskie. Tym sposobem przecięlibyśmy nieprzyjacielowi drogi komunikacyjne, moglibyśmy przejść nazad przez rzekę trochę niżej i przeszkodzić w końcu, żeby nie zwrócił głównych sił swoich, przeciw naszym wiernym sprzymierzeńcom. Zaczekamy tedy odważnie stojąc na stanowisku zaczepno-odpornem, aż do chwili, gdy armja rosyjska będzie gotowa złączyć się z nami, aby zadać cios śmiertelny nieprzyjacielowi, na co zasłużył najzupełniej“.
Gdy skończył czytać tę czczą frazeologją, Kotuzow westchnął wznosząc w górę oczy.
— Waszej Ekscellencji wiadomo przecie, że mędrzec powinien z góry przewidywać zawsze casus najgorszy... — wtrącił siedzący naprzeciw Austrjak, któremu pilno było położyć kres drwinkom i przycinkom, a przystąpić na serjo do kwestji piekącej. Rzucił wzrokiem mimowolnie na adjutanta.
— Przepraszam po tysiąc razy pana jenerała.
Przerwał mu Kotuzow zwracając się do Bołkońskiego:
— Chciej, mój drogi spytać Kozłowskiego, jakie odebrał raporty od naszych szpiegów. Tu masz jeszcze dwa listy hrabiego Nostic’a, jeden jego cesarzewiczowskiej mości, arcyksięcia Ferdynanda i kilka innych ważnych dokumentów. Idzie o to, żeby ułożyć z tego wszystkiego, po francuzku, a najdokładniej, rodzaj memorjału, w którymby pomieściły się wszelkie wieści otrzymane w tych dniach o posuwaniu się wojsk austrjackich, aby to przedstawić jego Ekscellencji.
Książe Andrzej skinął głową na znak, że wie o co chodzi. Zrozumiał nie tylko to, co mu powiedziano, ale i to, czego kazano mu się domyśleć. Salutując po wojskowemu obu jenerałów, wyszedł wolnym krokiem z gabinetu.
Choć niedawno opuścił Rosję, książę Andrzej zmienił się jednak niesłychanie. Znikł bez śladu, tak z jego twarzy, jak i z całego wzięcia, nienaturalny wyraz znudzenia i jakiejś apatycznej niedbałości, który go dawniej prawie nigdy nie opuszczał. Zdawać się mogło, że obecnie nie ma czasu przemyśliwać nad wrażeniem, wywieranym przezeń na najbliższe otoczenie. Zajmowały go sprawy o wiele ważniejsze i większej doniosłości. Zadowolony sam z siebie, i z tych wszystkich, których widywał, stawał się z dnia na dzień weselszym i bardziej uprzejmym. Kotuzow, którego dogonił w Polsce, przyjął go otwartemi ramionami, obiecując uroczyście, że o nim nie zapomni. Odznaczył go też przy pierwszej sposobności. Z wszystkich adjutantów wybrał sobie jego na towarzysza, jadąc do Wiednia, i tam powierzał mu missje najważniejsze. Napisał był nawet do swojego starego druha, księcia Mikołaja Bołkońskiego tych kilka wierszy:
— Syn twój stanie się z czasem, w to wierzę i tego się spodziewam, wojskowym znakomitym. Ma po temu zacięcie. Pełen zdolności, a co znaczy najwięcej: wytrwały i spełniający ściśle swoje obowiązki. Jestem uszczęśliwiony, że mogę go mieć przy sobie.
Tak pomiędzy oficerami w głównym sztabie, jak i w armji, książę Andrzej używał reputacji podwójnej. Tak było niegdyś i w Petersburgu. Jedni... ci jednak stanowili znaczną mniejszość... mieli go za osobistość o całe niebo wyższą od ogółu, zdolną do wielkich czynów. Ci też posuwali do przesady uwielbienie dla niego, słuchali go jak wyroczni i starali się we wszystkiem naśladować. Stosunki też z nimi, układały się łatwo i naturalnie. Inni, a ci byli w większości, nie lubiąc go, znajdywali, że jest dumnym, nieprzystępnym, słowem: nie do zniesienia. Z tymi jednak, umiał stanąć na takiej stopie, że bali go się jak ognia i trzymali się od niego jak najdalej. Wyszedłszy z gabinetu Kotuzowa, Andrzej przystąpił do swojego kolegi Kozłowskiego, adjutanta w służbie, którego zastał siedzącego pod oknem z książką w ręku.
— Co powiedział Kotuzow? — spytał Kozłowski.
— Kazał napisać memorjał o powodach naszej nieruchomości.
— A to na co?
Książę Andrzej za całą odpowiedź wzruszył miłosiernie ramionami.
— Czy są jakie wiadomości o Mack’u?
— Nie ma żadnych.
— Gdyby miała potwierdzić się wiadomość o jego przegranej, jużby nam ją byli przysłali urzędownie.
— Prawdopodobnie...
Po tem słowie książe Andrzej skierował się ku drzwiom prowadzącym do sieni, gdy w tem otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie ktoś zupełnie im nieznajomy. Był to również jenerał austryjacki, z czarną przepaską na głowie, i z wielką gwiazdą orderu Marji Teresy na piersiach.
— Jenerał główno dowodzący Kotuzow? — spytał gorączkowo nowoprzybyły po francusku, ale z wybitnym akcentem niemieckim, a rozglądnąwszy się w koło, zaczął iść szybko do drzwi od gabinetu.
— Jenerał główno dowodzący zajęty w tej chwili — Kozłowski skoczył do drzwi, zastępując drogę intruzowi. — Kogo mam zapowiedzieć?
Twarz cudzoziemca pochmurniała, a usta mu zadrgały. Wyjął z kieszeni notyskę, napisał szybko słów kilka ołówkiem, wydarł ćwiartkę papieru i podał ją adjutantowi. Następnie przysunął się do okna i usiadł ciężko na krześle, które zajmował przed chwilą Kozłowski. Spojrzał ponuro i z niechęcią na dwóch młodych ludzi, jakby chciał powściągnąć ich zbytnią ciekawość tem spojrzeniem. Po chwili podniósł głowę, wyprostował się widocznie w chęci żeby się z czemś odezwać. Musiał atoli namyśleć się inaczej, skoro machnął tylko ręką niedbale i spróbował zanucić półgłosem jakąś żołnierską piosneczkę; głos mu jednak urwał się, i wydał tylko z piersi ton głuchy, nieokreślony. Otworzyły się niebawem drzwi od gabinetu, a na progu ukazał się Kotuzow. Jenerał z głową obwiązaną, schylony, jakby chciał uniknąć jakiego niebezpieczeństwa, podszedł ku niemu, robiąc kroki olbrzymie, nogami niesłychanie długiemi a chudemi.
— Widzisz przed sobą Ekscellencjo nieszczęśliwego Mack’a! — zawołał głosem drżącym od wzruszenia.
Kotuzow zachował przez chwilę zupełną obojętność. Zwolna rysy jego twarzy rozjaśniły się i wygładziły się zmarszczki na czole; skłonił się z uszanowaniem, a puściwszy go poprzód siebie, poszedł za nim do gabinetu, drzwi za sobą przymknąwszy. Potwierdziła się zatem wieść głucha zrazu o porażce Mack’a i złożeniu broni pod murami Ulmu.
W pół godziny później, rozesłano już adjutantów na wszystkie strony z rozkazem dziennym, który miał niebawem rozruszać armję rossyjską i zmusić ją do maszerowania w kierunku armji nieprzyjacielskiej.
Książe Andrzej należał do rzędu tych nielicznych oficerów w sztabie głównym, dla których cały interes skupia się i koncentruje w obrotach wojennych na serjo w przededniu mającej się stoczyć walnej bitwy. Obecność Mack’a i szczegóły klęski, która go spotkała, ostrzegły go, dając do zrozumienia, że armja rossyjska, znajduje się także w położeniu nader krytycznem, i że połowa kampanji już stracona. Wyobrażał sobie rolę przypadającą wojskom rossyjskim, i jaką on sam może odegrać niebawem. Nie mógł zapanować nad uczuciem złośliwego zadowolenia, gdy pomyślał o upokorzeniu dumnej Austrji. Jeszcze większą radość sprawiała mu nadzieja, że wkrótce nastąpi starcie nieuniknione, między Francuzami a Rosjanami, pierwsze od czasów Suwarowa. Lękał się jednak, żeby genjusz Bonapartego, nie był silniejszym, od bohaterstwa jego przeciwników. Nie mógł nawet przypuścić, żeby jego bohatyr uwielbiany mógł być przez kogokolwiek zwyciężonym.
Podniecony nawałem sprzecznych myśli i uczuć, książe Andrzej udał się na swoją kwaterę, aby zasiąść do listu, który codziennie do ojca wysyłał. Spotkał po drodze swojego towarzysza, który dzielił z nim kwaterę, Neświckiego, i żartobliwego Gerkowa. Obaj trzymali się za boki od śmiechu.
— A ty czemuś zasępiony, jak chmura gradowa? — spytał Neświcki, rzuciwszy okiem na jego twarz bladą i wzrok pałający gorączkowo.
— Nie ma powodu do uciechy! — odrzucił krótko Bołkoński.
W chwili gdy zamieniali z sobą te słowa, zobaczyli w głębi korytarza, owego członka wyższej rady wojennej w Wiedniu, i jenerała austrjackiego Straucha, dodanego Kotuzowowi z poleceniem iżby, czuwał nad dostawą regularną wiktuałów i paszy dla koni przeznaczonej dla armi rossyjskiej. Ci dwaj jenerałowie przybyli dopiero wczoraj. Szerokość korytarza pozwalała najzupełniej trzem młodym oficerom nie ruszać się z miejsca, aby tamci mogli przejść obok nich wygodnie Gerkow jednak, odpychając Neświckiego, zawołał głosem zadyszanym, jakby mu nagle tchu zabrakło.
— Nadchodzą!... nadchodzą!... ustąpcie się na Boga!...
Dwaj jenerałowie chcieli widocznie uniknąć wszelkich oznak uszanowania, gdy Gerkow, z twarzą rozpromienioną, z uśmiechem od ucha do ucha, nadającą jej wyraz głupkowatego, prawie idjotycznego zadowolenia, postąpił o krok naprzód.
— Wasze Ekscellencje raczą pozwolić — przemówił najczystszą niemiecczyzną — żebym miał zaszczyt złożyć im moje najszczersze i najzasłużeńsze gratulacje!
Pochylił głowę, z ukłonem niezgrabnym dzieciaka, który dopiero zaczyna się uczyć tańczyć, i wyrzuca nogami jedną po drugiej jak młody źrebiec. Członek Hofkriegsrathu, przybrał zrazu wyraz chmurny i surowy. Uderzony jednak szczerością tego szerokiego i głupkowatego uśmiechu, nie mógł wstrzymać się, żeby nie zwrócić na niego uwagi.
— Mam więc zaszczyt, złożyć moje gratulacje — mówił dalej Gerkow — że jenerał Mack, powrócił zdrów najzupełniej, prócz lekkiego tu zadraśnięcia — dodał z miną rozradowaną, wskazując ręką na głowę. Jenerał zmarszczył brwi i odwrócił się od niewczesnego żartownisia.
— Boże! a to głupiec! — wykrzyknął idąc dalej.
Neświcki uradowany z konceptu kolegi otoczył poufale ramieniem Bołkońskiego. Ten atoli odtrącił go szorstko z twarzą bladą jak ściana i z ustami drgającemi nerwowo. Uczucie gniewu, spowodowane pierwotnie pojawieniem się Mack’a, i wieścią fatalną, której był nieszczęsnym zwiastunem, rozdrażnienie własnem rozmyślaniem nad położeniem obecnem armji rossyjskiej, znalazło wreszcie odpływ, w obec żartu niestosownego Gerkowa.
— Jeżeli panu sprawia przyjemność — rzekł tonem ostrym i surowym — odgrywać rolę trefnisia nadwornego, nie mogę, rzecz naturalna, w tem mu przeszkodzić. Zapowiadam panu jednak, i to całkiem serjo, że gdybyś pozwolił sobie kiedykolwiek w mojej obecności, równie głupich żartów, nauczyłbym go, jak się wypada zachowywać w przyzwoitem towarzystwie.
Neświcki i Gerkow osłupieli ze zdziwienia, wytrzeszczyli oczy na niego, a następnie spojrzeli w milczeniu jeden na drugiego.
— Ale cóż w tem złego?... gratulowałem, nic więcej — bąknął Gerkow.
— Nie żartuję wcale, milcz pan! — krzyknął Bołkoński, i wziąwszy pod ramię Neświckiego, odszedł od Gerkowa, który na razie nie wiedział co odpowiedzieć.
— A ciebie co napadło? — spytał Neświcki, starając się go uspokoić.
— Jakto, co mnie napadło?! Ty więc tego nie rozumiesz? Albo jesteśmy oficerami w służbie naszego cara i do obrony kraju własnego, których cieszy każda pomyślność naszych wojsk, a którzy współczują i płaczą nad każdą klęską, lub też zostaliśmy prostymi pachołkami! Takim, rzecz naturalna, nie wolno wglądać w żadne sprawy, mają tylko słuchać ślepo rozkazów. Czterdzieści tysięcy ludzi wymordowanych, armia naszych sprzymierzeńców zniszczona... a wy znajdujecie w tem nieszczęściu pole do popisywania się płaskiemi dowcipami?! — Andrzej zapalał się coraz bardziej. — To dobre dla takiego jak ten tam hołysza, który nie ma nic do stracenia, a którego podobało ci się uważać za przyjaciela, ale nie dla mnie!... nie dla ciebie!... Tylko ulicznicy mogą bawić się w ten sposób!...
Teraz dopiero spostrzegłszy się, że mówił głosem podniesionym i Gerkow mógł go słyszeć, zaczekał umyślnie, czy nie zechce mu odpowiedzieć. Gerkow jednak odwrócił się od nich czemprędzej i uciekł w stronę przeciwną.





IV.

Pułk huzarów z Pawłogrodu, stał kwaterą o dwie mile od Braunau. Szwadron, w którym Mikołaj Rostow był „junkrem“, rozlokowano we wsi Saltzeneck. Dom najpiękniejszy i najokazalszy we wsi całej, zarezerwowano dla komendanta szwadronu, rotmistrza Denissowa, znanego w całym pułku, pod imieniem „Waski“.
Odkąd junkier Rostow złączył się ze swoim pułkiem w Polsce, dzielił zawsze kwaterę z komendantem szwadronu. Dnia ósmego października, to jest właśnie podówczas, gdy w głównej kwaterze wszystko przewracało się do góry nogami, na wiadomość o klęsce Mack’a, szwadron cały wiódł życie błogie, życie obozowe, wśród pokoju i doskonałego we wszystko zaopatrzenia. Denissow grając w karty i przegrywając najfatalniej przez noc całą, nie był jeszcze dotąd powrócił do domu. Rostow zaś wracał już wczesnym rankiem, w pełnym rynsztunku na koniu, on bowiem dnia tego rozdzielał furaż dla koni żołnierskich. Zatrzymał się przed gankiem, podniósł się na siodle, z jedną tylko nogą w strzemieniu, a z drugą zwieszoną w powietrzu, ruchem swywolnym, iście młodocianym, jakby mu żal było rozstawać się ze swoim konikiem. Zeskoczył wreszcie na ziemię, i przywołał luzaka. Żołnierz skoczył aby konia przytrzymać.
— Ah! Bodnareńko, przeprowadź go zwolna, kilka razy, póki z potu nie obeschnie. Cóż? Dobrze?... — przemówił do huzara z tą poufałą uprzejmością, znamionującą natury dobre, serdeczne, które gdy czują się zadowolone, radeby z każdym to szczęście podzielić.
— Ma się rozumieć, jaśnie panie — odpowiedział białorusin, potrząsając wesoło głową.
— Tylko uważaj!... póki nie obeschnie.
Pobiegł i drugi huzar, Bodnareńko nie dał sobie jednak konia odebrać. Schwycił mocno za cugle i zaczął przeprowadzać, ocierając go raz po raz z potu słomą skręconą. Junker musiał widocznie płacić hojnie za każdą usługę, skoro tak się do niej cisnęli żołnierze, jeden przez drugiego.
Rostow, zanim odszedł, pogłaskał konia pieszczotliwie po smukłej szyi.
— Brawo! co to będzie z czasem za dzielny ramak! — mruknął sam do siebie, a podniosłszy pałasz, przebiegł prędko kilka stopni ganku, dzwoniąc ostrogami.
Niemiec, właściciel tego domu, ukazał się na progu krowiarni, w długiej wełnianej kamizeli i w szlafmycy białej. Wyrzucał nawóz żelaznemi widłami.
Twarz szeroką, opasłą, rozjaśnił na widok Rostowa uśmiech serdeczny i pełen życzliwości.
Czentopry! Czentopry! — przywitało go łamanym językiem, ale z widoczną przyjemnością, poczciwe niemczysko.
— Już przy pracy? — spytał Rostow, uśmiechając się ze swojej strony. — Hurra! dla Austrji, hurra! dla Rossji, hurra! niech żyje car Aleksander! — dodał żartobliwie, powtarzając ulubione wykrzykniki poczciwego Niemca.
— Hurra! dla całego świata! — Niemiec krzyknął ze śmiechem wyrzucając w górę szlafmycę.
Rostow powtórzył owe hurra! z zapałem, chociaż prawdę mówiąc, nie było powodu do tak wielkiej uciechy, ani dla Niemca czyszczącego swoją oborę, ani dla Rostowa, który wracał z koszar, rozdawszy furaż dla koni. Po tym wylewie wzajemnych uczuć patrjotycznych i braterskich, staruch poczciwy wrócił do nawozu, a młody junker wszedł w głąb domu.
— A twój pan gdzie? — spytał Ławruszkę, sługę Denissowa, hultaja znanego w całym pułku ze sprytu djabelskiego, z chytrości i łobuzostwa.
— Jeszcze nie wrócił od wczoraj wieczór... Zgrał się prawdopodobnie — poskrobał się w głowę Ławruszka. — Znam ja go na wylot! Jeżeli wygra, wraca wcześnie, aby pochwalić się tem czemprędzej. Jak go nie ma do dnia białego, znak to że zgrał się do nitki, a wtedy wraca w psim humorze. Oj, oj! wiem ja coś o tem! Czy podać kawę jaśnie panu?
— Dawaj jak najprędzej.
Nie upłynęło dziesięć minut, a już Ławruszka powracał, niosąc na tacy kawę gorącą.
— Idzie, idzie! — mruknął z cicha. — Zaraz pęknie bomba.
Rzeczywiście nadchodził Denissow. Wzrostu średniego, miał twarz mocno czerwoną, błyszczące czarne oczy, śniące czarne włosy i wąsik ciemny, junacko nastrzępiony. Dołman na nim był rozpięty, szerokie rajtuzy, zaledwie trzymały się na pasku, kasko pomięte zsunęło mu się na tył głowy, karku dotykając. Zbliżył się z głową spuszczoną, ponury i zafrasowany.
— Ławruszka — wybełkotał, plącząc ledwie językiem w gniewie najwyższym. — Czy zdejmiesz raz ty bydlaku!
— Ależ już zdejmuję jaśnie panie.
— Oho, tyś już wstał? — popatrzył na Rostowa wzrokiem zamglonym.
— Ba, od dwóch godzin... Wydałem już furaż na cały dzień i widziałem nawet Fräulein Matilde.
— A ja mój drogi, zgrałem się jak szewc, jak ostatni kupiec... Miałem szansę piekielną, mówię ci! Zaczęła się zaraz po twojem odejściu... Czaj! — huknął waląc pięścią w stół z całej siły.
Skrzywiwszy się niemiłosiernie, niby w chęci uśmiechnięcia się, wyszczerzył zęby drobne, białe, a ostre jak u wiewiórki, i rozgarnął czuprynę gęstą, krótko przystrzyżoną a sterczącą do góry jak szczotka, giestem rozpaczliwym, wplatając we włosy wszystkie dziesięć palców.
— Sam djabeł chyba wepchnął mnie do tego Szczura! (tak przezwali owego oficera). Wyobraź sobie, ani jednej karty porządnej, ani jednej!
Tu Denissow spostrzegłszy, że mu zgasła fajka na krótkim cybuszku, którą trzymał w zębach, cisnął ją gwałtownie na podłogę gdzie rozprysła się na drobne kawałki. Zadumał się przez chwilę, potem mrugnął figlarnie i uśmiechnął się do Rostowa, głos zniżając, z oczami błyszczącemi:
— Żeby choć były kobietki ładne między nami, człowiek byłby się przynajmniej zabawił przyjemnie, ale tu nic, nic, tylko karty i pijatyka, pijatyka i karty! Można doprawdy zgłupieć z kretesem. Kiedyż nakoniec zaczniemy się bić? Hej, kto tam szuruje nogami — dodał gromko, słysząc za drzwiami brzęk ostróg i ciężkie stąpanie.
— Wachmistrz, proszę jaśnie pana — zameldował Ławruszka.
Denissow pobladł i zachmurzył się jeszcze bardziej.
— Źle bratku — mruknął frasobliwie, rzucając Rostowowi na kolana sakiewkę z pieniądzmi. — Porachuj ile mi tam jeszcze zostało tej mamony i schowaj sakiewkę do łóżka.
Wyszedł po tych słowach do przedpokoju, gdzie wachmistrz pokaszliwał z cicha i z uszanowaniem.
Rostow bawił, się układając w stosy, każdą monetę osobno. Nie wiele tam tego znalazł. Kilka zaledwie złotych imperjałów i trochę drobnej srebrnej monety. Naraz usłyszał w przedpokoju, witający się z kimś głos Denissowa:
— A, Teljanin! Dzieńdobry! Słyszałeś? Pobili mnie na głowę.
— Gdzież to?
— U Rykowa, ma się rozumieć.
— Aha, u Szczura — odrzucił ten ktoś, cieniutkim głosikiem.
W tej samej chwili wszedł do pokoju, w którym znajdował się Rostow, Teljanin, podporucznik w tym samym pułku. Rostow zgarnął pieniądze do sakiewki i wsunął ją pod poduszkę, jak sobie tego życzył Denissow. Następnie uścisnął nie bardzo chętnie dłoń wiecznie spoconą i wilgotną, którą podawał mu Teljanin. Wydalono go niedawno temu z gwardji carskiej. Obecnie, sprawował się dobrze i niemożna mu było nic zarzucić, nie lubiono go jednak ogólnie. Szczególniej Rostow, nie mógł ani pokonać, ani nawet ukryć antypatji, jaką wzbudził w nim Teljanin, zaraz przy pierwszem spotkaniu.
— I cóż, mój młody kawalerzysto? Czyś zadowolony z Kruczka? — tak nazywał się koń pod siodło, sprzedany Rostowowi przez Teljanina. Rzecz dziwna, gdy mówił do kogo, Teljanin nie patrzał mu nigdy w oczy, tylko myszkował wzrokiem tędy i owędy. — Widziałem was dziś na nim Mikołaju Stefanowiczu.
— Oh, nie ma w nim znowu nic nadzwyczajnego, ale ujdzie — bąknął Rostow wymijająco. Dowiedział się był od innych, doświadczeńszych, że przepłacił szalenie kruczka, dając za niego siedmset rubli, prawie drugie tyle ile był wart rzeczywiście. — To najgorsze, że utyka trochę na lewą nogę z przodu.
— Eh, bagatela! Pęknął mu zapewne róg w kopycie. To nic nie znaczy, nauczę was jak się zakrzywia hufnal w kopycie, gdy się kuje konia w takim wypadku.
— I owszem, bardzo proszę.
— Oh, coś bardzo łatwego. Nie jest to zresztą żadna tajemnica. Co do konia, jeszcze mi kiedyś za niego podziękujecie, Mikołaju Stefanowiczu.
— Każę go zaraz przyprowadzić — przemówił Rostow, chcąc się czemprędzej pozbyć z karku, nienawistnego Teljanina. I wyszedł.
Denissow usiadł tymczasem w przedpokoju na podłodze, skrzyżowawszy pod sobą nogi po turecku. Kazał sobie podać inną fajkę i pykając z niej, słuchał raportu wachmistrza. Na widok Rostowa, skrzywił się i z wyrazem wstrętu prawie, giestem nader wymownym, pokazał na drzwi, za któremi został Teljanin, dając niedwuznacznie do zrozumienia, jak był nie rad tej wizycie.
— Nie cierpię tego młokosa — mruknął przez zęby, nie zważając na obecność podwładnego.
Rostaw wzruszył ramionami, jakby chciał odpowiedzieć:
— Ja tak samo, ale co począć?
Po wydaniu stosownego rozkazu, wrócił do pokoju, gdzie zastał Teljanina, zacierającego swoje ręce małe i wypieszczone.
— Że też mogą istnieć fizjonomje tak nieprzyjemne — pomyślał Rostow.
— Cóż? przyprowadzą konia — spytał tamten wstając, tonem najobojętniejszym w świecie.
— Natychmiast.
— Dobrze, wszedłem tylko na chwilę, aby spytać Denissowa, czy dostał już rozkaz dzienny. Dostałeś go Waska?
— Jeszcze nie, gdzież odchodzisz?
— Chcę pokazać temu młodzieńcowi jak powinno się kuć konia.
Obejrzeli nogę Kruczka, a Teljanin udzieliwszy instrukcji odszedł do siebie.
Denissow usiadł tymczasem przy stole, na którym prócz samowara kipiącego i imbryka z czajem, postawił Ławruszka butelkę araku i dobrą porcję wędzonej kiełbasy i zabrał się do pisania. Pióro skrzypiało po papierze, a krople atramentu bryzgały na wszystkie strony. Gdy Rostow wrócił, spojrzał na niego ponuro:
— Do niej piszę!...
Oparł się łokciem na stole, nie wypuszczając pióra z ręki, jakby chciał pochwycić w lot nadarzającą się sposobność wypowiedzenia głośno tego, co chciał wylać na papier. Zaczął mu zatem opowiadać treść listu.
— Bo widzisz, mój drogi, nie żyjemy, ale śpimy, jeżeli nie mamy w sercu miłości! Prochem jesteśmy i w proch się rozsypiemy, a jednak kochając, stajemy się prawie równymi bóstwu! jesteśmy czyści i bez grzechu, jak pierwsi ludzie, w dniu stworzenia wszechświata... Kto tam znowu? Odeślij go do wszystkich djabłów! Nie mam czasu!
Ławruszka zbliżył się jednak do niego, nie dając się wcale zbić z tropu.
— To nikt proszę jaśnie pana... tylko przyszedł wachmistrz, według pańskiego rozkazu po pieniądze.
Denissow rzucił się niecierpliwie, ale wnet pohamował się i rzekł spokojnie do Rostowa:
— Zła sprawa!.. Gadajno... ileś znalazł w sakiewce?
— Dziewięć sztuk złota i trochę srebrnej monety.
— Hm! hm! Czegóż stoisz błaźnie przedemną, nieruchomy jak kloc. Ruszaj po wachmistrza! — zburczał Ławruszkę.
— Kochany Dennisow! weź odemnie ile ci potrzeba! Wiesz, że mi nie brak pieniędzy! — rzekł Rostow zarumieniony.
— Nie lubię pożyczać od moich przyjaciół. Nie! mówię ci, że tego nie znoszę!
— Jeżeli uważasz mnie za towarzysza, obraziłbyś mnie śmiertelnie nie przyjmując chwilowej pomocy. Zaręczam ci, że mi tą pożyczką nie zrobisz najmniejszej różnicy!
— Nie chcę! nie przyjmuję, jeszcze ci to raz powtarzam!...
Denissow zbliżył się do łóżka, aby wziąć sakiewkę.
— Gdzieś ją schował?
— Pod ostatnią poduszkę.
— Tu jej nie ma!...
I Denissow zrzucił obie poduszki na podłogę.
— Może zsunęła się z łóżka... poczekaj — Rostow przystąpił z kolei do łóżka, wypróżniając je z pościeli aż do spodu. — Nie ma!... rzeczywiście nie ma!... Czyliżbym zapomniał, gdziem włożył? Ale nie, pamiętam doskonale, żem pomyśłał w owej chwiłi: — „Waska kładzie ją zawsze pod drugą poduszkę“. — Gdzież ona może być? — zwrócił się do wchodzącego Ławruszki.
— Tam, gdzie ją jaśnie pan położył... jam tu przecie nie postał przez ten cały czas.
— Zawsze ta sama historja! — Denissow wybuchnął niecierpliwie. — Roztrzepaniec z ciebie wierutny! zapominasz wiecznie, gdzie co wepchniesz... popatrz mój drogi po kieszeniach.
— Ależ nie mam w żadnej kieszeni, bo wiem doskonale, żem włożył pod poduszkę!
Ławruszka tymczasem odsuwał łóżko, wytrzęsał najstaranniej jedną sztukę pościeli po drugiej i wreszcie stanął osłupiały na środku pokoju, ręce rozpaczliwie rozkrzyżowując. Denissow, który przypatrywał się z boku temu wszystkiemu, zwrócił się do Rostowa.
— Słuchaj no Rostow, przestań raz żartować! — rzekł z naciskiem.
Rostow uczuwszy na sobie wzrok przenikliwy przyjaciela, spojrzał na niego i spuścił oczy natychmiast. Stanął cały w płomieniach i tchu mu nagle zabrakło.
— Nie było tu przecie nikogo, prócz jaśnie pana hrabiego, i tamtego podporucznika... to gdzieżby się miała podziać sakiewka? — wtrącił Ławruszka.
— No to ruszaj, djabelski synu! — huknął Denissow, także czerwony jak burak i do wściekłości doprowadzony, grożąc pięścią swemu sługusowi. — Musi się znaleźć, inaczej będę z ciebie darł pasy! Rozumiesz, ty łotrze jakiś?!
Rostow tymczasem zapiął mundur na sobie, przypiął pałasz i wziął ze stołu kaszkiet wojskowy.
— Szukaj psie! — Denissow zaczął trząść służącym jak gruszką.
— Daj mu pokój Waska!... wiem już kto ją wziął!...
I Rostow skierował się ku drzwiom z oczami dotąd wbitemi w podłogę. Denissow zrozumiawszy teraz do kogo pije, porwał go za ramię.
— Głupstwo! — krzyknął z taką siłą, że aż mu żyły nabrzmiały w szyji i w czole jak liny. — Oszalałeś, czy co?... Sakiewka musi się tu znaleźć, inaczej obedrę ze skóry tego łajdaka Ławruszkę!
— Wiem kto ją wziął! — powtórzył Rostow głosem stłumionym, jakby go coś w gardle dusiło.
— A ja ci najostrzej zakazuję!... krzyczał dalej Denissow szamocząc się z nim.
Rostow wyrwał się z gniewem z jego dłoni:
— Nie rozumiesz zatem — popatrzył mu w oczy prosto i śmiało — czy też nie chcesz zrozumieć? Byłem tu, w pokoju, sam na sam z nim, jeżeli więc nie wziął „tamten“, w takim razie!... — i wypadł jak kula do sieni, nie kończąc zaczętego frazesu.
— Niech djabli porwą, ciebie i resztę! — zaklął Denissow rozwścieklony.
Były to ostatnie słowa, które Rostow usłyszał za drzwiami. W chwilę później wchodził do Teljanina.
— Nie ma w domu mego pana — zameldował jego luzak — wezwano go do głównego sztabu... Czy stało się co złego? — spytał, uderzony wyrazem dziwnego wzburzenia w twarzy Rostowa.
— Nic wcale!...
— Szkoda!... tylko co wyszedł mój pan...
Nie wchodząc do siebie, Rostow wsiadł na konia i popędził galopem do głównego sztabu, który rozłożył się taborem o trzy wiorsty odległości od Saltzeneck. Była tam niezła traktyjernia, w której zbierali się wszyscy oficerowie. Gdy stanął przed nią, spostrzegł konia Teljanina, uwiązanego do słupa od sztachet. Jego samego zastał siedzącego przy jednym ze stolików, w głębi izby. Przed nim stał talerz z kiełbasą na gorąco i flaszka wina.
— A! i tyś tu, młodzieńcze? — przemówił Teljanin żartobliwie, mrugnąwszy oczami.
— Nie inaczej — bąknął Rostow głucho, i usiadł przy drugim stole obok dwóch Niemców i oficera rossyjskiego.
Wszyscy milczeli, słychać było jedynie szczęk nożów i widelców. Skończywszy śniadanie, Teljanin wyciągnął z kieszeni sakiewkę z jedwabiu ponsowego, z ładnemi złotemi wisiorkami na końcach, w kształcie żołędzi, odsunął jedno z kółek, palcami cieńkiemi i zakrzywionemi jak szpony u sępa, wziął sztukę złota i podał kelnerowi:
— Resztę!... tylko prędko!... — krzyknął.
— Proszę mi pozwolić... chciałbym przypatrzeć się bliżej tej sakiewce — przemówił Rostow zcicha, podchodząc ku niemu.
Teljanin myszkując jak zwykle oczami podał mu ją.
— Szykowna, co? Ładne bo ją rączki robiły — zaśmiał się blednąc cokolwiek. — Patrz młodzieńcze!
Wzrok Rostowa przenosił się z Teljanina na sakiewkę a z sakiewki na niego.
— Wszystko to co w niej jest zostanie w Wiedniu, jeżeli dojdziemy tam szczęśliwie. Tu, w tych głupich dziurach, choćby człowiek jak chciał, nie ma na co i gdzie stracić pieniędzy — dodał siląc się na wesołość. — Proszę mi ją oddać... odchodzę...
Rostow milczał.
— No, a hrabia?... Może każesz sobie co podać? Wcale nie źle tu jeść dają... Oddajcież sakiewkę, Mikołaju Stefanowiczu!...
Wyciągnął rękę.
Junker wypuścił ją z dłoni, a Teljanin wsunął zwolna do kieszeni w pantalonach, z wzrokiem, który zdawał się mówić:
— Do mnie należy; wraca do mojej kieszeni, wszystko w porządku, i nikomu nic do tego!...
— I cóż? — spytał mimowolnie, a ich spojrzenia skrzyżowały się w powietrzu.
— Proszę tu, pod okno! — Rostow pociągnął go za sobą. — Ta sakiewka i pieniądze Denissowa! — szepnął mu w same ucho.
— Co? Jakto?... Ośmielasz się pan!... — W słowach urywanych czuło się jednak prośbę rozpaczliwą, o względność i przebaczenie. Ostatnie wątpliwości przygniatające aż do tej chwili serce Rostowa, rozwiały się natychmiast.
Rozradował się niesłychanie, ale ogarnęła go jednocześnie litość dla tego nieszczęśliwego.
— Za wielu tu świadków — mruczał Teljanin, mnąc nerwowo w ręce swój kaszkiet, kierując się do pokoju obok — Bóg wie coby mogli pomyśleć...
— Musimy tę kwestję na czysto wyprowadzić... wiem o tem i udowodnię każdej chwili — odrzucił Rostow cicho ale stanowczo, nie ustępując ani krokiem.
Twarz winnego, coraz bledsza i przerażona, drgnęła kurczowo. Oczy biegały niespokojnie, to tu, to tam, wlepione w podłogę, i nie śmiejąc podnieść się w górę. Z piersi wydobywały mu się tony zdławione i niewyraźne:
— Błagam pana hrabiego, nie chciej mojej zguby! Oto pieniądze! Weź je pan!... mój ojciec, starzec niedołężny... moja matka...
I rzucił na stół sakiewkę.
Rostow schwycił ją i poszedł ku drzwiom, wcale na niego nie spojrzawszy. Na progu zatrzymał się i rzekł z najwyższą goryczą a z oczami wilgotnemi:
— Mój Boże! jak też można było dopuścić się czegoś podobnego?...
— Hrabio...
I Teljanin chciał zbliżyć się do młodego człowieka.
— Proszę mnie nie dotykać — zawołał Rostow gwałtownie, cofając się przed nim. — Jeżeli tak panu były koniecznie potrzebne, masz moją sakiewkę... schowaj ją sobie!
I rzuciwszy mu ją pod nogi, zniknął za drzwiami, uciekając co tchu, jakby kto za nim gonił.





V.

Tego samego wieczora, prowadzili oficerowie, zgromadzeni w pomieszkaniu Denissowa, rozmowę nader ożywioną.
— Powtarzam i będę powtarzał, żeś powinien młodzieńcze przeprosić pułkownika pierwszy — dowodził rotmistrz Kirstein. Ten włosy miał już mocno szpakowate, wąs sumiasty, a tak długi, że go za ucho zakładał, rysy wybitne, prawdziwie męskie, twarz pooraną zmarszczkami. Zdegradowany dwa razy na prostego żołnierza, za pojedynki, potrafił zawsze dobić się na nowo rangi rotmistrza, niesłychaną brawurą i służbistością.
— Nie pozwolę nikomu zarzucać mi kłamstwa! — bronił się Rostow zawzięcie, z twarzą rozpłomienioną i drżąc z wzruszenia. — Powiedział mi w oczy, że to nieprawda, na co odrzuciłem, że on sam mija się z prawdą w tej chwili... I na tem zostanie... Mogą obarczać mnie codzień służbą nad siły, nawet skazać na areszt, ale nie zmuszą do przeprosin... Czy ja zawiniłem? Kto kogo ma przepraszać? Zastanówcie się nad tem panowie bezstronnie, wtedy...
— Wysłuchaj mnie tylko spokojnie młodzieńcze — przerwał mu Kirstein, swoim potężnym głosem basowym, gładząc z flegmą wąs wspaniały. — Wszak powiedziałeś pułkownikowi, w obecności kilku oficerów, że jeden z ich towarzyszy ukradł pieniądze?
— Nie moja wina, jeżeli pułkownik rozpoczął przy świadkach tę drażliwą rozmowę. Możem źle zrobił, nie umiem jednak dyplomatyzować. Dla tego wstąpiłem do huzarów, najmocniej przekonany, że tu nie znane są sztuczki, kruczki i wykręty dyplomatyczne, że każdy wypowiada otwarcie, co myśli i co ma na języku. Na to on mi zadaje kłamstwo w żywe oczy... A zatem, on mnie winien przeprosić.
— Wszystko to dobrze i pięknie! Nikt z nas nie wątpi, młodzieńcze, o twojej prawdomowności i brawurze, ale nie o to nam idzie. Spytaj swego przyjaciela od serca, Denissowa, czy jest możebnem, żeby junker żądał podobnego zadośćuczynienia, od naczelnego wodza w pułku?
Denissow wąsa przygryzał z miną kwaśną i ponurą, nie mieszając się wcale do dyskusji. Na pytanie Kirsteina, wystosowane wprost do niego, potrząsł jednak głową przecząco.
— Mówić o podobnych brudach pułkownikowi, i to w obecności kilku oficerów?... Bogdanicz słusznie uczynił, przywołując cię młodzieńcze do porządku!
— A po cóż pytał mnie, ciągnąc za język? — I nie przywoływał mnie do porządku, tylko rzucił mi w oczy po prostu: — „To nieprawda!“...
— Musiał tak uczynić, aby ratować honor pułku. Ty zaś młodzieńcze, zamiast zamilknąć, odpowiedziałeś głupstwo wierutne. Pamiętaj, że nie igra się z pułkownikiem i przeproś go, radzimy ci to po przyjacielsku.
— Ani mi to w głowie.
— Nie spodziewaliśmy się tego po tobie, młodzieńcze — mówił dalej stary rotmistrz z całą powagą. — Zawiniłeś nie tylko w obec Bogdanicza, ale także w obec pułku całego. Gdybyś był się przynajmniej zastanowił cokolwiek, spytał wpierw o radę kogoś starszego i doświadczeńszego. Ale nie. Zrobiłeś wszystko na własną rękę, wybuchnąłeś z całą tą brzydką historją i to w przytomności kilku oficerów. Cóż zostawało innego pułkownikowi, jak starać się zatrzeć sprawę i udać, że wcale nie istniała. Miałże postawić przed sąd winowajcę, zadając tem pułkowi cios śmiertelny, rzucając nań plamę niczem nie zmazaną? Tobie, młodzieńcze, możeby to się wydało sprawiedliwem i słusznem, ale nam byłoby się wielce niepodobało, a Bogdanicz dzielnie się spisał, karcąc ciebie za to rozrządzenie się samowładne w sprawie tak ważnej. Jesteś tem zgorszony, a w tem twoja wina, nie czyja. Tyś skandal wywołał, a gdy my wszyscy pracujemy nad jego stłumieniem, ty dalej rozgłaszasz brudną sprawę i w dodatku, twoja próżność podrażniona, wstrzymuje cię od przeproszenia, starego, zacnego żołnierza, posiwiałego w służbie i w trudach wojennych. Ciebie to nic nie obchodzi, nieprawdaż? Tobie to obojętne, że pułk, przez taką jedną owcę parszywą, okryje się wstydem — głos Kirsteina drżał lekko wzruszeniem — tobie, który zabawisz między nami rok, dwa najwięcej, aby przejść czemprędzej do głównego sztabu jako adjutant. Nam jednak wiele na tem zależy, żeby nie mówiono, iż w pułku Pawłogrodzkim znajdują się prości, kieszonkowi złodzieje pomiędzy oficerami. Wszak i ty mi słuszność przyznasz Denissow.
Denissow milczący i nieruchomy, targał wąs i kiedy niekiedy rzucał chmurne spojrzenie na Rostowa.
— My, starzy wiarusy, którzy zrośliśmy się z naszym pułkiem i w nim ginąć myślimy; nam cześć jego jest świętością nietykalną. Bogdanicz wie o tem dobrze. Źle się stało, bardzo źle. Gniewaj się, ile chcesz, młodzieńcze. Ja bo nigdy i dla nikogo na świecie, nie owijałem prawdy w bawełnę.
— Ma słuszność, do stu djabłów — wykrzyknął Denissow. — No, Rostow? Cóż ty na to?...
Rostow to bladł, to czerwieniał, przenosząc wzrok ponury z jednego na drugiego:
— Nie panowie, nie osądzajcie mnie tak niesprawiedliwie. Nie myślcie, że byłbym zdolny do... honor pułku i dla mnie jest najdroższym, a cześć naszego sztandaru tak samo... Postaram się dowieść tego czynem, skoro nadarzy się po temu sposobność. A więc źle uczyniłem, zupełnie źle. Czegóż wam jeszcze więcej potrzeba?
I oczy zaszły mu łzami.
— Tak dobrze, hrabio — wykrzyknął pierwszy Kirstein, zrywając się z krzesła i klepiąc Rostowa przyjacielsko po ramieniu.
— Mówiłem ci przecie — wtrącił Denissow uradowany, że u tego chłopca złote serce. — Dobrze, doskonale, hrabio — stary wiarus w nagrodę za dobrowolne przyznanie się do winy, honorował „junkra“, tytułując go hrabią. — Zostaje ci jeszcze tylko wytłumaczyć się przed pułkownikiem.
— Zrobię wszystko, czego odemnie żądacie, więcej o tej historji nie wspomnę nikomu, na to daję wam słowo szlacheckie. Pułkownika jednak nie będę przepraszał, to jest dla mnie rzeczą niemożebną, przysięgam. Miałbym minę żaka, skazanego na karę, którego jeszcze potem zmuszają całować dłoń karcącą.
Denissow parsknął śmiechem:
— Tem gorzej dla ciebie. Bogdanicz jest zawzięty, możesz drogo przepłacić twój upor.
— Zaręczam ci, że nie robię tego przez opór, nie umiem wysłowić się, wytłumaczyć tego, co doświadczam, dość że nie jestem w stanie...
— Ha, jak ci się hrabio podoba — Kirstein wzruszył ramionami. — A gdzież schował się ten nędznik? — spytał zwrócony do Denissowa.
— Udaje, czy też zasłabł na prawdę. Dość, że jako chorego podano go do raportu. — Ktoś wtrącił.
— Zdrów, czy chory, nie radziłbym łajdakowi wchodzić mi w drogę — mruknął Denissow. — Ubiłbym go jak psa, dalibóg!
W tej chwili wszedł Gerkow.
— A ty skąd się tu wziąłeś? — zawołali chórem oficerowie.
— W drogę panowie! Mack oddał się w niewolę Francuzom z całą swoją armją.
— Cóż to znów za bajka?...
— Widziałem go na własne oczy.
— Jakto widziałeś Macka żywego?
— Z ciałem i kośćmi, jak go Pan Bóg stworzył, jak was teraz widzę przed sobą.
— W drogę, w drogę! Dawajcie mu prędko butelkę wina, za taką ważną wiadomość. Ale cóż ciebie do nas przygnało?
— Ba, napędzono mnie znowu z głównego sztabu, właśnie z powodu tego Mack’a djabelskiego. Poskarżył się na mnie jeden z jenerałów austrjackich, żem mu pogratulował szczęśliwego powrotu z pola bitwy, jedynie z lekką szramą na głowie głównodowodzącego jenerała Mack’a. Niechże tu kto ludziom dogodzi. A tobie co, Rostow? Wyglądasz spocony, jakbyś z łaźni wyszedł.
— Ah, mój drogi, nie masz wyobrażenia, w jakie ja tu błoto wlazłem i to samochcąc, i siedzę w niem po same uszy od dwóch dni — szepnął mu Rostow do ucha.
Adjutant pułkowy, który wszedł teraz, potwierdził słowa Gerkowa.
Pułk miał nie dalej niż jutro, puścić się w drogę.
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu — krzyczeli oficerowie jeden przez drugiego. — Skończy się raz przecie ta zabijająca bezczynność.





VI.

Kotuzow cofał się ku Wiedniowi, paląc i niszcząc za sobą mosty na Inni w Braunau i na Traunie pod Linzem. W dniu 23. października, wojsko przechodziło przez rzekę Enns. Przez miasto tegoż nazwiska, defilowały furgony z bagażami, park artylerji i zwarte kolumny piechoty, idąc następnie przez most jednym i drugim bokiem. Powietrze było prawdziwie jesienne, dość jeszcze ciepłe ale przesiąknięte mgłą wilgotną. Szeroki krajobraz, to krył się przed oczami po za szarą zasłonę drobnego kapuśniaczku, który mrzył prawie bez ustanku, to znowu odsłaniał się w całej wspaniałości, szczególniej z pagórków, gdzie poustawiano baterje armat rossyjskich, dla obrony mostu, gdy promień słońca przedzierał się przez chmur szmaty, padając ukośnie i złocąc wszystko w koło, wieże w mieście, drzew wierzchołki, dachy szpiczaste na domach i morze bagnetów piechoty rossyjskiej, falujące po obu stronach mostu.
Miasteczko, z białemi, schludnemi domkami, z dwiema wieżami na kościele katedralnym i z mostem, którym teraz płynęły fale wojska, było zbudowane u stoku pagórka. Na zakręcie Dunaju, w miejscu, gdzie w niego Enns wpada, można było dojrzeć mnóstwo łodzi, rodzaj wysepki i zamek z parkiem wspaniałym, otoczonym wodami obu rzek. Na lewym brzegu Dunaju wznosiły się malownicze skały, a w dali rysowały się kontury niepewne, niebieskawe, całego pasma gór. Tam, dokąd jeszcze oko sięgało, mogąc rozpoznać przedmioty, widniał las sosen i świerków niebotycznych, ciemny i tajemniczy. Z pomiędzy drzew, na samym grzbiecie góry, strzelały w niebo smukłe wieżyczki jakiegoś klasztoru. Jeszcze dalej, po drugiej stronie parowu, błysnęły czasem i zamigotały w słońca promieniach lawety armat nieprzyjacielskich. Na przedzie naszej baterji, jenerał komenderujący arjergardą, z towarzyszącym mu wyższym oficerem z głównego sztabu, przez ustawioną przed nim lunetę, badał teren i stanowisko zajęte przez wojska nieprzyjacielskie. Neświcki, wysłany również do jenerała dowodzącego arjergardą, przez Kotuzowa, traktował swoich towarzyszów doskonałemi pasztecikami, które polewali wódką wyrobu krajowego, nazywaną Doppel-Kümmel. Kozak, idący za nimi, niósł wielkie puzdro z winem i likierami. Oficerowie zajadali z apetytem a pili jeszcze lepiej, będąc w humorze wyśmienitym; jedni siedzieli na ziemi po turecku na nogach; drudzy przyklęknęli na jedno kolano, mimo że trawa była zupełnie wilgotna.
— Nie głupi ten jakiś książę, który tu sobie zamek kazał zbudować. Co za miejsce cudowne, malownicze! Cóż panowie? Nie jecie więcej?
— Dzięki stokrotne, książę! — odrzucił jeden z oficerów. Tytułował on Neświckiego księciem, chociaż ten był tylko kniaziem, a tytułował go tylko za gościnność z jaką podejmywał ich jeden z matadorów należących do świty Kotuzowa.
— Rzeczywiście, uroczy krajobraz! — potwierdził inny. — Objeżdżając park w około w czółnie, ujrzeliśmy dwa wspaniałe jelenie i kilka danieli.
— Widzi książę — ów pierwszy namyślił się, i mówił z ustami pełnemi, zjadając jeszcze jeden pasztecik — nasza piechota, jest już na drugim brzegu. Ot! tam, po za wioską, na owej małej łączce, trzech z nich coś wloką. Uprzątną oni prędko park ze zwierzyny! — wybuchnął śmiechem.
— Oho! tych łobuzów nie trzeba uczyć takich figlów! — zaśmiał się Neświcki, wkładając pół pasztecika, w swoje usta trochę za szerokie, ale pięknego rysunku, barwy purpurowej i wilgotnawe, jakby po namiętnym pocałunku. — Co do mnie, radbym tam się dostał! — wskazał ręką na wieże klasztoru w dali majaczące, u szczytu góry, a oczy błysnęły mu jak u kota, przez pół się przymykając. — Czy nie byłoby to czemś rozkosznem, powiedzcież sami panowie, wpaść pomiędzy te tam zkonniczki! Dałbym chętnie pięć lat życia za te delicje... mówią że tam są prawie same Włoszki a niektóre mają być prześliczne!
— A jak byłyby nam rade! — zażartował inny śmielszy. — W tej tam pustelni na śmierć muszą nudzić się biedaczki!
Podczas tej wesołej gawędy, oficer z głównego sztabu, zwracał uwagę jenerała na jakiś punkt, który skierował natychmiast w ową stronę swoją lunetę.
— A tak, tak! — mruknął jenerał z nader kwaśną miną, zniżając lunetę z miłosiernem ramion wzruszeniem. — Zamyślają widocznie strzelać na wojsko nasze... A oni ciągną się i ciągną, jak z mazią!...
Gołem okiem, można było jedynie dojrzeć jakąś masę ciemną, w której coś ruszało się niby w mrowisku, i pokazywał się tu i owdzie biały dymek, jak kitka na kapeluszu strzeleckim. Usłyszano potem głuchy łoskot i wojsko rossyjskie idąc przez most, zaczęło przyspieszać kroku. Neświcki wstał, wachlując się chustką od niechcenia. Zbliżył się do jenerała z uśmiechem na ustach.
— Czyby wasza Ekscellencja nie raczyła co przekąsić?
— Nie idzie, nie idzie! — odburknął gniewnie jenerał — i tak nasi opóźnili się djabelnie z przejściem przez rzekę!
— Czy mam tam pobiegnąć?
— I owszem, bardzo o to proszę...
Jenerał powtórzył rozkaz dzienny, raz już ogłoszony.
— Proszę powiedzieć huzarom, że mają przejść ostatni i spalić most za sobą, jak rozkazałem. Niech uważają, żeby dobrze podłożyć palne materjały. Most powinien zapalić się od razu z wszystkich boków i w środku.
— Rozumiem! — Neświcki salutował i skinął na kozaka, żeby mu podał konia. Ten kończył właśnie pakować puzderka. Lekko wskoczył na siodło mimo wzrostu olbrzymiego i tuszy odpowiedniej. — Dalibóg! odwidzę po drodze biedne zakonniczki — zażartował na odjezdnem, żegnając się z oficerami, a wspiąwszy konia ostrogą pogalopował wązką ścieżką, wijącą się ślimakowato pod górę.
— Hej, kapitanie! — zawołał jenerał na komendanta artylerji — strzelajcie i wy, na chybił trafił... dla zabawy!
— Kanonierzy do dział! — zakomenderował kapitan, a w chwilę później, artylerzyści porzucili wesoło i z gęstą miną, ognisko obozowe, biegnąc do armat.
— Nro 1 ognia!...
I Nro 1 wyrzuciło dziarsko granat z gardła armaty.
Usłyszano dźwięk metaliczny i huk ogłuszający. Granat świszcząc w powietrzu, przeleciał po nad głowy wojsk rossyjskich, padając bardzo daleko od pagórka, na którym rozłożyła się baterja nieprzyjacielska. Lekka chmurka dymu, oznaczyła miejsce, gdzie granat pękł, padając. Ten huk zwrócił widocznie uwagę oficerów i żołnierzy. Wszyscy zaczęli przypatrywać się przez lunety pochodowi armji rossyjskiej przez most. Widnokrąg wyjaśniał się. W słońca promieniach można było opatrzeć łacniej wszystko. Zdawało się, że blaski słoneczne, rozdzierające ponure chmur szmaty, wlewają nowe życie w każdego żołnierza, napełniając mu piersi nadzieją i dobrą otuchą.





VII.

Dwie kule armatnie, wyrzucone przez działa nieprzyjacielskie, przeszły powyżej mostu. Na moście zaś roiło się od tłoczących się żołnierzy. W samym środku oparty o poręcz, stał Neświcki, śmiejąc się ze swego kozaka, który nie wiedział jak sobie radzić w tym tłoku z dwoma końmi, swoim i Neświckiego, które trzymał za uzdy. Ilekroć chciał biedny luzak postąpić o krok naprzód, fala ciał ludzkich lub furgon nadjeżdżający z bagażami pułkowemi, przypierał go napowrót wraz z końmi do poręczy.
— Hej, kamracie! — przemawiał kozak do żołnierza jadącego z furgonem, który rozpychał kołami zbitą masę piechurów. — Hej człecze! zaczekaj trochę. Przypnę z tyłu do woza konie jeneralskie...
Żołnierz jednak, głuchy nawet na magiczne słowa: — „konie jeneralskie“ — krzyczał ze swej strony na ludzi zastępujących mu drogę.
— Hej tam, swojaki! Hej, na lewo!... Hej, hej!...
Ale „swojaki“ tak samo nie zwracali uwagę na jego rozpaczliwe nawoływanie. Szli dalej zbici w jeden kłąb, ramię obok ramienia i zaplątując bagnety jeden o drugi. W dół spojrzawszy Neświcki ujrzał fale rzeki płynące szybko jedna za drugą, pokryte białą pianą i potrącające z łoskotem mostu arkady murowane z kamienia ciosowego. Jeżeli zaś oglądnął się w koło siebie, widział znowu przepływające fale głów ludzkich, niby w pościgu, tak jak tamte u dołu; tłoczące się z pospiechem gorączkowym, byle dalej... byle most minąć!... Był to istny las bagnetów, kaszkietów okrytych ceratą, tornistrów i mantelzaków, twarzy ogorzałych, z mocno wystającemi kośćmi w chudych policzkach, z wyrazem bezmyślnym a zmęczonym. Szli oni niby stado baranów na rzeź prowadzonych, mięsząc stopami błoto na moście nagromadzone. Kiedy niekiedy, wyższy oficer, przebijał się przez te żywe fale, torując sobie drogę przemocą, tak zupełnie jak owa piana płynąca po wodnych falach. Częstokroć piechota unosiła z sobą bądź huzara bez konia, wysłanego z raportem, bądź luzaka z innego pułku konnicy, bądź cywilistę, dążącego ku miastu, lub z miasta uciekającego. Wyglądali oni tak samo wśród tego morza głów, jak lekkie trzaski z drzewa, unoszone prądem rzeki i płynące po wierzchu fal. Czasem znowu ukazał się furgon cały skórą okryty, zaprzężony czwórką lub nawet w sześć koni. Ten płynął majestatycznie, samym środkiem mostu, podtrzymywany falą ciał ludzkich, zupełnie jak ciężki kloc drzewa, wodą unoszony.
Hospody pomyłuj! — westchnął kozak nieszczęśliwy, nie mogąc ruszyć się z miejsca — leje się to i leje, nieprzymierzając, jak woda kiedy przerwie groblę!... Hej ludzie! a dużo was tam jeszcze?
— Miljon bez jednego! — zażartował jakiś dowcipniś w humorze podnieconym, mrugając oczami i ocierając się o luzaka w swoim długim obszernym u dołu szynelu. W tropy za owym młodzikiem rozweselonym, szedł stary wiarus, z miną ponurą, mówiący półgłosem do swojego towarzysza:
— Jak tamci zaczną walić w most, to człekowi nie dadzą się nawet po łbie poskrobać...
I przepływały fale żywe za falami. Za niemi tłoczył się furgon saperów. Jeden z nich siedział na wozie i szperał za czemś pod fartuchem skórzannym, gniewnie wykrzykując:
— Gdzie oni do stu djabłów wpakowali śrubsztak!... gdzie śrubsztak do pioruna!
I furgon przez most przejechał. Nadchodzili żołnierze mocno rozweseleni, mający widocznie na sumieniu kilka kropelek wódki za wiele.
— Jak on mu serdeńko, wpakował ślicznie kolbę pomiędzy zęby! — pośmieszkiwał się jeden, podnosząc poły od szynelu.
— Dobrze mu tak, temu tłustemu połciowi — parsknął śmiechem jego towarzysz.
I przeszli szczęśliwie. Nieświcki zaś nie zbadał już nigdy, kto właściwie i od kogo dostał tak gracko kolbą w zęby, jak też do kogo stosował się przymiotnik: — połcia tłustego.
— Czego oni tak pędzą na złamanie karku? — mruknął jeden z podoficerów. — Że im tamci trochę prochem zakadzili po pod nos, wyobrazili sobie bydlaki, że od razu wszyscy popadają.
— Gdy mi kula armatnia świsnęła koło ucha, czy wiecie stareńki, żem nie mógł zrazu odetchnąć... Oj! strach ma wielkie oczy! — wynurzał się rekrut nowozaciężny, przed żołnierzem z głową siwą jak mleko. Młodzik rozdziawiał gębę od ucha do ucha, śmiejąc się głupkowato, sam ze siebie, jakby się cieszył i szczycił strachem doznanym.
Przeszli i tamci. Teraz ukazał się wóz na moście, nie podobny w niczem do poprzednich. Był zaprzężony tylko parą koni rosłych i ogromnie spasionych, na sposób niemiecki. Konie prowadził młody niemczyk, idąc obok wozu pieszo. Wóz wyładowano najrozmaitszemi rupieciami. Piękna krowa, czarna z białem, była z tyłu do woza za łańcuch upięta. Na olbrzymim stosie pierzyn i poduszek, siedziała matka z niemowlęciem u piersi, staruszeczka z twarzą żółtą i pomarszczoną, tudzież młoda przystojna dziewczyna, rumiana, hoża, z dużemi jasnoniebieskiemi oczami i lnianym sutym warkoczem. Ci wychodźcy postarali się byli widocznie o specjalną przepustkę. Dwie młode kobiety, podczas gdy wóz ledwie się posuwał, wśród tłoku na moście, ściągnęły na siebie uwagę żołnierzy, którzy nie szczędzili im drwinek i płaskich dowcipów.
— Oho! i ty gruba, niemiecka kiełbaso, wybierasz się w drogę? — krzyknął jeden na woźnicę.
— Sprzedaj nam tę kobietkę — zaśmiał się drugi żołnierz, klepiąc niemca poufale po ramieniu. Ten przestraszony patrzał w ziemię ponuro, nic nie odpowiadał, i radby był umknąć czemprędzej.
— To ci wystrojone niemkinie! a pulchne jak kluski pszeniczne... Chciałbyś Fedku stać u takich na kwaterze, co? — Zadrwił inny. — Ho, ho! widziało się nie takie, bratku.
— Dokąd jedziecie? — spytał oficer od piechoty, jedząc jabłko.
Niemiec dał do poznania że nie rozumie ani słowa. Oficer spojrzał z uśmiechem na ładną dzieweczkę.
— Chcesz jabłko? to weź — podał jej resztę. Przyjęła, szczerząc do niego białe, duże zęby. Wszyscy, nie wyłączając samego Neświckiego, odprowadzali wzrokiem zaciekawionym oddalający się wóz z kobietami. Za niemi, toczyła się nieprzerwanie fala unosząca piechurów, furgonów i luzaków konie prowadzących. Można było słyszeć dalej słowa urywane pomiędzy żołnierzami. Naraz wszystko stanęło, jak pod zaklęciem czarownika. Spowodował tę przerwę koń od furgonu, który skacząc i wierzgając, zaplątał się w lejce, upadł i musiano zatrzymać się, nim zdołano go wyplątać i nazad postawić na nogi.
— Hej! czego stajecie bydlaki!... Na co czekacie?... Do kroćset piorunów!... Nie pchajcie się... Do djabła taka trzoda niesforna!... Co to będzie, jak zacznie Francuz walić w most!... Gwałtu! zdusicie oficera!... — krzyczano i nawoływano z wszystkich stron, a mimo tych łajań i złorzeczeń, cisnął się jeden przez drugiego, na nic i na nikogo nie zważając.
Naraz Neświcki usłyszał tuż obok siebie hałas niezwykły. Coś wielkiego przeleciało mu z hukiem i szumem po nad głową, tonąc w wodzie z łoskotem.
— Oho! aż tu zaleciało djabelstwo — mruknął ponuro jeden ze starszych żołnierzy, odwracając głowę ku nurtom rzeki.
— Ba! podbiczowują nas umyślnie, abyśmy nie marudzili, tylko wynosili się czemprędzej — dodał drugi z pewnym niepokojem.
Neświcki zrozumiał, że to była pierwsza bomba.
— Hej! podaj mi konia! — krzyknął gromko na kozaka. — A wy ustąpcie się do kroćset piorunów!
Nie bez trudu dostał się do konia, pomimo, że nie żałował kułaków na prawo i lewo, ani przekleństw dosadnich. Żołnierze ściskali się ile mogli, aby go przepuścić, zaraz ich jednak spychano, a nogi Neświckiego były jakby w śruby ujęte.
— Neświcki, Neświcki! Bałwan z ciebie skończony!
Neświcki oglądnął się w koło słysząc ten głos zachrypnięty, i zobaczył o jakich piętnaście kroków od siebie, oddzielonego niby murem chińskim, tą masą zbitą z ciał ludzkich, Denissowa, z włosami rozburzonemi, z kaszkietem na karku, z dolmanem przerzuconym junacko przez ramię.
— Powiedz raz tym djabelskim synom, żeby nas przepuścili! — wrzeszczał Denissow na całe gardło, pieniąc się ze złości bezsilnej i wywijając młyńca pałaszem, z pochwy wyciągniętym.
— To ty, Waśka? — zaśmiał się wesoło Neświcki. — Co robisz na moście?...
— Paradne pytanie!... Chcę przejść z moim szwadronem na drugą stronę, do kroćset piorunów! — klął dalej powstrzymując ile możności w zapędach swojego ognistego rumaka, karosza czystej krwi arabskiej, który strzygąc niespokojnie delikatnemi uszkami, okryty pianą, żuł niecierpliwie wędzidło, tupał po deskach mostu i byłby gotów wskoczyć w rzekę przez poręcz i przez te wszystkie zawadzające mu głowy ludzkie, skoroby mu był na to pozwolił siedzący na nim jeździec.
— A to stado baranów... głupich, prawdziwych baranów!... Zrobić miejsce!... Hej! ty tam z twoim djabelskim furgonem... Ustąpicie się czy nie? djabelskie nasienie... Inaczej posiekam w czambuł... na kapustę!...
Zaczął na prawdę obracać pałaszem po nad głowami tłumu z szybkością błyskawiczną. Żołnierze przerażeni, zdołali się tak ścisnąć, że Denissow nie przestając swojego młyńca złączył się z Neświckim.
— Ejże! tyś dziś na prawdę trzeźwiuteńki! — wykrzyknął Neświcki ze zdziwieniem.
— A czy miałem czas upić się? — machnął ręką. — Od świtu przepędzają nasz pułk z miejsca na miejsce, to w prawo, to w lewo... Bić się, no to bić! I owszem! Ale kazać nam huzarom grać w ślepą babkę, tego, co prawda, trochę za wiele... A co nadto, to niezdrowo... Sam djabeł straciłby głowę w tym chaosie.
— Ależ wystroiłeś się — zauważał Neświcki, oglądając jego mundur i piękny czaprak na koniu.
Denissow uśmiechnął się, wyciągnął z kieszonki wiszącej przy pałaszu chustkę do nosa, z której rozchodziła się woń balsamiczna, niby z bukietu kwiatów, a przytykając ją do nosa kolegi:
— Jak z pudełka. Niepodobna inaczej, mój drogi. Któż wie czy dzisiaj bić się nie będziemy? A więc, jak na rendez-vous z kochanką. Świeżo ogolony, zęby szczoteczką wyczyszczone, włosy wypomadowane, cały zlany paryskiemi perfumami.
Postawa kolosalna Neświckiego i takaż jego kozaka, jak nie mniej wytrwałość Denissowa, w wywijaniu pałaszem po nad głowami tłumu, wywołały skutek pożądany.
Zdołali nakoniec przecisnąć się przez most, a Neświcki odszukawszy pułkownika od huzarów, odraportował mu rozkaz otrzymany i wrócił nazad do głównego sztabu.
Gdy raz wyłom był zrobiony, i przejście utorowano, Denissow zajął stanowisko na końcu mostu. Wstrzymywał niedbale jedną ręką swojego niecierpliwego wierzchowca, który grzebał ziemię i gryzł wędzidło, drugą zaś podkręcał wąsik junacko, patrząc na swój szwadron przez most defilujący czwórkami, z oficerami na przedzie. Piechury zatrzymani chwilowo na drugim brzegu, stojąc w błocie powyżej kostek, przypatrywali się z zazdrością huzarom hardym i strojnym, mierzyli ich wzrokiem szyderskim i złośliwym, jak to zwykle bywa u żołnierzy innej broni, gdy spotkają się jedni z drugimi.
— To laleczki, paniczyki... Wyelegantowali się jakby mieli prosto jechać na Podnowinskoju...[4] Ot dobre do parady... Ale jak przyjdzie wziąć się za łby, to pożal się Panie Boże...
— Hej tam piechury! Nie zbijać kurzu — żartował jeden z huzarów, którego wierzchowiec obryzgał błotem biednego żołnierza.
— Gdyby ci kazano iść kilka mil z mantelzakiem na plecach, ty synu djabelski, nie świeciłyby się tak w słońcu twoje pętlice — mruknął żołnierz gniewnie, ocierając rękawem błoto z twarzy. — To nie ludzie... to sokoły na koniach.
— Tak, tak, Likine... Ale ty siedziałbyś na koniu, jak mysz na pudle! — zażartował kapral z żołnierza, niesłychanie małego wzrostu, który uginał się prawie do samej ziemi, pod ciężarem ładunku na plecach.
— Zresztą — zadrwił jeden z huzarów — włóż sobie kij pomiędzy nogi, a będziesz i ty na koniu.





VIII.

Przechodziły resztki piechoty z najwyższem pospiechem. Furgony już przejechały, już nie było na moście tak wielkiego ścisku, nareszcie przeszedł ostatni bataljon wojska. Jedynie szwadron huzarów, pod komendą Denissowa, nie mógł dostrzedz kolumn nieprzyjacielskich, które ci, co stali na pagórkach, tak po jednej, jak po drugiej stronie, widzieli najdokładniej. Huzarzy, stojąc w wąwozie, dość stromym pagórkiem mieli zakryty widnokrąg. Na pierwszy plan, roztoczył się step nagi, porosły gdzie niegdzie kępkami mchu i niskiemi krzewami leśnemi.
Nagle na drogi zakręcie, ukazała się wprost przed nimi artylerja i obce mundury. Byli to Francuzi. Oficerowie i żołnierze ze szwadronu Denissowa, usiłowali na pozór rozmawiać o tem i owem, całkiem obojętnie, rozglądając się w koło od niechcenia. Każdy z nich jednak myślał o tem wyłącznie, co przygotowywało się tam za górą? Badali oni mimowolnie, z uwagą wytężoną, plamy czarne, rysujące się w dali, na tle nieba. Wiedzieli doskonale, że te ruchome czarne punkty, to... nieprzyjaciel.
Po objedzie wyjaśniło się niebo najzupełniej. Słońce przed zachodem zsyłało ziemi swoje blaski najcudowniejsze. Nad Dunajem i w górach ciemnych, które rozsiadły się nad jego brzegami, panował spokój niczem nie zmącony, jak zwykle bywa pod wieczór cichy a pogodny. Tylko kiedy niekiedy, przerwał tę błogą ciszę odgłos trąbki, wygrywającej pobudkę w obozie nieprzyjacielskim, a czasem także wstrząsały powietrzem krzyki i nawoływania Francuzów. Po stronie francuskiej zaprzestano strzelać. Na przestrzeni kilkuset metrów było pusto, ledwie tu i owdzie migały nieliczne patrole. Każdy odczuwał w obec tej odległości niezbadanej a groźnej, trwogę nieokreśloną, nie dającą się ani słowami opisać, ani zupełnie opanować, doznajemy jej bowiem zawsze przed czemś nieznanem i tak samo tajemniczem, jak przestrzeń, dzieląca dwie armje nieprzyjacielskie. Co się tam znajduje po za tą linją niewidzialną, która dzieli żywych od umarłych? która nastręcza myśli ponure o innych światach?... Może bole i straszne cierpienia, dotąd niedoświadczane? A może śmierć?!... Co tam nas spotka, po za tem polem, tem drzewem, tym dachem w słońcu połyskującym? Nie wiemy tego, a radzibyśmy odgadnąć... Mimowolnie dreszcze nami wstrząsają, lękamy przejść po za tę linję, a z drugiej strony, radzibyśmy przekroczyć ją jak najrychlej, rozumiejąc, że prędzej czy później, zmuszą nas do tego. Wtedy dowiemy się, co kryje się tam w dali, jak odsłonią się przed nami tajemnice pozagrobowe, gdy raz rozstaniemy się z życiem doczesnem, ziemskiem... Czujemy się w tej chwili pełni sił, zdrowia, wesołości i animuszu. Tak samo czują się i ci, co nas otaczają, dziarscy i odważni!
Takie są uczucia i myśli każdego człowieka, gdy stanie oko w oko z nieprzyjacielem. Wywołują one w umyśle ludzkim dziwną jasność, dziwne podniecenie wszelkich władz, dziwną wrażliwość i pojmowania wlot tego wszystkiego, co roztacza się w koło nas, podczas tych chwil błyskawicznych, a pamiętnych do końca życia, choćby do wieku najsędziwszego.
Na jednym z pagórków, ukazała się lekka chmurka dymu, i kula armatnia przeleciała świszcząc po nad głowami huzarów Denissowa. Oficerowie, skupieni razem, porozjeżdżali się natychmiast, każdy na swoje stanowisko; żołnierze stanęli w ściśnionych szeregach. Zapanowało głuche milczenie. Oczy całego szwadronu skierowały się na Denissowa, oczekiwano na komendę. Drugi i trzeci pocisk, tak samo przeleciał z świstem piekielnym w powietrzu i padł po za nimi.
Strzelano do nich widocznie, ale na szczęście kule przenosiły nad ich głowami im samym szkody nie wyrządzając. Huzarzy nie oglądali się po za siebie, ale po każdym wystrzale, podskakiwali na siodłach jakby na komendę, poczem wszyscy razem spadali nazad z nogami w strzemionach. Każdy z żołnierzy spozierał ukradkiem na swojego sąsiada najbliższego, jakby go chciał wybadać i podchwycić wrażenie, jakiego tamten doświadczył na odgłos kanonady nieprzyjacielskiej. Zacząwszy od Denissowa, a skończywszy na trębaczu pułkowym, każdemu drgały nieznacznie usta i broda, co świadczyło o wewnętrznej walce i nerwowem podnieceniu. Wachmistrz, ze swoją chmurną fizjognomją, przenosił wzrok ponury z jednego żołnierza na drugiego, jakby miał ich za chwilę ukarać surowo. Junker Mironow, gołowąsy młodzieniaszek, schylał głowę, ile razy świsnęła mu kula nad uchem. Rostow, stojąc na lewem skrzydle, na swoim Kruczku, połyskującym w blaskach słonecznych, niby kruk prawdziwy, ze skrzydłami czarnemi jak heban, wyglądał szczęśliwy i zadowolony, jak student, gdy jest pewny że zda egzamin dojrzałości „z odznaczeniem“, w obec licznie zebranej publiczności. Patrzał wesoło, bez cieniu trwogi, z miną junacką na towarzyszów, biorąc niejako na świadków, że zachowuje spokój zupełny w obec ognia nieprzyjacielskiego. Jednak i na jego czole dotąd gładkiem, bez troski, zarysowała się bruzda mimowolna, świadcząca, że i on doznaje wrażenia nowego, które całej fizjognomji nadaje wyraz poważniejszy, robiąc starszą najmniej o lat dziesięć.
— A tam kto tak salutuje każdą kulę? Hej! Mironow! to nie wypada młodzieńcze! Popatrzno mi prosto w oczy! — zawołał Denissow, który nie mogąc ustać na miejscu, objeżdżał w koło szwadron jak w maneżu.
Denissow nie zmienił się ani na włos. Oczy mu błyszczały, nos zadarł do góry, wyszczerzył białe i ostre zęby, w ręce małej ale silnej, trzymał rękojeść pałasza, drugą kierował wprawnie swoim ognistym i niesfornym arabczykiem. Był to on, taki sam, jak dnia każdego, a raczej każdej nocy, po wypróżnieniu dwóch butelek. Był tylko jeszcze bardziej czerwony. Nagle wyrzucił w tył głowę kędzierzawą, na wzór ptaka gdy pije, wspiął ostrogami bez miłosierdzia swego dzielnego beduina, i popędził jak wicher ku lewemu skrzydłu. Tu głosem zachrypniętym, wydał rozkaz, żeby każdy oglądnął pistolety. Następnie zwrócił się do Kirsteina, który zbliżał się stępo, na klaczy starej i nader spokojnej.
— I cóż będzie dalej? — spytał nowoprzybyły, serjo jak zawsze ale z wzrokiem błyszczącym. — Czy mamy tak stać wiecznie, z rękami założonemi?... Zobaczysz, że każą nam cofnąć się bez jednego wystrzału.
— Djabli nadali takie miłe położenie — mruknął przez zęby Denissow. — Ah! to ty, Rostow — zawołał weselej, zobaczywszy twarz rozradowaną młodego chłopaka. — Jakbyś był na balu, co?
Rzeczywiście Rostow czuł się w tej chwili szczęśliwym najzupełniej. Na moście ukazał się jenerał dywizji. Denissow pomknął ku niemu.
— Ekscellencjo, pozwólcie nam tych tam zaatakować! Jak wpadniemy na nich znienacka, przewrócą koziołka, ręczę za to słowem oficerskiem.
— Tylko tego brakowało! — jenerał podniósł brwi w górę, jakby chciał spędzić z czoła muchę uprzykrzoną. — Po co w ogóle stoicie tu dotąd? przednie poczty cofają się. Odprowadzić nazad szwadron.
Pierwszy i drugi szwadron przeszedł przez most napowrót, oddalając się tym sposobem, od miejsca, gdzie padały pociski nieprzyjacielskie. Udali się na wzgórze, nie straciwszy ani jednego człowieka. Ostatnia sotnia kozaków, opuściła również brzeg rzeki przeciwległy.
Pułkownik Karol Bogdanicz zbliżył się do szwadronu Denissowa, jadąc dalej stępą. Ocierał się prawie o konia Rostowa, nie troszcząc się wcale o podwładnego, którego zobaczył po raz pierwszy, od owej sprzeczki spowodowanej kradzieżą Teljanina. Rostow, na swojem tak jeszcze podrzędnem stanowisku, czuł się w mocy tego człowieka, zdanym na jego łaskę i niełaskę. I do tego poczuwał się w chwili obecnej, że zawinił w obec pułkownika. Jakaś siła niezależna od jego woli, przykuwała wzrok młodego człowieka, do tych pleców atletycznych, do tej szyi czerwonej i do karku grubego jak u porośniętego gęstym, jasnym jak len włosem. Zdawało mu się, że Bogdanicz udaje umyślnie, jakby go nie widział, że po to jedynie przybył, aby wypróbować Rostowa odwagę; prostował się też na siodle coraz bardziej, patrząc w koło z całą swobodą, sądził również, że pułkownik, dla tego tylko nie odjeżdża, żeby przed junkrem popisać się swoją zimną krwią. Wyobraził sobie w końcu w bujnej fantazji, że gotów, byle zemścić się na nim, pchnąć cały szwadron na przepadłe, kazać mu wykonać jakąś wściekłą szarżę. Po szarży zaś, zbliży się do ciężko rannego młodzieńca, i pierwszy uściśnie mu dłoń na znak przebaczenia i pojednania.
Gerkow, znany jak zły szeląg w pułku Pawłogrodzkim, zbliżył się teraz do Bogdanicza. Wypędzony ze sztabu głównego, nie został jednak w pułku. Powiedział sobie, że nie głupi nadstawiać skóry, kiedy może nic nie ryzykując, przyczepiony do jakiegokolwiek sztabu, awansować a nawet złapać przy sposobności orderek. Potrafił tedy wśrubować się zręcznie do świty księcia Bagrationa, jako oficer ordynansowy. I oto wysłał go baśnie dowódzca arjergardy, z rozkazem do Gerkowa dawnego przełożonego.
— Panie pułkowniku! — przemówił salutując z miną ponurą i niesłychanie uroczystą, przyczem rzucił spojrzenie wymowne swoim towarzyszom — rozkazują wam most spalić.
— Któż jest, ten „rozkazujący?“ — pułkownik mruknął gniewnie.
— Czy ja wiem? — odrzucił Gerkow zawsze z tą samą powagą. — Książe Bagration... tyle tylko doszło do mojej wiadomości... kazał mi odraportować, żeby huzarów zawrócić, i kazać im spalić most.
Zjawił się wkrótce z tym samym rozkazem oficer z głównego sztabu, w towarzystwie grubego i tęgiego Neświckiego. Obaj przygalopowali z najwyższym pospiechem.
— Jakto panie pułkowniku, mówiłem przecie najwyraźniej, żeby most zapalić... Znowu nieporozumienie... Wszyscy głowy potracili, czy co? Nikt niczego pojąć nie może.
Pułkownik wstrzymał zwolna konia i skinął również na żołnierzy żeby się zatrzymali. Potem zwrócił się do Neświckiego:
— Mówiliście mi tylko o palnym materjale. O spaleniu zaś mostu ani wzmianki nie było.
— Jakto, tatku kochany! nie wspominałem wam o spaleniu mostu? — Neświcki zdjął kaszkiet rozgrzebując włosy palcami, mokre od potu i do czoła przyklejone. — Skoro była mowa o palnym materjale, więc...
— Najprzód nie jestem waszym „tatkiem”, panie oficerze od głównego sztabu, i nie powiedzieliście mi — „Spal most!” — Znam służbę i mam zwyczaj wykonywać dosłownie rozkaz odebrany. Powiedzieliście: — „most spalą”. — Chyba zatem przez Ducha Świętego mogłem się domyśleć, kto właściwie miał go podpalić.
— To zawsze tak... jakby na złość... mruknął pod nosem Neświcki niecierpliwie. — I ty tutaj? — zwrócił się do Gerkowa.
— Przybyłem z tym samym co ty rozkazem... Aleś mokry jak gąbka! Chcesz? to cię wykręcę.
— Powiedzieliście mi, panie oficerze od głównego sztabu... — chciał mówić dalej Bogdanicz obrażony.
— Spieszcie się, panie pułkowniku — nie dał mu dokończyć drugi oficer, wysłany przez Kotuzowa — inaczej skartaczuje nas nieprzyjaciel!
Pułkownik zmierzył ich po kolei od głowy do stóp w milczeniu i zmarszczył brwi groźnie:
— Most spalę! — rzekł uroczyście, jakby tem składał dowód, że potrafi spełnić powinność, choćby stanęły mu na przeszkodzie wszystkie moce piekielne.
Wspiął konia ostrogami, jakby biedne zwierzę coś w tem zawiniło i podjechał do szwadronu Denissowa, aby mu powtórzyć rozkaz, tyczący się spalenia mostu.
— Nic innego, tylko chce mnie wypróbować — pomyślał Rostow.
Serce ścisnęło mu się, krew cała rzuciła się do skroni.
— Niechże patrzy staruch! Zobaczy czy ze mnie tchórz! — szepnął sam do siebie.
Zadrgały znowu usta i twarze pobladły u żołnierzy w szwadronie. Rostow nie spuszczał oczu z Bogdanicza, chcąc wyczytać w jego fizjognomji potwierdzenie swoich domysłów. Pułkownik jednak nie spojrzał nań ani razu, przeglądając dalej szeregi okiem badawczem, z miną ponurą.
Usłyszano nakoniec jego komendę.
— Prędzej! prędzej! — nawoływano się nawzajem.
Pałasze zaczepiały się o cugle, dzwoniły ostrogi jedna o drugą, nareszcie huzarzy pozsiadali z koni, sami nie wiedząc, co mają robić. Kilku przeżegnało się po trzy razy, i Rostow przestał patrzeć na swego wroga, bo już nie miał na to czasu. Bał się zostać w tyle, ręce mu drżały, gdy rzucał cugle żołnierzowi, który miał mu konia potrzymać. Słyszał serce uderzające mu jak młotem. Denissow, w tył przegjęty, przeleciał koło niego, mrucząc pod nosem coś niezrozumiałego. Rostow widział jedynie biegnących co tchu huzarów, zaplątanych w ostrogi i brzęczących pałaszami.
— Nosze! — usłyszał czyjąś komendę po za sobą, nie zdając sobie sprawy na razie, na co owe nosze mogły być potrzebne.
Leciał dalej, byle być zawsze na przedzie. Naraz potknął się wchodząc już na most, i upadł na ręce w błoto śliskie a mocno ubite. Zanim zdołał stanąć na nogi, wyprzedzili go wszyscy towarzysze.
— Z dwóch stron od razu i na środku rotmistrzu! — zawołał pułkownik siedząc na koniu i stanąwszy tuż koło mostu. Twarz miał rozweseloną i tryumfującą.
Rostow otarł sobie ręce z błota o skórzanne rajtuzy, a spojrzawszy na swego wroga, pędził dalej na oślep, pomyślawszy, że im bardziej wysunie się naprzód, tem więcej tamtemu męstwem zaimponuje. Bogdanicz tymczasem krzyknął gniewnie wcale go nie poznawszy:
— Kto tam leci po moście jak szalony? Hej! junker! nazad! i wy rotmistrzu — zwrócił się do Denissowa, który przez brawurę niepotrzebną, wjechał był konno na most — nie narażajcie się lekkomyślnie. Proszę was zsiądźcie z konia.
Denissow z siodła zeskakując mruknął:
— Widzicie go! wiecznie mu niedogodnie.
Gdy to działo się na moście, trzech oficerów stało z daleka, nie narażając się na pociski nieprzyjacielskie i patrzało na garstkę ludzi w mundurach ciemno zielonych z pętlicami, w żółtych kaszkietach, w pantalonach granatowych, którzy krzątali się żywo, most podpalając. To znowu wzrok przenosili na drugi brzeg, gdzie można już było dojrzeć gołem okiem zbliżających się żołnierzy francuzkich, a za nimi idące konie, które łatwo było poznać, jako należące do artylerji.
— Spalą, czy nie spalą mostu? Kto pierwszy most opanuje? Ich ogień, czy francuzkie kartaczownicze, które ich wszystkich zmiotą? — Każdy z mnogich widzów tej sceny, rozgrywającej się po środku dwóch armij potężnych, skoncentrowanych, na pagórkach, po obu brzegach rzeki, zadawał sobie mimowolnie to pytanie, widząc wszystko jak na dłoni, skąpane w złotych blaskach słońca zachodzącego.
— Oh! — zawołał pierwszy Neświcki. — Biedacy! Wygarbują naszym huzarom skórę co się zowie. Wystrzelają ich jak kaczki.
— Za wielu wziął z sobą pułkownik — wtrącił oficer przysłany z głównego sztabu.
— Zapewne — przywtórzył Neświcki — dwóch zuchów byłoby to załatwiło.
— Oh! Ekscellencjo! Ekscellencjo! — krzyknął Gerkow, nie odrywając wzroku od huzarów.
Miał zawsze do tego stopnia minę naiwno-głupkowatą, że każdy pytał się w duchu, czy ten człowiek drwi, czy też mówi całkiem serjo?
— Co za dziki pomysł! Posłać tylko dwóch zuchów na most! Któżby nas w takim razie obdarował Św. Włodzimierzem z rozetką, w butonierce?... O to mniejsza, że ich tam trochę skartaczują. Przynajmniej będzie można sprezentować ile zostanie z całego szwadronu i każdy z oficerów może spodziewać się na pewno dekoracji Ho! ho! pułkownik wie, co robi.
— Oto kartaczownice — bąknął oficer od głównego sztabu, wskazując palcem na armaty nieprzyjacielskie, które zwracano ku mostowi.
Ukazał się dym białawy na raz w trzech miejscach, a w chwili, kiedy pierwszy strzał wstrząsnął powietrzem, gotowano się już i do czwartego.
— Oh! — Neświcki chwycił się za piersi, jakby uczuł nagle ból fizyczny. — I porwał za ramię stojącego obok oficera. — Popatrz tam! padł! padł już jeden...
— Dwóch... trzech nawet o ile mi się zdaje — odrzucił tamten dość obojętnie.
— Gdybym był monarchą, nigdybym wojny nie prowadził. — Neświcki odwrócił się w inną stronę grozą przejęty i blady jak ściana.
Nabijano szybko działa francuzkie i znowu pokazał się dym w różnych punktach. Piechota francuzka już biegła, chcąc most zdobyć, który tymczasem okrył grad kartaczy, huczących i brzęczących przeraźliwie. Tym razem Neświcki już nic więcej nie zobaczył. Dym gęsty zasłonił wszystko i wszystkich. Huzarom udało się nareszcie most zapalić, i baterje francuzkie strzelały na chybił trafił, dla tego jedynie, że były nabite, bo już na palącym się moście nie było nikogo.
Francuzi potrafili jednak dać trzy salwy, zanim huzary popowracali do swoich koni. Dwie pierwsze, źle wymierzone, przeszły po nad głowami; ostatnia atoli trafiła w gromadkę żołnierzy i kładnąc trupem jednego z nich, dwóch innych ciężko zraniła.
Rostow zajęty dotąd wyłącznie swoim fatalnym stosunkiem z Bogdaniczem, zatrzymał się na środku mostu, nie wiedząc co ma dalej robić. Nie było nikogo na moście do porąbania. Siec na prawo i lewo, oto jak on sobie bitwę wyobrażał w młodzieńczej naiwności i niedoświadczeniu. Ponieważ nie zaopatrzył się jak inni żołnierze, w skrętki słomy do podpalania, nie mógł im pomódz do wzniecenia pożaru. Stał więc tak, wahający i niepewny, gdy nagle coś zadudniło, jakby kto na most nasypał dużych orzechów, a te zaczęły huczeć i trzaskać same od siebie. Tuż przy nim zwalił się z nóg jeden z huzarów z jękiem serce rozdzierającym. Rostow przypadł do niego; zawołano tragarzy z noszami, i kilku ludzi porwali do góry rannego.
— Oh! dobijcie mnie! dobijcie! jeżeli Boga w sercu macie! — krzyczał biedny w niebogłosy.
Nikt jednak nie zważał na te krzyki i nikomu się nie śniło uczynić zadość jego rozpaczliwej prośbie. Ponieśli rannego czemprędzej do ambulansu. Rostow się odwrócił. Wzrok jego utonął w dalekiem przestworzu. Mogło się zdawać, że stara się coś tam odszukać. Potem spojrzał bliżej siebie, na Dunaj, na niebo, na słońce. Jak to niebo wydało mu się lazurowem, spokojnem i niezgłębionem. Jak słońce zachodziło pełne blasku i świetności. Jak nurty Dunaju połyskiwały złotem i purpurą, wietrzykiem lekko poruszane... Tam dalej, w głębi, te góry majestatyczne, tajemnicze, z tylu przesmykami nikomu dotąd nie znanemi, ten klasztor, te bory tonące w mgle wieczornej.. Tam był spokój, tam było szczęście... — Ah! gdybym tam mógł żyć, niczego bym więcej nie żądał — pomyślał Rostow — niczego więcej... Czuję w sobie tyle żywiołów, mogących szczęście zapewnić... a w dodatku to cudne słoneczko boże... ten świat taki piękny... tu zaś... krzyki bolu i rozpaczy... trwoga... chaos... pospiech szalony... znowu czegoś krzyczą... cofają się, i ja biegnę razem z nimi... oto śmierć... śmierć... tuż, tuż nademną... Jeszcze sekunda jedna, a może już nigdy nie zobaczę, ani tego słońca, ani tych fal modrych, ani tych gór wspaniałych...
Słońce zaszło za chmurę. Niesiono drugie nosze przed Rostowem. Strach przed śmiercią i przed temi noszami wstrętnemi, pragnienie życia i tych blasków słonecznych, wszystko splątało i zlało się w jego sercu w jedno uczucie niewypowiedzianego bolu i tęsknoty:
— Boże! mój Boże! Ty, patrzący na mnie z góry, strzeż mnie, przebacz mi, i nie wypuszczaj z pod Twoich skrzydeł opiekuńczych — szepnął Rostow z ciężkiem westchnieniem.
Huzarzy dosiedli swoich koni. Ich głosy były teraz wyraźniejsze i mniej drżące. Nosze zniknęły im z oczu.
— A cóż, mój drogi? Powąchałeś prochu? — rzucił mu w przelocie Denissow.
— Skończyło się wszystko! Ale ze mnie tchórz! tchórz! — pomyślał Rostow z rozpaczą, wskakując również na siodło. — Czy to były kartacze? — spytał Denissowa.
— Ba! ba! i jakiego kalibru — zapytany machnął ręką — mieliśmy djabelną robotę! Aleśmy się też spisali doskonale! Było nam gorąco! Szarża, to rozumiem! w to mi graj! Ale tu walili w nas jak w tarczę na strzelnicy.
I Denissow złączył się z garstką oficerów, którzy otaczali Neświckiego i jego towarzyszów.
— Zdaje mi się, że nikt nic nie zauważył — pocieszał się w myśli Rostow. I tak było rzeczywiście. Każdy badał sam siebie, wiedząc z własnego doświadczenia, jakie odniósł wrażenie przy pierwszym chrzcie ogniowym.
— Fiu! fiu! co to będzie za raport wspaniały — bąknął Gerkow. — Może i mnie przy tem upiecze się grzanka. Kto wie czy mnie awans nie spotka?
— Proszę księciu zameldować, że most spaliłem — pułkownik uśmiechnął się tryumfująco.
— A jeżeli spyta o straty w ludziach?
— Ba! nic nie znaczące — bąknął pułkownik swoim niskim basem. — Dwóch huzarów ciężko rannych, a jeden padł trupem — dodał, nie starając się bynajmniej zamaskować uśmiechu zadowolenia wewnętrznego. Kładł nawet nacisk pewny na te słowa „padł trupem“, jakby go one szczególniej uszczęśliwiały.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Trzydzieści pięć tysięcy wojska, pod dowództwem Kotuzowa, obsaczani i gonieni przez stu tysięczną armją francuzką, z Bonapartem na czele, natrafiali jedynie w swoim pochodzie na niechęć i najzupełniejszy brak życzliwości ze strony mieszkańców w całym kraju. Niemcy przestali ufać swoim sprzymierzeńcom. Wojsko rosyjskie było jak najgorzej zaopatrzone w artykuły spożywcze. Nikt nie dbał, nikt nie pytał się, czem też żyją żołnierze rosyjscy? Zmuszeni po części do bezczynności, zupełnie innemi warunkami rozpoczętej kampanji, niż ktokolwiek z nich mógł spodziewać się i przewidywać, cofali się z najwyższym pośpiechem. Trzymali się brzegów Dunaju, przystając kiedy niekiedy, aby stoczyć mniejsze utarczki z nieprzyjacielem, osłabiając w ten sposób cokolwiek jego siły.
Postępowali w tem jednak z wielką ostrożnością. Nie zaczepiali nigdy Francuzów, chyba że to było niezbędnem, aby utorować sobie drogę do dalszego cofania i nie oddać w ręce nieprzyjaciela wszelkich bagaży. Takie potyczki stoczono pod Lambach, Amstetten, Melck, a mimo odwagi i wytrwałości Rosjan, którym oddawali sprawiedliwość nawet sami ich przeciwnicy, ostatecznym wynikiem tej wojny nieszczęsnej była najfatalniejsza rozsypka! Austrjacy umknąwszy z Ulmu, gdy miasto poddało się nieprzyjacielowi, połączyli się byli z Kotuzowem w Braunau. Opuścili go jednak wkrótce, zostawiając własnym siłom, wycieńczonym najokropniej. Obrona Wiednia była czystem niepodobieństwem; wbrew bowiem planowi, wypracowanemu tak szczegółowo i z taką mozołą, według wszelkich reguł strategicznych, który rada wojenna przysłała była z Wiednia Kotuzowowi; jeżeli jenerał rosyjski nie miał podzielić smutnego losu Mack’a i oddać w niewolę Francuzom reszty sił swoich, rad nie rad musiał zaniechać kampanji zaczepnej, jak stało w owym planie, a tylko cofając się jak najspieszniej, mógł starać się połączyć z posiłkami, nadesłanemi z Rosji.
W dniu 28 października, Kotuzow przeszedł na lewy brzeg Dunaju i tam zatrzymał się po raz pierwszy, rozdzielony rzeką od głównej armji nieprzyjacielskiej. Trzydziestego października, zaatakował i pobił szczęśliwie oddział pod dowództwem Mortier’a, który znajdował się również na lewym brzegu rzeki. Pierwsze trofea, zdobyte wtedy na nieprzyjacielu, stanowiły dwie armaty, jeden sztandar i dwóch jenerałów. Po raz pierwszy, cofając się bez przerwy, od dwóch tygodni, Rosjanie rozprószywszy Francuzów, zostali panami na placu bitwy. Zwycięstwo odniesione szczęśliwie nad Mortier’em, podniosło wielce i wzmocniło ducha w armji rosyjskiej, pomimo jej wycieńczenia, braku żywności i najniezbędniejszych części ubrania. Straciła ona prawie trzecią część żołnierzy, tak zabitych, jak chorych, rannych i okaleczałych maroderów. Kotuzow zostawiał ich po za sobą, polecając listem własnoręcznym, względom i miłosierdziu tak mieszkańców, jak i armji nieprzyjacielskiej. Ambulanse przenośne nie były w stanie, choć było ich bardzo wiele, pomieścić tych wszystkich biedaków. A jednak wśród tak niefortunnych warunków, to zatrzymanie się w Krems i zwycięstwo odniesione, powtarzamy: moralnie, wzmocniło ogromnie armję rosyjską i wlało otuchę w serca zrozpaczone.
Krążyły wieści, podawane z ust do ust, niesłychanie pomyślne, ale najfałszywsze w świecie, wymykając się ukradkiem z głównego sztabu i tonąc następnie w szeregach żołnierzy. Opowiadano sobie na ucho o nadejściu ogromnych posiłków z Rosji, o zwycięstwie odniesionem jednocześnie przez Austrjaków, a w końcu o cofaniu się pośpiesznem cesarza Napoleona.
Książe Andrzej Bołkoński znalazł się był podczas tej ostatniej rozprawy u boku austrjackiego jenerała Schmidt’a, który tam został zabity. Pod nim również ubito konia, a prócz tego dostał lekką kontuzję w ramię od kuli nieprzyjacielskiej. Aby okazać Bołkońskiemu swoją wielką życzliwość, Kotuzow wysłał go kurjerem do Berna, z wiadomością o zwycięztwie odniesionem; tam bowiem przebywał wtedy dwór austrjacki, uciekając z Wiednia, zagrożonego przez armję francuzką. W nocy po stoczonej walce, podniecony nerwowo, ale nie czując wcale zmęczenia, bo mimo szczupłej budowy ciała, Bołkoński znosił lżej trudy najwyższe, niż nie jeden siłacz rosły i szeroki w barach jak niedźwiedź, dosiadł konia, aby zdać raport Dokturowa Kotuzowowi. Tam w głównej kwaterze wysłano go natychmiast kurjerem, co zapowiadało awans najpewniejszy, a prawdopodobnie i jaką dekorację.
Noc była ciemna, niebo jednak mrugało rozsianemi po niem gwiazdami. Droga rysowała się czarną smugą wśród pól pokrytych pierwszą, cieniutką warstwą śniegu, który spadł był w wilją potyczki. Książę Andrzej, unoszony szybko wózkiem pocztowym, przechodził w myśli wszystkie uczucia, które pierś mu rozsadzały podczas utarczki z nieprzyjacielem. Przypominał sobie pożegnanie z Kotuzowem i ze swoimi rozweselonymi zwycięstwem towarzyszami. Wyobrażał sobie żywo, jak korzystne wrażenie wywoła we wszystkich sferach wiadomość o zwycięstwie odniesionem. Odczuwał wewnętrzne zadowolenie i radość człowieka, któremu, po długiem oczekiwaniu, błyśnie nareszcie tak bardzo pożądany szczęścia promyczek. Skoro przymknął powieki, dzwoniły i huczały mu w uszach salwy z ręcznej broni, jak i warczenie podobne do grzmotu, kul armatnich, zmięszane z turkotem kół wózka, na którym siedział. Niby w kalejdoskopie, przesuwały mu się rozmaite obrazy z pola walki. To widział uciekających Rosjan, to siebie leżącego trupem na pobojowisku. Wtedy budził się nagle ze snu, a ocknąwszy, czuł się nad wyraz szczęśliwym, że to był tylko sen przykry, a nie rzeczywistość. Potem usypiał na nowo, rozkoszując się mimowolnie krwią zimną i odwagą, którą okazywał podczas bitwy. Po ciemnej nocy nastąpił słoneczny poranek. Śnieg topniał zwolna, konie galopowały, a po każdej stronie drogi mijały w przelocie lasy, pola i wsie całe.
Na jednej ze stacji pocztowych, gdzie mu konie przeprzęgano, zetknął się z konwojem rannych. Oficer, który prowadził, rozciągnięty na pierwszym wozie, wrzeszczał i lżył żołnierzom na czem świat stoi. Na innych wozach nagromadzono mnóstwo rannych. Wyglądali przerażająco. Z twarzami sinemi, wykrzywionemi bólem a częstokroć i kurczem przedśmiertelnym, brudni, z ranami, które nakrywały szmaty krwią nasiąkłe, podskakiwali na wozach toczących się po drodze pełnej dziur i wybojów. Jedni rozmawiali, inni gryźli kawał chleba stęchłego i spleśniałego, ci zaś, którzy byli najbardziej osłabieni, patrzali z zajęciem naiwnem, ale spokojnem, na wózek pocztowy, mijający ich galopem.
Książę Andrzej kazał zatrzymać się swojemu woźnicy, i spytał żołnierzy, kiedy zostali ranieni.
— Przedwczoraj, podczas bitwy nad Dunajem — odpowiedział z nich jeden. Andrzej wydobył z sakiewki trzy imperjały, i te im podał.
— Dla wszystkich — przemówił do oficera, prowadzącego konwój, dodając tonem łagodnym. — Starajcie się wyleczyć jak najprędzej, moi kochani. Roboty będziemy jeszcze dość mieli. Potrzeba nam takich jak wy zuchów.
— A jakie tam wiadomości, panie adjutancie? — podchwycił oficer od konwoju, szczęśliwy, że może do kogoś przemówić.
— Dobrze! jedź! — krzyknął Andrzej na woźnicę.
Noc już zapadła, gdy Bołkoński wjeżdżał do Berna, i zobaczył się otoczonym wysokiemi kamienicami, magazynami wspaniale oświetlonemi, płonącemi po ulicach rewerberami i mnóstwem pięknych ekwipażów, toczących się po bruku. Znalazł się w owej atmosferze ożywionej wielkiego miasta, tak ponętnej dla wojskowego, który przybywał prosto z obozu. Mimo szybkiej jazdy i nocy bezsennej, czuł się jeszcze bardziej podnieconym, niż wczoraj. Gdy zbliżał się do pałacu, oczy błyszczały mu gorączkowo, a myśli napływały do głowy, z jasnością nadnaturalną. Wszystkie szczegóły bitwy stoczonej, przeszedłszy niby przez retortę, streszczały się w jego myśli układając się w zwięzły raport, z którym chciał wystąpić przed cesarzem Franciszkiem. Zdawało mu się, że słyszy zadawane sobie pytania i własne odpowiedzi. Był przekonany, że wprowadzą go natychmiast do cesarza. Tymczasem, przed główną bramą cesarskiej rezydencji, zatrzymał go jakiś urzędnik ubrany po cywilnemu, a poznawszy w nim kurjera, poprowadził do bocznej bramy.
— Przez korytarz na prawo „Euer Hochgeboren“, tam znajdziecie adjutanta służbowego, który was zaprowadzi do pana ministra wojny.
Adjutant odszukany szczęśliwie, poprosił księcia Anrzeja, żeby raczył chwilkę zaczekać i poszedł zapowiezieć przybycie kurjera panu ministrowi. Powrócił niebawem, a skłoniwszy się najuprzejmiej, puścił księcia przodem.
Przeszedłszy przez długi korytarz, wprowadził go do gabinetu, gdzie zastali pana ministra przy pracy. Oficer austrjacki chciał (tak przynajmniej mogło się zdawać) przez swoją grzeczność nadzwyczajną, wznieść zaporę, któraby go uchroniła od zbytniej poufałości ze strony rosyjskiego adjutanta. Im bliżej znajdował się książę Andrzej wysokiego dygnitarza, tem bardziej osłabiało się i zacierało prawie w jego duszy uczucie radosnego zadowolenia, którego doświadczał jeszcze tak niedawno. Natomiast odczuwał coraz silniej jakby wyrządzoną mu zniewagę osobistą. To wrażenie, przekształcało się mimowolnie i wywołało nawzajem u niego dumne lekceważenie, prawie pogardę. Jego umysł gorączkowo podniecony, przedstawił natychmiast wszystkie powody, które nadawały mu prawo pogardzać tak ministrem, jak jego adjutantem. — „Bitwa wygrana, wyda się czemś łatwem, prostą zabawką, im, którzy w życiu swojem prochu nie powąchali!” — Oto co pomyślał, wchodząc do gabinetu umyślnie z przesadzoną opieszałością i jakby od niechcenia. To wewnętrzne rozdrażnienie, spotęgował jeszcze widok ministra. Wysoki ten dygnitarz siedział przy biurku, pomiędzy dwoma świecami, z głową łysą, pokrytą nader skąpo włosami siwemi i spuszczoną nad jakiemiś papierami. Przeglądał je, odczytywał, robił na boku notatki, ignorując najzupełniej obecność kurjera rosyjskiego.
— Proszę to wziąć — pan minister podał kilka dokumentów swojemu adjutantowi, nie zwracając wcale uwagi na Andrzeja.
— Czy rzeczywiście — pomyślał Bołkoński — armja Kotuzowa, tyle go obchodzi, co śnieg przeszłoroczny, czy tylko chciałby mi oczy zamydlić, bym w to na ślepo uwierzył?
Poskładał i uporządkował ze starannością drobiazgową papiery po biurku rozrzucone. Wtedy dopiero podniósł głowę i raczył pokazać księciu Andrzejowi twarz pełną inteligencji, z wyrazem energicznym i znamionującym wytrwałość we wszystkiem. Skoro jednak zwrócił się ku Andrzejowi, nadał swojej fizjognomji ów wyraz zdawkowy, pospolity, uśmiechnięty bezmyślnie, prawie głupkowato, zwykły u człowieka przyjmującego co dzień niezliczony zastęp proszących.
— Od jenerała Kotuzowa?... Cóż? spodziewam się, że z dobrą nowiną?... Potyczka z Mortier’em... Zwycięstwo... Czas był na to, i wielki!...
Minister rozłożył depeszę, i zaczął ją czytać.
Herr Gott! — wykrzyknął po niemiecku, chwytając się oburącz za głowę. — Schmidt padł! Co za nieszęście, co za nieszczęście! — a przebiegłszy do końca depeszę oczami, odłożył ją na bok z miną ponurą i żałowaną. — Ah! jakie wielkie nieszczęście! — powtórzył raz jeszcze. — Pan utrzymujesz zatem, że potyczka była rozstrzygającą? Jednak Mortier nie dostał się do niewoli. — I dodał po chwili milczenia: — Jestem rad pańskim dobrym wiadomościom, chociaż opłacamy je bardzo drogo, śmiercią Schmidta. Najjaśniejszy cesarz, zechce zapewne sam widzieć się, i rozmówić z panem, nie teraz jednakże. Dziękuję panu w cesarza imieniu. Proszę wypocząć po trudach, a jutro chciej pan znaleźć się na drodze cesarza, po skończonej paradzie... zresztą dam panu znać. Do zobaczenia... Na pewno, cesarz będzie pragnął widzieć się z panem osobiście — powtórzył odprowadzając kurjera do drzwi.
Gdy książę Andrzej opuszczał cesarską rezydencją, zdawało mu się, że zostawił po za sobą, w rękach ministra jak głaz obojętnego i jego nadto uniżonego adjutanta, całe głębokie wzruszenie, i całe szczęście, którego doznawał po dokonanem zwycięztwie. Usposobienie jego umysłu zmieniło się najzupełniej, a przebieg bitwy, rysował się w jego pamięci słabemi zaledwie konturami, niby dalekie, niesłychanie dalekie wspomnienie.





IX.

Książę Andrzej wysiadł w Bernie u jednego ze swoich dobrych znajomych i współziomka, sekretarza rosyjskiej ambasady Bilibina.
— Ah! chciej wierzyć książe kochany, że nic na świecie, nie mogło zrobić mi większej przyjemności — dyplomata przyjął go temi słowy serdecznemi. — Franz! — zawołał na służącego, który niósł księcia rzeczy — zanieś to wszystko do mego pokoju sypialnego. Jesteś tedy książę zwiastunem zwycięztwa, prześlicznie! Co do mnie, jestem chory niestety! jak widzisz.
Zmieniwszy podróżne ubranie, książę Andrzej połączył się z gospodarzem domu w tegoż gabinecie, urządzonym z elegancją i komfortem. Zastał tu już stół nakryty i objad dla gościa na prędce zastawiony. Bilibin usiadł tymczasem naprzeciw Andrzeja przy kominku.
Odszukiwał, co prawda z wielkiem zadowoleniem, w tem otoczeniu wytwornem i pełnem komfortu, owe żywioły, prawie niezbędne do życia, których nie brakowało mu dotąd nigdy, od kiedy mógł sobie zapamiętać. Tem boleśniej odczuwał brak w obozie tego wszystkiego, do czego nawykł od lat dziecięcych, a teraz musiał wziąć z tem rozbrat zupełny. I to sprawiało mu wielką przyjemność, po przyjęciu austrjackiem, że mógł rozmawiać, wprawdzie nie po rosyjsku, tylko po francusku, ale nie mniej z rosjaninem czystej krwi, który podzielał (tak przynajmniej można było przypuszczać), wstręt Bołkońskiego do Niemców, i do ich ojczyzny.
Bilibin miał lat przeszło trzydzieści. Dotąd nie żonaty, należał urodzeniem i wychowaniem, do tych samych sfer towarzyskich, co i książe Andrzej. Poznali się początkowo w Petersburgu. Później odszukali się i zbliżyli jeden do drugiego, podczas bytności Andrzeja w Wiedniu, gdy Kotuzow wybrał go sobie na towarzysza, z pomiędzy wszystkich adjutantów. Obaj posiadali po temu zdolności i przymioty odpowiednie, aby każdy z nich, w obranym zawodzie, mógł zrobić karjerę świetną, nie czekając na nią zbyt długo. Bilibin, choć młody latami, był już poważnym, wytrawnym dyplomatą. Miał bowiem ledwie lat szesnaście, kiedy go już oddano pod wyłączną opiekę ambasadorowi rosyjskiemu i przyłączono do poselstwa. Przybył do Wiednia, poprzednio zaś bawił w Paryżu i Kopenhadze, gdzie również zajmował stanowisko wcale niepoślednie. Kanclerz i ambasador rosyjski w Austrji, poznali się na jego wielkich zdolnościach i umieli takowe ocenić należycie. Nie był on w niczem podobny do owych biernych dyplomatów, których cała umiejętność na tem polega, żeby się chroń Boże z czem nie wygadać i nie skompromitować i mówić biegle po francusku, ile możności paryskim akcentem. Należał do kategorji ludzi rzeczywiście zamiłowanych w pracy. Mimo lenistwa wrodzonego, zdarzało mu się często, przepędzić noc całą przy biurku. Przedmiot pracy był mu zupełnie obojętnym. Co go pociągało i zajmowało, to nie pytanie: — „Dla czego? i na co?“ — ale — „W jaki sposób ułożyć, żeby dobrze wypadło?“ — Znajdował szczególną przyjemność i wewnętrzne zadowolenie, ilekroć powiodło mu się napisać w sposób interesujący, stylem zręcznym i eleganckim, bądź jakie memorandum, raport, a choćby też po prostu pierwszy lepszy okólnik. Prócz usług, które piórem oddawał, przyznawano mu również talent niepospolity i umiejętność postępowania z taktem, w sferach wysokich. Podziwiano w nim niemniej sposób rozmawiania, dowcipny, lekki i zawsze w miarę sarkastyczny.
Bilibin wtedy tylko lubił rozmowę, jeżeli ta mu nastręczała sposobność powiedzenia czegoś niezwykłego; rozsiania wśród rozmowy pereł dowcipu ciętego, a zawsze oryginalnego. Złośliwi utrzymywali, że przygotowywał on naprzód w swojem laboratorjum, owe frazesy delikatnie zaostrzone, niby łucznik strzały. Bądź co bądź, dowcipy jego były tak doskonałe, a tak łatwe do pojęcia, że nawet głowy najbardziej zakute, zatrzymywały je w pamięci. Te „strzały“ wychodzące z jego arsenału, oblegały później wiedeńskie salony najarystokratyczniejsze, wywierając wpływ częstokroć, i to bardzo przeważny, na bieżące wypadki.
Twarz Bilibina o cerze żółtej, chuda i mimo lat młodych mnogiemi zmarszczkami poorana, była codziennie tak starannie wymyta, że każdy z tych zmarszczków świecił niby kość słoniowa, lub koniec palca, jeżli pobieleje przez długie w wodzie moczenie. Gra jego fizjognomji spoczywała głównie w ciągłej zmianie owych zmarszczków, które to tu, to tam, pogłębiały się mniej lub więcej. To czoło fałdowało się w kilka bruzd głębokich, to brwi podnosiły się w górę, i nazad w dół opadały, to policzki, a nawet nos, marszczyły się drobniutko, niby na igłę nabrane. Temu wszystkiemu towarzyszył zawsze rzut oka bystry, otwarty i wesoły.
— A teraz książę kochany, opowiedz mi cokolwiek o twoich czynach rycerskich — zagadnął po obiedzie Bołkońskiego.
Zaczął mu więc Andrzej opowiadać, nie wysuwając siebie zanadto na pierwszy plan, szczegóły potyczki, a potem jak został przyjęty przez ministra.
— Przyjęto mnie i moją wiadomość o zwycięztwie, jak psa w kręgielni! — machnął ręką niecierpliwie.
Uśmiechnął się na to Bilibin.
— Koniec końców, mój drogi książe — wtrącił od niechcenia, wpatrując się z pewnej odległości w swoje paznogcie misternie wypolerowane i przemykając z lekka oko lewe — mimo wysokiego poważania dla armji rosyjsko-prawosławnej, to wasze zwycięztwo, nie wydaje mi się znowu tak nadzwyczajnie, tak rozstrzygająco... zwycięzkiem.
Mówił ciągle po francuzku, rzadko mięszając pewne rosyjskie wyrażenia, które zwykł był podkreślać w sposób dość pogardliwy.
— Jakto, zgnietliście całym waszym ciężarem, tego biedaka Mortier’a, który miał tylko jednę dywizją, a i ten sam Mortier wymknął wam się w dodatku... Gdzież to wasze wielkie zwycięztwo, pytam?
— Nie chwaląc się zbytecznie, przyznasz mój drogi, że ono trochę więcej warte, niż cała z Ulmem historja, co?...
— Ale dla czego nie było wziąć w niewolę marszałka, bodaj jednego, ot tak! na pokaz?
— Dla czego? Bo wypadki podczas bitwy, nie układają się według naszego widzimisię i nie dadzą się naprzód obliczyć, jak ewolucje własnymi żołnierzami na wojskowej „paradzie“. Spodziewaliśmy się na pewno zajść mu z tyłu o siódmej rano, a przybyliśmy w to miejsce dopiero o piątej po obiedzie.
— Czemu więc nie uczyniliście tego o siódmej z rana? Trzeba było wybrać się wcześniej.
— A dla czego, wy, panowie dyplomaci, nie podszepnęliście Bonapartemu, że mądrze by zrobił, gdyby opuścił Genuę? — odrzucił Andrzej w tym samym tonie żartobliwym.
— Oh! wiem ja doskonale — roześmiał się Bilibin — żeś sobie książę pomyślał w tej chwili: — „Łatwo mu deklamować o braniu w niewolę marszałków; mieszczuchowi, siedzącemu wygodnie i bezpiecznie pod piecem!” — To prawda, ale zawsze szkoda wielka, żeście Mortier’a z rąk wypuścili. Nie dziwcież się teraz moi panowie, że idąc za przykładem tutejszego ministra wojny, tak nasz car najmiłościwszy, jak i cesarz Franciszek, nie będą zbyt zachwyceni i zbyt wdzięczni wam za owe zwycięstwo. Nawet ja sam, nędzny i nic nie znaczący sekretarz ambasady, nie czuję potrzeby nieprzezwyciężonej, okazywać czemkolwiek mego uwielbienia, choćby naprzykład: czynem tak wzniosłym, jak obdarowanie mego „Franca” całym, srebrnym talarem, razem z pozwoleniem udzielonem mu wspaniałomyślnie, by szedł na spacer do Prateru ze swoją Liebchen... Ach! zapomniałem, żeśmy nie w Wiedniu, i że w Bernie nie ma Prateru. — Spojrzał drwiąco na Andrzeja, nagle czoło wygładzając z bruzd i zmarszczków.
— Teraz na mnie kolej, mój drogi, spytać dla czego tak ma być, a nie inaczej. Może to są jakieś delikatne odcienia dyplomatyczne, które przewyższają moją słabą inteligencję, dość na tem, że tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem, szczerze to wyznaję... Mack zaprzepaszcza całą armję, arcyksiążęta Ferdynand i Karol, nie dają znaku życia, i popełniają błąd za błędem. Jeden Kotuzow stacza bitwę otwarcie, wygrywa ją, zrywa czar osłaniający dotąd Francuzów, a pan minister wojny, nie ciekawy nawet szczegółów potyczki, i odniesionego przez nas zwycięstwa.
— W tem właśnie tkwi rozwiązanie zagadki, książę kochany! Bo widzisz, hurra dla cara! dla świętej Rosji! dla naszej armji prawosławnej! Wszystko brzmi pięknie i wzniośle, cóż to jednak nas obchodzi?... Chciałem powiedzieć, co obchodzą dwór austrjacki wasze zwycięstwa? Przywieźcie nam pomyślną wiadomostkę, o powodzeniu takiego arcyksięcia Karola lub Ferdynanda, jeden wart tyle właśnie co i drugi, jak wiemy. Dajmy na to, że pobili oddział pompierów Bonapartego. Zmieniłaby się sytuacja, wszystko wzięłoby inny obrót; ogłoszonoby zwycięstwo Urbi et Orbi, przy odgłosie dzwonów i surm bojowych! Wasze jednak malutkie zwycięstwo, może nam się tylko nie podobać! Jakto, arcyksiążęta nie dają znaku życia, wy zaś opuszczacie Wiedeń bez wystrzału, jakbyście chcieli nam powiedzieć: — „Wprawdzie Bóg jest z nami, ale możecie i wy udać się do Niego, żeby pobłogosławił wam i waszej stolicy!” Podczas rozprawy z Mortier’em, pozwalacie na zabicie Schmidta, jenerała, który był nas wszystkich ulubieńcem, i każecie nam się cieszyć ze zwycięstwa? Gdyby kto postawił się na głowie, nie mógłby wynaleźć niczego, coby nas bardziej drażniło! Jakby na przekor nam, jakby naumyślnie. Zresztą, przypuściwszy nawet, żeście odnieśli świetne zwycięstwo, że tak samo pobił i rozgromił arcyksiąże Karol pierwszą lepszą francuzką dywizję, czyż to zmieni w czemkolwiek fatalny bieg wypadków? Teraz to wszystko jest musztardą po obiedzie! W Wiedniu bowiem gospodarują Francuzi.
— Jakto? Czyżby na prawdę zajęli Wiedeń?
— Nie tylko zajęli, ale Bonaparte rezyduje w Schönbrunnie, a nasz kochany hrabia Wrbna, udaje się tam, aby odebrać od niego rozkazy.
W skutek zmęczenia, rozmaitych wrażeń odniesionych w podróży, przyjęcia u ministra, nakoniec wpływu objadu i kilku kieliszków dobrego wina, Bołkoński zaczynał odczuwać pewny chaos w głowie, i nie zdawał sobie dokładnie sprawy, z ważności i doniosłości, udzielonych mu szczegółów.
— Hrabia Lichtenfeld, którego widziałem dziś rano — mówił dalej Bilibin — pokazywał mi list pełen opisów rewji odbytej w Wiedniu przez Francuzów. Jest tam dużo o Muracie i jego całem otoczeniu. Pojmujesz zatem kochany książę, że nie mamy powodu cieszyć się tak bardzo z odniesionego przez was zwycięstwa, i nie możemy przyjmywać was jako wybawicieli!
— Z mojej strony, mogę zaręczyć że mi te objawy wdzięczności są najzupełniej obojętne — bąknął książę Andrzej, który przejrzał nakoniec i zdawał sobie sprawę z małej wartości potyczki pod Krems, w porównaniu z faktem tak ważnym, jak opanowanie stolicy przez armją nieprzyjacielską. — Okropność! Jak to się stało, że Wiedeń zajęty? A ów sławny most? A książę Auersperg, któremu powierzono obronę stolicy?
— Książę Auersperg jest po naszej stronie, aby nas bronić, z czego również wywiązuje się dość licho ku powszechnemu niezadowoleniu. Wiedeń zaś został po tamtej stronie. Co się tyczy owego mostu sławnego, nie wzięto go dotąd, i w Bogu nadzieja, że go wcale nie wezmą. Podłożono miny pod niego, z rozkazem wysadzenia w powietrze. Inaczej, bylibyśmy już gdzieś w górach czeskich, wy zaś z waszą całą armją mielibyście nie lada twardy orzech do zgryzienia, i znaleźlibyście się w tarapatach prawie bez wyjścia, wzięci po prostu we dwa ognie!
— Czyżby to miało znaczyć, że kampanja już skończona? — spytał Andrzej zaniepokojony.
— Mnie by się zdawało, że skończona. I nasze matadory myślą tak samo, tylko nie śmieją odezwać się z tem głośno. Stanie się to, com przepowiadał od samego początku kampanji. Kwestję rozstrzygną, nie wasza mało znacząca potyczka pod Diernsteinem, i nie proch, wogóle, ale tacy, którzyby go wymyślili, gdyby tego nie uczyniono już przed nimi.
Bilibin powtórzył jeden ze swoich najefektowniejszych frazesów, z tych, które obiegały zwykle po całym Wiedniu, podawane z ust do ust. Po chwili rzekł czoło wygładzając:
— Wszystko zależy obecnie od spotkania się cara Aleksandra, z królem pruskim w Berlinie. Jeżeli Prusy wejdą do trójprzymierza, sforsują Austrję, i wojnę będą dalej prowadzili. Gdyby zaś to nie nastąpiło, nic nie pozostaje, jak rozpocząć rokowania, i umówić się o punkt zborny, dla nowego Campo-Formio!
— Co to za gieniusz nadzwyczajny i jakie ma szczęście szalone! — wykrzyknął książe Andrzej, uderzając pięścią w stół.
— Bonaparte? — spytał od niechcenia Bilibin marszcząc czoło na nowo, co było zawsze zapowiedzią jakiegoś dowcipu efektownego — Buonaparte? — powtórzył, kładnąc nacisk na „u“. — Ale, ale, skoro rezyduje w Schönbrunn, dyktując z tamtąd prawa Austrji, sądzę, że można mu już darować owe „u“! Ja przynajmniej postanawiam odtąd, pominąwszy „u“, nazywać go po prostu Bonaparte.
— Dajmy raz pokój żartom i powiedz mi serjo, czy uważasz kampanję za skończoną?
— Oto moje szczere wyznanie wiary, i moje zapatrywanie osobiste: Austrja tym razem, odegrała smutną rolę, owej kotki wyciągającej dla kogo innego kasztany z ognia. Nie nawykła do czegoś podobnego, i postara się o odwet prawdopodobnie. Była zaś kotką, po pierwsze: że jej prowincje są zniszczone, przyznasz, mój drogi, że nasi prawosławni rycerze, do czego, jak do czego... ale do rabunku są niezrównani, jej armja zdziesiątkowana, stolica w rękach nieprzyjaciół, a to wszystko dla pięknych oczu króla sardyńskiego! Po drugie: czuję przez skórę, mój drogi, że nas oszukują i chcą pięknie, ładnie w pole nas wyprowadzić. Mam nos doskonały! niech się schowa wyżeł najlepszy. Otóż przewąchałem, mówiąc między nami: rozmaite konszachty, umowy, które odbywają się cichaczem i projekta pokoju z Francją, zawartego w największym sekrecie, w cztery oczy. Poczem nas puszczą w trąbę.
— Czyste niepodobieństwo! Byłoby to coś nadto brudnego!
— Ha! kto dożyje, ten zobaczy — odrzucił Bilibin.
Poczem książe Andrzej, pożegnawszy się z nim, udał się do pokoju dlań wyznaczonego.
Skoro znalazł się na pościeli miękkiej i śnieżnej białości, z głową tonącą w puchowych poduszkach, pachnących fiołkami, książę Andrzej czuł coraz bardziej i mimowolnie, że bitwa, o której przywiózł wiadomość, zaciera się w jego pamięci i prawie znika mu z przed oczów. Myślał obecnie o przymierzu z Prusami, o przypuszczalnej i możebnej zdradzie ze strony Austrji, o nowym tryumfie Napoleona, o rewji i audjencji u cesarza Franciszka nazajutrz. Nareszcie sen skleił mu powieki, i natychmiast usłyszał grzmiącą kanonadę, mniej huczne salwy z ręcznej broni, i turkot kół po bruku. Widział żołnierzy drapiących się pod górę, to z góry spadających; był sam na przedzie, przy boku jenerała Schmidta; kule świstały mu aż miło koło uszów, a serce jego rozpierało uczucie dotąd nieznane, pełne jakiejś dzikiej rozkoszy. Czuł, że żyje w całem znaczeniu tego słowa! Tak nie żył, odkąd siebie zapamiętał... Zbudził się nagle:
— Tak, tak — mruknął w pół we śnie. — Tak było...
Zasnął napowrót szczęśliwy; z uśmiechem dziecięcym na ustach; snem kamiennym, jakim śpi się tylko w latach młodocianych.





X.

Nazajutrz obudził się późno. Zbierając myśli rozpierzchłe, przypomniał sobie najpierw, że ma się przedstawić dnia tego cesarzowi Franciszkowi. Naraz wszystko stanęło mu przed oczami; wszystkie odniesione wczoraj wrażenia. Posłuchanie u ministra, udana grzeczność jego adjutanta, i rozmowa z Bilibinem. Przywdział mundur najparadniejszy, którego nie miał na sobie od dawna. Odświeżony, wypoczęty, wesół, z ręką na temblaku, wstąpił przechodząc do Bilibina, gdzie zastał kilku młodych dyplomatów, pomiędzy innemi, księcia Hipolita Kurakina, którego udało się ojcu wśrubować jako nadliczbowego attaché do rosyjskiej ambasady. Tego Bołkoński znał od dawna. Trzech innych przedstawił mu Bilibin. Byli to młodzi ludzie, należący urodzeniem i wychowaniem do najwyższych sfer towarzyskich. Bogaci, szykowni, lubiący bawić się i goniący za rozrywkami, tak tu, jak i w Wiedniu, stanowili oni kółko osobne, którego duszą był Bilibin, a o którem wspominając, zwykł był mawiać: — „Nasze kółko”.
To wyłączne towarzystwo, złożone prawie tylko z młodych dyplomatów, miało swoje cele odrębne, po za wojną, a nawet po za całą polityką. Bez porównania więcej zajmowało ich życie wielkoświatowe, stosuneczki miłosne z kilkoma pięknemi kobietami, i rozrywki wszelkiego rodzaju, o ile im na to pozwalała służba kancelaryjna. Ci panowie wyświadczyli ten niezwykły zaszczyt księciu Bołkońskiemu, że go przyjęli od razu, z otwartemi ramionami, jako do nich należącego. Z grzeczności, niby wstęp do rozmowy i rozpoczęcia znajomości, raczyli zadać mu kilka pytań, co do odniesionego świeżo zwycięztwa i obecnego stanu armji rosyjskiej. Przerzucili się jednak niebawem na pole ulubione, rozmowy lekkiej i ożywionej, pełnej złośliwych uwag, dowcipów i krytyk tchnących sarkazmem.
— Możecie sobie wyobrazić, jaką zrobił na to głupią minę — kończył jeden z nich anegdotkę o koledze, którego spotkał zawód wielce nieprzyjemny — gdy mu oświadczył sam kanclerz, jako powinien uważać za awans i za łaskę specjalną, przeniesienie go do Londynu. Mówię wam, że o mało nie parsknąłem mu w nos śmiechem.
— Ja zaś, panowie, oskarżam przed wami Kurakina, tego strasznego, niezwyciężonego Don Żuana, który korzystając z cudzej niedoli, wziął natychmiast piękną Adelę, w spuściźnie po nieobecnym.
Hipcio kołysał się niedbale w dużem krześle poręczowem à la Voltaire, z nogami zarzuconemi z jednej i z drugiej strony na poręcz krzesła.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się głośno. — Opowiadajże, mój drogi, bom ja sam tego ciekawy.
— O! Don Żuanie! O wężu zdradziecki! — reszta chórem wykrzyknęła.
— Nie doszło zapewne do twojej wiadomości, Bołkoński — wtrącił Bilibin — że w kąt wszelkie okropności dokonywane przez armję francuską... przepraszam! chciałem powiedzieć przez zwycięzką armię rosyjską, w obec spustoszenia straszliwego, jakie sprawia ten niegodziwiec pomiędzy naszemi paniami.
— Na to stworzona kobieta, aby była towarzyszką mężczyzny! — odezwał się Hipcio z namaszczeniem, patrząc przez monokl na swoje długie nogi, kołyszące się w powietrzu.
Bilibin i reszta „naszych“ wybuchnęli śmiechem szalonym. Książę Andrzej mógł się teraz przekonać naocznie, że ów Hipcio, o którego, trzeba wyznać, był prawie zazdrosny, był po prostu celem żartów i pośmiewiskiem całego towarzystwa.
— Muszę zaprezentować ci w całej jego glorji Kurakina — szepnął mu do ucha Bilibin. — Jest rozkoszny i niezrównany! w swoich poglądach politycznych. Usłyszysz z jaką powagą i zarozumiałością...
Zbliżył się do Hipolita z czołem mocno zmarszczonem rozpoczynając żywą dysputę nad bieżącemi wypadkami w dziedzinie polityki, która zwróciła natychmiast uwagę wyłączną całego towarzystwa.
— Gabinet berliński, nie może dać poznać, że radby był zawrzeć trójprzymierze — zaczął dowodzić Hipolit patrząc z góry i prawie lekceważąco na swoje audytorjum — nie wyraziwszy... nie wyraziwszy... jak w swojej ostatniej nocie dyplomatycznej... no! przecie rozumicie?... Zrozumieliście?.. Zresztą, jeżeliby nasz pan najmiłościwszy, nie chciał odstąpić, od... od... swoich stałych zasad... nasze przymierze... nasze... czekajże — jeszcze nie skończyłem.
A porywając za rękę Andrzeja.
— Spodziewam się — dodał z patosem — że interwencja będzie silniejszą od bierności w tych sprawach!... i... i... nie będą mogli zarzucić nam, jakoby wcale nie odebrali naszej depeszy z dnia dwudziestego ósmego listopada... oto jak się wszystko zakończy!...
Tu wypuścił z uścisku dłoń Bołkońskiego.
— Demostenesie, Demostenesie! poznaję cię złotousty, po kamyku schowanym w głębi twojego podniebienia! — wykrzyknął Bilibin, który chcąc wyrazić dosadniej swoje najwyższe zadowolenie, nasunął na czoło całą swoją czuprynę zwichrzoną.
Hipcio śmiejąc się jeszcze głośniej i serdeczniej od innych, miał minę, jakby mu ten śmiech ból sprawiał, tak konwulsyjnie twarz wykrzywiał, która, zwykle miała wyraz najzupełniej bezmyślny.
— Panowie! — przemówił po chwili Bilibin — Bołkoński jest moim gościem; idzie mi więc bardzo o to, aby dać mu użyć wszelkich rozrywek i przyjemności. W Wiedniu, poszłoby mi to jak z płatka, tu jednak, w tej nieznośnej dziurze morawskiej, w tem Bernie, muszę was wszystkich wezwać na pomoc. Trzeba robić mu honory połączonemi siłami. Wy zajmijcie się wprowadzeniem go do teatru, i za kulisy, ja biorę na siebie zapoznanie go z naszem towarzystwem. Co się ciebie tyczy Kurakin, zostawiam ci dział najponętniejszy, płeć piękną, o ty niezwyciężony zdobywaczu serc niewieścich!
— Wprowadzisz go do czarującej, boskiej Adeli! — zawołał jeden z „naszych“, całując z zachwytem palców koniuszki.
— Tak, tak, tego wojaka krwią dyszącego, trzeba natchnąć bardziej ludzkimi uczuciami — dodał Bilibin.
— Trudno mi będzie panowie korzystać na razie z waszych łaskawych chęci i z waszej dla mnie uprzejmości. — Bołkoński spojrzał na zegarek — muszę bowiem odejść natychmiast.
— Gdzież to?
— Do cesarza.
— Ho, ho! A więc do widzenia książę kochany!
— Do widzenia, mój drogi.
— Do widzenia! — powtórzyli drudzy — spodziewamy się, że książę zjesz z nami objad, a potem już się tobą zajmiemy całem sercem.
— Posłuchaj mnie — szepnął Bilibin odprowadzając go do przedpokoju. — Dobrze zrobisz, jeżeli podczas audjencji u cesarza nie wspomnisz ani słowa o intendenturze tutejszej, chyba chwaląc dostawę żywności i kwatery, które wam wyznaczają na popasach.
— Mogę o tem nie wspominać, jeśli mnie sam cesarz nie spyta, nie byłbym jednak w stanie chwalić tego, co na pochwałę nie zasługuje.
— W takim razie mów za dwóch, radzę ci szczerze. Cesarz lubi namiętnie udzielać posłuchań, a nie może nigdy wymyśleć, co ma komu powiedzieć. Sam przekonasz się o tem mój drogi.





XI.

Książę Andrzej umieszczony w miejscu, którędy cesarz przechodził, pomiędzy licznie zebranymi oficerami austrjackimi, dostąpił zaszczytu, że monarcha raczył zwrócić na niego uwagę, nawet odkłonił mu się osobno, swoją długą głową osadzoną na tak samo długiej szyi. Po skończonej paradzie, ten sam adjutant ministra wojny, przyszedł z najuprzejmiejszem oświadczeniem, że najjaśniejszy pan, raczy udzielić mu posłuchania. Cesarz Franciszek przyjął go stojący, na środku swojego gabinetu. Na samym wstępie, uderzyło Andrzeja, pewne zakłopotanie i jakby niepewność od czegoby tu zacząć? Cesarz poczerwieniał i zdawać się mogło, że go coś w gardle dławiło.
— Proszę mi powiedzieć, o której godzinie rozpoczęło się starcie? — spytał szybko.
Książę Andrzej zadowolniwszy pod tym względem jego ciekawość czuł się zmuszonym odpowiadać na cały szereg pytań równie czczych jak naiwnych.
— Jak się miewa Kotuzow? Kiedy opuścił Krems? — i tak dalej... i dalej...
Cesarz zdawał się mieć ten cel jedynie, żeby zadać jak największą ilość pytań. Co do odpowiedzi, te go widocznie nader mało interesowały.
Spytał powtórnie o której godzinie rozpoczęto bitwę.
— Miałem już zaszczyt oznajmić waszej cesarskiej mości — skłonił się nisko Bołkoński — że tego dokładnie oznaczyć nie mogę. W chwili, kiedy czoło wojska atakowało, ja znajdowałem się w Diernstein i nas wezwano dopiero na pole bitwy o godzinie szóstej wieczór.
Postanowił wręczyć cesarzowi opis szczegółowy i miał takowy w zanadrzu.
Cesarz wpadł mu w słowo pytając z uśmiechem:
— Ile mil?...
— Zkąd i dokąd Sire?
— Z Diernstein do Kremsu?
— Trzy i pół mili, Sire.
— Czy Francuzi opuścili brzeg lewy?
— Według ostatnich doniesień szpiegów przez nas wysłanych, oddziały francuzkie przeszły rzekę jeszcze tej samej nocy na tratwach.
— Czy dość macie furażu w Krems?
— Bardzo niedostatecznie...
— O której godzinie padł jenerał Schmid? — przerwał mu znowu cesarz.
— Zdaje mi się, że o siódmej wieczór.
— O siódmej wieczorem?... To smutne... bardzo smutne!
Po tych słowach, podziękowawszy mu za udzielone sobie wiadomości, grzecznie go pożegnał. Książę Andrzej wyszedł z gabinetu, i został natychmiast otoczony przez świtę cesarską. Teraz każdy z dworaków miał do niego słówka najpochlebniejsze i spojrzenia pełne życzliwości. Sam pan adjutant zaczął mu wymawiać niesłychanie, że nie raczył zamieszkać w pałacu. Byłby mu przecież najchętniej odstąpił własną kwaterę. Minister wojny winszował mu serdecznie krzyża Marji Teresy trzeciej klasy, którego cesarz raczył mu udzielić. Szambelan cesarzowej namawiał go, żeby prosił i ją o posłuchanie. Tak samo pragnęła go poznać arcyksiężniczka. Nie wiedział komu ma pierwej odpowiadać, i starał się wpierw zorjentować w tym chaosie, gdy ktoś dotknął się z lekka jego ramienia. Ambasador rosyjski, wziął go pod rękę a pociągnąwszy za sobą w okna zagłębienie, zaczął z nim cichą i poufną rozmowę.
Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Bilibina, przyjęto z radością wiadomość o zwycięztwie, a nawet nakazano odśpiewać w kościołach solenne Te Deum. Kotuzowa mianowano kawalerem wielkiego krzyża Marji Teresy, a cała armja rosyjska miała dostać wynagrodzenie. Dzięki zaproszeniom, które sypały się na niego jak z rogu obfitości z wszystkich stron, Bołkoński musiał poświęcić cały ranek na wizytowanie najwyższych dygnitarzy austrjackich. Gdy skończył nareszcie wizyty, było już późno, około piątej po południu. Powracał zatem do Bilibina, układając w myśli przez drogę list, który chciał ztąd wysłać do ojca. Miał mu w nim opisać wszystkie wypadki dni ostatnich, jak niemniej swój pobyt w Bernie. Osłupiał na razie widząc stojącą wielką i ładowną brykę przed pomieszkaniem Bilibina, napełnioną już do połowy rozmaitemi rupieciami, Franza zaś, sługę Bilibina, starającego się z wysiłkiem nadludzkim wpakować w nią jeszcze jeden olbrzymi tłumok. Książe Andrzej wstąpił do księgarza po kilka dzieł, które chciał przeczytać, i tam jeszcze zatrzymał się trochę dłużej.
— A to co znaczy?! — wykrzyknął z najwyższem zdziwieniem.
— Ah! wasza ekscellencjo! — Franz machnął ręką rozpaczliwie — uciekamy dalej w świat!... ten zbój znów nam na pięty następuje.
— Co się dzieje? — zapytał Andrzej Bilibina, którego twarz zwykle tak obojętna i nieprzenikniona, okazywała jednak pewne wzruszenie, gdy wyszedł na powitanie Bołkońskiego.
— Przyznaj, mój drogi, że to historja zachwycająca z tym mostem... Przeszli przez niego bez wystrzału.
Andrzej słuchał nie rozumiejąc ani słowa.
— A ty zkąd przybywasz książę kochany, że nie wiesz o tem, o czem już gwarzą między sobą fiakry tutejsi.
— Wprost od arcyksięcia, tam zaś nie dowiedziałem się o niczem.
— I nie zwróciłeś na to uwagi, że każdy zbiera na gwałt swoje manatki?
— Nie! — rzucił się niecierpliwie. — Czy dowiem się nareszcie co się stało?
— Co? Tylko tyle! Francuzi przeszli most, broniony przez Auersperga, którego mimo wyraźnego rozkazu Auersperg nie wysadził w powietrze; Murat leci galopem drogą ku Bernowi i jeżeli nie dziś, to jutro będzie tu na pewno.
— Jakto? którędy? Ależ skoro most był podminowany, dla czegóż nie wysadzono go w powietrze?
— Ha! możebyś ty mi rozwiązał tę zagadkę, książę kochany? bo zdaje mi się, że nikt, nawet sam Bonaparte, nie wie i już się chyba nigdy nie dowie, dla czego tak się stało, a nie inaczej.
Bołkoński wzruszył gniewnie ramionami.
— Skoro przeszli przez most, armja zgubiona! Zamkną jej odwrót.
— Ba! W tem sęk właśnie... Posłuchaj tylko, mój drogi! Francuzi zabierają Wiedeń jak ci wspominałem, wszystko jest w należytym porządku. Nazajutrz, to jest wczoraj pod wieczór, panowie marszałkowie Murat, Lannes i jenerał Belliard, wsiadają na koń, aby most zbliska oglądnąć. Trzech Gaskończyków, chciej zwrócić uwagę na tę ważną okoliczność... — Panowie! — przemówił jeden z nich — wiecie doskonale, że ów most jest podminowany, z tej i z tamtej strony, że go broni w dodatku piętnaście tysięcy żołnierzy, którzy mają rozkaz wysadzić most w powietrze aby nam drogę zagrodzić. Ponieważ atoli byłoby więcej niż przyjemnie naszemu panu i cesarzowi zająć ten most, idźmy w trójkę i zdobądźmy go!
— A chodźmy! — odpowiedzieli tamci. — I oto jadą po moście, niby na przechadzkę, biorą go w posiadanie a za trójką wali przez Dunaj cała armja, za nimi w tropy, aby wam przeciąć wszelką komunikację.
— Może byłoby dość tych żartów niewczesnych? — oburzył się Bołkoński. — Zdaje mi się, że przedmiot jest aż nadto smutny i poważny.
A jednak, mimo ciężkiej troski, zadanej mu przez tak fatalne wiadomości, doznawał pewnego zadowolenia. Odkąd dowiedział się o rozpaczliwem położeniu swojej armji, zdawało mu się, że jemu Opatrzność poleciła, wyratować wojska rosyjskie z grożącej mu zagłady. Miało go to na wierzch wydobyć, z tłumu ciemnego i pospolitego reszty towarzyszów i otworzyć drogę do sławy. Jednem uchem słuchał Bilibina, już widział siebie przybywającego do obozu, udzielającego uwag i przestróg, na pełnej radzie wojennej i przedstawiającego plan, który mógłby jedynie armję wyratować. Rzecz naturalna, że jemu by w takim razie powierzono planu wykonanie.
— Ani mi w głowie nie postały żarty! — potrząsł głową Bilibin. — Nic prawdziwszego i nic nad to smutniejszego. Ci panowie wchodzą tedy na most, powiewając białemi chustkami i zaręczają najuroczyściej, że istnieje zawieszenie broni i że oni, marszałkowie francuzcy, idą konferować z księciem Auerspergiem. Oficer stojący na straży, wpuszcza ich do baszty na końcu mostu. Opowiadają mu rzeczy niestworzone, kłamią bezczelnie, że wojna już skończona, że cesarz Franciszek zaprosił do siebie cesarza Napoleona, a co do nich samych, dążą oni prostą drogą na konferencję do księcia Auersperga... i tysiąc podobnych banialuk... Oficer daje znać o tem Auerspergowi. Ci panowie ściskają najserdeczniej swoich nieprzyjaciół, przekamarzają się z nimi najweselej, wsiadają jak na konia na ich armaty, a tymczasem oddział Francuzów, chyłkiem, milczkiem, podchodzi do mostu i rzuca do wody wory z palnemi materjałami. Zjawia się w końcu nasz kochany książę Auersperg von Nautern.
— Drogi nam nieprzyjacielu! kwiecie rycerzy „bez trwogi i bez zarzutu!“ bohaterze z kampanji tureckiej, zakończmy naszą nieprzyjaźń, możemy podać sobie nawzajem dłoń pojednawczą! cesarz Napoleon pała chęcią poznania księcia Auersperga... Jednem słowem, ci panowie, którzy nie darmo urodzili się Gaskończykami, tak mu mydlą oczy słówkami pięknemi, on zaś ze swej strony tak czuje się zaszczyconym stosunkiem serdecznym i poufałym z marszałkami Francji, tak go olśniewają płaszcz purpurowy i strusie piura na Murata kapeluszu stosowanym, że wśród tych błyskawic zapomina najzupełniej o ogniu, którym powinien był przyjąć nieprzyjaciela.
Mimo żywości w opowiadaniu, Bilibin zatrzymał się na chwilę w tem miejscu, aby zostawić czas księciu Andrzejowi do należytego ocenienia frazesu wielce dowcipnego, który udało mu się stworzyć.
— Oddział francuzki wchodzi zatem bezkarnie do twierdzy, zagważdża działa i bierze most w posiadanie. Ale najciekawszy szczegół schowałem na koniec — mówił dalej Bilibin, uspokajając się zwolna po zbytniem wzruszeniu, taką przyjemność sprawiały mu jego własne dowcipy. — Sierżant postawiony przy armacie, która miała dać sygnał, kiedy mają most wysadzić w powietrze, widząc nadbiegających Francuzów, już przykładał lont zapalony, gdy Lannes chwycił go za ramię. Sierżant sprytniejszy widocznie od swojego jenerała, podchodzi do Auersperga mówiąc mu mniej więcej te słowa:
— Oszukują nas książę! Nadchodzą Francuzi...
Murat lękając się, żeby w chwili ostatniej cała sprawa nie została odkrytą i zniweczoną, podchwytuje te słowa ze zręcznością prawdziwego Gaskończyka i wykrzykuje zgorszony, zwracając się do Auersperga:
— Nie poznaję w tem tyle sławionej karności w armji austrjackiej! Czy to możebnem, książę, żebyś pozwalał przemawiać do siebie w ten sposób, jednemu z twoich podwładnych?... — A co? Czy nie genjalny pomysł? — Książe Auersperg dotknięty do żywego tą złośliwą uwagą, chcąc sobie naprawić reputacją, każe aresztować sierżanta. Przyznaj sam, mój drogi, że to coś zachwycającego, ta cała historja z mostem.
— To ani głupstwo, ani podłość... raczej zdrada! — wykrzyknął Andrzej, wyobrażając sobie rannych padających, kłęby dymu, kanonadę i sławę nań czekającą.
— Bynajmniej! choć przez ten fatalny zbieg wypadków, dwór cały znajduje się w tarapacie nielada... Nie nazwałbym tego ani głupstwem, ani podłością, ani zdradą, to zupełnie jak w Ulmie... to... to — zatrzymał się szukając po głowie dowcipnego określenia, — To w guście Mack’a. Jesteśmy po prostu zmackowani! — zakończył z tryumfem, dumny, że udało mu się znaleźć nowe, a tak trafne wyrażenie, jedno z tych, które miały być podawane z ust do ust i obiegnąć wszystkie salony. Wygładził czoło z wielkiego zadowolenia, i spojrzał z uśmiechem na paznogcie. — Dokąd idziesz? — spytał Andrzeja, gdy ten wstał z fotelu.
— Odjeżdżam.
— Dokąd?
— Do armji.
— Chciałeś przecie zostać z nami dni kilka.
— Niepodobna w obecnych warunkach. Odjeżdżam natychmiast.
I książę wydawszy stosowne rozkazy, wrócił nazad do gabinetu, w którym zostawił Bilibina.
— Słuchaj, mój drogi — zagadnął go Bilibin. — Po co ty właściwie odjeżdżasz?
Andrzej za całą odpowiedź wypatrzył się na niego zdziwiony.
— Ależ ma się rozumieć, po co ci jechać? Wiem co myślisz, że jest twoją powinnością wracać do armji, skoro jej grozi tak wielkie niebezpieczeństwo... Rozumiem ciebie. Jest to po prostu bohaterstwem.
— Ależ wcale nie.
— Tak, jesteś filozofem, bądźże nim w całem tego słowa znaczeniu. Przypatrz się tej sprawie z innej strony, a przekonasz się, że jest przeciwnie twoją powinnością, zachować się zdala od wszelkiego niebezpieczeństwa. Niech ci się narażają, którzy nie przydadzą się na nic innego. Nie rozkazano ci wracać, tu zaś puścić cię nie zechcą. Możesz więc bezpiecznie zostać z nami, i udać się tam, gdzie nas zapędzi los nieszczęśliwy. Dwór, ile się zdaje, spieszy na pobyt do Ołomuńca. Utrzymują, że to wcale ładne i przyjemne miasteczko. Moglibyśmy zajechać aż na miejsce w mojej karetce najwygodniej w świecie.
— Na miły Bóg! przestań raz żartować Bilibin.
— Mówię całkiem na serjo i jako twój szczery przyjaciel. Sam osądź. Po co jechać, skoro możesz tu zostać? Z dwóch rzeczy jedna, albo nastąpi pokój, zanim ty złączysz się z armją, lub też ona pójdzie w rozsypkę, a w takim razie podzielisz ten wstyd z całem wojskiem i jego wodzem naczelnym Kotuzowem.
I Bilibin wygładził czoło, przekonany, że jego rozumowanie jest niezbite.
— Nie mogę sądzić o tem! — odpowiedział książę Andrzej lodowato. A pomyślał w głębi serca: — Jadę, aby uratować armję od zagłady.
— Książę kochany! — jesteś bohaterem — wykrzyknął Bilibin.





XII.

Po audjencji pożegnalnej u pana ministra wojny, Bołkoński odjechał tej samej nocy, aby połączyć się z armją rosyjską. Nie wiedział jednak gdzie jej szukać i lękał się, żeby nie wpaść przypadkiem w ręce Francuzów.
W Bernie, dwór gotował się do odjazdu, a nawet już wyprawiono do Ołomuńca większą część pakunków.
Gdy znalazł się w okolicy Etzelsdorfu, zobaczył się nagle książę Andrzej pośrodku armji rosyjskiej, która cofała się z wielkim pospiechem i bezładnie. Mnogie furgony, tak drogę zabarykadowały, że jego wózek pocztowy nie mógł jechać dalej. Książę Andrzej, ginąc prawie z głodu i ze zmęczenia, poprosił dowódzcy kozaków o konia i jakiego przewodnika, a wskoczywszy na siodło, wyprzedził wkrótce cały transport z bagażami, aby odszukać główno-dowodzącego. Po drodze obijały mu się o uszy wieści najsmutniejsze, a nieład straszliwy, który go uderzał na każdym kroku, potwierdzał w zupełności to, o czem z cicha przebąkiwano.
„Owa armja rosyjska, którą złoto angielskie, sprowadziło z kończyn świata, podzieli los wojsk austrjackich“ (pod Ulmem). Wyraził się Napoleon w swoim dziennym rozkazie na początku kampanji. Przypominając sobie nagle te wyrazy, Andrzej uczuł mimowolnie podziw szczery dla tego wielkiego genjusza, ale do podziwu przyłączało się także niezadowolenie, dumy narodowej dotkniętej do żywego, i błoga nadzieja odwetu w niedalekiej przyszłości, za tę obelgę rzuconą im w oczy.
— A choćby nic nam więcej nie pozostawało, jak zginąć? — pomyślał. — Ha! to zginiemy razem, ja niegorszy od innych.
Patrzał z najwyższą pogardą na te szeregi niezliczone powózek, furgonów z amunicją, które zaplątywały się i wpadały jedne na drugie. Jak okiem zasięgnął, wszędzie był ten sam nieład najstraszniejszy. Spychano się i potrącano w błoto nawzajem, jadąc po trzy i cztery wozy z frontu, na drodze dość szerokiej, ale grząskiej niesłychanie. Z przodu, z tyłu, z boków, słyszało się jedynie turkot kół przygłuszony, parskanie i rżenie koni, wrzaski woźniców, chcących tym sposobem przyspieszyć chód swego zaprzęgu, złorzeczenia żołnierzy, służących i oficerów. Po drodze można było spotkać się co chwila z końmi nieżywemi. Niektóre już były nawet odarte ze skóry. Ze wsi przydrożnych wychodziły całe bandy żołnierzów najrozmaitszej broni, ciągnących przemocą, ci barana, szczęśliwsi krowę, nawet wołu za rogi, lub duszące pod pachą gęś, prosiaka, kurę, co dało się na prędce ułowić. Nie brakło na drodze wozów połamanych, które jeszcze bardziej przejazd utrudniały. Gdy przyszło jechać pod górę, a tembardziej z góry, każdy walił się jeden na drugiego, krzykom zaś i przekleństwom końca nie było. Kilku żołnierzy, brnąc w błocie po same kolana, bądź wozy podpierało, bądź wyciągało z błota przody armat. Bicze świstały w powietrzu, konie ślizgały się i padały, zrywając uprząż na sobie, a krzyki tak się wzmagały, że trudno było zrozumieć, jak mogą ludzkie piersi nie popękać od takiego wysiłku. Oficerowie pilnujący konwoju, galopowali to w tył, to naprzód. Ich twarze uznojone, świadczyły wymownie o niemożności utrzymania jakiego takiego ładu i porządku. Ich dosadne przekleństwa i wściekła komenda, tonęła w piekielnym tartasie wzburzonych bałwanów tłumu niesfornego.
— Oto nasza kochana armja prawosławna! — mruknął Bołkoński, przypominając sobie dowcipne określenie Bilibina. Podjechał do jednego z furgonów, aby dowiedzieć się coś o Kotuzowie.
Uderzył go rodzaj półkrytej bryczki, a raczej powoziku, dziwnie zbudowanego, i z materjałów tak różnorodnych, że można było domyśleć się na pierwszy rzut oka, iż wyszedł z domowej fabryki. Widocznem było, że powozik sklecono byle z czego. Jednego, chudego jak szkielet konia, prowadził za uzdę żołnierz, sam idąc obok pieszo. Pod budką i pod fartuchem skórzanym, starannie pozapinanym, dostrzegało się postać kobiecą, tak chustkami poowijaną, że ledwie można było zobaczyć oczy i koniec jej nosa. W chwili, kiedy rzucał komuś pytanie, książę Andrzej usłyszał krzyki rozpaczliwe owej kobiety siedzącej w powozie. Oficer jadący na czele konwoju, okładał pletnią po grzbiecie jej woźnicę, za to, że starał się wyprzedzić innych. Kilka uderzeń, przed któremi udało się umknąć woźnicy, spadły z głuchym łoskotem na fartuch skórzanny, z przodu powozu. Ujrzawszy księcia Andrzeja, kobieta wytknęła głowę, a przywołując go obiema rękami, zawołała:
— Panie adjutancie! na miły Bóg! panie adjutancie! Miej litość nademną! Broń mnie przed tą napaścią! Czego oni chcą odemnie? Czego na mnie napadają? Jestem żoną lekarza z siódmego pułku strzelców. Nie chcą nas przepuścić! Zapoźniliśmy się! Zgubiliśmy naszych!
— Stój! albo kości nie pozbierasz łajdaku! — klął i wrzeszczał oficer, waląc żołnierza w najlepsze.
— Ratuj mnie nieszczęśliwą, panie adjutancie! Ratuj, jeżeli masz Boga w sercu! — jęczała kobieta ze swojej strony.
— Przepuścić powóz! — bąknął książę Andrzej, zwrócony do oficera. — Widzicie przecie, że w nim siedzi kobieta.
Oficer zmierzył go wzrokiem chmurnym, nic nie odpowiadając, i dalej krzyczał na żołnierza:
— Aha! puszczę ciebie bydlaku!... Niedoczekanie twoje i tej twojej marmozeli...
— Ja zaś mówię panu, żebyś ich puścił! — Andrzej zaczynał się niecierpliwić.
— A któż ty jesteś? — zawołał oficer, tracąc przytomność z gniewu wściekłego. I położył nacisk na słowie „ty“. — Czy ty tu dowodzisz? Mnie kazali transport prowadzić, nie tobie, rozumiesz?... A ty ścierwo rekruckie! — tu zamierzył się na biednego woźnicę doktorowej — ani mi się waż ruszyć, bo ubiję cię jak psa!
— A to mu dał bobu! — zaśmiał się ktoś w tłumie.
— Dobrze mu tak, panu adjutancikowi od głównego sztabu!
Oficer doszedł był do takiego stopnia wściekłości, w którym człowiek nie wie co robi, ani nie oblicza doniosłości słów swoich. Odczuł instynktowo książę Andrzej, że jego wdanie się w tę sprawę trąci śmieszną donkiszoterją, czemś czego obawiał się najbardziej. I jego atoli gniew szalony opanował, a krewkość wrodzona wzięła górę nad wszelkiem zastanowieniem. Podniósł tedy szpicrózgę, a grożąc nią oficerowi, syknął przez zęby, skandując każdą sylabę:
— Prze... pu... ścić...
Oficer machnął ręką i oddalił się jak najspieszniej, mrucząc pod nosem:
— To tak zawsze z tymi paniczykami od głównego sztabu. — Gdzie ich nie posiejesz, zejdą, a wszędzie tylko piwa nam nawarzą, i narobią bigosu, aż miło! Ale co mi tam! róbcie sobie, co chcecie.
Oddalił się równie spiesznie i książę Andrzej, nie spojrzawszy nawet na ową kobietę, która nazywała go swoim zbawcą. Galopując ku wsi najbliższej, gdzie powiedziano mu, że prawdopodobnie spotka się z Kotuzowem, przechodził w myśli tę całą głupią scenę, zły sam na siebie, że wdał się w coś podobnego. Gdy do wsi dojechał, zsiadł z konia, chcąc poszukać czegokolwiek dla zaspokojenia głodu, który mu okropnie dokuczał. Pragnął zresztą odpocząć i uporządkować w głowie myśli chaotyczne, które mózg mu rozpierały.
— To banda niesforna rabusiów, a nie wojsko regularne — mruczał sam do siebie, gdy nagle usłyszał głos znajomy, wołający go po imieniu.
Obrócił się i zobaczył w małem okienku Neświckiego, który coś gryzł i przeżuwał, przyzywając go obiema rękami.
— Bołkoński! Cóż to, nie słyszysz mnie? Chodź prędko!
W domku zastał Neświckiego i jeszcze drugiego adjutanta, którzy właśnie zasiedli byli do śniadania. Spytali natychmiast, strwożeni i zafrasowani, jakie przywozi wiadomości.
— Gdzie Kotuzow? — spytał nawzajem Andrzej, zamiast im odpowiedzieć.
— Tu, w tym samym domu — objaśnił go ów nieznany mu adjutant.
— Cóż? Czy sprawdza się wiadomość o zawartym pokoju i kapitulacji? — badał dalej Neświcki.
— Prędzej ja bym mógł spytać was o to! Nie wiem o niczem, jadę wprost z Berna. Ledwie w tym popłochu was odszukałem.
— Ah! mój drogi, dzieją się u nas rzeczy straszliwe... Zaczynam już odmawiać ze skruchą Confiteor... Drwiliśmy w najlepsze z Mack’a, a z nami stokroć gorzej... Siadajże tymczasem, i jedz coś zastał — dodał Neświcki.
— Nie będziesz mógł książę odszukać obecnie furgonu z rzeczami. Co do Petra poczciwego, Bóg raczy wiedzieć gdzie się ten obraca.
— Gdzież jest właściwie główna kwatera?
— Mamy nocować w Znaim. — Co do mnie — wtrącił Neświcki — wpakowałem na dwa konie wszystkie moje manatki. Zrobiono mi doskonałe juki, któreby nawet wytrzymały, gdyby nam przyszło wędrować i drapać się po czeskich, niedostępnych górach i wąwozach... Źle z nami, mój drogi... Ale cóż ci to? Czyś nie chory przypadkiem?... Zdaje mi się że dreszcze tobą wstrząsają?...
— Nic mi nie jest — bąknął Andrzej wymijająco.
W tej chwili przypomniał sobie śmieszną i niemiłą awanturę z żoną lekarza pułkowego i z oficerem prowadzącym transport.
— Cóż tu robi właściwie Kotuzow?
— Czy ja wiem? — Neświcki wzruszył miłosiernie ramionami. — Wogóle przestałem rozumieć cokolwiek z tego, co się dzieje z nami.
— Ja zaś widzę tylko to jedno, że położenie nasze jest rozpaczliwe — szepnął głucho książę Andrzej.
Udał się następnie do Kotuzowa. Zauważył przechodząc mimo, jego karetę zaprzężoną przed domem, i całą świtę, tak co do koni, jak i co do ludzi, zziajaną, zmordowaną, na nic zbitą. Otaczał ją oddział kozaków i dworscy pachołcy. Wszyscy rozmawiali głośno, jakby w tym popłochu rozluźniła się wszelka karność wojskowa — i znikła cześć należna główno dowodzącemu jenerałowi. Kotuzow siedział w drugiej izdebce nędznej chaty z Bagrationem i jenerałem Weirothec. Tego przysłała na miejsce nieboszczyka Schmidta Kotuzowowi austrjacka Rada wojenna. W sieniach, malutki Kozłowski, z twarzą bladą od nocy bezsennych i trudów nad siły, siedząc na ziemi, dyktował jakieś rozkazy jednemu z sekretarzy. Ten machał piórem z pospiechem gorączkowym, pisząc na dużej beczce, przewróconej dnem do góry. Kozłowski rzucił okiem na wchodzącego, ale nie miał nawet tyle czasu, żeby się z nim przywitać.
„Do... Cóż napisałeś?... Pułk grenadjerów kijowskich... pułk”...
— Niepodobieństwo pisać tak prędko, panie adjutancie — bąknął kwaśno sekretarz.
Usłyszano w tej samej chwili, przez drzwi odchylone, głos grzmiący i gniewny Kotuzowa, na co odpowiadał ktoś drugi, głosem zupełnie Andrzejowi nieznajomym. Główno-dowodzący był widocznie z czegoś mocno niezadowolonym. Hałas sprawiony burzliwą rozmową, roztargnienie Kozłowskiego, nieuszanowanie ze strony sekretarza, któremu nareszcie zabrakło sił i cierpliwości, to dziwne biuro zaimprowizowane z beczki, tuż pod bokiem Kotuzowa, śmiechy kozaków pod oknami, wszystkie te szczegóły, przekonywały Andrzeja, że zaszło coś niezwykłego a najfatalniejszego.
Zasypał też pytaniami, towarzyszącego mu adjutanta:
— Zaraz książę... po porządku — uśmiechnął się tamten. — Więc... Bagrationowi polecono rozlokowanie wojska...
— A kapitulacja?
— Nie istnieje... przygotowują się do stoczenia bitwy...
Książę Andrzej puścił się ku drzwiom do izby obok, zanim jednak wszedł do środka, na progu ukazał się Kotuzow, z swoim nosem orlim, z policzkami pełnemi i odstającemi. Andrzej znalazł się naprzeciw niego, o krok zaledwie. Główno-dowodzący patrzał jednak na Bołkońskiego jakby go wcale nie poznawał. Po spojrzeniu zamglonem, nieokreślonem, jego oka jedynego, można się było domyśleć z łatwością, że tak go zajmują wyłącznie troski ciężkie i kłopoty, iż po za tem kołem zaklętem, świat zewnętrzny, przestał prawie istnieć dla niego.
— Skończone? — spytał Kozłowskiego.
— Natychmiast! wasza Ekscellencjo...
Za Kutuzowem szedł Bagration. Wzrostu małego, chudy jak szczypa, młody jeszcze, twarzą przypominał typ wschodni. W jego rysach wybitnych, czytało się spokój i niezłomność.
— Ekscellencjo!...
Książę Andrzej podał dużą kopertę Kotuzowowi, z głębokim ukłonem.
— Ah! z Wiednia?... dobrze...
Kotuzow z Bagrationem wyszli na ganek.
— Żegnam cię zatem, książę kochany — przemówił do Bagrationa. — Niech cię ma w opiece, nasz Pan i Zbawiciel. Błogosławię ci na tę wielką i ciężką przeprawę.
Rozrzewnił się. W jego oku łza zalśniła; objąwszy go w pół lewem ramieniem, ręką prawą nakreślił krzyż nad czołem Bagrationa, co zresztą czynił dość często, i podał mu twarz do pocałowania. Bagration rzucił mu się na szyję, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem, i uściskał najprzód jak druha serdecznego, a potem schylił się i rękę ucałował, jakby żegnał się z ojcem.
— Bóg niech będzie z wami — szepnął...
Kotuzow wsiadł do karety.
— Jedź ze mną — skinął na Andrzeja.
— Radbym przydać się tu na co wasza Ekscellencjo — rzekł nieśmiało. — Może mógłbym zostać przy boku księcia Bagrationa?...
— Siadaj, siadaj — machnął ręką Kotuzow widząc wahanie się Bołkońskiego. — I mnie potrzeba przy boku tęgich, jak ty, oficerów. Gdyby jutro złączyła się z nami dziesiąta część jego oddziału — dodał ciężko wzdychając, jakby sam do siebie, moglibyśmy całem sercem Bogu podziękować.
Wzrok Andrzeja spoczął przelotnie na oku wystrzelonem i głębokiej bliźnie rysującej się na skroni Kotuzowa. Była to podwójna pamiątka po kuli tureckiej.
— Tak — pomyślał — kto sam narażał się z krwią zimną na wszelkie niebezpieczeństwa, ten ma prawo mówić z całym spokojem o stracie tylu żołnierzy.
— Dla tego właśnie, błagam waszą Ekscellencję, żebyś i mnie tam wysłać raczył — dodał głośno.
Kotuzow głęboko zadumany nic nie odpowiedział. Zdawać się mogło, że zapomniał zupełnie, z kim, i o czem mówił. Kołysząc się z lekka, na miękkich poduszkach karety, zwrócił po chwili ku Bołkońskiemu twarz najspokojniejszą w świecie, na której darmoby kto szukał śladów jakiegokolwiek wzruszenia. Tonem żartobliwym i ucinkowym, wyciągał Andrzeja na opowiadanie szczegółowe posłuchania u cesarza, na ploteczki, obiegające o potyczce stoczonej pod Kremsem; wypytywał go nawet z ciekawością o skandaliki wiedeńskiego świata i pół-światka, interesując się wielce niektóremi pięknemi paniami, które znali na wylot obydwaj.





XIII.

W dniu 1go listopada Kotuzow dostał raport od jednego ze swoich szpiegów, według którego osądził, że armja rosyjska była zgubiona bez ratunku. Francuzi, przeszedłszy przez most (tak stało w raporcie) posuwali się szybko i z wielkiemi siłami, aby go odciąć od posiłków nadesłanych mu z Rosji. Jeżeliby Kotuzow zdecydował się pozostać w Krems, stopięćdziesiąt tysięcy armji Napoleona przecięłyby mu wszelką komunikację, otaczając jego garstkę, liczącą zaledwie czterdzieści tysięcy, zmęczoną i wycieńczoną. Wtedy znalazłby się w tem samem rozpaczliwem położeniu, co Mack w Ulm. Gdyby opuścił bity gościniec, na którym jedynie mógł połączyć się z posiłkami, musiałby chyba cofać się w niedostępne i nieznane mu góry czeskie, opędzając się co chwila od nieprzyjaciela, ścigającego krok za krokiem nieszczęśliwych rozbitków. Ostatecznie jeźli się zdecyduje na cofanie ku Ołomuńcowi, narazi się na tę fatalność, że mogą go wyprzedzić Francuzi, i zmuszą do przyjęcia bitwy, podczas marszu, w chwili, kiedy wszystkie jego bagaże będą w tyle, a nieprzyjaciel będzie trzy i cztery razy silniejszy od niego. Wybrał jednak tę ostatnią drogę.
Francuzi posuwali się rzeczywiście marszem pospiesznym ku Znaimowi a więc na drodze, którą cofał się Kotuzow. Byli jednak o jakie sto wiorst oddaleni dotychczas od niego. Jeżeliby im pozwolił wyprzedzić siebie, armja rosyjska byłaby zgubioną bezpowrotnie i musiałaby kapitulować najhaniebniej, tak samo jak Mack w Ulm. Jedną miał tylko szansę uratowania armji, jeżeliby dotarł do Znaimu przed Francuzami. Było to jednak więcej niż wątpliwem, uwzględniając znużenie tak ludzi, jak koni i taką liczbę do przeprowadzenia. Czterdzieści tysięcy! Droga którą posuwali się Francuzi z Wiednia do Znaimu, była o wiele prostszą, niż owa, po której cofał się Kotuzow z Krems do Znaimu.
Bagrationowi udało się zrobić 45 wiorst przez góry, drogami leśnemi, wśród nocy burzliwej z żołnierzami zgłodzonymi i prawie bosymi. Ledwie bowiem dostał ów raport, Kotuzow natychmiast wysłał Bagrationa tędy, z awangardą około czterech tysięcy ludzi liczącą ku Znaimowi. Dostał on rozkaz maszerować bez wytchnienia w ten sposób, żeby mieć Wiedeń naprzeciw siebie a Znaim za sobą. Jeżeliby jego gwiazda szczęśliwa, pozwoliła mu dojść tam przed Francuzami, miał wstrzymywać nieprzyjaciela jak najdłużej, aby zostawić czas Kotuzowowi, do cofnięcia się i zajęcia Znaimu z całym transportem amunicji i resztą bagaży.
Rzeczywiście Bagration wysunął się z wąwozu Hollabrünn, na drodze z Wiednia do Znaimu, na kilka godzin przed Francuzami. Pogubił po drodze prawie trzecią część żołnierzy, jako maruderów niezdolnych do służby. Aby zostawić Kotuzowowi przynajmniej tych dwadzieścia cztery godzin, niezbędnych do osiągnięcia celu zamierzonego, miał on wstrzymać armję stutysięczną w Hollabrünn, swoją garstką niedobitków, zgłodniałych i opadających na siłach, i tym sposobem ratować od zagłady wojsko rosyjskie. Było to proste niepodobieństwo. Fortuna jednak, niedocieczona w swoich zwrotach kapryśnych, uczyniła to możebnem. Powodzenie nadzwyczajne, owej chytrej sztuczki, która oddała w ręce Francuzów bez wystrzału, punkt najważniejszy, ów most pod Wiedniem, poddało myśl Murat’owi, użyć tej samej pułapki i teraz. Spotkawszy na drodze nieliczny oddział Bagrationa, sądził on, że ma przed sobą całą armję Kotuzowa. Przekonany z góry, że zgniecie ją, skoro nadejdą oczekiwane przezeń posiłki, zaproponował zawieszenie broni na trzy dni podczas których mieli zostać obaj na zajętych względnie stanowiskach. Dla tem pewniejszego zyskania rozejmu na ten krótki przeciąg czasu, potwierdził niejako głuche wieści, co do punktów przedugodnych pokoju, który miano wkrótce zawrzeć. Pocóż zatem mają daremnie krew rozlewać. Jenerał austrjacki Nostitz, postawiony na samym przodzie, uwierzył mu na słowo i cofając się odsłonił garstkę Bagrationa. Drugi parlamentarz zawiózł do obozu rosyjskiego te same kłamliwe zapewnienia. Na to odpowiedział Bagration, że nie może ani przyjmować ani odrzucać zawieszenia broni, musi bowiem odnieść się z tem do główno-dowodzącego, do którego wysłał swojego adjutanta. Ta propozycja uratowała armję rosyjską od zupełnej zagłady; Kotuzow posłał też natychmiast swojego adjutanta, Wintzengerode, upoważniając go, nie tylko do zawarcia żądanego zawieszenia broni, ale do postawienia nawet warunków kapitulacji. Porozsyłał jednocześnie rozkazy na wszystkie strony, aby przyspieszyć pochód armji, o której nie wiedział dotąd nieprzyjaciel. Posuwała się ona cichaczem, pod słabą zasłoną kilku zaledwie tysięcy Bagrationa, stojących nieruchomo, w obec sił nieprzyjacielskich, liczących ośmiu ludzi na jednego żołnierza rosyjskiego. Sprawdziły się przewidywania Kotuzowa. Propozycje kapitulacji nie obowiązywały go do niczego, a zyskiwał przez to na czasie, co stanowiło zbawienie armji. Czuł on instynktowo że błąd Murat’a zostanie wkrótce odkryty. I tak stało się rzeczywiście. Zaledwie dostał Napoleon w Schönbrunnie, gdzie stanął główną kwaterą, raport Murat’a z pod Hollabrunn o projekcie zawieszenia broni i kapitulacji, zrozumiał, że tenże został po prostu oszukanym i odpisał mu list tej treści:
Do księcia Murat’a.
Schoenbrunn, 25 brumaire’a (16 listopada) roku 1805 o ósmej rano“.
„Niepodobna mi znaleźć dość dosadnych określeń, aby wyrazić moje najwyższe niezadowolenie. Książę dowodzisz li małą awangardą, i nie masz prawa zawierać jakiegokolwiek zawieszenia broni bez mego rozkazu. Z twojej łaski tracę wszelkie korzyści, z obecnej kampanji. Rozkazuję zerwać natychmiast zawieszenie broni i uderzyć bez zwłoki na nieprzyjaciela. Wytłumaczysz książę parlamentarzowi, że jenerał, podpisujący punkta przedugodne kapitulacji, nie miał tak samo prawa do tego, jak i ty. To prawo przysłuża jedynie carowi wszech Rossji“.
„Gdyby car miał rzeczywiście potwierdzić ową kapitulację i jam gotów takową podpisać, ale to sztuczka tylko, na którą dałeś się książę złapać.“
„Adjutant jest po prostu... Oficerowie nic nie znaczą w ogóle, jeżeli nie mają pełnomocnictwa od swoich monarchów, ten zaś go nie posiada. Żądam żebyś zaatakował armję rosyjską i zniszczył ją... możesz to uczynić, nabierając jej amunicję i wszystkie bagaże. Austrjacy dali ci się wywieść w pole na moście pod Wiedniem, a ciebie teraz, książę, wodzi tak samo za nos, jakiś tam adjutancik!“

„Napoleon“.

Gdy kurjer wysłany z tym listem piorunującym, galopował na złamanie karku, Napoleon w obawie, żeby mu się z rąk nie wysunęła zdobycz aż nadto łatwa, nadciągał pospiesznie, z wszystkiemi siłami, aby stoczyć walną bitwę. Tymczasem jednak, biedne niedobitki Bagrationa zapalały radośnie ognie w obozie, grzały się przy nich, raz pierwszy, od trzech dni marszu forsownego i gotowały swoją nędzną strawę, ani przeczuwając burzy, która miała wkrótce spaść na nich.





XIV.

Jeszcze nie wręczył Murat’owi listu goniec wysłany przez Napoleona, gdy przybył do obozu Bagrationa książę Andrzej, o czwartej po południu, uprosiwszy to sobie u główno-dowodzącego. Spotkał się z samym Bagrationem w Grounth. Rozmawiano tam o mającym nastąpić pokoju, nie całkiem jednak wierząc tej pomyślnej wiadomości, przypuszczano również, że przyjść może do bitwy z nieprzyjacielem. Bagration przyjął ulubionego adjutanta Kotuzowa z uprzejmością uprzedzającą. Zapowiedział z góry Andrzejowi, że wkrótce zapewne przyjdzie do spotkania z nieprzyjacielem i zostawił mu wolny wybór, czy chce zostać podczas bitwy przy jego boku, czy też będzie pilnował rejterady tylnej straży, co również jest sprawą bardzo ważną.
— Na dziś, nie spodziewam się jeszcze starcia — dodał Bagration, jakby chciał uspokoić księcia Andrzeja. Powiedział zaś sobie w głębi duszy: — Jeżeli to tylko pospolity chłystek z głównego sztabu, wysłany umyślnie, aby mógł łatwym sposobem zarobić na dekoracją, tak samo zdobędzie ją w arjergardzie. Skoroby jednak wolał zostać przy moim boku, widocznie zuch z niego! Tem lepiej zatem! ja bowiem potrzebuję mieć pod ręką tęgich oficerów.
Książę Andrzej nie odpowiadając na razie, na tę podwójną propozycją, prosił Bagrationa o pozwolenie rozlokowania wojska, aby mógł zorjentować się w danej chwili. Oficer z jednego oddziału, będący właśnie na służbie, ofiarował mu się za przewodnika. Był to bardzo piękny młody człowiek, z ułożeniem wielce dystyngowanem. Na palcu miał sygnet z dużym brylantem, mówił wprawdzie nie najlepiej po francuzku, ale widocznie z wielką chęcią i przyjemnością.
Przejeżdżając spotykali wszędzie oficerów przemokłych do koszuli, jak też żołnierzy ciągnących drzwi, ławki i koły z płotów powyłamywane.
— Widzi książę, nie jesteśmy w stanie pozbyć się takich hultajów — bąknął oficer z kwaśną miną, wskazując ręką na namiot markietanki. — Dowodzący są do zbytku pobłażliwi, pozwalając im gromadzić się tutaj... Rano porozpędzałem na cztery wiatry tę hołotę i oto znowu ich pełno, jak śledzi w beczce. Pozwól książę, żebym zrobił z nimi porządek.
— I owszem — odrzucił Andrzej — i ja kupię cokolwiek przy tej sposobności, bo dotąd nie pomyślałem jeszcze o jedzeniu.
— Gdybym był przeczuł coś podobnego, byłbym księcia poprosił, żebyś raczył ze mną podzielić bodaj... chleb z solą.
Zsiedli z koni i weszli do namiotu. Kilku oficerów widocznie znużonych, ale z twarzami pałającemi raczyli się sutemi libacjami i jedli coś niecoś przy tej okazji.
— Na miły Bóg, panowie! — odezwał się oficer służbowy tonem pełnym wyrzutu, który dowodził, że nie pierwszy dopiero raz im to mówił. — Wiadomo wam przecie, że książę Bagration, nakazał najsurowiej, żeby nikt nie śmiał opuszczać wyznaczonego mu stanowiska i zbierać się tłumnie tutaj. — Tu zwrócił się specjalnie z mową do wyższego oficera artylerji wzrostu małego, chudego i wielce zaniedbanego pod względem ubrania. Ten stał z uśmiechem nieśmiałym i pełnym zakłopotania, gdyż był bez butów. Suszyła je właśnie nad płomieniem markietanka. — I pan tutaj, kapitanie Tonszyn! Czy nie wstyd wam? Jako dowodzący oddziałem artylerji powinnibyście właśnie świecić przykładem. A pan tymczasem siedzisz tu bez butów. Gdyby tak nagle uderzono w bębny na alarm, ślicznie byś pan wyglądał! Chciejcie mi panowie zrobić tę przyjemność i wracajcie na wasze stanowiska, wszyscy bez wyjątku! — dodał tonem ostrej komendy.
Książę Andrzej nie mógł wstrzymać się od uśmiechu, spojrzawszy na Tonszyna, który stojąc dotąd zmięszany, przestępował szybko z nogi na nogę, milczący i zakłopotany. Oczy jego poczciwe i pełne inteligencji, patrzyły serdecznie, to na jednego, to na drugiego z nowoprzybyłych, jakby błagając o przebaczenie.
— Żołnierze utrzymują, że o wiele wygodniej bez botów — odpowiedział Tonszyn prawie z pokorą, chcąc wydobyć się przy pomocy żarciku z fałszywego położenia. Zmieszał się jednak do reszty, spostrzegłszy, że jego żarcik niewinny, przyjęto nader niełaskawie.
— Proszę wracać na stanowiska! — powtórzył groźnie oficer służbowy, starając się zachować minę serjo.
Książę Andrzej zmierzył raz jeszcze wzrokiem artylerzystę. Był to typ odrębny, trochę śmieszny co prawda, nie miał w sobie nic a nic, z cech odznaczających stan wojskowy, wywierał jednak na pierwszy rzut oka wrażenie nader sympatyczne.
Skoro wyjechali po za wieś, spotykali co krok tak żołnierzy, jak i oficerów różnej broni. Na lewo zobaczyli szaniec z gliny czerwonej, który zaczęto sypać. Kilka oddziałów w koszulach, mimo wichru północnego, który mroził do szpiku i kości, pracowało przy nim, niby wielkie mrowisko. Przypatrzywszy się z uwagą ich robocie, puścili się galopem w dalszą drogę pnąc się pod górę naprzeciw.
Z tego wzgórza zobaczyli kolumny francuskie.
— Tam nasza baterja, należąca właśnie do owego oryginała bez butów. Jedźmy książę na wzgórek. Punkt to najwyższy, z tamtąd wszystko dokładniej zobaczymy.
— Dzięki stokrotne, potrafię już teraz sam drogę znaleźć — bąknął Andrzej od niechcenia, pragnąc pozbyć się z karku towarzysza. — Nie trudź się pan dalej, proszę bardzo.
I rozdzielili się, każdy dążąc w inną stronę.
O jakie dziesięć wiorst od Francuzów, na drodze do Znaimu, którą jechał książę Andrzej tego samego dnia z rana, panowało zamięszanie i nieład nie dający się opisać. Już w Gronth, czuł w powietrzu pewien niepokój i niezwykłe poruszenie. Tu przeciwnie, im bardziej zbliżał się do nieprzyjaciela, przekonywał się, ku najwyższemu swojemu zadowoleniu, że panował wszędzie wzorowy porządek i nie można było niczego zarzucić żołnierzom. Wszyscy byli ubrani w szare szynele, stojąc w ściśnionych szeregach, w prostej linji wyciągnięci, jak pod sznur, przed oficerami i kapitanami. Ci liczyli swoich ludzi, przykładając każdemu palec do piersi. Ostatniemu żołnierzowi, kazano podnosić ramię do góry w każdym oddziele, na znak, że rachunek skończony. Kilku znosiło kloce drzewa i gałęzie, żeby sobie zbudować na prędce szałasy. Śmiano się i żartowano wesoło. W koło ogniska potworzyły się grupy. Jedni byli zupełnie ubrani, inni na pół nadzy, suszyli nad ogniem koszule, naprawiali buty i szynele siedząc przykucnięci na ziemi. W jednym z oddziałów, dogotowywała się zupa w kotle olbrzymim, a żołnierze wyglądali z niecierpliwością chwili uroczystej, kiedy sierżant powróci od oficera, któremu poniósł naprzód zupę do skosztowania, według przepisu i zacznie im porcje rozdawać.
W innym oddziele, nierównie szczęśliwszym (bo nie wszędzie znalazła się wódka), żołnierze cisnęli się jeden przez drugiego do podoficera, z twarzą mocno ospowatą i z barami szerokiemi jak u niedźwiedzia. Ten miał przed sobą sporą beczułkę z okowitą i wlewał każdemu z nich, mierząc równo, do pokrywki od garnka blaszannego, który każdy z żołnierzy niósł w tornistrze. Żołnierze podnosili blaszankę z namaszczeniem, usta wódką przepłókiwali a połknąwszy ją ocierali usta rękawem. Każdy z nich wracał na miejsce z zadowoleniem przykrywając nazad garnek. Tak byli apatyczno-spokojni, że nikt z ich miny nie byłby się domyślił obecności nieprzyjaciela prawie o dwa kroki. Mogło się raczej zdawać, że odpoczywają podczas manewrów, na popasie we własnym kraju, niż że są w przededniu bitwy, w której połowa z nich prawdopodobnie, padnie na placu boju. Książę Andrzej, przejechawszy obok pułku strzelców, dotarł do ścieśnionych szeregów grenadjerów kijowskich. I oni, zachowując postawę marsową, imponującą, byli tak samo zatrudnieni spokojnie, jak i ich towarzysze z innej broni. Tuż blisko szałasu, w którym mieszkał komendant szwadronu, spostrzegł garstkę grenadjerów, przed którymi leżał tęgi chłop, obnażony i rozciągnięty na ziemi. Dwóch ludzi trzymało go za głowę i za nogi, dwaj drudzy, smagali mu plecy, uderzając w takt prętami z leszczyny, cieńkiemi a elastycznemi. Skazany na chłostę krzyczał w niebogłosy; major zaś budowy atletycznej, przechadzał się tymczasem, tam i nazad, licząc razy z krwią najzimniejszą i powtarzając te słowa:
— Wstyd dla żołnierza kraść, ale wstyd jeszcze większy okradać swojego towarzysza! Żołnierz powinien być uczciwy i odważny. Złodziej nie ma ambicji, jest więc łajdakiem! Jeszcze! jeszcze! a bijcie z całej siły, żeby hultaj nauczkę popamiętał...
Razy padały a bity wrzeszczał coraz głośniej.
Młody oficer przechodzący tamtędy na którego twarzyczce gołowąsej, i delikatnej jak u panienki, malowało się współczucie mimowolne dla winowajcy, spojrzał zdziwiony na księcia Andrzeja, poznawszy po mundurze, adjutanta jenerała Kotuzowa.
Andrzej zrównawszy się z forszpanami, przeglądnął je szczegółowo. Linja tyraljerów nieprzyjacielskich i rosyjskich, oddalona znacznie od siebie, na skrzydle lewem i prawem, w samym środku, była o wiele bliżej. W tem samem miejscu, ukazał się dziś rano parlamentarz. Tak były do siebie te linje zbliżone, że żołnierze mogli rozpoznawać barwę munduru i rysy twarzy, a nawet rozmawiać jedni z drugimi. Wielka liczba ciekawych cywilów, wcisnąwszy się pomiędzy żołnierzy, przypatrywała się i gapiła na tych nieprzyjaciół, dotąd niewidzianych, a tak dziwnie wyglądających. Mimo surowego rozkazu oficerów, żeby oddalili się natychmiast, chłopi i mieszczanie okoliczni stali w miejscu, jak przykuci. Żołnierzom rosyjskim, sprzykrzyło się prędko to widowisko; żaden z nich ani spojrzał więcej na Francuzów. Skracali sobie czas stojąc na warcie, strojeniem żarcików z nowo przybyłych. Książę Andrzej zatrzymał się, chcąc również przypatrzeć się nieprzyjacielowi.
— Słuchaj no! słuchaj! — zaśmiał się jeden z żołnierzy, trąciwszy w bok swojego sąsiada, a pokazując na innego towarzysza, który wysunięty naprzód z szeregu, rozmawiał żywo, wymachując przytem rękami, z grenadjerem francuzkim, dalej ciągnął: — Jak ten ci trzepie tym psim językiem! nieprzymierzając, jakby urodził się Francuzem... Tamten nie może mu nastarczyć! Cóż ty na to, Sidorow?
— Zaczekaj... niech wsłucham się lepiej... Do kroćset djabłów! pytluje jak w młynie — machnął ręką Sidorow, uchodzący za najlepszego francuza w pułku.
Żołnierz, podziwiany z powodu swojej biegłości w francuzczyźnie, był to Dołogow. Nadchodził od lewego skrzydła razem ze swoim kapitanem.
— A no jeszcze, jeszcze — zachęcał go kapitan, wyciągnąwszy szyję naprzód jak żuraw, aby nie stracić ani jednego słowa z rozmowy, dla niego zupełnie niezrozumiałej. — Mów do niego, mów... Co on ci tam plecie?
Dołogow mocno zajęty dysputą z grenadierem francuzkim, nic mu na razie nie odpowiedział. Rozmawiali o kampanji. Francuz mieszając Austrjaków z Rosjanami, utrzymywał uparcie, że ci ostatni poddali się i uciekli z Ulmu; Dołogow natomiast starał się przekonać uparciucha, że Rosjanie wręcz przeciwnie, pobili Francuzów i ani im się śniło poddawać.
— A teraz, jak tylko nam rozkażą, wyrzucić was ztąd — przechwalał się Dołogow — rozpędzimy wszystkich na cztery wiatry!
— No! no! uważajcie raczej — zaśmiał się Francuz — żebyśmy was nie wzięli w niewolę jak stado baranów.
Dołogow parsknął również śmiechem.
— Nie doczekanie wasze! Potańczycie po naszej muzyce, jak za czasów Suwarowa!
— O czem on tam śpiewa, ten Moskal? — spytał inny grenadjer francuzki.
— Eh! — machnął pierwszy ręką lekceważąco. — Coś tam prawi o historji starożytnej — sądził bowiem, że Dołogow wspomina o wypadkach wojen odwiecznych.
— Cesarz pokaże figę waszemu Suvara, jak i innym pokazał...
— Bonaparte? — spytał Dołogow, przerwał mu jednak Francuz dotknięty do żywego:
— Nie ma żadnego Bonapartego, rozumiesz?! Jest tylko nasz cesarz sacre nom!...
— A djabli by porwali was wszystkich, razem z waszym cesarzem! — Zaczął Dołogow kląć prawdziwie po moskiewsku, a zarzuciwszy karabin na ramię oddalił się bąknąwszy gniewnie: — Chodźmy, panie kapitanie! Nie dogadamy się z tym błaznem!
— To ci naplótł Francuzowi! — cieszyli się żołnierze, w ręce klaszcząc — aż mu gdzieś w uszach zadźwięczało! Teraz kolej na ciebie, Sidorow...
I Sidorow, nie dając się długo prosić, mrugnął oczami do Francuzów, aby zwrócić ich uwagę na siebie. Potem zaczął sypać jak z rękawa słowa bez sensu ni związku: jak naprzykład: — „cari, mata, tafa, safi, muter, casca“... starając się nadać głosowi swojemu coraz inne intonacje, pełne wyrazu i znaczenia. Żołnierze otaczający go, wybuchnęli śmiechem tak szczerym, tak wesołym, że przeszedł aż za linję i udzielił się Francuzom. Można było przypuścić, patrząc na to zdaleka, że potrzeba tylko było wystrzelić w powietrze naboje i zabrać się do domu, tak z jednej jak i z drugiej strony. Karabiny jednak zostały nabite, okna w domach, służące za strzelnice i okopy zachowały swoją groźną fizjognomję, a i działa również, zwrócone wylotami ku nieprzyjaciołom, stały ponure i straszne w swojej nieruchomości.





XV.

Książę Andrzej przejechawszy w ten sposób linię bojową, aż do lewego skrzydła, zaczął piąć się na wzgórek, na którym ustawiono działa, a zkąd, jak twierdził adjutant Bagrationa, można było, jako z punktu najwyższego, objąć okiem cały teren zajęty przez armją nieprzyjacielską. Zsiadł z konia i zatrzymał się na końcu baterji, przy czwartem i ostatniem dziale. Artylerzysta stojący na warcie chciał broń sprezentować. Na znak wstrzymujący go w tym zapędzie, księcia Andrzeja, odwrócił się, aby przechadzać się dalej krokiem miarowym, jednostajnym. Po za armatniemi wylotami znajdowały się przodki, jeszcze trochę dalej, stały konie uwiązane za uzdy do kołów i widać było ognisko artylerzystów. Na lewo, niedaleko od ostatniego działa, wznosił się szałasik niziutki, sklecony na prędce z kołów wbitych w ziemię, i z gałęzi oplatających je w około. Z wnętrza szałasu wydobywały się głosy ożywione kilku oficerów.
Z tego pagórka można było rzeczywiście objąć wzrokiem prawie całą linję bojową tak rosyjską jak i większą część armji francuzkiej. Na drugim pagórku, naprzeciwko, rysowała się na tle nieba, niepewnemi konturami wieś Schöngraben. Na prawo i lewo, można było dojrzeć gołem okiem, w trzech punktach odrębnych, wyłaniające się z pomiędzy dymów ognisk porozpalanych w obozie francuzkim, wojsko nieprzyjacielskie, którego część przeważna, była rozlokowana we wsi i za pagórkiem. Na lewo, po za domami, wśród chmur dymu, przebłyskiwała niewyraźnie niby wielka plama ciemna; prawdopodobnie baterja dział nieprzyjacielskich, o ile można było o tem sądzić, gołem okiem z tak znacznej odległości. Rosyjskie prawe skrzydło, rozciągało się dość wysoko, górując nad linją bojową nieprzyjaciół. Było ono zajęte przez piechotę i oddział dragonów, których widziało się dokładnie na brzegu płaszczyzny. Z centrum, gdzie znajdowała się obecnie baterja kapitana Tonszyna i gdzie bawił chwilowo książę Andrzej, szła drożyna wijąc się ślimakowato z góry na dół, aż ku małej rzeczce raczej strumieniowi, który przedzielał wojsko rosyjskie od wioski Schöngraben. Na lewo, siły rosyjskie, zajmowały całą przestrzeń, aż do lasów, których krawędź gąszczem pokrytą, oświetlały zdala łuną od nich bijącą rosyjskiej piechoty. Linja bojowa wyciągnięta przez Francuzów, była o wiele dłuższą i było widocznem, że w danym razie, mogliby oskrzydlić z dwóch stron naraz garstkę wojska rosyjskiego. Wąwóz ścięty prostopadle, rozciągał się w tyle, po za linją bojową rosyjską, czyniąc prawie niemożliwą rejteradę tamtędy tak konnicy jak artylerji. Książę Andrzej oparty o działo, oznaczał na prędce, w swojej notatce, pozycją zajmowaną przez jego wojsko. Podkreślił dwa miejsca, na które pragnął zwrócić szczególniejszą uwagę Bagrationa. Chciał mu przedstawić plan, według którego skoncentrowanoby artylerją rosyjską w samym centrum, przeprowadzając piechotę na drugi brzeg wąwozu. Książę Andrzej, przydzielony od początku kampanji do boku główno-dowodzącego, nawykł zdawać sobie szybko sprawę i orjentować się na pierwszy rzut oka w poruszeniu się całej masy wojska i jakby je można rozlokować z największą korzyścią. Dużo czytał i pracował w tym kierunku, studjując bacznie opisy historyczno-strategiczne stoczonych bitew. W potyczce, do której gotowały się obie strony, uderzały go jedynie rysy główne i zastanawiał się głęboko, jakie może pociągnąć za sobą następstwa ten lub ów ruch wojska, i jaki wpływ wywrze na całość starcie się z nieprzyjacielem?
— Jeżeli nieprzyjaciel — pomyślał sobie — zaatakuje najpierw prawe skrzydło, będą zmuszeni bronić swojej pozycji grenadjerzy kijowscy i strzelcy z Podola, póki ich nie wzmocnią rezerwy z centrum. W takim razie, mogliby dragoni wykonać szarżę z boku na nieprzyjaciela, i rozbić go w puch. Jeżeliby zaś zaatakowali najprzód nasz środek, który zresztą jest zasłonięty od głównej baterji, skoncentrujemy lewe skrzydło, na tej tu wysokości i będziemy cofali się zwolna ku wąwozowi, tak, żeby jedna część wojska zasłaniała drugą.
Zatopiony w tych planach, które w głowie układał, słyszał nie zwracając na ich słowa najmniejszej uwagi, rozmowę oficerów w szałasie zgromadzonych. Jeden z tych głosów uderzył go jednak szczerością, którą czuło się mimowolnie w jego brzmieniu. Zaczął słuchać teraz uważniej.
— Nie, mój drogi — mówił ów głos dziwnie sympatyczny i znajomy mu o ile się zdawało — powtarzam raz jeszcze, że gdybyśmy mogli wiedzieć naprzód i z całą dokładnością, co nas czeka po śmierci, niktby się jej nie obawiał. I to jest tak a nie inaczej, wierz mi kochany przyjacielu.
— Czy boimy się jej, czy nie, na jedno wyjdzie — dał się słyszyć głos inny, młodszy widocznie. — Nie ominie ona nas i przybędzie prędzej, czy później...
— Tak, zapewne... tymczasem jednak boimy się śmierci i kwita.
— Ah! wy mądrzy filozofowie! — wykrzyknął głos trzeci, o dźwięku basowym, prawdziwie męzkim. — Łatwo wam filozofować! Wy, artylerzyści, dla tego tylko tak plujecie mądremi sentencjami, że u was w jaszczykach obok amunicji, nie braknie nigdy dobrej wódeczki i czegoś do zjedzenia. Gdy żołądek pełny, znajdzie się i rozum z większą łatwością.
Był to widocznie żarcik, puszczony przez piechura.
— Wszystko to dobre i piękne, a koniec końcem, każdy z nas lęka się tego, co mu jest nieznanem. Niech nam prawią co chcą o duszy idącej po śmierci do nieba... czy my wiemy jak ono wygląda?... Uczą nas przecie, że ten błękit nad nami, to tylko otaczająca nas atmosfera i że...
— Ot! potraktowałbyś nas raczej Tonszyn, twoim absyntem, zamiast prawić nam ni to ni owo! — wpadł mu w słowo ów głos basowy.
— To jest zatem ten sam kapitan — pomyślał Andrzej, poznając z przyjemnością do kogo należał ów głos tak mu sympatyczny — którego zastaliśmy boso u markietanki, suszącego sobie buty nad ogniskiem.
— Oh! i owszem, potraktuję was najchętniej. Co do zrozumienia życia pozagrobowego...
Nie skończył frazesu rozpoczętego, w tej samej bowiem chwili, usłyszano świst przeraźliwy w powietrzu, i kula armatnia lecąc z szybkością odurzającą, zaryła się w ziemię z hukiem i hałasem, rozrzucając w koło siebie piasek i glinę. Obok szałasu stojący uczuli, jakby lekkie trzęsienie ziemi. Tonszyn wyleciał jak z procy, trzymając w zębach niedopaloną fajeczkę na krótkim cybuszku. Jego twarz inteligentna i z wyrazem najpoczciwszym w świecie, pobladła cokolwiek. Za nim, w tropy, wybiegł oficer od piechoty, z głosem stentorowym. Dopinał po drodze resztę guzików w mundurze, spiesząc na łeb na szyję do swojego oddziału.





XVI.

Książę Andrzej siedząc na koniu, wytężył wzrok, aby dopatrzeć się na szerokim widnokręgu, zkąd pocisk z taką siłą został wyrzucony. Spostrzegłszy lekkie falowanie, w owej ciemnej masie, która dotąd stała nieruchomo. Była to rzeczywiście francuzka baterja, tak jak się tego domyślał na pierwszy rzut oka. Dwóch jeźdców na koniach pędziło galopem, u której podnóża, maszerował niewielki oddział nieprzyjacielski, z widocznym zamiarem wzmocnienia swoich forpoczt. Jeszcze unosił się dym w powietrzu, kiedy padł strzał drugi i znowu podniósł się słup dymu. Zaczęto bitwę. Książę Andrzej popędził co koń wyskoczy nazad do Grounth, aby połączyć się z Bagrationem. Za nim coraz bardziej wzmagała się kanonada; odpowiadano na nią dzielnie po stronie rosyjskiej. Po środku, w miejscu którędy przechodził parlamentarz, zaczynano ogień z ręcznej broni.
Lemarrois wysłany kurjerem, wręczył Murat’owi list piorunujący Napoleona. Murat zawstydzony fatalnym zbiegiem okoliczności, pragnąc, żeby mu błąd przebaczono, kazał w tej samej chwili uderzyć wojsku na centrum rosyjskie. Żywił nadzieję, że jednocześnie oskrzydli Rosjan z dwóch stron, i zgniecie garstkę niedobitków, zanim cesarz Napoleon zdąży przybyć do obozu.
— Bitwa zaczęta! — pomyślał Andrzej, a serce uderzało mu jak młotem. — Gdzież ja jednak znajdę mój Tulon?
Gdy mijał galopem owe oddziały, zajęte najspokojniej przed kwadransem jedzeniem zupy u ognisk, spostrzegał wszędzie to samo gwałtowne poruszenie. Żołnierze porywali za karabiny, spiesząc do szeregu; a na ich twarzach wyczytał to samo gorączkowe podniecenie, które targało jego własnemi nerwami. Każdy z nich zdawał się w duchu powtarzać, przez pół ze strachem, a przez pół z radością:
— Zaczęto nareszcie!
Nie daleko od szańca, którego nie zdążyli dokończyć, zobaczył dążących ku niemu dwóch jeźdźców. W pomroku wieczornym, który tak wcześnie w jesieni zapada, a szczególniej jeżeli powietrze jest mgliste od rana, nie mógł ich z razu rozpoznać. Ten, który jechał na przedzie, na pięknym siwym koniu, odziany w ciemną burkę był to sam książę Bagration. Skoro poznał w nadjeżdżającym Bołkońskiego, skinął mu głową przyjaźnie. Andrzej pośpieszył udzielić mu swoich spostrzeżeń, co do ataku ze strony nieprzyjaciela.
Bagration słuchał go, patrząc wprost przed siebie, a Bołkoński pytał w duchu niespokojny i zaciekawiony, jakie myśli, jakie uczucia drzemią za tą masą nieprzeniknioną, w tych rysach wybitnych wprawdzie, ale takich dziwnie zaspanych i apatycznych?...
— Dobrze! — rzekł wódz krótko, potakując ruchem głowy, jakby to wszystko sam przewidział od dawna.
Książę Andrzej zadyszany jazdą szaloną, mówił niesłychanie szybko. Bagration przeciwnie, wypuszczał zwolna słowo po słowie, akcentem przeciągłym, śpiewającym, po wschodniemu. Dał ostrogi koniowi, nie okazując jednak pospiechu zbytecznego i udał się z całą swoją świtą wprost do baterji, którą dowodził Tonszyn. Towarzyszyli mu: Adjutant jeden i drugi, Andrzej, Gerkow, ordynans, oficer będący dnia tego na służbie i jeden w ubraniu cywilnem, w randze audytora wojskowego. Ten z ciekawości prosił, żeby mu było wolno przypatrywać się bitwie i Bagration udzielił mu żądanego pozwolenia. Cywil był mocno otyły, z twarzą jak księżyc w pełni. Siedział na koniu bardzo niezgrabnie i podskakiwał w górę na siodle twardem, które z bagażów wojskowych wyciągnięto dla niego. Owinął się cały w gruby płaszcz sukienny o podwójnej pelerynie i patrzał w koło z uśmiechem naiwnym a wielce zadowolonym. Człowiek ten odbijał dziwnie od huzarów, kozaków i adjutantów, otaczających Bagrationa.
— Powiedźcie tu komu, że ten głupiec kwadratowy, wyjeżdża z amatorstwa patrzeć na bitwę, jakby na jakieś ciekawe widowisko — szepnął Gerkow do Bołkońskiego, wskazując na owego tłustego cywilistę. — Ręczę że już teraz ma kolki w żołądku tak się strząsł, tylko wstyd mu przyznać się do tego. A co, panie? Jeszcze krzyże nie bolą? — spytał go wprost Gerkow.
— Wolne żarty, pana oficera! — zaśmiał się grubas, jakby cieszył się niezmiernie że służy za cel do drwinek Gerkowowi.
Zbliżali się właśnie do baterji Tonszyna, gdy kula armatnia padła od nich o jakie dziesięć kroków.
— A to co? — wykrzyknął zdziwiony cywilista.
— Placuszek maślany, wypiekany przez Francuzów — bąknął Gerkow od niechcenia.
— Jakto i zabija? — pierwszy potrząsł głową z niedowierzaniem. Czy był rzeczywiście tak bardzo ograniczony, czy tylko udawał głupszego, niż był na prawdę, trudnoby odgadnąć.
Zaledwie spytał się, gdy usłyszano świst przeraźliwy i ogłuszający. Jeden z kozaków zsunął się z konia i padł o krok od audytora. Gerkow i reszta oficerów usunęli się trochę na bok i dalej pojechali. Jeden audytor zatrzymał się przed kozakiem przypatrując mu się nader uważnie. Kozak już nie żył, trafiony w serce, koń zaś jego rzucał się jeszcze w przedśmiertnych konwulsjach.
Spojrzał i Bagration po za siebie. Odgadł co sprawiło to pewne zamięszanie i poruszenie. Machnął ręką i odwrócił się z krwią najzimniejszą, jakby chciał powiedzieć:
— Czyż warto zatrzymywać się dla takich drobnostek?
Gdy zbliżali się do baterji, zatrzymał i on konia, przechylił się zręcznie w tył na siodle, jeździł bowiem na koniu znakomicie, i wyciągnął szpadę z pod burki. Była to stara broń, dziwnego kształtu, zupełnie odmienna od nowoczesnych. Darował mu ją niegdyś Suwarow we Włoszech. Książę Andrzej, przypomniawszy sobie ów szczegół, uważał to za pomyślną wróżbę. Zbliżywszy się do baterji na wzgórku, Bagration spytał kanoniera stojącego przy jaszczykach:
— Która kompanja? — A miał taką minę, jakby chciał go właściwie wybadać: — Czy nie boisz ty się przypadkiem, mój kochasiu?
Kanonier jakby to w ten sam sposób zrozumiał, odpowiedział wesoło, z animuszem, wyciągając się jak struna:
— Kapitana Tonszyna, na usługi waszej Ekscellencji!
— To dobrze! dobrze — skinął ręką Bagration i jechał dalej, aby dotrzeć do ostatniego działa, gdy to właśnie wystrzeliło z hukiem straszliwym. Skoro dym przerzedził się cokolwiek, zobaczył uwijających się kanonierów, aby działo przygotować czemprędzej do drugiego strzału. Żołnierz Nr. 1, wysoki i barczysty, który trzymał w ręce wycior, cofnął się ku kołom; żołnierz zaś Nr. 2. nakładał nabój nowy w ogromną paszczę armatnią. Tonszyn, mały i przysadkowaty, kołysząc się na lawecie, na którą wsiadł jak na konia, patrzał w dal, dłonią oczy sobie przysłoniwszy. Dotąd nie spostrzegł wcale Bagrationa.
— Posuńcie wylot jeszcze o dwie linje, a będzie zupełnie dobrze — wykrzyknął swoim cieńkim głosikiem, któremu starał się nadaremnie nadać brzmienie groźne i marsowe. Nie byłoby ono zresztą stosowne do jego drobnej figurki.
— Drugie działo...
Bagration przywołał Tonszyna. Ten zbliżył się natychmiast, przykładając nieśmiało trzy palce do daszka od czapki, ruchem podobniejszym do błogosławieństwa, którego ksiądz udziela po mszy, niż do ukłonu wojskowego. Zamiast zmiatać szeregi nieprzyjacielskie na płaszczyźnie, do czego właściwie była przeznaczoną ta baterja, posyłano bomby zapalne w sam środek wsi Schöngraben, gdzie roiło się od wojsk francuzkich.
Nikt nie powiedział wyraźnie Tonszynowi, gdzie i czem ma strzelać. On jednak poradziwszy się swojego sierżanta Zacharczeńka, dla którego miał wielki szacunek, i którego zdanie cenił wysoko, zadecydował z nim do spółki, że postarają się przedewszystkiem, wzniecić pożar w Schöngraben.
— Bardzo dobrze — pochwalił Bagration plan kapitana i pojechał dalej dla obejrzenia pola bitwy.
U podnóża pagórka niewielkiego, gdzie stał pułk grenadjerów kijowskich, słychać było żwawą strzelaninę z ręcznej broni; trochę dalej na prawo, po za dragonami, można było dojrzeć ścieśnioną kolumnę nieprzyjacielską, która starała się obejść skrzydło rosyjskie. Na lewo bór ciemny i wysokopienny widnokrąg...
Bagration rozkazał dwóm bataljonom z centrum, aby poszły wzmocnić prawe skrzydło. Na to ośmielił się zauważyć jeden z wyższych oficerów, z głównego sztabu, że w takim razie baterja zostanie zupełnie odsłoniętą. Bagration spojrzał na niego swoim wzrokiem błędnym i jakby zaspanym, zostawiając tę kwestję bez odpowiedzi. Uwaga była słuszną, nie można było tego nie przyznać. W tej samej chwili nadleciał galopem adjutant pułkowy, wysłany z pułku, który bił się nad brzegiem rzeczki. Ten zwiastował wieść fatalną, że Francuzi maszerują całą massą po płaszczyźnie, że jego pułk już rozbity, cofa się w nieładzie, aby połączyć się z grenadjerami kijowskimi. Znowu Bagration skinął głową potakująco, słowa nie wymówiwszy. Był to znak, że krok ten pochwala. Posunął się dalej ku skrzydłu prawemu, wydając rozkaz dragonom, żeby poszli do ataku. Mniej więcej w pół godziny, wrócił adjutant wiozący ten rozkaz, z raportem, że dragoni tymczasem już się cofnęli za parów, aby uchronić się przed prażącym ich bez miłosierdzia ogniem nieprzyjacielskim. Chcieli tym sposobem uniknąć strat bezowocnych, tak w ludziach jak w koniach.
— Dobrze — bąknął krótko Bagration, odjeżdżając od baterji. Słychać było strzelanie pod lasem. Ponieważ lewe skrzydło było nadto oddalone, aby główno-dowodzący mógł tam zdążyć na czas, przeto Bagration wysłał Gerkowa, aby powiedział dowodzącemu oddziałem, że ma cofnąć się czemprędzej za parów, ponieważ skrzydło prawe, nie będzie mogło wytrzymać dłużej nacisku o tyle silniejszego nieprzyjaciela. Tym sposobem o Tonszynie zapomniano najzupełniej i jego baterja pozostała bez żadnej osłony.
Książę Andrzej przysłuchiwał się uważnie i z ciekawością rozkazom wydawanym przez Bagrationa i rozmaitym zarzutom, których pozwalali sobie wobec niego inni oficerowie.
Dziwiło go niesłychanie, że właściwie główno-dowodzący, nie udzielał żadnych rozkazów, dając tylko do zrozumienia każdemu, że jego przekonanie osobiste było w zupełnej zgodzie, z tem wszystkiem, co wypływało ostatecznie ze zbiegu okoliczności, z własnej woli jego podwładnych i zależało od kaprysów pani fortuny, których nie można było z góry obliczyć. A jednak, mimo że wypadki brały obrót wręcz przeciwny jego chęciom i przewidywaniom, książę Andrzej przyznawał w duchu, że taktowne postępowanie Bagrationa było nieocenionem. Ilekroć spojrzano na twarz spokojną, marmurową główno-dowodzącego, wstępowała otucha w serca najbardziej przerażone, każda kurczowo fizjognomja drgająca, wygładzała się nagle, i uspokajały się strachem przejęte umysły. Tak oficerowie, jak i prości żołnierze, salutowali z miną wesołą swojego naczelnika i radziby byli popisać się przed nim, i prześcignąć jeden drugiego w waleczności.





XVII.

Bagration dotarł do rosyjskiego skrzydła prawego, i zjechał na płaszczyznę, gdzie słychać było dalej ogień z ręcznej broni. Tu ruch cały obu wojsk, zasłaniał gęsty obłok dymu, w którym utonął wkrótce sam głównodowodzący z całą swoją świtą. Dotąd nie widzieli jeszcze nic wyraźnie, czuli jednak za każdym krokiem, coraz żywiej, że zbliżają się do miejsca, gdzie bitwa wre już w całem tego słowa znaczeniu. Spotykali co chwila rannych. Jednemu z nich bez czapki, z głową zakrwawioną, którego podtrzymywali dwaj żołnierze, krew buchała strumieniem nosem i ustami. Ten dogorywał, kula bowiem przeszyła mu gardło na wylot. Inny bez karabina, z miną raczej wystraszoną, niż cierpiącą, szedł jeszcze żwawo potrząsając pod wpływem bolu całkiem świeżego, ręką okropnie pokaleczoną, z której również krew ciekła strumieniem, plamiąc mu szary szynel. Przejechawszy bity gościniec, zaczęli spuszczać się w dół po stromej ścieżce, na której również leżało kilka trupów. Trochę dalej żołnierze dotąd zdrowi i cali, pięli się ku nim po wzgórzu, krzycząc i wymachując rękami. Nie zważali nawet na obecność główno-dowodzącego. O kilka kroków z tamtąd, wyłaniały się już z chmur dymu szare szynele, i jeden z oficerów spostrzegłszy Bagrationa, puścił się za uciekającymi żołnierzami, chcąc ich zmusić do powrotu w szeregi.
Główno-dowodzący zbliżył się do szeregów, zkąd padały co chwila strzały głuche, tłumiąc gwar głosów ludzkich i grzmiącą komendę. Twarze żołnierzy, chociaż czarne od prochu, były nie mniej ożywione i pełne animuszu. Jedni wkładali stemple w lufy karabinowe, drudzy sypali proch na panewki wyciągając naboje z ładownic, jeszcze inni strzelali machinalnie, na chybił trafił, w środek chmur dymu gęstego i nieruchomego, którym przesiąkło powietrze. Kiedy niekiedy, grzmot dziwny i świst przeciągły zupełnie odrębnej natury, drażnił słuch nader nieprzyjemnie. — Co to być może? — pomyślał Andrzej zbliżając się do tego tłumu zbitego... — Nie tyraljery przecie, bo ci się tak nie skupiają i nie atak, gdyż nie ruszają się z miejsca, i nie formują czworoboku.
Dowódzca pułku, stary wojak, wyglądający bardzo źle, z twarzą żółtą, chudą i pomarszczoną, któremu powieki nabrzmiałe zasłaniały oczy do połowy, zbliżył się do Bagrationa, przyjmując go życzliwym uśmiechem, jako gościa wielce miłego. Wytłumaczył mu, że jego pułk zaatakowany przez francuzką konnicę, odparł ją wprawdzie, ale stracił przytem połowę ludzi. Nazwał to atakiem po wojskowemu, w rzeczywistości jednak, sam nie zdawał sobie sprawy dokładnej, co działo się z jego oddziałem, przez te pół godziny. Czy odparto konnicę nieprzyjacielską, czy ona przeciwnie rozbiła pułk jego? Pewnym i namacalnym był jedynie grad kul i kartaczy, dziesiątkujący jego ludzi, od chwili, kiedy wznieśli okrzyk: — „Oto konnica!“ — Ten okrzyk był hasłem do walki zaciętej, i wtedy zaczęli strzelać, nie już do konnicy, ale do piechoty francuzkiej, ukazującej się w dolinie.
I znowu Bagration skinął głową potwierdzająco, jakby ten raport zawierał w sobie wszystko, czego mógł pragnąć, i co z góry przewidział. Zwróciwszy się do swego adjutanta, rozkazał, aby zeszły z góry dwa bataljony 6go pułku strzelców, które widział w przejeździe.
W tej samej chwili uderzyła niesłychanie księcia Andrzeja zmiana nagła w fizjognomji główno-dowodzącego. Twarz Bagrationa wyrażała teraz postanowienie silne, niezłomne i z siebie zadowolone. Wyglądał na człowieka, który w upalny dzień letni, rzuca się naprzód po raz ostatni, aby ochłodzić ciało rozkosznie w zimnej kąpieli. Znikł bez śladu ów wzrok błędny i zaspany, ta maska nienaturalna, jakby ten, który ją przywdział, nic nie wiedział o bożym świecie. Jego oczy okrągłe, błyszczące i wytrzeszczone jak ślepie u krogulca, patrzyły bystro przed siebie, nie zatrzymując się dłużej na żadnym przedmiocie, z rodzajem pogardliwego lekceważenia wobec groźnej sytuacji. W ruchach zaś zachował dawną powolność i spokój niewzruszony.
Pułkownik błagał go, żeby usunął się z miejsca tak niebezpiecznego: — „Na miły Bóg! racz tylko spojrzeć Ekscellencjo“ — perswadował, wskazując na grad kul świszczących i pękających z trzaskiem dokoła.
W jego słowach odczuwało się ton przekonywujący cieśli, któryby ujrzał swoją siekierę, w dłoni delikatnej i wypieszczonej wielkiego pana:
— My, chudziaki, do tego nawykli, ale pan daj sobie pokój z siekierą! Ponabijałaby ci tylko nagniotków na dłoni!
Co do Bagrationa, ten był widocznie przekonany, że kule ominą go szczęśliwie. Nadaremnie bowiem poparła prośbę pułkownika i reszta oficerów od głównego sztabu. Nic im nie odpowiadając na ich błagania, Bagration kazał zaprzestać strzelania, i ustawić się w szeregi, aby zrobić miejsce nadchodzącym bataljonom. Podczas jego przemowy, zdawać się mogło, że jakaś ręka niewidzialna uchyla jeden róg zasłony z dymu, maskującej samą nizinę, i wzrok wszystkich skierował się w górę, która zaczynała występować coraz wyraźniej przed nimi, a po której pochyłości schodziła kolumna nieprzyjacielska. Można już było rozróżnić bermice futrzane grenadjerów, oficerów od żołnierzy i dopatrzeć sztandar zwijający się około drzewca.
— Jak oni szybko maszerują — odezwał się ktoś w świcie Bagrationa.
Czoło kolumny nieprzyjacielskiej, dotykało już brzegu parowu i starcie było nieuniknionem, z tej strony pochyłości. Resztki niedobitków, pozostałych z pułku całego, który był niedawno temu wystawiony na atak nieprzyjacielski, zaczęły zbierać się szybko, a ustawiwszy się jako tako w szeregi, usunęli się w prawo. Gdy to się działo, dwa bataljony strzelców nadchodziły, pędząc przed sobą maroderów; krokiem ciężkim, równym, miarowym. Na lewem skrzydle, po stronie Bagrationa, maszerował komendant oddziału. Był to mężczyzna postawy okazałej, którego twarz szeroka i czoło wysokie, naprzód wydane, świadczyły o niepoślednej inteligencji, ale i o porządnej porcji zarozumiałości. Był to ten sam oficer, z głosem niskim, basowym, który wypadł był z szałasu, zaraz drugi za kapitanem Tonszynem. Było widocznem, że w tej chwili nie myślał o niczem innem, jak tylko żeby przejść z pewną niewymuszoną układnością i z miną junacką, obok swojego naczelnika. Kołysał się od niechcenia, na nogach tęgich i muszkularnych, i wyciągał się jak struna, nie wysilając się zbytecznie. W ręku trzymał pałasz z pochwy wyciągnięty, z klingą doskonale wyostrzoną i zakrzywioną cokolwiek. Patrzał to na Bagrationa, to na tych, którzy szli za nim, nie zmyliwszy taktu i dotrzymując kroku żołnierzom. Powtarzał prawie za każdym krokiem, wywijając na wszystkie strony swoje giętkie członki: — „W lewo, w lewo, w lewo!“ — A mur żywy posuwał się w takt za nim, i każdy z tych ludzi, z twarzami ponuremi, ale tak niepodobnemi jedna do drugiej, mimo że każdy dźwigał na sobie karabin i ciężki tornister, był przejęty tą samą co on myślą, i zdawał się powtarzać za nim: — „W lewo, w lewo, w lewo!“
Gruby major dysząc ze zmęczenia, zgubił krok, zatrzymany przez jakiś krzak przydrożny, który musiał obejść. Inny znowu maroder, przerażony swojem opóźnieniem i niedbałością, pędził na złamanie karku, aby połączyć się z oddziałem.
Przeleciał granat po nad głowami Bagrationa i jego świty, i padł w samym środku kolumny strzelców:
— Ścieśnić szeregi! — krzyknął zawadyjacko komendant oddziału. Żołnierze rozsunęli się w miejscu, gdzie padł granat, a podoficer, stary, wysłużony wojak, który zatrzymał się był przez chwilę przy zabitych, stanął natychmiast w szeregu, spiesząc się aby nastarczyć kroku żołnierzom. Kiedy niekiedy oglądał się jednak po za siebie z miną wielce zafrasowaną.
— Przeszliście dziarsko moje dzieci, po pod sam nos nieprzyjacielowi — zawołał Bagration z pochwałą. Rozległ się okrzyk: — „Na usługi waszej Ekscellencji!“ — Jeden tylko żołnierz spojrzał na niego ponuro i w milczeniu, jakby chciał powiedzieć: — „Wiemy o tem lepiej od ciebie!“ — Inny znowu, nie oglądając się po za siebie, w trwodze śmiertelnej szedł dalej, ale krzyczał w niebogłosy, jakby ten krzyk miał kule odstraszyć.
Wydano rozkaz zatrzymania się i zrzucenia tornistrów.
Bagration przebiegł szeregi, które przed nim defilowały, zsiadł z konia, rzucił uzdę kozakowi razem z burką, i nogi wyciągnął. W tej chwili ukazało się na brzegu parowu czoło kolumny francuzkiej, z oficerem dowodzącym na przedzie.
— Na przód dzieci! i niech nam Bóg dopomoże! — krzyknął Bagration głosem dźwięcznym i silnym, zwracając się twarzą ku swoim szeregom. Szedł krokiem niepewnym kawalerzysty, po gruncie nierównym i śliskim. Książę Andrzej czuł się porwany siłą niezwyciężoną, niewstrzymaną i był tem uszczęśliwiony po nad wszelkie wyrazy.
Francuzi byli tuż blisko. Mógł rozpoznać dokładnie ich twarze, pasy skórzanne, czerwone szlify i starego oficera, który z wielką mozołą, ledwie wlokąc nogami ujętemi w kamasze, drapał się pod górę.
Padł strzał... jeden, drugi, trzeci, kolumnę nieprzyjacielską na nowo dym przysłonił: rozpoczął się gęsty ogień karabinowy. Kilku ludzi padło po stronie rosyjskiej, między innymi ów oficer, który zadawał sobie tyle pracy, aby popisać się przed Bagrationem.
Po pierwszym strzale, Bagration krzyknął. — „Hurra!“ — Odpowiedziano mu grzmiącem — „Hurra!“ — na całej linji; i wyprzedzając jego samego, resztę oficerów, jeden żołnierz drugiego, wojsko rosyjskie puściło się radośnie w pogoń za Francuzami, których szeregi zdołano szczęśliwie przełamać.





XVIII.

Atak 6go pułku strzelców, zapewnił rejteradę skrzydłu prawemu. Po środku pożar wzniecony w Schöngraben przez baterję Tonszyna, (o której zapomniano najzupełniej,) wstrzymywał pochód Francuzów. Zajęli się oni gaszeniem ognia, który wicher rozmiatał na wszystkie strony, zostawiając Rosjanom czas i wolne pole do cofania się w jakim takim porządku. Centrum posuwało się szybko wzdłuż parowu, ile możności bez hałasu, ale z pewnym ładem. Za to lewe skrzydło, zaatakowane i odcięte przez wojsko o wiele silniejsze pod komendą Lannes’a, które składały pułki piechoty Azowskiej i Podolskiej, szło w rozsypkę. Bagration wysłał Gerkowa z rozkazem do komendanta, aby lewe skrzydło natychmiast wycofał.
Gerkowr, z palcami u daszka, odsalutowawszy podług regulaminu, puścił się galopem. Skoro jednak stracił z oczów Bagrationa, zawiodła go odwaga. Zdjęty trwogą szaloną, nie był wstanie jechać dalej w stronę gdzie groziło największe niebezpieczeństwo. Zaczął więc szukać jenerała i reszty oficerów, tam gdzie ich znaleźć nie mógł; z czego wynikło, że rozkazu wcale nie odebrano.
Jenerał dowodzący lewem skrzydłem, był to ten sam pułkownik, awansowany tymczasem, któregośmy widzieli w Braunau, i w którego pułku służył Dołogow. Na drugim końcu lewego skrzydła, dowodził naczelnik pułku Pawłogrodzkiego, w którym to pułku był junkrem Mikołaj Rostow. Dwaj dowódzcy srodze zagniewani jeden na drugiego, z czego wypływało nieporozumienie, tracili czas na obelżywem zwalaniu winy jeden na drugiego, w chwili kiedy skrzydło prawe, biło się od dawna z nieprzyjacielem, nawet Francuzi zaczynali się zwolna wycofywać.
Pułk kawalerji, jak i pułk strzelców, nie był wcale po temu usposobiony aby wziąć udział w bitwie. Od żołnierzy, aż do jenerała, kłócono się zawzięcie i bezustanku. Obecnie piechota zajęta była najspokojniej w świecie, grzaniem rąk i nóg zziębniętych nad ogniskiem, a kawalerja rozdawała furaż koniom.
— Jenerał jest wprawdzie starszym rangą odemnie — odpowiadał czerwony z gniewu i zasapany niemiec, pułkownik huzarów, adjutantowi wysłanemu z rozkazem. — Ale dla jego widzimisię, ja nie mogę poświęcić mego pułku... Niech się i na głowie postawi, to mnie mało obchodzi... Trębacze... zatrąbić do odwrotu...
Walka jednakże wrzała coraz zawzięciej. Grzmiały działa, nie ustawał również ogień karabinowy. Na prawo i po środku, tyraljerzy Lannes’a posuwali się po grobli koło młyna, i wyciągnęli się długą linją, przed Rosjanami, zaledwie na odległość dwóch wystrzałów karabinowych. Jenerał dowodzący oddziałem, wlazł z ciężkim trudem na konia, i prostując się w całej swojej długości, udał się sam do pułkownika kawalerji. Odsalutował jeden drugiego na pozór z rycerską grzecznością, w ich jednak minach ponurych i w spojrzeniach piorunujących, które na siebie ciskali, malowała się dosadnie ich wzajemna nienawiść.
— Nie mogę przecież panie pułkowniku, zostawić połowy moich ludzi w lesie, na boskiej opatrzności! Proszę zatem — położył nacisk na to słowo — proszę zająć wyznaczone mu stanowisko, i być gotowym do ataku.
— A ja proszę pana jenerała, żeby nie mieszał się w sprawy nie moje... Gdybyś pan dowodził konnicą...
— Nie jestem kawalerzystą, panie pułkowniku, za to mianowano mnie rosyjskim jenerałem; jeżeli to nie doszło dotąd do jego wiadomości...
— Wiem o tem doskonale, Ekscellencjo — pułkownik z czerwonego stał się purpurowym, tak mu z wielkiej irytacji krew cała do głowy uderzyła. — Czy nie raczyłby jednak pan jenerał towarzyszyć mi do naszych forpocztów? Przekonałby się wtedy naocznie, że ta pozycja jest wprost niemożliwą, to też nie poszlę na rzeź moich ludzi, dla pańskiego widzimisię!
— Niech się pan pułkownik nie zapomina! Taki jest plan bitwy, a nie moje własne widzimisię, i nie pozwolę, żeby mi ktokolwiek śmiał ubliżać...
Wspiął konia przyjmując wyzwanie na ten rodzaj turnierów, w których mieli obydwaj popisać się odwagą. Z piersią na przód wydaną, z brwiami groźnie ściągniętemi, udał się razem z pułkownikiem w stronę tyraljerów, jakby ich spór zacięty, nie mógł rozstrzygnąć się gdzieindziej, tylko pod gradem kul nieprzyjacielskich. Gdy tam przybyli, kilka kul świsnęło im nad głowami. Milczeli obydwaj. Nie zobaczyli tam właściwie nic nowego. Tak samo z miejsca, które opuścili, można było objąć wzrokiem teren, pełen zarośli i wklęsłości, po którym było czystem niepodobieństwem dla kawalerji iść do ataku. Również i to nie podpadało najmniejszej wątpliwości, że Francuzi manewrowali w taki sposób, żeby otoczyć lewe skrzydło, i niedopuścić mu do rejterady. Komendanci patrzyli ostro jeden na drugiego, niby dwa zawzięte na siebie koguty, które gotując się do walki, czekają daremnie na jakąkolwiek oznakę słabości u przeciwnika. Obaj wyszli z honorem z tej próby ogniowej, i byliby tak stali w nieskończoność, dla zadowolenia miłości własnej, żaden z nich bowiem nie chciał pierwszy opuścić niebezpiecznego stanowiska, gdyby w tej samej chwili, nie zaczęto sypać kulami, o dwa kroki wstecz, przy akompaniamencie krzyków przeraźliwych.
Francuzi napadli na garstkę żołnierzy, zatrudnionych zbieraniem w lesie paliwa. Nie było więcej mowy o tem, żeby huzarzy mogli cofać się razem z piechotą, byli bowiem odcięci od drogi na lewo, przez forpoczty nieprzyjacielskie. Musieli więc wykonać szarżę na nieprzyjaciela, mimo prawie niemożliwego terenu, aby sobie do rejterady drogę utorować.
Szwadron Rostowa, który miał ledwie czas wskoczyć na siodło, znalazł się oko w oko z nieprzyjacielem. W tej chwili, tak samo jak na owym moście w Enns, nie było nic więcej pomiędzy nimi a nieprzyjacielem, jak tylko niewielka przestrzeń, pełna trwogi przed czemś nieznanem, owa przestrzeń dzieląca żywych od umarłych, którą każdy odczuwał instynktowo, pytając się w ducha skrytości z mimowolnem wzruszeniem, ażali przebędzie ją zdrów i cały?... Pułkownik stanął przed frontem w wściekłym humorze, odpowiadając niechętnie na pytania oficerów. Było widocznem, że postanowił działać na własną rękę. Nareszcie rzucił im coś nakształt rozkazu. Nie było w tem jeszcze nic wyraźnego, jednak pewne nieokreślone poruszenie, pozwalało domyślać się, że pójdą niebawem do ataku. Usłyszano nagle komendę: — „Ścieśnić szeregi!“ — brzęk pałaszy wydobytych z pochew. Dotąd nikt się nie ruszał. Uderzało każdego wahanie się i niepewność komendantów, co też udzieliło się wkrótce całemu oddziałowi.
— Ah! gdyby to już mogło nadejść prędzej, prędzej! — pomyślał Rostow, odczuwając w chwili ataku, owe rozkoszne podniecenie, o którem tyle mu się naopowiadali starsi od niego towarzysze.
— Naprzód dzieci, i niech nam Bóg dopomaga! — krzyknął Denissow — Truchtem zrazu... marsz! marsz!
Zafalowały grzbiety końskie. Pomknął i Kruk Rostowa żwawo naprzód.
Na przedzie, po prawej ręce, miał Rostow pierwsze szeregi huzarów, a w głębi przed sobą, wyciągniętą linję ciemną, z której na razie nie umiał sobie zdać sprawy. Tą linją było wojsko nieprzyjacielskie. Słychać było w oddali strzały karabinowe.
— Kłusem...
Rostow idąc za popędem konia rozgrzanego, uczuł w sobie ten sam zapał z szałem graniczący. Drzewo rosnące samotnie, a które według jego obliczenia, stało po środku tej przestrzeni tajemniczej, znajdowało się już w tyle za nimi.
— A więc linja przebyta, i nie ma dotąd nic strasznego, przeciwnie zaczyna mi się wszystko przedstawiać coraz zabawniej, i coraz weselej. Oh! z jakąż rozkoszą zacznę siec, rąbać! — szepnął sam do siebie, ściskając mocno w dłoni rękojeść pałasza.
W tyle po za nim, zagrzmiało — „Hurra!“ — potężne...
— Żeby mi się tylko który nawinął pod rękę — pomyślał.
Puścił się galopem wspiąwszy konia ostrogami. Jednocześnie jakby na komendę, śmignęły w całym szwadronie szpicrózgi. Rostow podniósł prawe ramię, gotując się do rąbania w prawo i w lewo. Spostrzegł nagle żołnierza Nikiteńkę, który tuz przed nim galopował, jak oddalał się coraz bardziej od niego, i uczuł się unoszonym niby we śnie z szybkością odurzającą, nie ruszając się wcale z miejsca. Jeden z huzarów przeleciał obok lotem strzały, spojrzawszy na niego ponuro.
— Cóż się stało? Nie posuwam się naprzód, czym upadł? — Czym już nieżywy?
Pytania i odpowiedzi mózg mu rozpierały. Był sam wśród pola; nie widział ani koni galopujących, ani huzarów. W koło niego była tylko ziemia wilgotna, nieruchoma i ściernisko na płaszczyźnie po zbożu zżętem. Ściekało tylko coś ciepłego, krew, kropla po kropli.
— Nie, ja nie jestem ranny, ale zabito mego biednego konia!
Kruk próbował dźwignąć się, upadł jednak nazad, przywalając jeźdźca całym swoim ciężarem. Z jego łba delikatnego, kształtnego, sączyła się krew i rzucał się w kurczach przedśmiertnych. Rostow starał się stanąć na nogi, ale upadł zaczepiwszy o siodło swoją torbeczkę wiszącą przy pałaszu.
— Gdzie nasi? Gdzie Francuzi? — pytał w duchu.
Nic nie wiedział... Nie widział nikogo...
Gdy zdołał wreszcie wydobyć się z pod konia, stanął na nogi.
— Gdzież podziała się owa linja, rozdzielająca tak wyraźnie dwie armje? Czy zaszło ze mną coś nadzwyczajnego? Czy to zawsze odbywa się w ten sposób? I co ja teraz mam począć z sobą?...
Uczuł niepojęty ciężar w lewem ramieniu, zupełnie ubezwładnionem. Sama ręka zdawała się nie należeć wcale do niego, tak mu ścierpła, a jednak nie było na niej ani śladu krwi.
— Ah! nadchodzą jacyś ludzie, oni mnie poratują — pomyślni ucieszony.
Pierwszy ku niemu nadbiegający, z cerą smagłą, prawie barwy miedziannej, z nosem mocno zakrzywionym, w mundurze szafirowym, miał na głowie czako dziwnego kształtu. Przemówił do drugiego żołnierza, w języku, którego Rostow wcale nie rozumiał. Reszta żołnierzy ubranych tak samo, prowadziła huzara z jego pułku.
— To pewno ich jeniec?... Czy i mnie wezmą w niewolę? — pomyślał Rostow oczom własnym nie wierząc. — Czyżby to byli Francuzi?
Przypatrywał się uważnie nadchodzącym, a mimo że przed chwilą czuł się tak pełnym animuszu i radby ich był wszystkich w pień wyciąć, obecnie to bliskie z nimi sąsiedztwo krew mu w żyłach zmroziło i trwożyło niewypowiedzianie.
— Gdzie oni idą?... Czy chcą mnie napaść?... Może mnie zabiją?... A za co?... Mnie, którego kocha świat cały?...
I przypomniała mu się miłość macierzyńska, jak również całej jego rodziny. Tak mu byli wszyscy życzliwi, dlaczegożby ci go mieli zabijać?
Stał na miejscu jak przykuty, nie zdając sobie sprawy dokładnej z położenia. Tymczasem ów Francuz z nosem jak dziób sępa, z twarzą taką dziwną, dysząc z biegu prędkiego i którego widział już teraz doskonale, zbliżał się ku niemu z nałożonym bagnetem. Rostow porwał za pistolet, lecz zamiast dać ognia do przeciwnika, rzucił tylko nim gwałtownie i uderzył Francuza kolbą w głowę, przyczem wziąwszy nogi za pas, zaczął zmykać z całej siły, aby skryć się czemprędzej w gęstwinie.
Jakże dalekiem było teraz od niego owe uczucie gorączkowe, podniecone, pragnące walki, którego tak żywo doświadczył na moście w Enns! Biegł pędem, niby zając goniony przez charty. Instynkt zachowawczy, chęć namiętna uratowania swego życia tak młodego, a które dotąd spędzał swobodnie i najszczęśliwiej, skrzydła mu prawie do nóg przypinały. Przesadzał rowy, przeskakiwał skiby ze zwinnością kocią, jak w latach dziecięcych. Często zwracał wstecz swoją twarz poczciwą a bladą, dreszcz zaś trwogi nim wstrząsającej podniecała i zdwajała jego siły.
— Lepiej nie patrzeć po za siebie — pomyślał. —
Skoro jednak znalazł się pomiędzy pierwszemi krzakami, przystanął na chwilę. Francuzów daleko za sobą zostawił, a ten pierwszy, który napadł na niego z bagnetem w rękach, zwalniał również kroku i zdawał się zwoływać na naradę swoich towarzyszów.
— Nie! To niepodobna!... Oni mnie nie chcą zabić! — pomyślał znowu.
Ramię jednak ciężyło mu coraz bardziej, zdawało mu się że dźwiga na niem najmniej dwa centnary. Nie mógł prawie iść dalej. Francuz mierzył do niego widocznie. Przymknął oczy i przykucnął pod krzakiem. Zaświtała mu koło ucha jedna... druga kula... Resztę sił wytężył a podtrzymując prawą ręką zwisłe ramię lewe, pomknął dalej w gąszcz leśną. Tam było zbawienie, tam stali rosyjscy tyraljerzy!





XIX.

Piechota napadnięta z nienacka w lesie, uciekała z niego galopem, w rozsypce najzupełniejszej. Jeden z żołnierzy, przejęty trwogą, wymówił te słowa, mające tak straszne w bitwie znaczenie:
— Odcięto nas! Otoczono!...
Na te słowa złowrogie, wszystkim naraz krew w żyłach zlodowaciała z nadmiaru przerażenia.
— Otoczeni!... Odcięci!... Zgubieni!... — krzyczeli w niebogłosy uciekający.
Po pierwszych strzałach, usłyszawszy krzyki, komenderujący oddziałem, domyślił się, że stało się coś fatalnego. Uderzony tą myślą straszliwą, że on, oficer w służbie dotąd nieskazitelny, punktualny w wypełnianiu danych mu rozkazów, może podpaść ostrej naganie i być posądzonym przez Bagrationa o niedbalstwo i zupełną nieudolność, zapomniał w tej chwili o swojej wysokiej godności, którą pysznił się jak paw nadęty, zapomniał o swoim rywalu i podwładnym, nie znającym się na karności wojskowej, a nawet o grożącem mu zewsząd niebezpieczeństwie. Trzymając się siodła oburącz, dał ostrogi koniowi i popędził galopem, aby stanąć na czele oddziału, pod gradem kul, z których na szczęście żadna go nie dosięgła. Pragnął tego jedynie, aby dowiedzieć się, co się stało, naprawić błąd o ile możności i stanąć czystym w obec wodza naczelnego, on, który liczył już lat dwadzieścia kilka służby, wolnej od zarzutu i skazy wszelakiej.
Przebył wreszcie linją nieprzyjacielską najszczęśliwiej i wpadł z drugiej strony lasu w sam środek uciekających, którzy pędzili na przełaj, przez pole, nie chcąc już słuchać żadnej komendy. Była to owa chwila straszliwa, wahania się i niepewności, która częstokroć rozstrzyga o losie bitwy. Czy ten motłoch oszalały z trwogi usłucha głosu wodza, tak dotąd poważanego, czy też będzie dalej uciekał bez zastanowienia? Niestety, nic ich wstrzymać nie zdołało. Lecieli dalej jak opętani mimo desperackich nawoływań jenerała, mimo że ochrypł w końcu z krzyku, nie zważając na jego gesta pełne wściekłości, na usta zapienione, na pięście groźnie zaciśnięte. Szala przechyliła się, trwoga zwyciężyła wszelkie inne względy, kość była rzucona, fatalności nie można było odwrócić.
Jenerał dusił się prawie z krzyku, dym go oślepiał, stanął wreszcie zrozpaczony i bezradny. Wszystko zdawało się stracone bezpowrotnie, gdy Francuzi goniący dotąd za uciekającymi, nagle jak się na razie mogło zdawać, bez powodu wyraźnego, zaczęli sami uciekać i skryli się nazad w lesie, zkąd naraz wyszli rosyjscy tyralierzy. Był to oddział Tymokina, który jeden stał dotąd porządnie, nie złamawszy swoich szeregów. Schowany w leśnej gęstwinie, zaatakował teraz z tyłu Francuzów. Tymokin wywijając swoją małą szabelką, wypadł na nieprzyjaciela tak gwałtownie i z taką odwagą niesłychaną, że Francuzi przerażeni, uciekli, broń rzucając po za siebie. Dołogow biegnący tuż obok kapitana, jednego Francuza położył trupem na miejscu. On też pierwszy wziął w niewolę wyższego oficera francuzkiego. Zatrzymali się rosyjscy uciekinierzy, sformowano nazad bataljony, a nieprzyjaciel, który o włos byłby przeciął odwrót rosyjskiemu skrzydłu lewemu, biorąc je we dwa ognie, został rozbity i odepchnięty. Wódz naczelny stał na moście, z majorem Ekonomowem i był przytomny rejteradzie każdej kompanji po kolei, gdy jakiś żołnierz podszedł do jego konia, chwycił za strzemię, i przycisnął się cały do jego nogi. Ten żołnierz niósł w ręce szpadę oficerską, przez ramię zaś przewiesił bluzę szafirową i francuzką ładownicę. Głowę miał obwiązaną; był zresztą bez czaka i bez tornistra na plecach. Uśmiechał się mimo bladości śmiertelnej i znużenia okropnego. Jego duże, wyraziste oczy patrzały śmiało na jenerała, który nie mógł wstrzymać się, żeby nie spojrzeć na niego, mimo że zabierał się właśnie do wydawania rozkazów majorowi.
— Ekscellencjo, oto dwie zdobycze na nieprzyjacielu — wołał Dołogow pokazując szpadę i ładownicę. — Wziąłem w niewolę oficera, wstrzymałem całą jednę kompanję... (oddychał z trudnością zadyszany i zziajany. Mówił słowami urywanemi)... Cała nasza kompanja może to zaświadczyć, błagam... niech wasza Ekscellencja raczy o tem pamiętać...
— Dobrze, dobrze — odrzucił jenerał, nie przerywając rozmowy z majorem.
Dołogow pociągnął go za ramię, a zdjąwszy bandaż z głowy, pokazał mu w dodatku krew skrzepłą i do włosów przylepioną:
— Rana od bagnetu — zauważył. — Byłem ciągle na przedzie, proszę o tem nie zapomnieć... Ekscellencjo...
Powiedzieliśmy już wyżej, że zapomniano najzupełniej o baterji Tonszyna. Bagration, słysząc nieustającą kanonadę w centrum, posłał tam najprzód oficera z głównego sztabu, później wyprawił tamże księcia Andrzeja, z rozkazem do Tonszyna, żeby cofnął się natychmiast. Dwa bataljony, które miały bronić i osłaniać baterję, na jakiś rozkaz, spadły nie wiedzieć zkąd i od kogo, wzięły udział w bitwie, a baterja strzelała dalej. Francuzi zbici z tropu tym ogniem tak energicznym i nieustającym, przypuszczając, że w tej stronie właśnie skupiły się przeważnie siły rosyjskie, próbowali dwa razy zdobyć baterję. Odparto ich jednak za każdym razem, kartaczując bez miłosierdzia, temi czterema paszczami ognistemi, samotnemi, opuszczonemi i zapomnianemi na wzgórku najwyższym...
Wkrótce po odjeździe Bagrationa, udało się Tonszynowi wzniecić pożar w Schöngraben.
— Patrzajcie, jakie tam ze wszech stron buchają płomienie, a jakie chmury dymu!... Pali ci się jak hubka wesoło... Lecą na złamanie karku Francuziska gasić ogień!... Tośmy im dali bobu!... — wołali żołnierze uszczęśliwieni, że tak im się świetnie powiodło.
Wszystkie działa wymierzono w tym kierunku, a każdą salwę kanonierzy przyjmowali okrzykami radości. Płomienie wichrem podsycane, rozlewały się coraz szerzej i groźniej. Francuzkie szeregi opuściły wieś Schöngraben, i ustawiły od niej na prawo dziesięć dział, które odpowiadały na salwy Tonszyna.
Radość dziecinna, ogarniająca umysły i rozgrzewająca serca kanonierów Tonszyna, na widok pożaru przez nich wznieconego, tak ich odurzyła, że zrazu wcale nie zwrócili uwagi na baterję ustawiającą się naprzeciw nich. Spostrzegli się wtedy dopiero, gdy najprzód dwa a później coraz większa ilość pocisków, zaczęły padać pomiędzy ich działa. Jednemu z kanonierów nogę urwało, i dwa konie padły. To jednak nie ostudziło bynajmniej ich żarliwości; nadało jej tylko inną cechę. Konie zastąpiono innemi, rannych usunięto, a cztery działa skierowano wprost na baterję nieprzyjacielską. Ów podoficer, tak lubiony i ceniony przez Tonszyna, zginął jeden z pierwszych. Z czterdziestu ludzi, obsługujących działa, siedmnastu los jego podzieliło w przeciągu godziny niespełna. Ci zaś, którzy tamtych przeżyli, uwijali się dalej żwawo i radośnie, spełniając swoją powinność.
Malutki kapitaś z ruchami niezgrabnemi i dziecinnie nieśmiałemi, kazał tylko nakładać swemu pachołkowi fajkę jednę za drugą, i co chwila wysuwał się naprzód, aby przyglądać się uważnie Francuzom, przyczem zawsze przysłaniał sobie oczy dłonią.
— Pal! pal! — krzyczał bez ustanku, sam porywając za koła armatnie i ustawiając działa, aby lepiej wymierzyć.
Wśród dymu gęstego, ogłuszony ciągłym hukiem, który wstrząsał jego drobną figurką za każdym wystrzałem, Tonszyn biegał od jednego działa do drugiego, z fajką w zębach. To sam celował, to liczył pozostałe naboje, to kazał zmieniać konie w zaprzęgach. Wśród huku i łoskotu piekielnego, rzucał co chwila rozkazy, głosikiem słabym i cieniutkim. Twarz rozpromieniała mu się coraz bardziej. Tylko wtedy mieniła się i drgała kurczowo, gdy padł obok niego który z jego ludzi ranny lub zabity na miejscu. Wtedy odwracał się od niego, krzycząc i hałasując na żyjących, że nie dość pospiesznie usuwali na bok trupy i ranionych żołnierzy. Kanonierzy, jak to zdarza się często w artylerji, chłop w chłopa, rośli i barczyści, nie o jednę, ale o dwie głowy wyżsi od swojego dowódzcy, wytrzeszczali jednak oczy, wpatrując się w niego, jakby dzieci nieletnie, gdy znajdują się w trudnem i niebezpiecznem położeniu. Wyraz, jaki malował się na twarzy kapitana, odzwierciedlał się wiernie w ich fizjognomjach ostrych, wybitnych, ale strasznie bezmyślnych i apatycznych.
Dzięki temu grzmotowi nieustannemu, temu harmiderowi, Tonszyn nie uczuwał ani cieniu trwogi. Nie przypuszczał wcale, żeby mógł być rannym lub zabitym. Zdawało mu się, że od pierwszego strzału, wymierzonego na nieprzyjaciela, upłynęło sporo czasu; że stoi tu od wczoraj, i że ta mała przestrzeń kwadratowa zżyła się z nim, a on z nią, że jest mu dobrze znaną i ma już do niej pewne przywiązanie. O niczem nie zapominał, wydawał rozkazy z krwią najzimniejszą, jakby dowódzca w bojach posiwiały, a jednak znajdował się w stanie takiego rozdrażnienia nerwowego, jak ktoś pijany lub mający wpaść w obłąd.
Wśród tego chaosu, wśród ogłuszającego huku dział, gęstych chmur dymu, bomb nieprzyjacielskich padających co chwila, to na człowieka, to na konia; z pomiędzy owych żołnierzy uwijających się z pośpiechem gorączkowym, z czołem potem zroszonym; w głowie Tonszyna powstawał i tworzył się świat odrębny i dziwnie fantastyczny, a napełniający go nieznaną dotąd rozkoszą. W tym śnie na jawie, armaty nieprzyjacielskie wydawały mu się olbrzymiemi fajkami, z których ktoś niewidzialny wypuszczał kłęby dymu.
— Oho! już tamten faję zapalił — mówił półgłosem sam do siebie, na widok nowego słupa dymu białawego, który wiatr unosił. — Złapmy kulę Francuzowi i odeślijmy mu ją nazad.
— Co rozkaże Wasza Miłość? — spytał kanonier stojący obok kapitana, nie dosłyszawszy dokładnie jego szeptu.
— Nic! nic! — machnął ręką wymijająco. — Idź do nich! idź nasza Matuszka! — dodał wskazując na działo największego kalibru, a bardzo starożytne, które stało ostatnie w szeregu, i zostało nazwane przez Tonszyna Matuszką. — Przemów do nich, jak to ty jedna umiesz!...
Francuzi wydawali mu się olbrzymiem mrowiskiem, rozsypującem się w koło dział. Piękny, rosły kanonier, trochę podchmielony, który obsługiwał drugie działo od przodu, przedstawiał w Tonszyna świecie fantastycznym, jakąś wymarzoną postać — „wujaszka”. — Tego wujcia ruch każdy zajmywał go w szczególności, a odgłos kanonady, uderzał słuch kapitana, niby oddech istoty żyjącej. Liczył też bacznie każde jej westchnienie.
— Oho! już zaczyna ciężko wzdychać! — szeptał. Sam sobie, wydawał się olbrzymem, ciskającym obiema rękami bomby na nieprzyjaciela.
— No, moja droga Matuszko! Spełń tak dobrze, jak zazwyczaj swoją powinność.
Tylko skończył czułą przemowę do swego działa ulubionego, usłyszał za sobą głos nieznany:
— Kapitanie! Kapitanie Tonszyn!...
Odwrócił się przestraszony. Wołał na niego oficer ze sztabu głównego, wysłany przez Bagrationa.
— Czyś oszalał kapitanie? Już dwa razy przysłano ci rozkaz wycofania się z tego miejsca!
— Ja... ja... tego to... nic właściwie... — jąkał się biedak zmięszany najokropniej, przykładając dwa palce do daszka od czapki wojskowej.
— Ależ przecie...
Nie dokończył oficer z głównego sztabu. Kuta armatnia padając tuż koło niego, tak go spłoszyła, że położył się jak długi na koniu. Zaczynał frazes na nowo, gdy kartacz świsnąwszy mu koło ucha ścisnął go po wtórnie za gardło, niby kleszczami. Zawrócił konia czemprędzej, uciekając galopem. Na odjezdnem rzucił Tonszynowi:
— Cofać się natychmiast...
Artylerzyści kładli się prawie od śmiechu. W tropy za pierwszym oficerem, zjawił się drugi z tym samym rozkazem.
Był nim książę Andrzej. Pierwszym przedmiotem, który go uderzył, gdy wstąpił na płaszczyznę, był koń, z nogą urwaną. Krew buchała z niego strugą szeroką; biedak rżał żałośnie, obok swoich towarzyszów stojących dotąd w zaprzęgu. Nieopodal leżało kilku ludzi zabitych.
Przelatywały mu po nad głową z świstem złowrogim, kule armatnie, jedna za drugą. Za każdym razem czuł dreszcz przebiegającą od głowy do stóp. Sama myśl jednak, że mógłby się bać czegokolwiek, pomogła mu odzyskać odwagę. Zsiadł wolno z konia, wśród dział, i na miejscu rozkaz odraportował. Postanowiwszy w duchu, że muszą działa wycofać w jego obecności, choćby pod gradem kul nieprzyjacielskich, pomagał dzielnie Tonszynowi, przeskakując trupy rozciągnięte na ziemi.
— Przed chwilą odwiedziła nas jakaś matadora, ale uciekła jeszcze prędzej — zaśmiał się jeden z kanonierów. — Nie tak, jak wasza miłość — dodał patrząc z podziwem na Andrzeja.
Bołkoński nie zamienił dotąd jednego słowa z Tonszynem. Zatrudnieni obydwaj, zdawali się nie widzieć wcale jeden drugiego. Skoro im się udało wsadzić działa na przodki, zaczęli zjeżdżać z góry, zostawiwszy na miejscu jedno działo zagwożdżone a drugie pęknięte.
— Do zobaczenia — zawołał Andrzej.
I wyciągnął rękę do kapitana.
— Do zobaczenia, mój drogi przyjacielu! moja dobra, najmilsza duszyczko!
Tonszynowi, gdy żegnał księcia Andrzeja, oczy zaszły łzami, sam nie wiedział dla czego?





XX.

Wicher ustawał. Ciężkie chmury na widnokręgu tak nisko zwisały po nad ziemią, że łączyły się z białemi chmurami, powstałemi z dymu po strzałach i z dopalających się zgliszczy we wsi Schöngraben. Na ciemnym tle widnokręgu, odbijały ponuro i tem wyraźniej, łuny purpurowe z dwóch pożarów. Kanonada ustała zupełnie. Za to ogień karabinowy odzywał się jeszcze w tyle i z prawej strony, wzmagając się i przybliżając, w miarę jak z góry w dół wojska schodziły. Zaledwie wyprowadził swoje armaty z pod prażącego ich ognia nieprzyjacielskiego i wstąpił w parów, Tonszyn spotkał się z częścią oficerów z głównego sztabu, między innymi był i ów adjutant wysłany do niego z rozkazem cofnięcia się, i Gerkow, którego wysyłano wprawdzie dwa razy, ale ten nie mógł jakoś nigdy trafić do miejsca gdzie stała Tonszyna baterja. Wszyscy zgodnym chórem, wpadając w słowo jeden drugiemu, obsypywali go rozkazami wręcz przeciwnemi, którą drogą ma się cofać, i obarczali biedaka srogiemi wyrzutami i najostrzejszą krytyką.
Co do niego, on siedząc na swojej nędznej i chudej szkapinie, zachowywał głuche milczenie; czuł bowiem, że za pierwszem słowem, nerwy wypowiedziałyby mu posłuszeństwo, i nie byłby w stanie zapanować nad straszliwem rozdrażnieniem. Kazano mu wprawdzie opuścić rannych. Kilku z nich wlokło się przecież, a nawet pełzało na czworakach, błagając z jękiem serce rozdzierającym, o litość i o zabranie ich na armaty. Ów elegancki i wymuskany oficer od piechoty, który przed kilku godzinami wyleciał jak z procy z szałasu Tonszyna, leżał teraz rozciągnięty na łożu matuszki, z kulą w żołądku. Junker z pułku huzarów, blady i mogący zaledwie wlec nogami, z wielkiego osłabienia, prosił również o jaki kącik choćby najciaśniejszy.
— Panie kapitanie — jęczał — przez miłosierdzie Boże! pozwól mi się przyczepić gdziekolwiek! Mam ramię kontuzjonowane i czuję że siły moje są najzupełniej wyczerpane!
Było widocznem, że musiał już tak prosić kilka razy, ale zawsze bez skutku. Głos mu drżał, jakby płaczem tłumionym, mówił zaś tonem tak nieśmiałym, i tak błagającym:
— Na Boga! nie odmawiajcie mi!...
— Umieścić go, umieścić!... Podłóż twój szynel pod niego, moje serdeńko — przemówił Tonszyn do jednego ze swoich artylerzystów, którego lubił najwięcej. — A gdzież się podział ranny oficer?
— Zdjęli go... skonał — mruknął ktoś zcicha.
— Usiądź, usiądź mój przyjacielu — zachęcał junkra poczciwy Tonszyn — podłóż mu Antonow płaszcz po zmarłym oficerze... Czyś ranny biedaku? — spytał kapitan.
— Nie, otrzymałem tylko kontuzją.
— Zkądże ta krew na mundurze?
— To z nieboszczyka, wasza miłość — bąknął kanonier, ocierając łoże armatnie własnym rękawem, jakby chciał tym czynem wyprosić sobie przebaczenie, że działo poruczone jego pieczy zostało krwią splamione.
Działa popychane z tyłu przez piechotę, wciągnięto wreszcie na górę z wielką mozołą. Gdy przybyły do wsi Gunthersdorf, tam się zatrzymały. Tak już było ciemno, że o dziesięć kroków nie można było rozróżnić mundurów żołnierzy. Zwolna, zwolna ustawał ogień z ręcznej broni. Naraz, tuż blisko, na prawo, usłyszano gęste strzały. Była to ostatnia próba Francuzów, ale ta im się również nie powiodła. Rosyjscy żołnierze, odpowiedzieli na nią taką samą strzelaniną, wybiegłszy z domów, gdzie zaczynali rozgospodarowywać się po trochę. Tonszyn zaś ze swoimi niedobitkami, nie mogąc posuwać się dalej, stał w miejscu, czekając w milczeniu na zmiłowanie Boże, i na rozkazy z góry.
— A tośmy Francuzom kurtę skroili, co się zowie! Nie zechce im się tak prędko o nas ocierać — przechwalał się jeden z piechurów.
— Zdrów jesteś Petro? Nic ci nie brakuje? — spytał drugi.
— Ależ to ciemno, choć oko wykol — bąknął trzeci. Słuchajcie no braciszkowie? Nie ma tam który bodaj kropelki, zakropić gardło?
Francuzów odparto ostatecznie i działa Tonszyna odjechały tonąc w ciemnościach okiem nieprzebitych, wśród wrzasków i nawoływań nadciągającej piechoty.
Można było przypuścić że to jakaś rzeka ciemna i niewidzialna, toczy fale potężne a wzburzone. Szum fal zastępowały w tym wypadku ludzkie głosy pomięszane, niby dalekie grzmotu warczenie, dźwięki głuche podków końskich i turkot kół. Z pomiędzy tego chaosu, występywały ostro i wyraźniej: jęki i skargi żałośne rannych, które zdawały się same w sobie wypełniać te ciemności i łączyć się z niemi w jedną całość ponurą i przerażającą. O kilka kroków dalej dało się nagle czuć pewne poruszenie w tym zbitym tłumie ciał ludzkich. Przejechał jeździec na siwym koniu, otoczony liczną świtą, rzucając tu i owdzie po kilka słów:
— Co wam powiedział? Gdzie idziemy? Czy mamy się zatrzymać? Czy komu podziękował?
Gdy te pytania krzyżowały się w powietrzu, masa zbita w kłąb, uczuła się w tył popchniętą. Kazano bowiem stanąć pierwszym szeregom, i rozłożyć się obozem po środku drogi błotnistej.
Pozapalano ognie i prowadzono dalej wesołą gawędę. Kapitan Tonszyn, rozłożywszy swój tabor, posłał jednego z żołnierzy po wóz ambulansowy i po jakiego lekarza, żeby poratowali biednego junkra, trzęsącego się z zimna i z rozbierającej go gorączki, wskutek trudów, nad jego młodziutkie siły i kontuzji otrzymanej. Sam zaś usiadł przy ognisku. Biedny Rostow, jego to bowiem wsadzono na łoże armatnie, przywlókł się pod bok Tonszyna. Drżał z bolu, zimna i wilgoci; sen nieprzezwyciężony kleił mu powieki. Nie mógł jednak usnąć, tak mu dokuczało ramię skontuzjonowane. To przymykał oczy, to wlepiał je bezmyślnie w ognisko, które wydawało mu się purpurowem i jakiemś strasznem, jakby piekła czeluście. Czasem zwracał wzrok błagający na małą, przysadkowatą figurkę Tonszyna, który przykucnąwszy na nogach po turecku, patrzał również na młodego chłopaka z rzewnem współczuciem, oczami poczciwemi, pełnemi inteligencji i wzbudzającemi żywą sympatję. Rostow zrozumiał to doskonale, że kapitaś radby był z duszy poratować go w niedoli, ale nie mógł.
Z wszystkich stron odzywały się głosy i nawoływania. Słychać było hałaśliwe rozkładanie się obozem piechoty. Konie rżały, parskały i wyrzucały błoto kopytami. Z lasu dolatywał głuchy łoskot siekier i toporów drzewo ścinających.
Nie była to już rzeka niewidzialna i hucząca zdala. Zamieniła się teraz w morze toczące z trzaskiem i wrzaskiem bałwany spienione. Rostow patrzał na to wszystko i słuchał, nie zdając sobie dokładnie sprawy, z tego, co działo się w około. Jakiś stary wojak zbliżył się do ogniska, przysiadł na ziemi, wyciągnął nad płomieniem obie ręce skostniałe, a zwracając ku Tonszynowi wzrok pytający, bąknął nieśmiało:
— Czy wasza miłość raczy pozwolić? Gdzieś mi się mój pułk zawieruszył i nie mogę go odszukać!
Oficer prowadzący konwój piechoty, z twarzą przewiązaną bandażem, udał się z prośbą do Tonszyna, aby kazał działa cokolwiek usunąć, bo stoją w poprzek drogi, którą muszą przejść jego furgony. Po oficerze nadeszło dwóch żołnierzy kłócących się zawzięcie i wyrywających jeden drugiemu wiązkę siana.
— Tyś ją podniósł? ty?! kłamco jakiś! — wrzeszczał jeden głosem chrapliwym.
— Ty sam łżesz jak pies! — drugi odpowiadał, grożąc tamtemu pięścią zaciśniętą.
Znowu zbliżył się jakiś żołnierz, z szyją obwiązaną szmatą brudną i całą zakrwawioną. Ten odezwał się do kanonierów głucho i z widocznym wysiłkiem:
— Wody, wody, na miły Bóg! Czyż przyjdzie człowiekowi biednemu zginąć marnie, jak psu pod płotem?
Tonszyn kazał mu natychmiast przynieść wody. Nadbiegł w tej chwili jakiś wesoły dowcipniś, który potrzebował zarzewia, aby rozpalić ognisko dla piechoty:
— Ognia! ognia! — wołał z daleka. — Ale takiego, żeby się palił płomieniem!... Daj wam Boże szczęście swojaki! dziękuję za ogień; oddamy go przy okazji z lichwą Francuzom! — krzyczał niknąc w ciemnościach z głownią gorejącą w prawej dłoni.
Z kolei nadeszło czterech żołnierzy. Ci nieśli coś ciężkiego rozciągniętego na płaszczu oficerskim. Jeden z nich potknął się o kłodę drzewa:
— Do stu djabłów! — zaklął. — Bydlaki zostawiają na drodze takie drzewo doskonałe...
— Nie żyje, po cóż my go ciągniemy właściwie? — mruknął inny niechętnie. — Wiecie co? Ja bym...
I czterej ludzie utonęli również w ciemnościach, razem ze swoim ciężarem.
— Cierpisz biedny młodzieńcze, nie prawdaż? — spytał Tonszyn po cichu Rostowa.
— Okropnie! — jęknął zapytany.
— Wasza miłość! — wpadł im w słowo jeden z kanonierów, salutując kapitana. — Nasz jenerał książę, Bagration, chce widzieć waszą miłość.
— Idę natychmiast, kochanku!
Wstał i oddalił się zapinając na sobie mundur z pospiechem. Bagration był właśnie przy objedzie w jednej z chat o kilka kroków od ogniska artylerzystów i rozmawiał z kilkoma dowódzcami pojedynczych oddziałów, których zaprosił do swego stołu. Pomiędzy innymi znajdował się również i ów stary pułkownik, z powiekami nabrzmiałemi i opadającemi na oczy. Ten resztą zębów, które mu w szczęce pozostały, obrabiał kość ogromną z baraniej pieczeni, z wilczym apetytem. Był i jenerał, mający po za sobą dwadzieścia dwa lat służby nieskazitelnej, z twarzą mocno zarumienioną od trunków i dobrego jadła; oficer z głównego sztabu, z pięknym brylantem w pierścieniu, Gerkow mierzący biesiadników wzrokiem niespokojnym, w końcu książę Andrzej, blady, z ustami zaciśniętemi, z blaskiem gorączkowym w oczach pałających.
W jednym kącie izby złożono sztandar zdobyty na Francuzach. Audytor w cywilnem ubraniu, macał i miął w rękach tkaninę, z której sztandar był uszyty. Potrząsał przy tem głową miłosiernie. Czy materjał sztandaru wydał mu się zbyt lichym, czy też ów stół nakryty, do którego nie był zaproszonym i głodny żołądek, tak go usposabiały melancholijnie?
W chacie obok umieszczono wziętego w niewolę pułkownika francuzkiego. Otoczyli go rosyjscy oficerowie. Starali się, ale nadaremnie, coś z niego wyciągnąć.
Bagration dziękował serdecznie wszystkim komendantom, i kazał sobie opowiadać szczegółowo cały przebieg bitwy, jako też straty poniesione przez wojsko rosyjskie. Jenerał, któregośmy poznali w Braunau pułkownikiem, tłumaczył księciu szeroko i długo, jak zaraz na początku bitwy, pozbierał w szeregi żołnierzy po lesie rozproszonych, którzy zajęci byli rąbaniem drzewa. Kazał im się ustawić w dwa bataljony i poszedł z nimi na bagnety, rozbijając do szczętu kolumny nieprzyjacielskie.
— Skoro spostrzegłem, Wasza Ekscellencjo, że pierwszy batalion zaczyna jakoś mięknąć pod gradem kul, usunąłem go trochę na bok, mówiąc sobie w duchu: — „Puśćmy teraz naprzód tych drugich: przyjmiemy za to nieprzyjaciela salwą karabinową!” — I tak też uczyniłem...
Jenerał tak serdecznie pragnął atak wykonać, że w końcu sam uwierzył, jako w ten sposób wszystko się odbyło.
— Pozwolę sobie zauważyć — dodał jenerał, mając na myśli rozmowę z Kotuzowem — że podczas ataku na bagnety, szeregowiec Dołogow, wziął w niewolę w moich oczach francuzkiego oficera i odznaczył się w ogóle podczas bitwy męstwem nadzwyczajnem.
— W tej to właśnie chwili, Wasza Ekscellencjo, wziąłem i ja udział w szarży wykonanej świetnie przez pułk Pawłogrodzki — bąknął od niechcenia Gerkow, myszkując oczyma tędy i owędy. Rzeczywiście nie widział on dnia tego huzara, choćby na pokaz! i wiedział o szarży jedynie z opowiadań innych oficerów. — Rozbili oni w puch, Wasza Ekscellencjo, dwa czworoboki piechoty francuzkiej.
Uśmiechnęli się nieznacznie oficerowie z pułku huzarów, którzy należeli również do gości Bagrationa. Czekali po tych słowach na jeden z owych doskonałych i trafnych zawsze dowcipów Gerkowa. Gdy jednak po tem kłamstwie wierutnem, nie nastąpił żaden żarcik wesoły, a kłamstwo opiewało tryumf ich pułku, milczeli przybrawszy teraz minę nader poważną.
— Dziękuję wam wszystkim panowie! — przemówił serdecznie Bagration. — Wszystkie bronie bez wyjątku, piechota, konnica i artylerja, zachowały się w tym dniu pamiętnym dla nas, bohatersko! Jak się to jednak stać mogło, że zapomniano na wzgórzu o dwóch działach z centrum? — spytał jakby szukając kogoś wzrokiem po izbie.
O to ani spytał główno-dowodzący, co się zrobiło z baterją na lewem skrzydle, opuszczoną przez wszystkich od samego początku bitwy.
— O ile pamiętam, wydałem rozkaz, aby działa zabrać z tamtąd? — dodał zwracając się do oficera służbowego.
— Jedno było zagwożdżone — oficer zmięszany odpowiedział niepewnie i wymijająco — co się tyczy drugiego... na prawdę... nie wiem... nie pojmuję... Byłem tam obecny przez cały czas... powtórzyłem rozkaz otrzymany i... było tam djabelnie gorąco... — dodał od niechcenia, z miną nader skromną.
Ktoś zauważył, że posłano właśnie po kapitana Tonszyna.
— Wszak i ty tam byłeś książę? — Bagration spytał Bołkońskiego.
— Ma się rozumieć — potwierdził oficer z głównego sztabu. — Tylko żeśmy się przypadkiem rozminęli.
Tu pan oficer uśmiechnął się jak mógł najmilej.
— Nie miałem przyjemności, widzieć tam pana — odciął Andrzej krótko i ostro, jak to było u niego w zwyczaju.
Zapanowało na chwilę milczenie. Ukazał się właśnie w drzwiach izby Tonszyn, który przemykał się nieśmiało pomiędzy temi wszystkiemi matadorami wojskowemi. Jak zwykle zmieszany i zaniepokojony ich widokiem, potknął się na drzewcu od sztandaru, a jego niezgrabność wywołała w gronie oficerów śmiechy na pół tłumione.
— Jak się to stać mogło, że zostawiono na wzgórku dwa działa? — spytał Bagration marszcząc brwi. Przechylał się raczej ku partji Gerkowa, która z nim razem gotowała się więcej wydrwić i wziąć na fundusz Tonszyna, niżby miała skarcić niewczesnych żartownisiów, ujmując się za dzielnym kapitanem.
Teraz dopiero, wśród tego poważnego aeropagu, zaczynał pojmować biedny kapitaś, jak wielkiego dopuścił się błędu, opuszczając dwa działa! Dla czegóż raczej nie został i on zabitym! Straszliwe wypadki, które działy się w koło niego, przez kilka godzin; tylu jego żołnierzy położonych trupem na pobojowisku, zatarły w jego pamięci tę fatalną okoliczność. Stał niemy, spiorunowany przed wodzem naczelnym, i dopiero po dłuższej chwili zdołał wybełkotać:
— Nie wiem, Wasza Ekscellencjo... doprawdy... może... brak ludzi... koni...
— Czemuż nie użyłeś kapitanie owych dwóch bataljonów, zasłaniających twoją baterję?
Tonszyn mógł na śmiało odpowiedzieć, że przy jego baterji nie było nawet cienia jakichkolwiek bataljonów, i byłoby to szczerą prawdą. Bał się jednak skompromitować tem jakiego dowódzcę, któremu może wydano taki rozkaz, a on go nie wykonał. Stał więc dalej milczący, z wzrokiem wlepionym bezmyślnie w Bagrationa.
Milczenie przedłużało się, a sędzia Tonszyna, nie chcąc widocznie okazać się zbyt surowym, nie wiedział co ma dalej mówić. Książę Andrzej patrzał z pod oka na biednego kapitana, który miał minę nieszczęśliwą studenta wyłapanego na jakiejś psocie. Usta do krwi zagryzając, ściskał pięści kurczowo w najwyższem rozdrażnieniu. Wybuchnął nareszcie nie mogąc się dłużej pohamować:
— Wasza Ekscellencjo! — przerwał milczenie tonem ostrym i stanowczym — wysłany z rozkazem do baterji kapitana Tonszyna, zastałem ludzi jego w trzech częściach zabitych. Z koni również została mu zaledwie mniejsza połowa. Dwie armaty były roztrzaskane, a co się tyczy bataljonów, te ulotniły się bez śladu!
Bagration i Tonszyn pożerali wzrokiem mówiącego.
— Jeżeli Wasza Ekscellencja raczy mi pozwolić, to powiem otwarcie, że mojem zdaniem, powodzenie dzisiejszej potyczki z nieprzyjacielem zawdzięczamy głównie bohaterskiej dzielności, wytrwałości i męstwu nieustraszonemu, tak samego kapitana Tonszyna, jak i całej jego kompanji!
Nie czekając na odpowiedź wstał od stołu. Bagration spojrzał na Tonszyna, a nie chcąc uchodzić w tej sprawie drażliwej za niedowiarka, skinął głową potwierdzająco i powiedział Tonszynowi, że może już odejść.
Za kapitanem w tropy wyszedł z izby książę Andrzej.
— Dzięki stokrotne! — Tonszyn ścisnął rękę jego najserdeczniej w obu dłoniach — wyratowałeś mnie książę kochany z tarapaty nie lada!
Książę Andrzej nic mu już na to nie odpowiedział. Oddalił się, patrząc ze smutkiem na zacnego, a tak zapoznanego kapitana. Ciężar nieznośny serce mu przygniatał... Tak mu się wszystko dziwnem wydawało! tak było odmiennem od tego, czego spodziewał się i co sobie wyobrażał...
— Co to za jedni? Co oni robią? Kiedy to skończy się nareszcie? — pytał w duchu Rostow, śledząc wzrokiem gorączką zamglonym, cienie snujące się bezustannie w koło niego.
Ramię go bolało, coraz bardziej morzył go sen. Przed oczami latały płatki czerwone. Wszystkie wrażenia odniesione dnia tego, ten gwar głosów ludzkich, te nieznane mu postacie, to uczucie samotności, opuszczenia... wszystko, wszystko tonęło niejako w bolu fizycznym, który pozbawiał go chwilami wszelkiej przytomności... Tak, tak, to ci ranni żołnierze przygniatają go całym swoim ciężarem... zamęczają na śmierć... inni znowu wyciągają mu bez miłosierdzia ramię ze stawów... a jeszcze inni przypiekają mu ciało nad płomieniem... Aby pozbyć się ich wszystkich, zamknął oczy i zapomniał na chwilę o nieznośnem cierpieniu. W tej przelotnej sekundzie przesunęły się przed nim rozmaite osoby niby widma wywołane siłą magnetyczną. Zobaczył matkę z jej rączkami białemi i delikatnemi, potem Sonię, z szyjką cieniutką i wąziutkiemi ramionami podlotka. Następnie uśmiechały się do niego wesołe usteczka i oczka błyszczące Nataszki... dalej... dalej... widział przed sobą Denissowa, Teljanina, Bogdanicza i całą historją, którą z nimi przeszedł. Tę zaś nie miłą historję uosobistniał niejako w jego wyobraźni podnieconej gorączkowo, ten tam... ot! niedaleko... ten żołnierz z głosem tak przeraźliwym, z nosem zakrzywionym, jak dziób u sępa drapieżnego, który tak mu dokuczał, i tak niemiłosiernie ciągnął go za ramię bolące!
Starał się, ale nadaremnie, wydobyć ramię z tych ostrych szponów, które taką straszną mękę mu zadawały! Gdyby ten żołnierz okrutny, nie był mu go tak zmiażdżył bez litości, ramię byłoby zostało nietkniętem, i nie bolałoby go tak jak teraz boli nie do zniesienia.
Otworzył oczy: po nad łuną bijącą od dopalających się zgliszczy ogniska, rozciągał się czarny pas nocy; a w tej światłości, po nad ogniskiem, coś migało w powietrzu, niby piasek srebrny. Polatywał śnieg, jak puszek lekki i biały. Nie było ani lekarza, ani Tonszyna! Prócz jakiegoś biednego, chudego wojaka, który rozebrawszy się do naga, suszył mokre ubranie i bieliznę, rozgrzewając przytem członki skostniałe nad ogniskiem, nie było przy nim nikogo więcej.
— Nie jestem nikomu na nic potrzebnym — myślał Rostow z żałością serce przenikającą. — Nikt mnie nie chce poratować, nikt mnie nie pożałuje, a przecie niegdyś w domu byłem silny, zdrów, wesół, otoczony zewsząd miłością i najczulszem staraniem.
Westchnął, a westchnienie przeszło w jęk na pół stłumiony.
— Co ci to biedaku?... Cierpisz, nieprawdaż? — spytał ów żołnierz, roztrzepując nad ogniskiem mokrą koszulę, i dodał nie czekając na odpowiedź: — Co też dzisiaj biednych ludzi nakaleczono! narąbano! ni to trzasek w lesie, aż strach pomyśleć!
Rostow już go nie słyszał. Patrzał bezmyślnie na płatki śniegu, kręcące się w powietrzu coraz gęściej; i marzył o zimie w swojej ojczyźnie, o domu rodzicielskim, takim ciepłym, tak dobrze zaopatrzonym, tak pięknie co wieczór oświetlonym, o swojem futrze takiem miękkiem, o saneczkach eleganckich, mknących po śniegu na wyścigi z wiatrem, i widział siebie tak swobodnym, pełnym życia w tem rozkosznem otoczeniu...
— Po com ja wlazł samochcąc w to piekło? — szepnął z najwyższem rozgoryczeniem...
Francuzi nie powtórzyli nazajutrz ataku na wojsko rosyjskie i niedobitki pod dowództwem Bagrationa połączyły się niebawem z armją Kotuzowa.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.





Tom III
I.

Książę Bazyli nie układał nigdy planów naprzód, tem mniej w głowie mu nawet nie postało, popełnić coś złego, by ciągnąć z tego na przyszłość korzyści. Był to po prostu człowiek wielkiego świata, któremu dotąd wiodło się wszystko, do czego tylko rękę przyłożył, uważał zatem każde w życiu powodzenie, za coś zwyczajnego i koniecznego.
Działał stosownie do okoliczności, do stosunków z tymi lub owymi. Do tej stałej zasady, naginał i zastosowywał rozmaite kombinacje, które budziły w nim najwyższe zajęcie i były celem jedynym jego życia. Jednakże sam przed sobą nie zawsze zdawał sobie sprawę, czemu postępuje tak, a nie inaczej? Miał jednocześnie dziesięć planów w głowie. Niektóre z nich zostawały niewykonanemi jako projekta rysujące się dopiero w umyśle, nieokreślone ścisłemi konturami. Inne przychodziły do skutku; a jeszcze inne nie udawały się i jemu, chybiając celu. W takim razie przechodził nad niemi do porządku dziennego, i zapominał o nich najzupełniej. Naprzykład: nie powiedział sobie nigdy z góry: — „Ten i ten, jest teraz u szczytu władzy, powinienbym zaskarbić sobie jego przyjaźń i starać się zyskać jego zaufanie, aby otrzymać za jego pośrednictwem to, lub owo“. — I tego naprzód nie powiedział nawet samemu sobie: — „Z Piotra zrobił się teraz pan miljonowy, postaram się wciągnąć go do mego domu, aby poślubił moją córkę i pożyczył mi na razie czterdzieści tysięcy rubli, których potrzebuję nieodzownie“. — Ilekroć jednak ten, lub ów, mogący dopomódz mu w jakikolwiek sposób znalazł się przypadkiem na jego drodze, instynkt zachowawczy podszepnął mu zawsze, w jaki sposób ów jegomość mógłby stać się dla niego pożytecznym, i jaką on, książę Bazyli, mógłby z tej znajomości korzyść wyciągnąć. Zbliżał się zatem do tego kogoś, wchodził z nim w stosunki najserdeczniejsze, w sposób najnaturalniejszy w świecie, pochlebiał mu, i umiał stać się dlań niezbędnym. Tak samo, niczego z góry nie układając, prawie bezmyślnie, śledził każdy krok Piotra w Moskwie. Dzięki jego wpływom, zamianowano hrabiego Bestużewa carskim szambelanem. W owej epoce była to ranga, równająca się radcy stanu. Następnie namówił Piotra, żeby powrócił z nim do Petersburga, i zamieszkał jak przedtem w jego domu. Trzeba przyznać, że książę Bazyli urządzał wszystko w ten sposób, żeby zbliżyć młodych i wydać córkę za hrabiego Bestużewa; robił to jednak z pewną niedbałością, jakby od niechcenia, niby sam nie domyślając się celu tego postępowania i przekonany szczerze, że inaczej przecież stać się nie mogło, tylko tak, jak się właśnie stało. Gdyby książę Bazyli był cokolwiek i kiedykolwiek naprzód układał; gdyby który z jego planów miał czas dojrzeć, nie mógłby był działać z taką dobrodusznością, z taką prawie naiwną prostotą, z jaką zwykle występywał w stosunkach tak z niższymi od siebie, jak i z tymi, którzy stali wyżej od niego. Jakaś siła niewidzialna popychała go zawsze ku tym, którzy byli bogatsi, lub mieli większe wpływy od niego. Umiał zaś ze zręcznością zadziwiającą schwycić w lot chwilę najsposobniejszą, aby z nich wyciągnąć dla siebie korzyść największą. Zaledwie Piotr został bogatym i hrabią Bestużewem, musiał pożegnać się ze swoją samotnością, a więc i swobodą, której dotąd używał w całej pełni. Ujrzał się otoczonym, i tak umiano zająć go sprawami najrozmaitszemi, że nie tylko nie mógł pomyśleć spokojnie, ale nie zostawiano mu prawie czasu odetchnąć. Musiał podpisywać jakieś dokumenta, biegać po sądach i biurach, o czem dotąd miał ledwie słabe wyobrażenie; musiał konferować ze swoim głównym zarządcą i pełnomocnikiem, zwidzać dobra leżące w okolicach Moskwy, i przyjmować mnóstwo ludzi, jemu najobojętniejszych, którzy dotąd udawali że nie wiedzą wcale, czy jakiś tam Piotruś na świecie istnieje. Gdyby teraz chciał się był uwolnić od tej nieznośnej dla niego pańszczyzny, i nie przyjmował tych intruzów, byliby się czuli obrażeni śmiertelnie. Sędziowie, prawnicy, dalecy krewni, znajomi, nawet nieznajomi, byli równie uprzejmi i nadskakujący w obec młodego dziedzica. Wszyscy zdawali się być głęboko przeświadczeni, o nadzwyczajnych i wzniosłych przymiotach Piotra. Obecnie obijało mu się co chwila o uszy: — „Dzięki pańskiej dobroci niewyczerpanej“ — albo — „dzięki pańskiemu sercu wspaniałomyślnemu“ — lub też — „Pan, który jesteś tak wzniosłym w swoich czynach“... „Ba! gdyby on miał pańską inteligencją“... „Cóż kiedy przewyższasz go rozumem, o całe niebo“ — i tak dalej... i tem podobnie... W końcu uwierzył sam w swoją „niewyczerpaną dobroć“, w „swoje wielkie czyny i pierwszorzędną inteligencję“. Co do tego zresztą, był on oddawna przekonany, że ma serce poczciwe, dla drugich wylane, i nie jest wcale ograniczonym. Ci nawet, którzy niegdyś byli mu najgorszymi wrogami, i prześladowali go na każdym kroku, stali się nagle w obec niego najmilszymi i najżyczliwszymi. Najstarsza z księżniczek, z figurą wysoką i chudą jak tyka, z usposobieniem cierpkiem i nieznośnem, z włosami przylepionemi do skroni, jak peruczka na głowie lalki; przyszła oświadczyć mu zaraz po pogrzebie, z oczkami skromnie spuszczonemi, z minką pokorną i twarzą rumieńcem pałającą, że nie może dość odżałować nieporozumień dawniejszych, że wprawdzie nie ma prawa do niczego, ośmiela się jednak błagać go jak o łaskę, żeby mogła po ciosie, który ją spotkał, przebyć jeszcze bodaj kilka tygodni w domu, tak przez nią ukochanym i gdzie poświęcała się przez tak długi przeciąg czasu. Zobaczywszy tonącą we łzach tę osobę tak zwykle apatyczną i na wszystko obojętną, Piotr ujął ją z całą serdecznością za obie dłonie, prosząc nawzajem o przebaczenie, choć właściwie nie wiedział za co ją przeprasza? Od tego dnia pamiętnego, księżniczka zaczęła robić dla niego na drutach szalik ciepły na szyję z włóczki w cienie.
— Zrób coś dla niej mój drogi! — wstawiał się za księżniczką Bazyli — wiesz przecie ile wycierpiała przy nieboszczyku, jaki był dokuczliwy i wymagający.
Przy tych słowach podsunął Piotrowi papier, w którym darowywał jej trzydzieści tysięcy rubli, z kapitałów w banku złożonych. Książę powiedział sobie w duchu, że trzeba i księżniczce dać bodaj kostkę do obgryzienia, aby zamknąć jej usta co do roli haniebnej, jaką on, książę Bazyli, odegrał w owej sprawie ze sławnym pugilaresem. Piotr poczciwy podpisał dokument bez wahania, po czem sucha i długa księżniczka, zaczęła otaczać go jeszcze czulszemi staraniami. Młodsze siostry poszły za dobrym przykładem danym przez najstarszą, szczególniej ta ładna z pieprzykiem. Zdarzało się często że Piotr był zażenowany i zakłopotany, jej uśmieszkami zalotnemi i rumieńcami, któremi płonęła na jego widok, skoro spotkali się gdziekolwiek sam na sam.
To ogólne przywiązanie do jego osoby, wydawało się Piotrowi tak naturalnem, że ani mu się przyśniło posądzić kogokolwiek o nieszczerość pod tym względem. Nie miał zresztą i czasu zastanawiać się głębiej i badać sam siebie co do tej kwrestji, tak był upojony czarem tych wrażeń zupełnie nowych dla niego. Czuł, że był niejako punktem, w koło którego krążyły sprawy wielkiej wagi, że oczekiwano i spodziewano się po nim czynności nieustannej. Jego bezczynność byłaby szkodliwą dla niejednego. Rozumiał doskonale, że mógłby obecnie zdziałać wiele dobrego, a jednak nie robił nic na własną rękę, wypełniając jedynie ściśle to, o co go proszono. Co do reszty, spuszczał się na traf, na zbieg okoliczności, które miały w przyszłości urzeczywistnieć jego chęci i marzenia.
Książę Bazyli zawojował z kretesem Piotra i wziął na siebie ogólny zarząd jego dobrami, nie mniej prowadzenie jego interesów. Chociaż czasami zdawać się mogło, że goni ostatkiem sił, jednak zdecydował się na to, aby tylko nie puścić samopas dziedzica tak wielkiego majątku, syna swego najlepszego przyjaciela, i nie oddać go na pastwę intrygom i wyzyskiwaniom rozmaitych łotrów i szalbierzy. W pierwszych dniach po śmierci hrabiego Bestużewa, kierował każdym krokiem Piotra i wskazywał mu co ma robić, nieledwie co ma komu powiedzieć. A czynił to głosem zmęczonym, który miał oznaczać:
— Wiesz, żem obarczony własnemi interesami. Jeżeli zajmuję się tobą, to li z chrześćjańskiego miłosierdzia. Sam zresztą powinieneś zrozumieć, że to, co ci proponuję, jest w tym wypadku rzeczą nieodzowną.
— A więc mój drogi, odjeżdżamy jutro — przemówił do Piotra dnia pewnego, przymykając oczy ze zbytku znużenia, tonem tak stanowczym, jakby ten projekt był oddawna ułożony między nimi. Przytem, jak to było u niego w zwyczaju, głaskał rękę Piotra swojemi trzema palcami. — Jedziemy tedy, a ja ofiaruję ci z największą przyjemnością miejsce w mojej podróżnej karecie. Tu już z grubszego udało mi się wszystko załatwić, a w Petersburgu czekają na mnie sprawy nader ważne i zwłoki nie cierpiące. Oto, com dostał świeżo od kanclerza. Zamianowano cię carskim szambelanem, i członkiem ciała dyplomatycznego.
Mimo tonu nader poważnego, i który nie znosił jakiejkolwiek opozycji, Piotr, zastanawiając się oddawna, jaki zawód ma obrać, chciał najenergiczniej zaprotestować przeciw temu mianowaniu. Książę Bazyli nie dopuścił go jednak do słowa. W wypadkach nadzwyczajnych, przemawiał głosem niskim, stłumionym, jakby z grobu wychodził:
— Ależ mój drogi, zrobiłem to sam dla siebie, aby mieć spokojne sumienie. Nie masz mi za co dziękować. Nikt jeszcze w życiu nie narzekał, że go zbyt kochają. Zresztą jesteś wolny najzupełniej, i porzucisz służbę kiedy zechcesz. Osądzisz to sam najlepiej stanąwszy w Petersburgu. Dziś sprawą dla nas najważniejszą, jest oddalenie się od tych wspomnień tak okropnie bolesnych...
Tu westchnął ciężko...
— Twój kamerdyner, mój drogi — dodał po chwili, tonem mniej uroczystym — pojedzie za nami w twoim powozie... Ale, ale, byłbym na śmierć zapomniał... Miałem pewne rachunki z twoim ojcem. Zatrzymałem też dochód z twoich dóbr Riancow. Tobie niepotrzebna ta sumka drobna... później przedłożę ci cały rachunek...
I rzeczywiście, ugrzęzły w kieszeni księcia Bazylego kilka tysięcy rubli, które wypłacano za dzierżawę owego majątku.
Atmosfera przesiąknięta czułością i wielbieniem, która otaczała Piotra w Moskwie, nie odstąpiła go również w Petersburgu. Sam uznał, że było czystem niepodobieństwem, nie przyjąć ofiarowanego mu urzędu, tem bardziej, że nie wymagano od niego żadnej roboty. Mnogie znajomości, zaproszenia spadające na niego ze wszech stron, utrzymywały go jeszcze bardziej niż w Moskwie w owym dziwnie błogim stanie snu na jawie; w tem ciągłem poruszeniu i pod wpływem szczęścia niewypowiedzianego, którego on w końcu zaznał w całej pełni.
Dawni towarzysze jego hulaszczych wybryków, rozpierzchli się po świecie. Gwardja maszerowała właśnie ku granicy. Dołogow służył w wojsku jako prosty szeregowiec; Anatol Kurakin był przydzielony do środkowego korpusu armji, a zaś Andrzej Bołkoński gdzieś już wojował... To też Piotr nie spędzał więcej nocy na swywolnych hulankach, co niegdyś sprawiało mu taką wielką przyjemność; nie miał nikogo pod ręką, z owych druhów serdecznych, z którymi gawędziło mu się tak miło, tak swobodnie. Cały czas pochłaniały bale, proszone objady, na które udawał się zawsze w towarzystwie księcia Bazylego, jego otyłej i wielce imponującej małżonki i ich córki, przepięknej księżniczki Heleny.
Jedną z pierwszych w Petersburgu, która dowiodła, jak niesłychanie zmieniło się usposobienie towarzystwa w obec Piotra, była panna Scherer.
Niegdyś, ilekroć znalazł się w obecności Anny Pawłówny, czuł instynktowo że wszystko, z czem się wyrwał, nie miało wiele sensu, że nie umiał postępować z taktem, według światowych reguł i konwenansów. Tak zdania jak i ocenianie bądź osób w towarzystwie, bądź bieżących wypadków, które w jego umyśle przedstawiały się jako nader trafne i świadczące o wyższej inteligencji, robiły się wprost głupiemi, skoro ośmielił się takowe głośno wypowiedzieć. Natomiast frazesa idjotyczne księcia Hipolita, przyjmowano z góry, jako kwintessencją rozumu i dowcipu. Dziś przeciwnie, cokolwiek Piotr wypowiedział, było uznane za coś „zachwycającego!“ Jeżeli Anna Pawłówna, wstrzymywała się czasem z wylewem swojego uwielbienia, to jedynie przez wzgląd na Piotra skromność znaną i uznaną.
Na początku zimy z roku 1805 na 1806, Piotr dostał zaproszenie na bilecie różowym, a w przypisku te słowa:
„Znajdziesz u mnie hrabio kochany, naszą prześliczną Helenkę, na którą nikomu nigdy nie naprzykrzyło się patrzeć i podziwiać“.
Przy czytaniu bileciku uczuł po raz pierwszy, że istnieje między nim a Heleną Kurakin pewien węzeł, który zwrócił widocznie uwagę wielu osób. Przeraziła go ta myśl. Pociągała ona za sobą rozmaite zobowiązania, do spełnienia których nie czuł najmniejszej ochoty. Zabawiło go i rozśmieszyło jednocześnie to przypuszczenie, tak zupełnie bezpodstawne.
Herbatka u panny Scherer, była podobniuteńką do wieczorku w zeszłem lecie. Różnicę jedyną stanowiła okoliczność: że tym razem nowalijką, ofiarowaną gościom dla zachęty, nie był Mortemart, lecz jakiś młody dyplomata świeżo przybyły z Berlina. Opowiadał on niesłychanie zajmująco, ciekawe i najnowsze szczegóły o pobycie cara Aleksandra w Poczdamie, gdzie dwaj dostojni przyjaciele, zaprzysięgli solennie jeden drugiemu sojusz wieczny, celem pogromienia i zniszczenia „wroga ludzkości!“ Anna Pawłówna przyjęła Piotra z lekkim odcieniem smutku, który nakazywała jej świeża strata, jaką poniósł w osobie ojca. Była to ta sama minka żałośna jaką zwykle przybierała, ilekroć zdarzyło jej się wspomnieć nawiasem o carowej Marji Fedorównie. Z taktem jej właściwym, potworzyła z swoich gości grupy rozmaite. Grupę główną stanowiło kilku jenerałów i książę Bazyli. Ci używali na nowalijce, i delektowali się młodym dyplomatą. Drugie mniejsze kółko, zgromadziło się przy stoliku z herbatą. Panna Scherer była w stanie podniecenia nerwowego, jakiego zwykł doznawać wódz naczelny na polu bitwy, w którego mózgu krzyżują się plany mistrzowskie, a brak mu czasu, żeby mógł wszystkie z nich wykonać. Spostrzegłszy że Piotr dąży w stronę pierwszej grupy, dotknęła się lekko jego ramienia:
— Zatrzymaj się hrabio kochany! Upatrzyłam dla ciebie na ten wieczór coś niezwykłego...
Spojrzała w stronę Heleny z uśmiechem wielce znaczącym:
— Moja śliczna i najlepsza Helenko, bądź miłosierną dla mojej biednej cioci, która cię uwielbia i pójdź zabawić ją przez jaki kwadransik. Oto nasz miły i kochany hrabia, chce podzielić z tobą to poświęcenie.
Zatrzymała Piotra przez chwilę, jakby mu chciała zwierzyć się z czemś:
— Nieprawdaż jaka zachwycająca? — szepnęła wzrokiem wskazując od niechcenia Helenę „płynącą“ majestatycznie ku „cioci“. — Jakie ułożenie królewskie, jaka powaga u tak młodziutkiej panienki. Stokroć szczęśliwy komu dostanie się ten skarb... Człowiek który ją poślubi, choćby pochodził z najniższej sfery, może być pewien, że dojdzie najwyżej... Czy podzielasz w tem moje zdanie hrabio kochany?...
Piotr odpowiedział łącząc pochwały własne, do uwielbień przesadzonych, jak zwykle, u panny Scherer, dla pięknej Heleny. Jeżeli kiedy o niej pomyślał, to uderzało go najpierw ułożenie pełne dystynkcji i brak zupełnej kokieterji w tej piękności pierwszorzędnej. Dotąd atoli nie odurzała go ona wcale i na jej widok serce nie zabiło ani raz żywiej w jego piersi.
„Ciocia“ wciśnięta jak zawsze w swój kącik, nie zdawała się tak nadzwyczajnie uszczęśliwioną widokiem „nadpływającej“ Heleny. Rzuciła nawet swojej siostrzenicy spojrzenie wystraszone, jakby ją pytała, co ma zrobić z tym fantem? Nie zważając na minę starej ciotuni, Anna Pawłówna przemówiła głośno do Piotra na odchodnem:
— Spodziewam się, że dziś hrabio kochany, chyba nie powiesz, że u mnie można się znudzić, co?
Helena uśmiechnęła się jakby zdziwiona przypuszczeniem czegoś podobnego. Czyżby mógł znudzić się ktokolwiek, komu dostało się w udziele szczęście nadzwyczajne podziwiania jej i rozmawiania z nią? Ciocia odchrząknąwszy raz i drugi, aby sobie głos oczyścić, zaczęła wynurzać Helenie po francuzku, ile znajduje przyjemności w jej towarzystwie. Zwróciwszy się do Piotra, powtórzyła słowo w słowo ten sam frazes. Podczas gdy rozmowa wlokła się leniwo, rwąc się i kulejąc co chwila, Helena obdarzyła Piotra jednym ze swoich uśmieszków najrozkoszniejszych i najbardziej promienistych, któremi zresztą szafowała hojnie, nie skąpiąc ich nikomu. Piotr tak do nich nawykł, że wcale na to uwagi nie zwrócił. Ciocia zaczęła się wypytywać, ile zostało tabakierek po jego ojcu? Kazała mu przy tej sposobności podziwiać swoją, bardzo misternie wyrabianą z portretem jej nieboszczyka męża na złocie emaljowanym.
— To pewno robota V.? — spytał Piotr wymieniając nazwisko sławnego w owym czasie miniaturzysty.
Pochylił się nad stoliczkiem, aby wziąć w rękę tabakierkę. Nudna rozmowa z ciocią, nie przeszkadzała mu wcale wytężać słuch, aby pochwycić cośkolwiek z rozprawy dyplomatyczno-politycznej, prowadzonej w głównem kole. Chciał właśnie powstać, gdy ciocia podała mu tabakierkę po nad głową Heleny. Ta pochyliła się, zawsze z tym samym czarownym uśmieszkiem. Miała na sobie według mody ówczesnej, staniczek mocno wycięty, na piersiach i na plecach. Jej gors prześliczny, pełny białości olśniewającej, zdał się Piotrowi wykutym z marmuru. Był tak blisko niego, że pomimo krótkiego wzroku mógł dopatrzeć żyłek najdrobniejszych na tej cudnej szyjce łabędziej, mógł podziwiać biustu linje klasyczne. Potrzebował tylko schylić się cokolwiek, aby dotknąć się ustami tych pulchnych ramion. Odczuwał instynktowo ciepło bijące od jej ciała, zmięszane z wonią perfum paryskich, któremi była zlana obficie. Podniecony nerwowo, słyszał trzeszczenie rogów w sznurówce, za każdem Heleny poruszeniem. Tym razem atoli nie uderzało go głównie piękno tego posągu marmurowego. Odgadywał on wdzięki rozkoszne ciała smukłego, giętkiego, które okrywała lekka gaza. Gwałtowność żądz czysto zmysłowych, które w tej chwili przeniknęły i wstrząsnęły nim do głębi, zatarła na zawsze pierwsze, mniej namiętne wrażenia. Nie mógł już wrócić do nich, tak samo jak nikt z nas nie może odszukać ułud wieku młodzieńczego, gdy raz je utraci.
— Nie uważałeś więc dotąd, jak jestem piękną? — zdawała się przemawiać do niego Helena. — Nie przyszło ci zatem nigdy na myśl, żem kobietą, — kobietą, którą każdy może posiąść, a ty jeszcze łatwiej od innych?
Piotr zrozumiał nareszcie mowę tajemną tych oczów fiołkowych, tego uśmiechu rozkosznego, tego ciała wyginającego się z gracją niezrównaną. Powiedział sobie w tej chwili, że nie tylko Helena mogłaby zostać jego żoną, ale będzie nią najniezawodniej. Tak był tego pewnym, jakby już odchodzili od ołtarza, przez księdza złączeni nierozerwalnym węzłem małżeńskim. Jak to się stanie, dla czego? Tego jeszcze nie pojmował. Czy będzie z nią szczęśliwy? I z tego nie zdawał sobie sprawy. Przeczuwał raczej, że to będzie nieszczęściem dla niego, ale nie mniej wiedział z góry, że stać się to musi.
Spuścił oczy i podniósł je na nowo, starając się widzieć w niej znowu ową piękność lodowatą, imponującą, pełną dystynkcji, która do dziś dnia, zostawiała go tak spokojnym i najzupełniej obojętnym. Nie mógł odszukać owych wrażeń pierwotnych. Poddawał się bez oporu wpływowi magnetycznemu tej czarodziejki, czując, że jedyną zaporę między nim, a piękną księżniczką Heleną, mogłaby stanowić chyba jego własna wola.
— Zostawiam cię nadal, hrabio kochany, w twoim kąciku... Widzę, że ci tam bardzo dobrze — rzuciła mu w przelocie panna Scherer tonem żartobliwym.
Piotr przerażony, pytał się w duchu, czy nie popełnił jakiej nieprzyzwoitości, czy nie zdradził się przypadkiem z namiętnym niepokojem, który go na wskroś przenikał? Wstał natychmiast, i złączył się z głównem kółkiem, w którem punktem dośrodkowym był młody dyplomata.
Tu chwyciła go znowu, niby przypadkiem Anna Pawłówna:
— Powiadają — spytała od niechcenia — że hrabia upiększasz twój pałac w Petersburgu?
Tak było rzeczywiście. Budowniczy przez Piotra wezwany, zapowiedział zmiany niezbędne w urządzeniu pałacu, i on przystał z góry na wszystko.
— To bardzo dobrze, ale mimo to nie wyprowadzaj się hrabio od księcia Bazylego. Nic w życiu nam nie zastąpi takiego serdecznego, zaufanego przyjaciela. Mogłabym coś i ja o tem powiedzieć... — panna Scherer spojrzała czule i z uśmiechem w stronę księcia Bazylego. — Jesteś jeszcze hrabio tak młody... potrzeba ci rady kogoś doświadczonego... Wszak nie weźmiesz mi za złe, że korzystam z przysługującego mi przywileju jako starej kobiety, mówienia prawdy każdemu...
Zatrzymała się cokolwiek, czekając na komplement, na grzeczne zaprotestowanie, co mówi się zwykle kobietom, gdy wspomną o swoim wieku.
— Jak ożenisz się hrabio — kończyła z dość kwaśną minką, zawiedziona w nadziei — wtedy zmieni się zupełnie postać rzeczy.
Po tych słowach objęła oboje, Piotra i Helenę, jednym rzutem oka. Nie patrzyli na siebie, a jednak Piotr czuł bliskość Heleny i to go przerażało... Zamruczał jakąś odpowiedź banalną i niezrozumiałą.
Gdy wrócił późno w nocy do siebie, nie mógł długo zasnąć. Myślał i myślał ciągle o tem, czego doświadczył tam, w salonie panny Scherer. Teraz dopiero zrozumiał, że ta kobieta, którą znał dzieckiem, i mówił o niej najobojętniej w świecie: — „Jest piękną rzeczywiście“ — wznieciła w nim zmysłową pożądliwość, i że mógłby ją dostać każdej chwili.
— Ależ ona taka głupia! Zawsze przecież to mnie uderzało — mówił sobie w duchu. — Jest więc coś złego, coś prawie zakazanego w uczuciu, które we mnie wzbudziła. Czyż mi nie opowiadano pod sekretem, że była jakaś miłostka między nią, a tym oczajduszą Anatolem? Z tego nawet powodu miano go wyprawić czemprędzej z Petersburga. Jej drugi brat, to ten idjota Hipolit. Ojciec, książę Bazyli... Niedobrze wszystko się składa... Oj! nawet bardzo źle...
Mimo tych uwag niefortunnych, świadczących o nader lichej wartości moralnej, tak samej Heleny, jak i jej całej rodziny, Piotr nie mógł wstrzymać się od marzeń rozkosznych, gdy wyobraził sobie Helenę, jako swoją żonę. Łudził się błogą nadzieją, że pokochałaby go wtedy szczerze... To, co o niej głucho szeptano, mogło być tylko obmową, fałszem wierutnym. Taka piękna! czyż nie mogła wzbudzić zawiści, w tych, które natura nie tak hojnie w wdzięki wyposażyła? I znowu widział przed sobą nie księżniczkę Helenę, dystyngowaną i majestatyczną, ale jej ciało prześliczne, woniejące, osłonięte niby mgłą, lekkiemi draperjami gazy białej...
— Dla czegóż dotąd nie dopatrzyłem w niej tego wszystkiego?... — pytał się w duchu, znajdując, że ten związek małżeński, byłby czemś wstrętnem, czemś nieuczciwem, czemś ubliżającem godności jego, i wyrzucał sobie słabość nie do przebaczenia!
Przypominał sobie słowa, spojrzenia swoje własne, jak i pół-słówka, uśmiechy i aluzje nader przeźroczyste, tak panny Scherer, jak i księcia Bazylego. Zastanawiał się z trwogą śmiertelną, czy już nie posunął się zadaleko? Czy nie będzie zmuszony zbiegiem fatalnym okoliczności, uczynić coś złego widocznie, skoro wyrzuca mu to własne sumienie?... Wydając sam na siebie wyrok tak surowy, widział dalej majaczącą mu przed oczami i nęcącą ku sobie czarowną postać Heleny, opromienioną odurzającemi i zdradliwemi wdziękami.





II.

W roku 1805 we wrześniu, kazano księciu Bazylemu obejrzeć cztery gubernje. Wyprosił sobie u rządu tę missją, aby przy tej sposobności, nie tylko grosza z kieszeni nie wydając, ale grubo zarobiwszy na podobnej inspekcji, przejechać się po własnych dobrach, mocno zniszczonych i wyssanych. Po drodze chciał również przychwycić Anatola i zawieźć go do księcia Mikołaja Bołkońskiego, w celu ożenienia tego „syna marnotrawnego“, z córką jedyną starego dziwaka, skąpiarza, ale siedzącego nie mniej na miljonach. Zanimby jednak wdał się i rozpoczął tę nową kampanję, trzeba było skończyć raz z Piotrem i pokonać jego wahanie. Piotr przepędzał dni całe w domu księcia Bazylego, i był wiecznie ten sam, głupi, zmięszany i zakłopotany (zwykły zresztą stan u młodzików rozkochanych) wobec Heleny. Stał dotąd w jednem i tem samem miejscu, ani o krok nie posunąwszy się naprzód, nie decydując się ani tak, ani owak.
— Wszystko pięknie i dobrze, ale muszę raz porządek z tem zrobić — powiedział sobie pewnego ranka książę Bazyli z uśmiechem pełnym melancholji. Zaczynał znajdywać, że Piotr, który mu tak wiele zawdzięczał, nie postępował po formie w tym wypadku: — „Taka to młodość! płocha, nierozważna! Niech go Bóg ma w swojej opiece — myślał dalej — ale tak dłużej być nie może... Trzeba skończyć z tą sprawą. — Tu uśmiechnął się dobrodusznie, dziwiąc się własnej wspaniałomyślnej wybaczliwości. — Tak! tak! trzeba żeby się skończyło... Pojutrze Heleny urodziny: zgromadzę kółko naszych najserdeczniejszych... Jeżeliby jeszcze nie dorozumiał się co mu czynić wypada, sam będę nad tem czuwał... Jest to moją świętą powinnością jako ojca...
Minęło sześć tygodni od owego wieczoru u panny Scherer i od owej nocy spędzonej bezsennie, podczas której Piotr zawyrokował ostatecznie, że małżeństwo z Heleną byłoby jego zgubą, i że wypadało mu wyjechać czemprędzej, aby uniknąć tej niedoli. A jednak nie opuścił dotąd domu księcia Bazylego i czuł przerażony, że przykuwają go do Heleny pęta coraz silniejsze. Nie mógł już teraz zdobyć się na obojętność w jej obecności. Z drugiej zaś strony, nie miał również dość siły i stanowczości oderwać się od niej i widział się zmuszonym poślubić osobę, z którą przeczuwał to z góry, szczęścia wcale nie zazna. Byłby się może i wycofał jeszcze, gdyby nie przezorność księcia Bazylego. Ten nie przyjmując dotąd w domu prawie nikogo, teraz otwierał co wieczór swoje gościnne salony. Ile razy Piotr usiłował uwolnić się od tych zebrań w kółku najściślejszem, niemal rodzinnem, zawsze go gwałtem zatrzymywano, wmawiając weń, że popsułby tem gościom całą przyjemność, bo wszyscy cieszą się z góry na jego towarzystwo. Byłby to zatem zbyt bolesny zawód, gdyby jego brakowało w salonie księstwa. Podczas chwil krótkich, które książę Bazyli w domu spędzał; nie omieszkał nigdy bąknąć nawiasem, podając Piotrowi do pocałowania twarz świeżo ogoloną: — „Do zobaczenia, mój drogi, dziś przy objedzie“ — lub — „dziś wieczór! Jeżeli zostaję w domu, to wyłącznie dla ciebie Piotrusiu kochany! Chciej mi wierzyć“... — A jednak mimo tych zapewnień, że tylko dla Piotra zostaje, prawie nie widział go przez cały wieczór, rzucając młodego człowieka na pastwę wyłączną Helenie.
Piotr nie miał odwagi rozwiać jego nadziei. Powtarzał sobie z dnia na dzień:
— Postaram się poznać ją lepiej. Omyliłem się może w sądzie o niej... Czyżbym raczej teraz widział wszystko fałszywie?... Teraz nie wydaje mi się wcale ograniczoną... Jest przeciwnie zachwycającą! Mówi niewiele, to prawda, nie powie jednak nigdy nic niedorzecznego i wygląda zawsze pewna siebie, bez cieniu zmięszania lub zakłopotania.
Próbował czasem wciągnąć ją w jaką dysputę w kwestjach naukowych. Odpowiadała niezmiennie głosikiem pieszczonym, tonem najłagodniejszym, coś takiego, co świadczyło jak mało interesu przedstawiała dla niej ta kwestja; a częstokroć rzucała na Piotra spojrzenie i uśmiech tak słodki i upajający, że Piotr przyznawał w ducha pokorze, iż go przewyższa o całe niebo. Miała zresztą słuszność najzupełniejszą uważać jego mądre dysertacje za bzdurstwa wierutne; bo i czemże one były w porównaniu z jej uśmiechem? A miała dla Piotra w zapasie uśmieszek wyłączny, dziwnie promienisty i okazujący ufność bezgraniczną. Był on inny, w niczem niepodobny do owych uśmiechów konwencjonalnych, pospolitych, któremi świat cały obdarzała. Piotr wiedział od dawna, że czekają na słowo jego, na krok przekraczający pewną granicę, wiedział również i o tem, że będzie zmuszony granicę przekroczyć, pomimo trwogi nieokreślonej a niepokonanej, która go opanowywała ilekroć o tem pomyślał. W przeciągu tych sześciu tygodni, czuł się pociągniętym bezwiednie, nad sam brzeg owej przepaści, i pytał się w duchu:
— Gdzież moja siła, moja stałość i energja? Czyż dam się wiecznie wodzić na pasku?
W tych strasznych walkach mogło zdawać się rzeczywiście, że zamierała w nim wszelka siła, wszelka samodzielność. Piotr należał do tej nielicznej kategorji ludzi, którzy dopóty są silni i działają z całą energją, póki nie czują żadnego ciężaru na własnem sumieniu. W chwili jednak, gdy pochylony nad ową nieszczęsną tabakierką „cioci“, uczuł się pochwyconym i opanowanym przez szatana żądzy cielesnej, siła jego i samodzielność zostały ubezwładnione przeświadczeniem o własnej jego winie.
Małe kółko krewnych i najserdeczniejszych przyjaciół, (tak przynajmniej utrzymywała księżna Bazylowa), zgromadziło się na wieczór u Kurakinów, aby uczcić dzisiejszą solenizantkę. Na samym wstępie dano gościom zręcznie do zrozumienia, że tego wieczora mają rozstrzygnąć się przyszłe losy księżniczki Heleny. Księżna Kurakin, niegdyś piękność pierwszorzędna, dziś jeszcze imponująca, mimo że rysy twarzy rozlały się cokolwiek, a kibić popsuła zbyteczna otyłość, siedziała na głównem miejscu przy wieczerzy. Po jednej i drugiej stronie miała gości najznakomitszych: jakiegoś jenerała z żoną i pannę Scherer. Dalej pousiadali inni goście; Piotr, ma się rozumieć, obok Heleny. Książe Bazyli nie jadał nic na wieczór, nie usiadł więc przy stole, tylko przechadzał się po sali, rzucając po słówku od niechcenia, to jednemu, to drugiemu z zaproszonych.
Był w doskonałym humorze, każdemu prawił grzecznostki, prócz Piotra i Heleny, do których ani się odezwał, jakby wcale nie spostrzegał ich obecności. Stół jadalny był rzęsiście oświetlony. Mnóstwo świec płonących odbijało się jaskrawo, w pysznej zastawie z srebra, kryształów i kosztownej sewrskiej porcelany. W koło stołu kręciła się służba, w liberji ponsowej, suto szamerowanej złotemi galonami. W sali panował gwar niesłychany. Słychać było ze wszech stron szczęk nożów i widelców, brzęk szklanek, kieliszków, talerzy, i głosy pomięszane rozmawiających. Pewien stary i łysy szambelan, zapewniał żartobliwie, równie niemłodą baronowę, siedzącą obok niego, o swojej dla niej namiętnej miłości. Staruszka odpowiadała mu na te oświadczyny płomieniste, wybuchem śmiechu szalonego. Inny gość opowiadał najnowszy skandalik, który zdarzył się w budoarze najulubieńszej aktorki, Marji Wiktorówny. Książę Bazyli znowu ściągał ogólną uwagę dam, opisując im w sposób niesłychanie komiczny, ostatnie posiedzenie Rady państwa. Wśród posiedzenia, wręczono nowo zamianowanemu gubernatorowi w Petersburgu, z nakazem odczytania w głos, sławny manifest cara Aleksandra, wydany do armji. W tym manifeście monarcha wspominał nader łaskawie, o mnogich dowodach wierności i przywiązania, które ludy jego składają mu w dani, i raczył zapewnić, że najmilszemi będą mu zawsze owe, składane przez sam Petersburg u stopni jego tronu, że czuje się dumnym, iż może panować nad takim narodem, i postara się dowieść czynami, że jest godnym piastować berło tak potężne.
— Manifest zaczynał się od tych słów — opowiadał książę Bazyli: „Sergjuszu Kuśmiczu, dochodzą nas wieści ze wszech stron“... — i tak dalej, i tem podobnie...
— Jakto? — spytała jedna z pań śmiechem wybuchając — i nie czytał dalej?
— Ani jednego słowa więcej... „Sergjuszu Kuśmiczu, ze wszech stron... ze wszech stron Sergjuszu Kuśmiczu“... i na tem utknąwszy biedny Wiaśmitynów, nie był wstanie czytać dalej — książę Bazyli sam trzymał się za boki od śmiechu. — Zaczynał czytać kilka razy, ilekroć jednak wymówił głosem drżącym „Sergjuszu Kuśmiczu“, łzy zaczynały go dławić, a przy słowach: „ze wszech stron“ tak już łkał, że nie było mowy o dalszem czytaniu. Wyciągał czem prędzej chustkę z kieszeni, obcierał łzy rzęsiste i nos siąkał z hałasem... W końcu musiał ktoś inny ofiarować się do odczytania carskiego manifestu.
— Nie bądź książę takim złośliwym! — pogroziła mu panna Scherer, śmiejąc się nie mniej od innych — to taki zacny i poczciwy, ten nasz kochany Wiaśmitynów!
Wszyscy ginęli od śmiechu, prócz Piotra i Heleny. Ci wstrzymywali się z wielkim trudem, starając się zapanować nad uśmiechem w innym rodzaju, rozpromienionym i jednocześnie nieśmiałym, który wywoływały co chwila na ich usta uczucia tajemne, rozpierające im serca i popędzające do głowy krew wzburzoną.
Mimo wesołej gawędy w koło nich; mimo że śmiano się i żartowano przy stole; zjadano z wielkim apetytem pasztety, lody, ciasta; zapijano wina reńskie i francuzkie, niby na nich wcale nie patrząc; odczuwali oboje instynktownie, po szybkich rzutach oczu tego, lub owego, po śmiechu wybuchach, po anegdotce o „Sergjuszu Kuśmiczu“, że to wszystko było komedją, i że cała uwaga towarzystwa skierowana jest ku nim coraz bardziej, mimo, że za przykładem samego gospodarza, goście udają, jakoby ich wcale nie widzieli. Naśladując głos drżący i łkanie „Sergjusza Kuśmicza“, książę Bazyli patrzał z pod oka na córkę i mówił w duchu:
— Dobrze idzie... dziś sprawa musi się rozstrzygnąć!
W oczach Anny Pawłówny, gdy mu groziła paluszkiem figlarnie, czytał wyraźnie życzenia składane mu z okazji przyszłego córki małżeństwa. Księżna matka, obrzucając córkę wzrokiem gniewnym i proponując tonem smętnym kieliszek wina siedzącej obok niej jenerałowej, zdawała się jej mówić: — Tak, tak, moja droga! Nic nam już w życiu nie zostaje, jak chyba wypić kieliszek wina słodkiego. Teraz kolej na młodsze pokolenie i na ich zuchwale miłostki! na ich szczęście, którem nas tylko drażnią!
— Oto są prawdziwe w życiu rozkosze — myślał ów młody dyplomata, spozierając kiedy niekiedy na parę zakochaną. — Jakże suchemi i niesmacznemi wydają się mnie samemu owe brednie polityczne, których tyle dziś naplotłem, obok tamtych dwojga milczenia tak wymownego!
Wśród spraw drobiazgowych i sztucznie wyśrubowanych, które zajmowały i poruszały to całe towarzystwo, odróżniało się zwycięzko i wysuwało się na pierwszy plan, uczucie naturalne. Był niem pociąg niepohamowany dwojga ludzi młodych, przystojnych, pełnych sił żywotnych i jędrności. To uczucie górowało w sposób prawie przygniatający, rozwalając sztuczną budowę, spraw i interesów urojonych. Nie tylko rodzice Heleny i goście, byli zajęci młodą parą, mającą się wkrótce skojarzyć węzłem nierozerwalnym. Służba nawet kręcąca się w koło stołu, zatrzymywała się w pół drogi, zagapiona i zapatrzona w twarze szczęściem promieniejące Piotra i Heleny.
Piotr płonąc co chwila rumieńcem, był jednocześnie dumnym i pomięszanym, gdyż stał się celem powszechnej uwagi. Znajdował się w położeniu człowieka tak zatopionego w jednym przedmiocie, że staje się prawie głuchym na resztę swojego otoczenia. Chwilami tylko coś mu zamajaczy błyskawicznie przed oczami, i znowu świat zewnętrzny zapada w ciemności.
— Wszystko zatem skończone... jak to mogło nastąpić tak prędko?... Bo nie podobna mi już cofnąć się... Niemożliwe... dla niej... dla mnie... dla tych tam wszystkich. Są tak o tem silnie przeświadczeni, że nie mogę zawieść ich nadziei...
Oto, co sobie Piotr mówił w głębi ducha, wpatrując się z rozkoszną dreszczą w biust i ramiona olśniewającej białości, które prawie ocierały się o niego. Czasami wstyd go ogarniał mimowolnie. Ta ogólna uwaga zwrócona ku nim, sprawiała mu przykrość niewypowiedzianą. Wstyd mu było okazywać się tak naiwnie szczęśliwym. Wstydził się również roli Parysa, uwodziciela pięknej Heleny. Czyż ona była stosowną dla takiego jak on niezgraby, nie grzeszącego bynajmniej pięknością fizyczną? Tak jednak miało być i tak będzie. To fatum nieodwołalne, pocieszało go trochę. Przecież ze swojej strony, nie wywołał tego niczem... Wyjechał z Moskwy razem z księciem Bazylim i zatrzymał się chwilowo w jego domu... dla czego nie miałby był tego uczynić?... Potem grywał z nią czasem w karty, podnosił kłębek, lub woreczek z robotą, jeżeli ten upadł na posadzkę, szedł razem na przechadzkę... Kiedyż zaczęło się to właściwie?... A teraz są już prawie narzeczonymi... Ona jest tu, przy jego boku... Widzi ją, odczuwa, poi się jej oddechem, podziwia jej piękność... Nagle głos znany wyrwał go z głębokiej zadumy, powtarzając po raz drugi to samo pytanie:
— Powiedz mi Piotrze kochany, kiedyś miał list ostatni od Bołkońskiego? Pytam i pytam... a tyś głuchy na wszystko... Czemu jesteś dzisiaj tak niesłychanie roztargnionym?...
Piotr zauważył w tej chwili, że całe towarzystwo uśmiechało się znacząco, patrząc na niego i na Helenę.
— Mniejsza o to — pomyślał. — Niech się zresztą domyślają, skoro to jest prawdą niezbitą...
I na jego ustach szerokich, czerwonych, zaigrał uśmiech dobroduszny, prawie dziecinny.
— Kiedyż odebrałeś od niego list ostatni? Czy pisał do ciebie z Ołomuńca?
— Mam-że ja czas myśleć o podobnych drobnostkach? — Piotr powiedział sobie w duchu. — Tak... z Ołomuńca, o ile pamiętam — odrzucił wymijająco.
Gdy wszyscy ruszyli się od stołu, on podał ramię swojej sąsiadce i odprowadził ją do salonu, idąc za innemi parami. Kilka osób odeszło natychmiast, nie pożegnawszy się nawet z Heleną. Niektórzy zbliżali się do niej na sekundę, kładnąc nacisk na to, że nie chcą jej przeszkadzać. Każdy z osobna błagał ją, żeby go nie odprowadzała.
Dyplomata odchodził smutny i zafrasowany. Jakże błahą wydała mu się jego cała karjera, mimo że ją tak świetnie rozpoczynał, w obec szczęścia tych tam dwojga młodych ludzi. Stary jenerał zapytany przez żonę, czy nie odzywają mu się przypadkiem bole reumatyczne, mruknął jakąś kwaśną odpowiedź, a szepnął sam do siebie: — Głupia stara! Mówcie mi o Helenie Bazylównie. To wcale inny gatunek! Ta będzie jeszcze piękną i w latach pięćdziesięciu.
— O ile mi się zdaje, mogę ci z serca powinszować księżno kochana! — szepnęła słodziutko na odchodnem Anna Pawłówna do matki Heleny, ściskając ją najczulej. — Gdyby nie moja nieszczęsna migrena, zostałabym dłużej z wami.
Księżna nic nie odpowiedziała. Zazdrościła córce. Gdy się tak żegnano i gości odprowadzano jednych za drugimi, Piotr znalazł się sam na sam z Heleną, w małym saloniku. Nieraz ich tam samych zostawiano, a jakoś dawniej nie przyszło mu nigdy na myśl i nie zebrała go ochota mówić jej o miłości. Czuł że nadeszła chwila stanowcza, a jednak nie mógł odważyć się na ten krok ostateczny. Wstydził się samego siebie. Zdawało mu się, że zajmuje miejsce przy Helenie, przeznaczone zupełnie dla kogo innego.
— Nie dla ciebie to szczęście! — słyszał w głębi duszy jakiś głos tajemny. — Jest ono dla tych, którzy nie posiadają tego co ty.
Trzeba jednak było przerwać milczenie. Spytał czy była zadowoloną z dzisiejszej zabawy? Odpowiedziała ze zwykłą u niej prostotą, bez cieniu przesady, że nigdy jeszcze w życiu nie spędziła dnia urodzin tak przyjemnie, jak w tym roku. Krewni najbliżsi rozmawiali dotąd w głównym salonie. Książę Bazyli wszedł na chwilę do saloniku, zbliżył się do Piotra mimochodem, a ten nie znalazł nic lepszego do zrobienia, jak zerwać się na równe nogi, oświadczyć, że jest już bardzo późno. Padło na niego ojca spojrzenie piorunujące i badawcze zarazem, czem dawano mu do poznania, że słowa jego są zupełnie niezrozumiałe. Natychmiast jednak książę Bazyli zmienił wyraz twarzy, uśmiechnął się słodziutko i dobrodusznie, zmuszając Piotra żeby usiadł napowrót:
— I cóż, kochana moja Helenciu? — przemówił do córki tonem nader czułym, który starał się naśladować, chociaż dzieci wcale nie kochał, uważając je za ciężar w życiu nieznośny. — „Sergjuszu Kuśmiczu, z wszystkich stron...“ — zanucił zcicha drwiąco mnąc niecierpliwie w palcach guzik od kamizelki.
Zrozumiał Piotr, że księciu Bazylemu idzie wręcz o co innego w tej chwili, niż o jakąś tam banalną anegdotkę, a i ojciec Heleny odczuł, że odgadnięto jego tajne myśli i pragnienia. Porzucił ich nagle i wrócił do salonu. Młodemu człowiekowi zdawało się, że spostrzega na twarzy starca głębokie wzruszenie i niepokój. To go rozczuliło. Zwrócił się ku Helenie. Była jakby zawstydzona i pomięszana, a jej wzrok zdawał się mówić:
— Pańska wina!... nie moja!
— To mnie już ominąć nie może! tak być musi!... kiedyż nie jestem w stanie!... powtarzał w duchu, zaczynając mówić o rzeczach najobojętniejszych w świecie. Spytał Helenę między innemi, w czem właściwie tkwi dowcip i sens moralny tej anegdotki o „Sergjuszu Kuśmiczu?“
Helena odrzuciła wymijająco, że nic nie wie, bo wcale nie słyszała ojca opowiadania.
W salonie księżna Kurakin rozmawiała o Piotrze z jakąś damą w starszym wieku:
— Zapewne, jest to świetna partja, ale czy majątek może szczęście zapewnić, moja droga?...
— Hm! hm! — bąknęła staruszka. — Powiadają „że śmierć i żona, od Boga przeznaczona“ — trzeba zatem wierzyć, że tam, w górze, zapisane są małżeństwa...
Książę Bazyli, który w tej chwili wrócił do salonu, usiadł w kącie najciemniejszym i zdrzemnął się na chwilę. Głowa opadła mu naprzód i to go obudziło.
— Sasza! — rzekł do żony oczy otwierając — zobacz co oni tam robią.
Księżna rzuciła okiem od niechcenia w głąb saloniku, przeszedłszy koło drzwi:
— Siedzą jak siedzieli! — odpowiedziała mężowi wzruszając miłosiernie ramionami.
Książę Bazyli zmarszczył brwi. Policzki mu zadrgały, usta wykrzywiły się niemiło. Twarz przybrała wyraz pospolity, prawie brutalny. Otrząsł się ze śpiączki, przetarł oczy i wszedł krokiem zamaszystym do saloniku. Minę miał tak uroczystą i tryumfującą, że Piotr zerwał się przerażony:
— Dzięki Bogu! — wzniósł oczy w górę. — Żona wszystko mi opowiedziała. — Ujął w ramiona najprzód Piotra, potem córkę i uściskał najserdeczniej. Głos mu drżał: — Tak kochałem twego ojca Piotrze!... będzie dla ciebie żoną najlepszą, z poświęceniem!... Niech was Bóg błogosławi!...
Łzy ściekały mu po policzkach.
— Księżno! księżno! — zawołał radośnie. — Chodźże tu!
Znowu uścisnął córkę z wykrzyknikami urywanemi:
— Moja Heleńciu! moje serduszko! co za radość! jakie szczęście!...
Weszła i księżna tonąc we łzach i owa poważna matrona, udawała że obciera z łez oczy suchuteńkie. Wszyscy po kolei ściskali Piotra, Piotr zaś na odwrót im ręce wycałowywał, a najdłużej pozostał z ustami, na białej rączce Heleny. W chwilę później znaleźli się znowu sam na sam.
— Tak miało być i tak jest — Piotr pomyślał. — Nie ma po co pytać teraz, czy stało się dobrze, czy źle?... Raczej dobrze, bo skończyła się raz moja niepewność i moje wahanie.
Trzymał dotąd w dłoni rękę narzeczonej, której pierś podnosiła się i opadała gwałtownie.
— Helenko! — rzekł w głos. I zatrzymał się nagle... — Jest przecież w zwyczaju — pomyślał — powiedzieć cokolwiek w takim wypadku nadzwyczajnym, ale co to się mówi właściwie?...
Nie mógł sobie tego przypomnieć. Spojrzał na nią, ona przysunęła się bliżej płonąc rumieńcem.
— Ah! zdejm je! zdejm! — zawołała wskazując z niechęcią na jego okulary.
Zdjął je natychmiast. Oczy jego miały teraz wyraz dziwny: niepewny, wytrzeszczony i jakby strwożony, zwykły u ludzi przyzwyczajonych do noszenia szkieł. Pochylił się nad jej ręką, gdy tymczasem ona ruchem szybkim i gwałtownym, porwała go oburącz za głowę i usta do jego ust przycisnęła w namiętnym pocałunku. Ta nagła zmiana, jej zwykłej dystynkcji, i obejścia prawie zimnego i pełnego przyzwoitej wstrzemięźliwości, na takie oddanie mu się bezwarunkowe, uderzyła Piotra nieprzyjemnie:
— Źle!... bardzo źle!... nie podoba mi się to wszystko... Ale przepadło!... rzecz skończona!... zresztą... wszak ją kocham... — mówił sobie w duchu.
— Kocham cię, Helenko! — wyksztusił nareszcie z wielkim trudem.
To wyznanie zabrzmiało tak nędznie w jego własnych uszach, że aż wstydem zapłonął.
W sześć tygodni później był już ożenionym i zamieszkał z żoną w świeżo odnowionym pałacu wspaniałym po zmarłym hrabi Bestużewie. Opowiadano sobie o nim, jako o człowieku najszczęśliwszym pod słońcem. Czyż nie posiadał niezliczonych miljonów, i najpiękniejszej kobiety w całym Petersburgu?





III.

Stary książę Bołkoński, dosłał sztafetę od księcia Bazylego. Działo to się w grudniu roku 1805. Książę Bazyli donosił mu w krótkim liście, o przybyciu swoim wraz z młodszym synem, Anatolem.
„Polecono mi inspekcję w kilku gubernjach — pisał książę Bazyli. — Nakładam wprawdzie sto wiorst drogi, ale nie mogę wstrzymać się, żeby nie odwidzieć i nie złożyć winnego uszanowania, mojemu osobliwszemu dobroczyńcy. Towarzyszy mi mój syn; Anatol. Wszak książę raczysz pozwolić, żeby i on wyraził Ci osobiście ową cześć, którą ja mu wpoiłem, dla Twojej, książę, dostojnej osoby“.
— Tem lepiej! — wyrwało się niepotrzebnie roztrzepanej, jak zwykle, księżnie Andrzejowej. — Nie będziemy potrzebowali wprowadzać w świat Maryni... Konkurenci przyjeżdżają, szukać jej i dobijać się o nią na miejscu!
Książę usłyszawszy te słowa nierozważne, zmarszczył brwi groźnie i więcej przez cały objad ust nie otworzył.
W dwa tygodnie po odebraniu listu, zjawił się najprzód cały tabor, poprzedzający księcia Bazylego. Nazajutrz przybył on sam z Anatolem.
Stary książę Bołkoński miał od dawna nie najlepsze wyobrażenie o wartości moralnej księcia Bazylego. Odkąd ten zaczął piąć się wyżej i wyżej, obdarzany tak przez cara Pawła, jak i przez jego następcę, cara Aleksandra, coraz nowemi tytułami i dostojeństwami, zła opinja spotęgowała się w nim i zmieniła prawie w pogardę. Zrozumiał on myśl i pragnienia ukryte pomiędzy linjami; co zresztą potwierdziła mała księżna swojemi niedyskretnemi i niezręcznemi insynuacjami, po co właściwie zjeżdżał Anatol? To wszystko wprawiło starego dziwaka w wściekły humor. Mówiąc o księciu Bazylim i jego synu, klął od wszystkich djabłów. W dniu, w którym się ich spodziewano, zrzędził i piorunował na wszystkich jeszcze więcej, niż zazwyczaj. Czy psuło mu humor w ogóle przybycie księcia Bazylego? Czy zamiary jego, co do swatania syna z księżniczką Marją? Dość, że był w psim humorze.
Kamerdyner Tykon radził nawet budowniczemu, żeby wcale do księcia nie wchodził.
— Czy nie słyszycie jego kroków? — zwrócił uwagę profana w tym względzie, na odgłos kroków księcia w jego pracowni. — Chodzi na samych piętach, a tak niemi wali, jakby chciał w posadzce dziury prześwidrować! My doświadczeni, wiemy co to znaczy!
Mimo złego humoru, o dziewiątej z rana, jak zwykle, książę wyszedł na przechadzkę, w krótkiem futerku aksamitnem, podbitem i obłożonem sobolami. Na głowie miał kołpak z tego samego futra. Wilją padał śnieg obficie. Alea, po której przechadzał się tam i napowrót, aż do oranżerji, była już czysto zamieciona. Powracał właśnie ogrodnik po skończonej robocie, a łopata tkwiła w stosie śniegu zgarniętego, po który miano zajechać niebawem i wywieźć go z ogrodu. Książę obszedł w ponurem milczeniu wszystkie budynki.
— Czy można przejechać saniami? — spytał starego ekonoma, który szedł krok w krok za swoim panem i zdawał się być tegoż kopią najwierniejszą.
— Śnieg był bardzo głęboki, Wasza Ekscellencjo, wydałem też rozkaz przekopania zasp śnieżnych na głównej drodze.
Książę skinął głową w milczeniu i zaczął wstępywać na stopnie kamienne ganku.
— Dzięki niebu! Burza zażegnana! — pomyślał ekonom. Dodał zaś głośno: — Byłoby trudno przejechać Wasza Ekscellencjo... słysząc zaś że minister ma tu zjechać...
Książę odwrócił się szybko, mierząc go wzrokiem rozgniewanym.
— Jaki minister? Co za minister? Kto tu śmie rozkazy wydawać?! — krzyknął głosem na wskroś przenikającym. — To dla księżniczki Marji, mojej córki, drogi nie przekopują, a dla jakiegoś tam ministra!... Żaden minister nie przyjeżdża!...
— Sądziłem, Wasza Ekscellenejo!...
— Tyś ośmielił się sądzić?! — książę tracił z gniewu przytomność. Bełkotał słowa urywane: — Tyś sądził?!... złodzieju!... zbóju!... urwipołciu!... ja cię tu zaraz nauczę sądy wydawać!
Podniósł w górę laskę sękatą i byłby nią najniezawodniej grzmotnął z całej siły po plecach Alpatycza, gdyby ten nie był się w czas cofnął wiedziony instynktem zachowawczym.
Przerażony tym ruchem mimowolnym i tak zresztą naturalnym, Alpatycz schylił napowrót siwą i łysą głowę przed księciem. Ten jednak mimo aktu pokory i poddania się a może właśnie z tego powodu nie podniósł więcej laski na staruszka, tylko wrzeszczał dalej jak opętany:
— Zbóju!... łotrze jeden!... zrzucić mi nazad śnieg na drogę!...
I wszedł do siebie drzwi zatrzaskując.
Księżniczka Marja i panna Bourrienne, czekały jak codzień na księcia z objadem. Wiedziały że jest w psim humorze, ale ładna twarzyczka francuzkiej kobietki nie zmieniła się ani na włos. Na jej ustach igrał zwykły uśmieszek swywolny, który zdawał się mówić:
— Wielka rzecz! Co mnie to obchodzi! Ja nie boję się nikogo i będę zawsze tą samą!
Co do księżniczki Marji, ta chociaż czuła, że powinnaby naśladować te spokojną obojętność, nie była w stanie zdobyć się na nią. Była blada, wystraszona i stała drżąc jak osika z oczami spuszczonemi.
— Jeżeli udam, że nie spostrzegam wcale ojca złego humoru — mówiła sobie w duchu — pomyśli, że nie dbam o niego i nie okazuję mu życzliwości. Gdy będę milcząca i smutna, nazwie mnie nieznośną kapryśnicą, wiecznie chmurną i skwaszoną...
Książę istotnie zmierzył twarz przerażoną córki wzrokiem piorunującym.
— Głupia gęś! — syknął przez zęby zaciśnięte. — A gdzież tamta? Czy już i ją uprzedzono?... Gdzie jest księżna? Czy chowa się przedemną?
— Trochę cierpiąca — odpowiedziała Francuzka ze swoim najsłodszym uśmieszkiem. — To coś tak naturalnego w jej położeniu! Dziś nie przyjdzie na objad...
— Hm, hm! książę odkrząknął siadając ciężko przy stole.
Talerz wydał mu się źle obtarty. Rzucił go po za siebie. Tykon pochwycił go w powietrzu i podał do przetarcia lokajowi.
Mała księżna czuła się zupełnie zdrową, dowiedziawszy się jednak o wściekłym humorze księcia, wolała zostać u siebie i nie pokazać mu się wcale.
— Lękam się o dziecko: Bóg wie coby stać mu się mogło, gdybym przestraszyła się nagle — zwierzała się przed Francuzką, którą pokochała serdecznie. Panna Bourrienne spędzała u księżnej dni całe, a czasem nawet i noce. Liza nie żenowała się jej zupełnie i przed nią nie przestawała wygadywać na swego teścia, krytykując go i osądzając nader surowo, od pierwszej bowiem chwili, wzbudził w niej trwogę i wstręt nie do pokonania.
Ostatnie to uczucie było wzajemne, tylko że u starego księcia, pogarda dla tej laleczki wielkoświatowej, przewyższała jeszcze odrazę, którą w nim wzbudzała.
— Słyszałam, mości książę, że dostaniemy gości — wtrąciła od niechcenia panna Bourrienne, rozkładając z gracją serwetę swojemi delikatnemi, różowemi paluszkami. — Przybywa do nas Jego Ekscellencja książę Kurakin z synem, o ile mi wiadomo?...
— Hm! hm! — mruknął gniewnie Bołkoński. — Ta cała Ekscellencja, to prosty lizun! urwisz. To ja niegdyś, moim wpływem, wkręciłem go do biura ministerjalnego... A ile mnie to kosztowało trudu i zachodu! — książę wpadał w humor coraz gorszy. — Po co zaś przywozi swego gagatka, tego wierutnego lamparta i oczajduszę, Anatola, o tem będą może coś wiedziały księżna Elżbieta Karolówna i księżniczka Marja. Ja o tem nic nie wiem i wiedzieć nie potrzebuję!...
Spojrzał na córkę, która nagle poczerwieniała.
— Możeś i ty chora, co? Czy takie wrażenie i taki strach wzbudza w was przybycie pana ministra, jak się wyraził dziś rano ten osieł Alpatycz?
— Nie, mój ojcze.
Panna Bourrienne źle się wybrała z początkiem rozmowy. Nie straciła jednak rezonu. Plaplała dalej z całą swobodą: o cieplarni, o nowym prześlicznym kwiecie tropikalnym, który zakwitł w nocy, o tem i o owem... tak, że w końcu książę udobruchał się trochę i przestał marudzić.
Po objedzie książę poszedł odwiedzić synowę. Zastał ją przy małym stoliczku gawędzącą najweselej ze swoją garderobianą Maszą. Pobladła na widok teścia. Źle wyglądała. Można było nazwać ją raczej brzydką, niż piękną. Twarz przeciągnęła się nad miarę, oczy były podkrojone sinemi obwódkami, a warga górna, odsłaniała jeszcze bardziej zęby, niż dawniej.
— Nic mi nie jest właściwie, tylko czuję się coraz cięższą — odpowiedziała wymijająco na teścia pytanie, tyczące się jej zdrowia.
— Potrzeba czego?...
— Dziękuję ojcu... nie potrzebuję niczego.
— Skoro tak to dobrze, dobrze!...
Odszedł. Zastąpił mu drogę Alpatycz, gdy przechodził przez przedpokój.
— Zasypana droga?...
— Tak jest, Wasza Ekscellencjo! błagam o przebaczenie... zrobiłem to przez głupotę! i...
Książę przerwał mu z uśmiechem sarkastycznym:
— No! no!... rzecz skończona!...
Raczył wyciągnąć do niego rękę, którą Alpatycz z pokorą ucałował, po czem książę wrócił do swojej pracowni.
Tego samego dnia przybył wieczorem książę Bazyli. Zastał na głównej drodze swoich ludzi, którym udało się nareszcie, wśród krzyków, złorzeczeń i nawoływań, przeprowadzić szczęśliwie przez zaspy śniegowe, umyślnie przygotowane na środku drogi, księcia sanie półkryte.
Dla każdego z gości przygotowano pokój osobny.
Anatol, zrzuciwszy z siebie ubranie, wziął się pod boki i wlepił bezmyślnie wielkie, ciemne, piękne oczy w stół, przy którym usiadł. Życie całe, uważał on za jeden ciąg nieprzerwany przyjemnostek i rozrywek. Nawet i z tej wizyty do starca stetryczałego i do brzydkiej pannicy, ale miljonerki, obiecywał sobie wyciągnąć jakąś korzyść dla siebie. W końcu, ta wizyta, według jego zdania, mogła wypaść wcale zabawnie. Dla czego nie miałby jej poślubić, skoro jest tak bogatą? majątek niczego nie zepsuje! Gdy ogolił się na świeżo, wymuskał, wyperfumował, z tą drobiazgową starannością, z jaką brał się zawsze do ubierania, przejrzał się w źwierciedle z zadowoleniem, podniósł dumnie głowę, z miną zwycięży niepokonanego i poszedł do ojca. Tu zastał aż dwóch lokajów zajętych toaletą księcia Bazylego. Ojciec powitał go uśmiechem i wesołem głową skinieniem, jakby mu chciał powiedzieć:
— Wyglądasz paradnie, mój chłopcze!
— Zatem, ojcze kochany, odłożywszy żarty na bok, jest ona po prostu monstrualną, co? — bąknął Anatol, wracając do przedmiotu, o którym wspominał kilka razy przez drogę.
— Tylko żadnych szaleństw! to sobie z góry wypraszam! O co tu głównie idzie, to o to, żebyś potrafił sobie ująć starego, okazywanem mu najwyższem uszanowaniem i powolnością, nie sprzeciwiając mu się nigdy w niczem.
— Jeżeliby jednak cisnął mi w oczy jaką nadto głupią impertynencję, wyjdę natychmiast. I ja o tem z góry ojca uprzedzam. Nienawidzę w ogóle wszystkich staruchów.
— Pamiętaj, że wszystko zawisło od ciebie samego.
Gdy oni tak rozmawiali, między kobietami, wiedziano już nie tylko o przybyciu ojca i syna, ale powtarzano sobie na ucho najdrobniejsze szczegóły tyczące się ich osoby. Księżniczka Marja zamknięta w swoim pokoju, starała się nadaremnie opanować niepokój, mącący jej myśli:
— Po co oni pisali?... Na co Liza mi o tem wspominała?... To czyste niepodobieństwo!... Takie mam przeczucie!...
I dodawała przeglądając się w zwierciedle:
— Jak ja wejdę do salonu? Nie potrafię nigdy, przenigdy, być taką, jaką jestem zawsze, choćby mi się nawet najbardziej podobał!...
Myśl o ojcu napełniała ją trwogą śmiertelną. Masza tymczasem natrzepała rzeczy niestworzonych przed małą księżną i panną Bourrienne, o ślicznym chłopcu „z twarzą jak krew z mlekiem, z oczami które świdrują na wskroś, że aż tchu w piersiach zabraknie, z brwiami ciemnemi, z wąsikiem junacko podkręconym i włosami czarnemi, w puklach“. Wleciał on jak orzeł na schody, przeskakując po trzy stopnie na raz, ojciec zaś wlókł się za nim mozolnie i przestępował z nogi na nogę.
— Czy wiesz, że już przybyli? — wpadła z nowiną mała księżna do Marji pokoju, razem z Francuzką.
Liza czując się coraz bardziej ociężałą, usiadła zaraz na fotel najbliższy. Negliż ranny zmieniła na strój niezmiernie wytworny. Tak samo jej fryzura była bardzo starannie ułożona. Mimo wielkiego ożywienia gośćmi przybyłymi, twarzyczka jej pozostała wielce zmienioną. Strój elegancki, podnosił raczej i uwydatniał jej mizerność. Panna Bourrienne ze swojej strony wzięła na siebie co miała najlepszego i rzeczywiście wyglądała zachwycająco.
— Jakto? Czy księżniczka nie myśli zmienić ubrania codziennego? — wtrąciła od niechcenia. — Ci panowie zejdą niebawem do salonu i trzeba będzie pójść do nich. Może bym mogła w czem dopomódz?
Mała księżna zadzwoniła natychmiast na Marji garderobianą i zaczęła przyglądać z wesołym śmiechem suknie siostry mężowskiej. Marja wstydziła się sama przed sobą wzruszenia, którego nie mogła opanować i zła była na swoje towarzyszki, że uważały to za coś zupełnie naturalnego. Ona widziała w tem ubliżenie niejako swojej własnej godności. Wyrzucać im to, znaczyło by tyle, co zdradzić się z wewnętrznemi uczuciami; gdyby zaś odmówiła i nie chciała przebrać się, byłaby się naraziła na rozmaite żarciki i przycinki. Oblała się rumieńcem, zagasł blask nadziemski w jej pięknych oczach, na twarz wystąpiły krwiste plamy i jako ofiara na wszystko zrezygnowana, oddała się w ręce bratowej i panny Bourrienne, które teraz zajęły się tem gorliwie, aby ją zrobić koniecznie ładniejszą. Biedaczka była tak brzydką, że ani w myśli żadnej nie postało z nią rywalizować, lub być o nią zazdrosną. Dokładały też wszelkich starań, aby uczynić ją przynajmniej znośną, w tej wierze naiwnej kobiet światowych, że strój piękny, dodaje wdzięków choćby najbrzydszej.
— Doprawdy, Maryneczko, w tej sukni ci nie do twarzy — zawyrokowała mała księżna, odstępując o kilka kroków, aby objąć całość jednym rzutem oka. — Każ przynieść tamtą drugą, różową... Idzie tu może o los całego twego życia... Ah, nie... w tej ci jeszcze gorzej... za jasna...
Sukni nic nie brakowało, ale ta, która miała ją na sobie, była niezgrabną i pozbawioną wszelkich wdzięków. Liza i Francuzka, nie zdawały sobie z tego sprawy dokładnej. Były przekonane, że gdy dodadzą do ciemnej sukni brązowej szarfę jasno-niebieską, gdy lok na głowie podepną inaczej, gdy zrobią na głowie wysoką, modną fryzurę, że wtedy wszystko będzie dobrze. W końcu Liza, gdy obeszła ją w koło dwa razy, żeby jej się lepiej przypatrzeć, wykrzyknęła z rozpaczą:
— Niepodobieństwo! Wolę cię stokroć razy w twojej codziennej szarej sukience i z warkoczami okręconemi na około głowy. Na miły Bóg! przebierz się, zrób to dla mnie!... Katynko, prędko przynieś księżniczce sukienkę popielatą! Zobaczysz — uśmiechnęła się tryumfująco do panny Bourrienne — jak jej to wszystko ułożę artystycznie.
Katynka suknię przyniosła; Marja jednak stała jak wryta przed zwierciadłem. Francuzka zauważyła, że miała oczy wilgotne, usta jej drgały i była gotowa w głos się rozpłakać.
— Droga księżniczko! tylko chwilkę cierpliwości.
Mała księżna wyrwawszy suknię z rąk garderobiany, zbliżyła się do siostry mężowskiej:
— Pozwól kochana Maryneczko. Zobaczysz jak my to zrobimy prędziutko, ładnie i skromniuteńko.
Zaczęły obie na wyścigi śmiać się i szczebiotać jak wesołe ptaszęta.
— Proszę was, zostawcie mnie!
W głosie Marji było tyle powagi, tyle melancholji, że naraz ustały śmiechy i szczebiot wesoły. Zrozumiały po wyrazie błagalnym tych oczów pięknych i promienistych że daremne by były wszelkie ich usiłowania.
— Zmień przynajmniej fryzurę Maryneczko. Mówiłam — tu księżna zwróciła się do panny Bourrienne — że Marynia ma rodzaj fizjognomji, do której nie nadaje się wysoka fryzura, ale to najzupełniej nie! Na miły Bóg! uczesz się inaczej.
— Zostawcie mnie, idźcie sobie! Wszystko to jest mi najzupełniej obojętne!
Jej towarzyszki musiały to w końcu zrozumieć. Wystrojona w ten sposób Marja była brzydszą niż kiedykolwiek, znane im jednak było, to spojrzenie głębokie a smutne, które okazywało u niej przedsięwzięcie stałe i niezmienne.
— Przebierz się inaczej, moja najdroższa! — przemówiła jeszcze na wychodnem mała księżna, ściskając ją czule. Marja jednak pozostała milczącą i niewzruszoną.
Odeszły. Skoro została samą, Marja ani spojrzała w zwierciadło, ani jej w myśli postało, zmienić suknię i uczesanie. Zamyśliła się o przyszłym mężu, o tej istocie silnej fizycznie i moralnie, obdarzonej jakimś czarem nieokreślonym. Ten pan przyszły i małżonek, miał ją przenieść w świat swój, którego ona dotąd nie znała. Ów świat musiał być czemś zupełnie odrębnem, pełnem szczęścia i nadziemskich zachwytów. Pomyślała i o przyszłej ich dziecinie. To swoje własne dziecię, wyobrażała sobie zupełnie podobne do najmłodszej córeczki jej mamki, którą widziała nie dawniej niż wczoraj. Czuła już to dzieciątko uwieszone u piersi... mąż stał tuż blisko... patrzał na nich oboje z czułością...
— Ależ to wszystko niemożliwe! — wykrzyknęła. — Jestem nadto brzydką!
— Herbata gotowa, książę pan wejdzie za chwilę! — zawołała pod drzwiami jej garderobiana.
Drgnęła nerwowo, przerażona własnemi myślami. Nim zeszła, wstąpiła na chwilę do pokoju sypialnego. Wlepiła wzrok błagalny w wizerunek poczerniały Zbawiciela rozpiętego na krzyżu, na który padał blask łagodny lampki płonącej przed Ikonostasem. Złożyła ręce i zaczęła modlić się po cichu. Duszę jej ogartywał niepokój i zwątpienie... Czyż miała zaznać w życiu kiedykolwiek rozkoszy miłości, miłości czysto ziemskiej? W jej marzeniach o szczęściu małżeńskiem snuły się jej zawsze dzieci przed oczami. Jednak snem tajemnym, do którego wstydziła się przyznać sama przed sobą, była chęć poznania i zakosztowania tego uczucia tak słodkiego, miłości wzajemnej... Owo marzenie tem częściej ją dręczyło i nagabywało, im bardziej starała się ukryć te pragnienia przed innemi, a nawet przed samą sobą.
— Boże! — modliła się teraz — jakim sposobem potrafię pokonać w sobie te podszepty szatańskie. Jak uniknę tych myśli zdrożnych, aby poddać się z całą pokorą Twojej woli przenajświętszej?
Zaledwie zaniosła tę prośbę przed tron Boga, znalazła na nią odpowiedź w sercu, własnem: — „Nie żądaj nigdy niczego dla siebie samej. Nie szukaj niczego, nie mięszaj się i nie zazdrość nikomu. Przyszłość musi do pewnego czasu być zakrytą przed twoim wzrokiem, trzeba jednak, żeby cię zastała gotową. Jeżeli Bogu będzie się podobało, doświadczyć cię i obarczyć ciężkiemi obowiązkami małżeńskiemi, niech się stanie i w tem Jego wola!“ — Te myśli, podszeptywane niby przez jakiś głos tajemny, uspokoiły ją teraz. Jednak w głębi duszy, tkwiła żądza tajemna, aby mogło ziścić się kiedy jej marzenie o miłości, którąby podzielał i uczuwał dla niej sercem wybrany. Westchnęła, przeżegnała się nabożnie i zeszła na dół, nie pomyślawszy nawet o sukni, o fryzurze, o tem jak wejdzie i z czem się do kogo odezwie? Jakąż wartość mogły mieć w jej oczach te drobnostki, ta cała nędza światowa, w obec wyroków wszechwładnych Boga, bez woli którego nic się nie dzieje, nawet jeden cienki włos nie spadnie z głowy człowieka!





IV.

Księżniczka Marja zastała już w salonie księcia Bazylego i Anatola, rozmawiających z Lizą i panną Bourrienne. Weszła nieśmiało, niezgrabnie, wybijając ciężko piętami po posadzce. Mała księżna spostrzegłszy ją na progu zawołała:
— Otóż i nasza droga Marynieczka!
Objęła ich wszystkich jednym rzutem oka. Uderzyła ją zmiana w twarzy księcia Bazylego i uśmiech igrający na jego ustach, które przed chwilą zwisały apatycznie i bezmyślnie. Obaj mężczyźni zerwali się aby ją powitać. Widziała dokładnie swoją bratowę powodzącą wzrokiem, aby odgadnąć, jakie też wrażenie zrobi Marja na ojcu i synu, dopatrzyła również jak kokieteryjnie wystrychnęła się Francuzeczka, że ładnie wygląda, jak nigdy przedtem i że oczkami strzela do niego! Jego jednego dotąd nie widziała. Odczuwała tylko instynktowo, że zbliża się do niej coś smukłego, wspaniałego, promienistego i pięknego! Książę Bazyli pospieszył pierwszy ucałować jej rękę, ona zaś, jak to jest jeszcze dotąd w Rosji zwyczajem, a szczególnie było powszechnem w owej epoce, dotknęła się z lekka ustami jego łysej czaszki, przed nią kornie pochylonej. Ona bowiem zastępywała w domu ojca, zmarłą matkę i grała rolę gospodyni w obec gości. Odpowiadając grzecznie na księcia Bazylego komplementa, zapewniała, że poznałaby go była natychmiast. Z kolei zbliżył się Anatol, którego ojciec jej przedstawił. Uczuła rękę swoją uwięzioną w dłoni ciepłej i miękkiej. Dotknęła się ustami i jego czoła gładkiego i białego jak alabaster, nad któremi wiły się gęste pukle ciemnych włosów. Gdy teraz na niego wzrok podniosła, olśniła ją piękność męska, w całem tego słowa znaczeniu. Stał przed nią, z ręką lewą wetkniętą od niechcenia za mundur cokolwiek na piersiach rozpięty. Kołysał się z gracją z nogi na nogę, przeginając w tył kibić smukłą, wciętą w pasie i giętką niesłychanie. Milczał, myśląc o wszystkiem innem, tylko nie o brzydkiej pannicy, którą ujrzał przed sobą. W ogóle Anatol nie grzeszył wcale ani rozumem ani wymową. Posiadał jednak spokój niewzruszony i pewność siebie, czem światu imponował. Młody człowiek nieśmiały, który byłby się czuł zmięszanym i zażenowanym milczeniem tak w tej chwili niestosownem i prawie nieprzyzwoitem, przy pierwszem poznaniu, byłby silił się przerwać takowe, byłby zaczął bąkać ni to, ni owo, pogarszając jeszcze i tak dość nieprzyjemne położenie. Anatol natomiast z miną tryumfatora, nie dbał o nic i nie pytał. Wpatrywał się dalej ciekawie w cudacką fryzurę księżniczki Marji, ani myśląc przemówić do niej cokolwiek.
— Wy sobie gadajcie ile chcecie, nie przeszkadzam wam wcale. Co do mnie atoli, nie czuję po temu najmniejszej ochoty! — zdawał się mówić do nich swoim drwiącym uśmiechem.
Poczucie wyższości i wiara, że żadna mu się nie oprze, skoro na nią skinie jednym palcem, nadawały mu w stosunku z kobietami ton dumny, prawie pogardliwy. To właśnie budziło w nich ciekawość, pewną trwogę i w końcu miłość namiętną. Całem swojem zachowaniem dawał im do poznania najwyraźniej:
— Znam was wszystkich na wylot, wierzcie mi! Po co grać ze mną komedją?... Każda aż drży do tego i niczego nie pragnie goręcej!
Może zresztą o niczem nie myślał, co nawet było łatwem do przypuszczenia, bo wszelkie myślenie uważał za nader ciężką pracę, miał jednak taką minę arogancką i pewną siebie. Księżniczka Marja odczuła to instynktowo i z tego powodu przysiadła się natychmiast do księcia Bazylego, aby z nim wyłącznie rozmawiać. Chciała dać Anatolowi do zrozumienia, że nie czuje się wcale godna zająć jego uwagę. Rozmowa szła żwawo i wesoło, dzięki szczebiotaniu nieustannemu małej księżnej. Ta rada była niezmiernie, kiedy mogła nagadać się, szczerząc przytem do każdego swoje drobne i białe ząbki. Rozpoczęła z księciem jedną z tych pogadanek, u niej zwykłych, które z boku słyszane mogły łatwo dać do zrozumienia, że między tymi ludźmi panowała zażyłość niesłychana, gdyż mieli mnóstwo wspomnień i anegdotek wspólnych. Tymczasem była to tylko zręczna szermierka słowami, lekka tkanina z frazesów strzelających dowcipem, a w gruncie czczych i bez głębszego znaczenia.
Książę Bazyli dzielnie odpierał wszelkie zaczepki, a nawet Anatol odcinał się nieźle, choć prawie jej nie znał. I Francuzka uważała za powinność dorzucać coś ze swojej strony, do tej wymiany wspomnień rozmaitych, mimo że były one jej obce najzupełniej. W końcu wciągnięto i księżniczkę Marję do wesołej gawędki. Śmiała się i bawiła, choć nie bardzo rozumiała, o czem właściwie rozmawiają.
— Teraz przynajmniej użyjemy na twojem towarzystwie, książę kochany — wtrąciła Liza. — Na wieczorkach u Anety, uciekałeś nam wiecznie... Ta nasza poczciwa Anetka!
— Tylko na miły Bóg! nie zacznij mnie księżno mordować polityką, jak to było zawsze w zwyczaju u Anety!
— A nasz stoliczek na boku?...
— A! to prawda...
— Dla czego nie bywałeś pan nigdy, u naszej kochanej Anetki? — spytała nagle Anatola. — Aha, wiem już! Pański brat, książę Hipolit, dość mi się naopowiadał o twoich wybrykach i czynach iście bohaterskich! Ha! ha! ha! — parsknęła śmiechem i dodała grożąc mu palcem figlarnie: — Opowiadał mi i o pańskich sprawkach w Paryżu... Oj! oj! co to się tam niewyrabiało...
— Ale czy też tobie nawzajem opowiedział Hipcio? — książę Bazyli zwrócił się do syna chwytając Lizę za rękę, jakby ją chciał powstrzymać w zapędzie — jak to on usychał z miłości, dla tej tu niebezpiecznej czarodziejki, ta zaś zamykała mu drzwi przed nosem... Oh! bo nasza piękna księżna, jest to cnota niewzruszona, perła prawdziwa pomiędzy kobietami! — dodał skinąwszy głową ku Marji.
Panna Bourrienne, skoro usłyszała to słowo Paryż, skorzystała ze sposobności, aby napomknąć o swoich osobistych wspomnieniach, z miasta tego wywiezionych.
Zaczęła badać Anatola, jakie wrażenie zrobił na nim Paryż.
Anatol odpowiadał jej chętnie, chwaląc wszystko w czambuł, z uśmiechem zalotnym. Powiedział sobie w duchu, że nie znudzi się z pewnością w Łysych Górach, wobec tak szczęśliwego zbiegu okoliczności.
— Wcale smaczny kąsek, panna do towarzystwa — myślał. — Spodziewam się, że ta tam brzydula, weźmie ją z sobą, gdy zostanie moją żoną... Francuzeczka djabelnie ładna!... Warta grzechu sacrebleu!
Stary książę Bołkoński ubierał się tymczasem w swoim gabinecie, nie spiesząc się wcale. Był zły, opryskliwy i co chwila wpadał w głęboką zadumę. Namyślał się co ma zrobić z tym fantem? Przybycie gości niepytanych i nieproszonych, było mu zupełnie nie na rękę i psuło najfatalniej zwykły tryb życia.
— Czego oni chcą odemnie? — mruczał niby niedźwiedź ruszony z legowiska — ojciec kłamca, fanfaron, licha figura, a synalek ma być jeszcze lepszy...
Zawadzali mu ci goście pod tym względem najbardziej, że swojem pojawieniem się, zmuszali go do roztrząsania kwestji, którą starał się, może nawet bezwiednie, usuwać jak najdalej od siebie, chociaż nie chciał przyznać się do tego nawet sam przed sobą. Pytał się w ducha skrytości, czy zdecyduje się kiedykolwiek rozłączyć się z córką? Nigdy jednak nie zastanawiał się nad tem na serjo, czuł bowiem, że gdyby chciał odpowiedzieć zgodnie ze swojem tajemnem życzeniem, nigdyby Marji za mąż nie wydał. Żyć bez niej, wydawało mu się niepodobieństwem, mimo że na pozór wcale nie dbał o nią. Bez niej popsułby się w domu cały porządek: brakowałoby mu córki wszędzie i o każdej dnia chwili.
— Dla czego miałaby koniecznie wyjść za mąż, aby zostać na resztę życia najnieszczęśliwszą? — pytał się w duchu. — Ot Liza naprzykład: Czyż mogła znaleść lepszego męża, niż mego syna?... A czy jest z losu swego zadowoloną?... Marja brzydka i niezgrabna w dodatku, niktby jej nie poślubił dla niej samej. Jeżeli kto się pokusi o jej rękę, to tylko dla majątku i świetnych koligacji. Czyż nie wolałaby zostać panną?
Tak dumał stary książę ubierając się, czuł bowiem z trwogą tajemną, że chwila stanowcza nadeszła. Bazyli wystąpi z deklaracją nie dziś, to jutro... Po cóż przywiózł syna? Zapewne... nazwisko, ojca stosunki byłyby odpowiednie, ale czy ten młodzieniec wart Marji? Czy potrafi ją ocenić? Czy ją pojmie i zrozumie?... Ha! zobaczymy... zobaczymy — dodał głośno.
Wszedł do salonu krokiem pewnym i zamaszystym jak zwykle. Jednym rzutem oka, objął wszystko i wszystkich. Strój wytworny i minkę kokieteryjną małej księżny, kokardy i kwiaty na pannie Bourrienne, potworną fryzurę swojej córki, jej odosobnienie i opuszczenie, uśmieszki nie bez znaczenia, które zamieniali z sobą Francuzeczka i Anatol. Szczegół najdrobniejszy nie uszedł księcia uwagi.
— Głupia! — syknął przez zęby gniewnie zaciśnięte — wykoczkodaniła się najokropniej, zeszpeciła się do reszty, a ci tam dwaj zdają się tego wcale nie uważać.
— Dzień dobry — mruknął podchodząc do księcia Bazylego. — Cieszę się że cię widzę w dobrem zdrowiu.
— Przyjaźń nie zna przeszkód i przestrzeni — odrzucił Bazyli, mówiąc jak zwykle tonem śmiałym i poufałym. — Oto mój syn młodszy... Polecam go twoim względom łaskawym.
— Piękny chłopiec, piękny, ani słowa! — Bołkoński zmierzył wzrokiem Anatola od głowy do stóp. — Chodź-że, pocałuj mnie tu.
Nadstawił mu policzek... Anatol rozkaz wypełnił, przypatrując się ciekawie starcowi najspokojniej w świecie. Czekał na jedno z tych wystąpień dziwacznych i gburowatych, o których ojciec mu wspominał.
Stary książę usiadł jak zwykle w kącie kanapy, przysunąwszy fotel Bazylemu, poczem zaczął go wypytywać, co słychać w dziedzinie polityki. Słuchał na pozór z wielką uwagą, nie odrywając jednak wzroku od córki.
— Aha... to zatem donoszą z Poczdamu? — bąknął, powtarzając ostatnie słowa mówiącego. Zerwał się nagle i przystąpił do córki:
— Czy to do naszych gości tak się wystroiłaś? Ślicznie, ślicznie, nie ma co mówić.. Czy i ta cudacka fryzura zrobiona dla nich?... Otóż na przyszłość, zakazuję ci najsurowiej... także wobec gości ubierać się w tak ohydny sposób, bez opowiedzenia się mnie i bez mego zezwolenia!
— Ja to zawiniłam — wtrąciła mała księżna, biorąc w obronę biedną Marję.
— Pani przysłuża prawo ubierać się jak jej się podoba — odpowiedział ironicznie z niskim ukłonem. — Moja córka atoli niepotrzebuje takich fryzur cudackich, bo i bez tego setnie brzydka...
Usiadł na nowo, nie zajmując się dłużej księżniczką, która ledwie mogła z najwyższym wysiłkiem łzy powstrzymać, cisnące się gwałtem do oczu.
— Ja bo znajduję, że księżniczce bardzo do twarzy z tą fryzurą — rzekł od niechcenia Bazyli.
— No, a teraz mój młody książę — zwrócił się Bołkoński do Anatola, jakby wcale słów tamtych nie słyszał — powiedz mi najprzód jak ci na imię? Potem usiądź bliżej. Musimy przecie poznać się nawzajem.
— Oho! Zaczyna się komedja — pomyślał Anatol, siadając na miejscu wskazanem.
— A więc, mój chłopcze kochany, wychowywano cię za granicą... w owym sławnym Paryżu... gdzie to jednak — „nie robią z owsa ryżu“? — Nie tak jak mnie i twego ojca, których prosty djak uczył czytać i pisać... Inne czasy... inne obyczaje... Służysz zatem w konnej gwardji, o ile słyszałem? — dodał mierząc młodzieńca wzrokiem na wskroś przenikającym.
— Nie... przeniosłem się obecnie do armji — bąknął Anatol, powstrzymując wybuch śmiechu szalonego.
— Ho! ho! to doskonale! Chciałeś zatem służyć carowi i ojczyźnie? Mamy wojnę... taki piękny i dorodny chłopiec powinien służyć... służyć w wojsku regularnem.
— Właściwie... mój pułk już wymaszerował, a ja... ja jestem przydzielonym... proszę ojca do czego to mnie przyczepiono? — spytał księcia Bazylego śmiejąc się w głos.
— Ha! ha! ha! tęgi z niego służbista — wybuchnął śmiechem i Bołkoński. — Pyta się dopiero tatka, mały chłopczynka, do czego i gdzie go przyczepiono... — Naraz przestał się śmiać stary książę marszcząc groźnie brwi: — No! idź już sobie! — skinął ręką.
Anatol śmiejąc się dalej, połączył się z paniami.
— Wszak kształciłeś go zagranicą książę? — spytał szorstko.
— Robiłem co mogłem — zapytany wzruszył miłosiernie ramionami. — Utrzymywano ogólnie, że tam tylko może młody człowiek odebrać staranne wychowanie.
— Tak, tak... wszystko dziś idzie innym trybem... po modnemu.. Ładny chłopak, bardzo ładny... Ale chodź do mnie...
Zaledwie znaleźli się sam na sam w gabinecie Bołkońskiego, książę Bazyli wystąpił z formalnemi oświadczynami o rękę Marji dla swego syna, który gotówby nawet wojsko porzucić, i zamieszkać na wsi wraz z żoną przy ojcu.
— I owszem! i owszem! niech idzie za mąż choćby dzisiaj — ofuknął go starzec gniewnie. — Czyż ja ją trzymam na uwięzi? Czy sądzą że się bez córki obejść nie potrafię?... Tylko chciałbym wpierw poznać cokolwiek mego zięcia przyszłego... Znasz moje zasady. Działajże szczerze ze mną i nie wycinaj kominków, bo to na nic ci się nie przyda. Spytam zaraz jutro, w twojej obecności księżniczkę Marję, czy go chce na męża? W takim razie zostanie z nami czas jakiś, abym go mógł cokolwiek wystudjować...
Starzec mówił coraz głośniej i tonem opryskliwym, jak to było u niego w zwyczaju, tonem tym samym, którym pożegnał Anatola przed chwilą.
— Powiem ci wszystko książę otwarcie — Bazyli przybrał ton słodko pokorny, przekonany z góry, że z takim groźnym przeciwnikiem, wszelkie wykręty spełzną na niczem i chybią celu najzupełniej. — Wiem, że umiesz przejrzeć na wskroś każdego. Anatol nie jest wprawdzie żadnym geniuszem, ale chłopak to najpoczciwszy w świecie! Syn z niego przywiązany, najlepszy!
— Dobrze, dobrze... Zobaczymy... przekonamy się...
Po zjawieniu się Anatola, na ich horyzoncie, trzy kobiety, żyjące dotąd tak samotnie, i pozbawione najzupełniej męskiego towarzystwa, odczuły każda z osobna że dotąd nie żyły, tylko wegietowały. Zmysły wszelkie zaostrzyły się u nich, nagle gdy zobaczyły przed sobą młodego i pięknego chłopca. Zaczęły inaczej czuć, myśleć i zastanawiać się nad wszystkiem. Teraz dopiero wypełniła się próżnia, otaczająca ich dotąd. Teraz rozproszyły się ciemności, w których tonęły apatycznie, i olśniło je światło ożywcze, promieniste!
Księżniczka Marja, zapomniała o swojej brzydkiej twarzy, o nieszczęsnej fryzurze, zapatrzona jak w tęczę, w tego mężczyznę, tak pięknego, tak wspaniałego, tak otwartego, który mógłby zostać jej mężem. Wydawał się jej dobrym, najszlachetniejszym, dzielnym, pełnym energji. Była o tem najmocniej przekonaną i snuła wątek marzeń czarownych, upajających, w swojej bujnej wyobraźni... Nadaremnie starała się stłumić głos serca; myśli rozkoszne o przyszłem szczęściu domowem, mózg jej rozsadzały.
— Możem ja za zimna, za obojętna? — mówiła sobie w duchu. — Ale jeżeli trzymam się na wodzy, to tylko z trwogi żeby nie zdradzić się zanadto, jak on mnie silnie ku sobie pociąga!... Tego jednak on nie może odgadnąć i gotów pomyśleć, że jest mi niemiłym...
Starała się biedaczka okazać mu ile możności, jaką wzbudził w niej sympatją, chciała być wesołą, ożywioną, ale jej się z tem wiodło najfatalniej.
— Ciężko brzydka pannica!... Do stu piorunów, istny koczkodan — myślał o niej Anatol.
Panna Bourrienne ze swojej strony, układała w głowie cały romans, ujrzawszy Anatola. Ładna i przebiegła dziewczyna, mimo że była rzuconą w świat nieznany, samotna, bez ojczyzny, bez rodziny, nigdy nie zwątpiła o swoim przyszłym losie i ani jej w głowie postało, wisieć wiecznie przy starym księciu i przy jego córce. Czekała oddawna na jakiegoś księcia młodszego, któryby ocenił na pierwszy rzut oka jej wdzięki i przymioty, i jej wyższość pod każdym względem, nad rosjankami, brzydkiemi, niezgrabnemi i wyglądającemi przy niej jak kloce z grubszego obciosane. Otóż ten „ktoś“ miał się nią zająć, a zakochawszy się w niej po same uszy, wykraść ją i uciec. W bujnej fantazji, układała dalszą historją swego życia miotanego żądzami namiętnemi, rozdział po rozdziale, na wzór czegoś w tym guście, co jej raz opowiedziała któraś z ciotek. Była to zresztą najzwyklejsza historja, biednej, uwiedzionej dziewczyny, którą matka obarcza następnie srogiemi wyrzutami i złorzeczeniami... Nieraz już, zalewała się łzami, robiąc takie same wyrzuty jakiemuś wymarzonemu, a dotąd nieistniejącemu uwodzicielowi jej samej... Nareszcie ów piękny, młody książę, który miał ją wykraść, zjawił się w postaci Anatola... Zakocha się... porwie ją... ona wystąpi ze „swoją biedną, nieszczęśliwą matką!“... i wszystko skończy się świetnem małżeństwem!... Tak układała w ładnej główce przebiegła Francuzeczka swój własny romans, rozmawiając na pozór całkiem obojętnie o Paryżu i jego osobliwościach. Nie miała wprawdzie dotąd planu gotowego, ale wszystkie te myśli snuły się jej po głowie, otaczając i grupując się w koło Anatola, niby nocne motyle, zwabione światłem lampy. Chciała mu się gwałtem podobać i do tego celu zmierzała, wytężając wszystkie siły.
Co do małej księżnej, ta niby stary rumak, który przeszedł już nie jedną kampanją, a pomimo wieku i osłabienia, strzyże uszami skoro usłyszy pobudkę, gotowała się również z całym arsenałem kokieterji, ot tak sobie, dla przepędzenia czasu weselej, bez żadnej złej myśli... z przyzwyczajenia i pod wpływem wrodzonej lekkomyślności.
Anatol w towarzystwie kobiet miał zwyczaj pozować na człowieka znudzonego i przesyconego ich nadskakiwaniami i przymilaniem pełnem kokieterji. Tym razem jednak uczuł szczere zadowolenie, i pochlebiło to nadzwyczaj jego miłości własnej, gdy postrzegł jakie robi wrażenie na wszystkich trzech naraz. Tem milszem mu to było, że zrodziła się rzeczywiście w sercu jego, owa żądza namiętna, nieokiełznana, na widok ładnej i zaczepnej Francuzeczki. Zwykł on był poddawać się im bezwarunkowo, ani próbując walki z dziką namiętnością. W takich wypadkach, gotów był popełnić czyn najhaniebniejszy, brutalny, byle dopiąć celu.
Po wieczerzy całe towarzystwo wróciło do głównego salonu. Poproszono księżniczkę o grę. Usiadła do fortepianu. Naprzeciw niej stanął Anatol, oparty od niechcenia o fortepian, obok panny Bourrienne. Oczy jego wesołe i promieniste, były wlepione w Marją. Ten wzrok sprawiał jej rozkosz niepojętą, a zarazem czuła dziwny ból w sercu. Jej sonata ulubiona, przenosiła ją na skrzydłach melodji w jakieś światy nadziemskie. Grała piękniej niż kiedykolwiek, z czuciem zdwojonem, podniecona nerwowo, jego spojrzeniem na wskroś przenikającem. A jednak, choć w nią były wlepione te piękne, ciemne oczy, nie widziały jej prawie. Właściwie były zajęte Francuzeczką, której nóżką małą i zgrabniutką, Anatol przyciskał z lekka końcem swego buta. I Francuzka patrzała na Marję grającą, z wyrazem, w którym malowało się dziwne wzruszenie, radość i jakby nadzieja szczęścia.
— Jak ona mnie kocha — myślała Marja. — Jaki Bóg łaskaw, że mnie obdarzył taką przyjaciółką, a teraz zsyła mi takiego męża... Czy „On“ jednak zostanie moim mężem?
Gdy późnym wieczorem każdy odchodził do siebie, Anatol pocałował w rękę Marję, a ta, zdobyła się na odwagę i spojrzała mu w oczy. Tak samo ucałował rękę Francuzki. Nie było to po formie, uczynił to jednak bez wahania, z całą pewnością siebie. Amelja spłonęła rumieńcem przerażona i spojrzała z pod oka na Marję.
— Jak delikatnie z jego strony! — pomyślała księżniczka. — Czyżby Amelka bała się wzbudzić zazdrość we mnie? Czyż sądzi, że nie umiem ocenić jej przywiązania tak szczerego i jej czułości?
Zbliżyła się do Amelji ściskając ją najczulej. Anatol podszedł szarmancko ku młodej księżnej, chcąc i jej rączkę ucałować. Ta jednak ręce ruchem szybkim schowała po za siebie:
— Nie, nie — zawołała grożąc mu palcem figlarnie. — Jeżeli pański ojciec doniesie nam, że zachowujesz się statecznie, wtedy dopiero pozwolę pocałować się w rękę.
Wyszła uśmiechając się zalotnie, tak do ojca, jak i do syna.





V.

Prócz Anatola, który chrapał doskonale, skoro tylko głowę przyłożył do poduszki, nikt tej nocy w zamku oka nie zmrużył, aż gdzieś nad ranem.
— Czyż na prawdę miałby mnie poślubić, ten młody człowiek, tak piękny, dystyngowany i tak dobry, tak szlachetny? — myślała Marja.
Ogarniał ją, strach, niezwykły, przeciwny jej naturze. Lękała się ruszyć, obrócić... Zdawało się jej, że ktoś stoi za jej plecami, w tym ciemnym kącie, za parawanem, a tym kimś był szatan, ten piękny mężczyzna, o czole białem i wyniosłem, z oczami czarnemi, palącemi, z długiemi czarnemi rzęsami a brwiami puszystemi jak aksamit, z ustami jak krew purpurowemi.
Przywołała swoją pokojowę, prosząc, żeby tę noc spała z nią razem.
Francuzka długo, bardzo długo, przechadzała się po ogrodzie zimowym. Czekała nadaremnie na „kogoś“, uśmiechała się w myśli do niego, rozczulając się z góry przy słowach: — „moja biedna matka!“ — która miała robić jej srogie wyrzuty, po upadku.
Mała księżna, złościła się i łajała swoją pokojowę. Łóżko było źle pościelone. Nie mogła leżeć na żaden bok. Wszędzie coś ją gniotło i coś jej dokuczało... Nie łóżko było temu winne, ale ciężar, który w łonie nosiła. Dziś czuła go boleśniej niż kiedykolwiek. Obecność Anatola, przeniosła ją w myśli w ową epokę, kiedy to, lekka jak piórko, fertyczna i zalotna, nie miała innych trosk, prócz obawy, czy suknią krawiec na bal wykończy? Wtedy niby motylek fruwała z balu na bal, z zabawy na zabawę... Mizerna, drżąca od dreszczy, która nią wstrząsała, usiadła na fotelu, w nocnym czepku i nocnym kaftaniku i kazała po raz trzeci łóżko prześcielać, pokojowej zaspanej i lecącej z nóg ze znużenia.
— Mówię ci, że same dziury a między niemi coś twardego, jakby kto do łóżka kamieni nasypał. Wolałabym była usnąć spokojnie, żeby ci się było chciało od razu łóżko przewrócić jak należy, próżniaku wierutny! A teraz dąsasz się jeszcze i milczysz jak mruk. Czy to moja wina, pytam się ciebie?... — wymyślała księżna, tonem płaczliwym dzieciaka rozpieszczonego.
I stary książę nie mógł jakoś usnąć tej nocy. Tykon drzemiący w przedpokoju, słyszał przez sen jednakże, chód niespokojny swojego pana i jego gniewne mruczenie. Zdawało się Bołkońskiemu, że został obrażony w swojej godności i to tem dotkliwiej, ile że ta obraza tyczyła się nie jego bezpośrednio, ale córki jedynej, którą kochał w końcu więcej niż siebie. Daremnie perswadował sam sobie, że powinienby zostawić jej czas dłuższy do namysłu, że bierze tę kwestją za gorąco, nie zastanawiając się dostatecznie, jak ma postąpić. Wszystkie te uwagi gniewały go i rozdrażniały coraz bardziej:
— Zapomniała o wszystkiem dla pierwszego lepszego wiercipięty, który jej się nawinął pod rękę... nawet o starym, zgrzybiałym ojcu!... Błaźnica! fryzuje się dla „niego“, koczkodani! zawraca oczami!... Jakby ją kto odmienił!... Uszczęśliwiona, że będzie mogła porzucić ojca i dom rodzicielski!... Mogła przecie spodziewać się, że nic z tego nie ujdzie mojemu wzrokowi... Prr... prr... prr!... O! ta bezdenna kobieca lekkomyślność... Czyż to ja nie widzę, że ten bydlak wymuskany, smali cholewki do Amelji i tymczasem nim ją gdzie złapie na boku sam na sam, nogę jej butem przyciska? Wypędzę na cztery wiatry francuzką lafiryndę. Żeby też w mojej córce, nie było ani krzty poczucia własnej godności. Czyż naprawdę tak ją oszołomił, że nic nie widzi ani słyszy? Jeżeli nie dla siebie, to dla ojca, powinnaby mieć bodaj trochę dumy i ambicji szlachetnej. Trzeba jej będzie oczy otworzyć i powiedzieć, że ten wisus myśli o Francuzce i tamtę zjada oczami, na nią zaś ani spojrzy... Ani cienia dumy, ambicji!... Powiem jej to! o powiem!
Wiedział, że skoro córka dowie się o miłostkach Anatola z Francuzką, rozwieje to najpewniej jej ułudy i dotknie do żywego jej miłość własną. Wtedy wygra sprawę, czyli mówiąc innemi słowy, zatrzyma Marję przy sobie, co było jego chęcią i pragnieniem tajemnem. Ta myśl uspokoiła go nareszcie. Zadzwonił na kamerdynera i kazał się rozebrać.
— Djabli nadali i mnie ich na kark sprowadzili, niepytanych i nieproszonych! — mruczał pod nosem, gdy Tykon wkładał nocną koszulę na to ciało suche i żółte jak pergamin, na piersiach obrosłe włosem siwym, gęstym i twardym jak szczecina.
— Czy to mnie już długo na tym świecie?... Po co oni tu zjechali?... Po co?... Żeby mi przewrócić cały porządek do góry nogami... Żeby ich djabli wynieśli jak najprędzej.
Tykon był przyzwyczajony i ostrzelany z gniewnym pomrukiem swego pana. Ani okiem też nie mrugnął, jakby nic nie słyszał i nie uważał.
— Czy poszli już spać? — książę dodał głośno. Tykon jako sługa doskonale wytresowany, umiał chwytać w lot myśli swego pana i odgadywać je instynktem.
— Położyli się oddawna i zgasili światło, wasza Ekscellencjo.
— Potrzebni tu byli! O! potrzebni jak dziura w moście! — zamruczał starzec w najgorszym humorze. Wsunął nogi w pantofle, podstawione przez Tykona, otulił się płaszczem żołnierskim, futrem podbitym i wyciągnął się na otomanie, która mu służyła za łóżko.
Chociaż kilka słów zaledwie zamienili z sobą, Anatol i panna Bourrienne, zrozumieli się doskonale co do pierwszej części romansu, mającego zakończyć się groźnem pojawieniem się — „mojej biednej matki.“ — Czuli oboje że mają bardzo wiele sobie do powiedzenia w cztery oczy, to też zaraz nazajutrz od rana szukali tylko sposobności żeby się zejść gdziekolwiek cichaczem. I tak spotkali się „niespodziewanie“ w ogrodzie zimowym, w chwili, kiedy Marja na pół umarła ze strachu, szła do ojca o zwykłej rannej godzinie na „dzieńdobry“. Zdawało się jej, że nie tylko każdy wie, jako jej los ma się dnia tego rozstrzygnąć, ale ona sama jest na to zupełnie przygotowaną. Wyczytała to w twarzy uśmiechniętej błogo starego Tykona i w oczach lokaja księcia Bazylego, który spotkawszy ją w sieniach, gdy niósł wodę gorącą do golenia swojemu panu, oddał jej ukłon głęboki.
Stary książę okazał się nadzwyczaj uprzejmym i pełnym łaskawości względem córki. Znała ona od dawna ów sposób postępowania. Nie przeszkadzało mu to bynajmniej, w minutę później, ściskać pięście z gniewu, skoro nie pojmowała w lot jakiegoś zawiłego zdania matematycznego i zrywać się gwałtownie z krzesła, aby biegać po pokoju w najwyższej irytacji. Dziś zaczął od razu mówić o tem, co mu na sercu ciężyło; ceremonialnie przez trzecią osobę.
— Zrobiono mi pewną propozycję, tyczącą się księżniczki — uśmiechnął się, a raczej usta wykrzywił szydersko. — Domyśliła się zapewne księżniczka, że książę Bazyli, nie przywiózł swojego wychowanka (tak upierał się nazywać Anatola, nie wiedzieć z jakiego powodu) dla moich pięknych oczu. Księżniczce znane moje zasady... Dla tego mówię z nią o tem w tej chwili.
— Jak mam to rozumieć mój ojcze? — Marja odpowiedziała mieniąc się na twarzy.
— Jak to rozumieć? — starzec powtórzył już w gniew wpadając i porzuciwszy ton ceremonialny. — To przecież jasne, jak dwa a dwa cztery!... książę Bazyli uznał cię za stosowną na synowę i prosi o twoją rękę dla swego wychowanka... Jak to rozumieć? Ja właśnie chciałbym dowiedzieć się o tem od ciebie.
— Nie wiem, mój ojcze... jak zapatrujesz się na tę sprawę? — szepnęła nieśmiało księżniczka.
— A w czemże to mnie się ma tyczyć?... Mnie zostaw zupełnie na boku... To nie ja przecież mam wyjść za mąż... Czego ty chcesz i coś pod tym względem postanowiła?... o tem radbym się dowiedzieć od ciebie.
Księżniczka odgadła, że ojcu nie podoba się wcale to małżeństwo. Powiedziała sobie jednak w duchu, że ta chwila decyduje może o losie jej życia całego. Spuściła oczy, aby nie widzieć tego wzroku w siebie wlepionego, przed którym drżała z trwogi i który odbierał jej prawie przytomność, a przynajmniej czynił niezdolną do jakiejkolwiek opozycji.
— Pragnę jedynie mój ojcze działać we wszystkiem podług twojej woli... Gdyby mi jednak wolno było wyrazić moje życzenie...
— Doskonale! — książę przerwał jej szydersko. — Weźmie cię dla posagu, a dla swojej przyjemności, przyczepi do ciebie Amelję. Ona będzie właściwie jego żoną, ty zaś...
Zatrzymał się, widząc że wrażenie piorunujące wywarły jego słowa na księżniczkę. Spuściła głowę blada i drżąca. Gotowa była płaczem wybuchnąć.
— No! no! nie alteruj że się znowu tak bardzo! Żartowałem tylko... Pamiętaj o tem jednem księżniczko: Moje zasady przyznają w zupełności prawo młodej dziewczynie, wybierać męża podług własnego widzimisię. Jesteś zatem wolną co do tego. Nie zapominaj jednak, że od trafnego wyboru zależy cała twoja przyszłość i szczęście domowe... o mnie tu nie idzie wcale, i mnie wypuść z rachuby...
— Nie wiem rzeczywiście...
— O nim nie ma mowy. Ożeni się z kim zechcą, byle miał za co hulać dalej. Ty jednak masz rozum i własną wolę. Pójdź do siebie, namyśl się, zastanów, rozważ wszystko dobrze. Za godzinę poszlę po ciebie, abyś odpowiedziała stanowczo, „tak“ lub „nie“. Odpowiedź musisz dać wprost księciu Bazylemu. Wiem z góry, że zaczniesz się modlić! Nie przeszkadzam ci i nie zabraniam tego bynajmniej... Lepiej byś może zrobiła gdybyś zastanowiła się sama i nie wzywała niczyjej pomocy... Zrobisz zresztą jak zechcesz... Tylko po godzinie żądam kategorycznego „tak“ albo „nie“... „Tak“ lub „nie!“ — powtórzył głośno kilka razy, gdy córka oddalała się krokiem omdlewającym, zaledwie wlokąc nogi za sobą. Czuła, że los jej ma się rozstrzygnąć za godzinę, na dolę lub niedolę życia całego!
Ojca aluzja co do Amelji spiorunowała ją rzeczywiście. Nie mogła przypuścić, żeby Francuzka dopuściła się takiej zdrady haniebnej i była tak fałszywą w obec niej, Marji, obsypującej sierotę bez dachu, bez przytułku, tysiącznemi dobrodziejstwami. Nie była w stanie myśleć o tem z krwią zimną. Wzburzona, nieprzytomna, zamiast pójść prosto do siebie, zboczyła do ogrodu zimowego, aby tam przejść się cokolwiek i odzyskać równowagę. Uderzył ją naraz głos tak znany, Amelji. Stanęła jak wryta. Oczy podniósłszy, zobaczyła o dwa kroki przed sobą, Anatola trzymającego w objęciu Francuzkę i szepcącego jej coś do ucha. Na twarzy Anatola malowały się żądze namiętne, które nim miotały. Zwrócił się ku księżniczce jak nieprzytomny, z wzrokiem błędnym i zamglonym, z ustami gniewnie zaciśniętemi, zapominając nawet wypuścić z ramion Francuzkę. Zdawał się mówić:
— Któż tam znowu? I czemu mi wlazł w drogę?
Marja skamieniała na razie, nie będąc w stanie ruszyć się z miejsca. Patrzyła na nich, nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego co widziała. Amelja krzyknąwszy przeraźliwie, wyśliznęła się z objęć przyciskających ją, i uciekła jak sarna spłoszona. Jeden Anatol nie stracił rezonu. Ten oprzytomniawszy, ukłonił się księżniczce z miną fanfarona i pewny siebie jak zawsze, uśmiechnął się wzruszając miłosiernie ramionami, poczem z krwią najzimniejszą, krokiem wolnym, odszedł do swego pokoju.
W godzinę później, Tykon wszedł do księżniczki, zapowiedzieć, że ojciec czeka na nią w swoim gabinecie. Zastał Marję w jej pracowni, na sofce. U jej kolan klęczała Francuzka rozszlochana. Księżniczka głaskała ją pieszczotliwie po włosach i twarzy łzami zlanej. Słodkie oczy Marji, odnalazły w tej chwili swój blask łagodny, i swoją piękność nadziemską.
— Nie, nie księżniczko!... jestem na wieki zgubiona! Musisz mną pogardzać i mnie nienawidzieć...
— Dla czego? Kocham cię przeciwnie, więcej niż kiedykolwiek Amelko, i uczynię dla ciebie co tylko będzie w mojej mocy... Uspokójże się kochanko!... Idę teraz do mego ojca...
Książę Bazyli siedział w wielkim karle, z nogami skrzyżowanemi, z tabakierką złotą w ręce, udając niesłychane rozczulenie. Zobaczywszy na progu Marję, zażył czemprędzej szczyptę tabaki i zerwawszy się na równe nogi, pochwycił ją za obie ręce:
— Ah! moja droga, moja anielska księżniczko! los mego syna w twoich dłoniach spoczywa! Moja słodka Maryniu! kochałem cię zawsze jakby własna córkę! — Odwrócił się, aby obetrzeć łzy nieznacznie, które rzeczywiście potrafił sztucznie z ócz wycisnąć.
— Prr!... prr!... — Bołkoński machnął ręką niecierpliwie — po co tu tyle słów niepotrzebnych!... Książę Bazyli pyta się po prostu mówiąc — czy chcesz, lub nie chcesz zostać małżonką księcia Anatola Kurakina? „Tak“ — lub „nie!“ — krzyknął na cały głos. — Potem ja sobie zastrzegam prawo wypowiedzenia otwarcie, co myślę o tym związku... objawię li moje zdanie... nic więcej... — bąknął lodowato, w odpowiedzi na wzrok błagalny księcia Bazylego. — No, i cóż?... „Tak“... czy „nie“?!...
— Mojem życzeniem najgorętszem jest ojcze nie opuszczać cię nigdy, i nie rozłączać się z tobą. Nie chcę w ogóle iść za mąż — odpowiedziała Marja siląc się do uśmiechu, wlepiwszy śmiało swoje piękne oczy w ojca i księcia Bazylego.
— Głupstwa! błazeństwa! głupstwa wierutne! — wykrzyknął Bołkoński, pociągając córkę ku sobie. Ścisnął ją tak silnie za rękę, że aż z bólu krzyknęła.
Bazyli upadł znękany na sofę.
— Maryniu droga! tej strasznej chwili, nie zapomnę przez resztę życia. Może mogłabyś przecie zostawić nam bodaj słaby promyczek nadziei? Czyż mój biedny syn nie zdoła nigdy i niczem wzruszyć twego serduszka, tak czułego, tak szlachetnego? Błagam cię o to jedno słówko: „może“...
— Odpowiedziałam księciu, co mi serce podyktowało. Dziękuję za zaszczyt, który raczyłeś mi uczynić, nie będę atoli nigdy żoną jego syna...
— Sprawa skończona, mój drogi. Bardzom ci rad, rad nieskończenie, że cię widzę w moim domu. Niech księżniczka wróci do siebie... Uszczęśliwiony, że cię widzę, kochany książę! — powtarzał Bołkoński ściskając raz po raz Bazylego.
— Bóg widocznie powołuje mnie do innego szczęścia — myślała Marja znalazłszy się z powrotem u siebie. — Znajdę szczęście i zadowolenie wewnętrzne, przyczyniając się do uszczęśliwienia innych. Choćby mnie to nie wiem ile miało kosztować, nie opuszczę biednej Amelki. Kocha go do szaleństwa, a tak tego żałuje gorzko! tak się wstydzi! Zrobię co będę mogła, aby jej ułatwić związek z nim. Jeżeli on majątku nie posiada, wyposażę Amelkę z mojej strony. Poproszę o to ojca i Andrzeja, i oni mi tego nie zabronią!... Cieszyłabym się szczerze, gdybym mogła skojarzyć to małżeństwo; tak jest smutną, samotną, opuszczoną!... Jak ona musi go kochać, skoro mogła zapomnieć się do tego stopnia? Kto wie, czy i ja w podobnym wypadku, nie byłabym tak samo postąpiła?!





VI.

Rodzina Rostowów nie miała od dawna wiadomości o Mikołaju. Jakoś pod zimę, hrabia doczekał się nareszcie listu, na którego adresie poznał natychmiast pismo syna. Uciekł czemprędzej do swojego gabinetu, idąc na palcach cichuteńko, aby nikt go nie usłyszał, i tam zamknął się, chcąc list drogocenny w spokoju odczytać. W chwilę później wśliznęła się niepostrzeżenie i zapukała do drzwi Anna Michałówna, która musiała wiedzieć o wszystkiem co się w domu działo, a więc i o tem, że hrabia list jakiś odebrał. Gdy jej drzwi otworzył, śmiał się i płakał jednocześnie biedny ojciec, z nadmiaru radości.
— Mój drogi przyjacielu?! — spytała zawracając oczami melancholijnie, gotowa podzielić z nim tak radość, jak i smutek. Mimo hojności Piotra i znacznych ofiar uczynionych tak dla niej, jak i dla Borysa, mieszkała dalej u Rostowów, bo jej tam było najwygodniej.
— List od naszego Mikołuszki... Był rannym... wyobraź sobie moja droga!... raniono to nasze dziecię najukochańsze!... jak to powiemy naszej małej hrabinie?!... zrobiono go oficerem, dzięki Bogu!... tak, tak, moja droga!... ale jak to jej powiedzieć?...
Anna Michałówna usiadła obok hrabiego na otomanie, odebrała mu z rąk list, a otarłszy go z łez, któremi był gęsto przez ojca skropiony, zaczęła czytać z uwagą. I ona oczy tarła, potem zaś oświadczyła, że bierze na siebie przygotowanie matki, na tę wielką nowinę. Rzeczywiście, dla osób tak nerwowych, jaką była pani Rostow, zbytnia radość działa częstokroć piorunująco. Zacznie napomykać zdaleka, ogródkami podczas objadu, a przed wieczorem, będzie już można z listem wystąpić.
Dotrzymała obietnicy. Przy objedzie nie przestawała obrabiać tematu wojennego, zbliżając się zwolna do celu. Po kilka razy pytała, czy nikt z obecnych nie miał listu od Mikołaja? Rzuciła od niechcenia że nadejdzie z pewnością lada moment ów list pożądany, bo mnóstwo osób dostało temi dniami wiadomości z teatru wojny. Ile razy wpadała na ten temat, wlepiała w nią hrabina wzrok badawczy, hrabia zaś spuszczał oczy, i mienił się na twarzy, jak winowajca, który lęka się, żeby go nie schwytano na gorącym uczynku. Wtedy Anna Michałówna, ze zręcznością, którejby jej mógł pozazdrościć nie jeden wytrawny dyplomata, zwracała rozmowę na inne tory. Jedna Nataszka, która była najbystrzejszą z całej rodziny i umiała chwytać w lot, najlżejszy odcień w mowie każdego i każdą zmianę w jego fizjognomji, słuch wytężyła, odgadując, że coś wisi w powietrzu, a to „coś“, odnosi się do jej brata. Domyśliła się również, że ową tajemnicę posiadają wspólnie ojciec i księżna Trubeckoj i że ta ostatnia ma sobie polecone, przygotować matkę na tę wielką nowinę. Mimo całej swojej śmiałości i rezolutności, tym razem przez wzgląd na matki miłość dla Mikołaja, posuniętą do granic ostatecznych, Nataszka nie zadała podczas objadu ani jednego pytania. Kręciła się tylko na krześle, to w tę, to w ową stronę, ku wielkiemu niezadowoleniu siedzącej obok niej nauczycielki. Prawie nic nie jadła, taki miotał nią niepokój. Skoro wstano od stołu, dopadła księżnę, pociągnęła w kąt najciemniejszy, a uwiesiwszy się jej na szyi i ściskając do uduszenia, zaczęła błagać:
— Ciociu! cioteczko najdroższa. Co to się święci?...
— Ależ nic zupełnie, moja mała!...
— Ciociu! duszyczko moja. Ty z tatkiem o czemś wiecie. Nie puszczę cię, póki mi nie powiesz.
Anna Michałówna głową potrząsła:
— Sprytna z ciebie dzieweczka, nie ma co mówić.
— Mikołko pisał, nieprawdaż? — wykrzyknęła Nataszka, czytając w oczach ciotki odpowiedź potwierdzającą.
— Pst! pst! bądź ostrożną... Wiesz jak twoja matka jest rozdrażnioną...
— Ależ będę, będę tak roztropną, jak sam król Salamon. Tylko powiedz już raz cioteczko. Nie chcesz mi powiedzieć, co? No, to biegnę prosto z tem do mamy. Ona potrafi z ciebie wyciągnąć tajemnicę.
Zagrożona w ten sposób, Anna Michałówna opowiedziała jej wszystko w krótkich słowach, raz jeszcze przykazując milczenie i sekret najściślejszy.
— Na Krzyż zaklinam się cioci, że nikomu o tem ani pisnę! — to mówiąc roztrzepanica pocałowała palce w krzyż złożone.
To jej nie przeszkodziło za chwilę później, krzyknąć zdaleka Soni, skoro ją zoczyła, z nadmiaru radości:
— Mikołko ranny!... jest list od niego!...
Sonia pobladła śmiertelnie.
— Mikołaj — szepnęła głosem omdlewającym.
Dopiero teraz Nataszka zrozumiała, jak piorunujące wrażenie wywarły i wywrzeć musiały jej słowa nierozważne na biedną Sonię. Pochwyciła ją w ramiona, zalana łzami:
— Rana była nader lekką... a za to zrobiono go oficerem... Zresztą już musiał wyzdrowieć, skoro sam o tem pisze do tatka!
— Że też wy kobiety, musicie beczeć i mazgaić się byle czego — wtrącił się do rozmowy brat najmłodszy, Pawełek, chodząc po pokoju, o tyle szerokiemi krokami, o ile mu na to pozwalały nóżki króciutkie. Miał przy tem minkę wielce junacką. — Co do mnie, jestem zadowolony, zadowolony niesłychanie, że Mikołaj tak się dzielnie spisał. Z was płaksy nieznośne, które zresztą nic a nic nie znają się na tem.
Nataszka wybuchła śmiechem, mimo że łzy nie oschły jeszcze w jej oczach.
— Czyś list czytała? — szepnęła Sonia.
— Nie czytałam, ale powiedziała mi Anna Michałówna, że wszystko złe przeminęło, a Mikołuszka mianowany oficerem.
— Dzięki Bogu! — Sonia przeżegnała się pobożnie. — Może cię jednak oszukała? Pójdźmy do mamy...
Pawełek chodził dalej po pokoju w milczeniu, z rękami na piersiach skrzyżowanemi.
— Gdybym był na miejscu Mikołki — bąknął od niechcenia — byłbym ich natłukł jeszcze więcej, tych Francuzów, psubratów. Byłbym z ich trupów zrobił cały stos! Tak! tak!... To niegodziwcy i już!
— Siedziałbyś lepiej cicho, ty mały głuptasku!
— Ja nie jestem nim wcale! ale wy jesteście głupie gąski na prawdę, żeby płakać nie wiedzieć czego, zalewać się łzami dla takiej drobnostki!
— Pamiętasz Mikołkę? — spytała Sonię Nataszka po chwili milczenia.
— Czy ja go pamiętam?! — Sonia uśmiechnęła się wzruszając litościwie ramionami.
— Śmiejesz się ze mnie i z mego pytania... widzisz bo Soniu kochana... czy jak przymkniesz oczy widzisz go przed sobą?... Tak całkiem wyraźnie, jak gdyby stał przed tobą?... — tłumaczyła Nataszka wymachując rękami, niby dla lepszego wyjaśnienia. — Ja pamiętam brata... doskonale. Borysa natomiast, nie mogę sobie przypomnieć... ale to całkiem... zupełnie go zapomniałam!
— Jakto? Nie możesz sobie przypomnieć Borysa? — wykrzyknęła Sonia zdziwiona w najwyższym stopniu.
— No! poznać, poznałabym go zapewne, gdyby pojawił się nagle... Wiem przecie jak wygląda... Gdy jednak zamknę oczy widzę brata, ale Borysa...
Przymknęła oczy:
— Nie widzę go... Znikł... rozwiał się gdzieś w powietrzu jego obraz...
— Ah! Nataszko! — Sonia przemówiła w najwyższem uniesieniu, patrząc na nią poważnie, i jakby z politowaniem, że spraw podobnych wcale pojąć nie może. — Kocham twego brata nadewszystko, nad życie i szczęście własne... I cokolwiek by zaszło ze mną, czy z nim, kochać go nie przestanę!
Nataszka wpatrywała się w nią przenikliwie i z ciekawością. Czuła prawdę bijącą ze słów Soni. Zrozumiała, że to była miłość jakiej ona dotąd nie doświadczyła i może nigdy nie doświadczy. A jednak istnieje taka miłość, skoro Sonia tak kochać potrafi.
— Czy napiszesz do niego?
Sonia zamyśliła się głęboko, zanim zebrała się na odpowiedź. Kwestja ta oddawna snuła się jej po głowie i spać jej nie dawała. W jaki sposób pisać do niego? Wogóle... czy wypada, żeby ona do niego pisała? Skoro został oficerem, a w dodatku bohaterem chwili, rannym w bitwie, możeby powinna przypomnieć mu się razem z danem jej przyrzeczeniem?...
— Nie wiem jeszcze.... — odrzuciła wymijająco cała zapłoniona. — Jeżeli do mnie napisze... to mu odpowiem...
— I to nie sprawi ci pewnego zakłopotania?
— Bynajmniej...
— Otóż ja przeciwnie... wstydziłabym się Borysa i ani myślę pisać do niego.
— Czegóż miałabyś się wstydzić?
— Sama nie wiem... dość że czuję, iż wstydziłabym się...
— Ja zaś wiem, czegobyś się wstydziła! — wykrzyknął Pawełek energicznie, rad pomścić na siostrze zniewagę, za nazwanie go głuptaskiem. — Najprzód rozkochała się w tym grubym niedźwiedziu, z okularami niebieskiemi, (tak zawsze nazywał Bestużewa, który jakoś nie był w łaskach u niego). Teraz przyszła kolej na tego tam, dławidudę! — ten przymiotnik pogardliwy tyczył się znowu Włocha, który Nataszkę uczył śpiewać. — I z tego powodu wstydzi się Borysa.
— A to z ciebie głupi dzieciak! — Nataszka wzruszyła ramionami.
— Może mędrszy w każdym razie, niż moja panna siostra — malec zaperzył się, rypostując ostro, niby junak dojrzały.
Hrabina tymczasem czuła się dziwnie wzruszoną Anny Michałówny nadpomykaniem o Mikołaju, mimo że ta czyniła to nader ostrożnie i z daleka... Skoro wróciła do siebie, usiadła przed biurkiem, na którem stała syna miniatura, a wpatrzywszy się w nią, zalała się łzami. Anna w tej chwili stanęła na progu, trzymając list w ręce:
— Teraz niech nikt nie wchodzi — skinęła na hrabiego, zamykając mu bez ceremonji drzwi przed nosem.
Hrabia przykładał do dziurki od klucza to oko, to ucho. Z razu nic nie usłyszał, prócz zwykłej, obojętnej rozmowy. Anna zaczęła następnie jakąś długą perorę... Naraz dał się słyszeć krzyk na pół stłumiony, poczem zaległa w pokoju hrabiny głucha cisza... W chwilę później, Anna drzwi otworzyła pozwalając wejść hrabiemu. Twarz jej wyrażała zadowolenie pełne dumy, biegłego chirurga, gdy uda mu się jaka niebezpieczna amputacja i on radby podzielić się swoim tryumfem z jak najszerszem kołem widzów, aby go podziwiali, oceniając należycie jego zręczność, której złożył tak świetne dowody.
— Udała się sztuka — szepnęła hrabiemu. Zastał żonę, trzymającą w jednej ręce miniaturę syna, w drugiej jego list. Z kolei to list, to portret do ust namiętnie przyciskała. Wyciągnęła do męża ramiona, całując go w łysą głowę. Nie przestała jednak wpatrywać się tymczasem z zachwytem w miniaturę Mikołaja. Następnie odsunęła z lekka męża, aby na nowo ponieść do ust list i portret syna najdroższego. Teraz weszła cała rodzina. Odczytano im list Mikołaja, w którym opisywał w krótkości przebieg dwóch bitew, gdzie był czynnym i zdobył sobie szlify oficerskie. Kończył zaś temi słowy:
„Całuję rączki mamusi i twoje tatku kochany. Błagam o wasze błogosławieństwo. Ściskam także najserdeczniej Wierę, Nataszkę i Pawełka“.
Pozdrawiał przyjaźnie profesora niemca i starą bonę francuzkę panią Chose. Prosił matkę najczulej, żeby pocałowała od niego specjalnie „drogą i najmilszą mu Sonię, którą kocha zawsze i myśli o niej codziennie“. Usłyszawszy to Sonia zrazu pobladła, potem stanęła cała w płomieniach i płaczem wybuchnęła. Nie mogąc znieść spojrzeń obecnych, którzy zwrócili na nią oczy jakby na komendę, uciekła do salonu. Tu obiegła go najprzód w koło galopem, potem zaczęła się kręcić w kółko na jednem miejscu, póki nie zawróciła się jej głowa. Wtedy przysiadła na posadzce, a sukienka wydęła się na niej jak balon. Hrabina zalewała się łzami tymczasem.
— Nie ma powodu płakać mamo — wtrąciła Wiera. — Trzeba raczej cieszyć się, że Mikołaja tak odznaczono.
Uwaga była słuszną, a jednak ojciec, matka, Nataszka, wszyscy obecni, spojrzeli na nią z wyrzutem, zdziwieni i zgorszeni:
— W kogo ona się wdała? — bąknęła matka pół głosem.
List syna najukochańszego odczytywano setki razy. Ktokolwiek pragnął jego treść usłyszeć, musiał udać się z tem do samej hrabiny, ona bowiem nie rozłączała się z listem ani na chwilę. Odkrywała w nim coraz nowe powody do podziwu i najwyższej radości, ile razy odczytywała list, czy to komu z domowników, czy któremu z przyjaciół najserdeczniejszych. Wynajdywała mnóstwo przymiotów w swoim drogim Mikołku. Było to dla niej rzeczywiście czemś nadzwyczajnem, powiedzieć sobie, że ten syn, którego nosiła w łonie przed dwudziestu laty, i który był nieraz powodem jej sprzeczek z mężem, wyrzucającym matce, że chłopca nadto rozpieszcza, że to dziecię, które słyszała tak niedawno szepleniące „ma-ma... tia-tia“... jest teraz w obcym kraju, tak od niej daleko, że postępuje tam jak prawy żołnierz i spełnia sam ze siebie, bez żadnego mentora, czyny bohaterskie. Dla niej nie istniało owe doświadczenie, które nabieramy zwolna, patrząc z dnia na dzień, na rozwój stopniowy naszych dziatek, od kolebki, do wieku dojrzałego. Każdy krok jej syna, stawiany z pewnością i energją mężczyzny, wydawał się jej cudem niemal, jakby nigdy w życiu nie widziała niczego podobnego.
— Co to za styl. Jakie opisy interesujące. A jaka wzniosła dusza. O nim nic prawie... ledwie wzmianka króciutka... Rozpisuje się szeroko i długo, o jakimś Denissowie, jestem atoli przekonaną, że okazał więcej odwagi, niż oni wszyscy razem. Co za serce. Zawsze to utrzymywałam, gdy był jeszcze malutkim, zawsze... i nie omyliło mnie przeczucie macierzyńskie.
Przez cały tydzień, nie zajmowano się w domu niczem innem, jak tylko pisaniem kopij i przepisywaniem tychże, aby listy wyprawić do Mikołaja. Pod nadzorem hrabiny i hrabiego, pakowano rzeczy rozmaite, dla pana oficera. Ojciec posyłał mu w dodatku sześć tysięcy rubli na wyekwipowanie. Anna Michałówna, jako praktyczna kobieta, potrafiła zapewnić synowi plecy i wszelką w armji protekcję. Aby ułatwić z synem korespondencją, wyrobiła sobie pozwolenie, posyłania listów wprost do kancelarji wielkiego księcia Konstantego, dworskim kurjerem. Rostow swoją drogą utrzymywał zawzięcie, że w Rosji taki panuje ład i porządek, iż choćby zaadresować po prostu. — „Do armji rosyjskiej za granicą“ — posyłka dojdzie najniezawodniej. Kobiety postawiły jednak na swojem i wyprawiono wszystko przez kurjera wielkiego księcia, wprost do Borysa, z poleceniem, aby oddał pakiet do rąk własnych Mikołaja. Pisali wszyscy w domu. Rodzice, rodzeństwo, Sonia, nauczyciele i nauczycielki, nawet i rządca tak przez hrabiego ulubiony.





VII.

W dniu 12 listopada, armja Kotuzowa, obozująca w okolicach Ołomuńca, przygotowywała się do wielkiego przeglądu, przy którym mieli być obecni obaj monarchowie: car i cesarz austrjacki. Gwardja, która właśnie nadeszła, rozłożyła się na noc taborem o jakie piętnaście wiorst od Ołomuńca, aby wystąpić nazajutrz o dziesiątej rano w miejscu, gdzie miał się odbyć przegląd.
Mikołaj Rostow dostał w tym samym dniu bilecik od Borysa. Donosił mu tenże, że pułk Izmaiłowski zatrzymuje się o kilka wiorst, i że on, Borys, czeka tam na niego, aby mu wręczyć list i pakiet z pieniędzmi. Potrzeba było Mikołajowi gwałtownie tego zasiłku w brzęczącej monecie. Po kampanji, podczas pobytu w Ołomuńcu, był on wystawiony na pokusy wszelkiego rodzaju, jakie tylko można sobie było wyobrazić, dzięki markietanom i markietankom pułkowym, doskonale we wszystko zaopatrzonym, a jeszcze bardziej dzięki żydkom austrjackim, którzy roili się setkami w obozie i po kwaterach oficerskich. W pułku Pawłogrodzkim bankietowano bez końca i miary. Każdy, kogo odznaczono czemkolwiek, wydawał ucztę z kolei. Ci, którzy nie stali na kwaterze w samem mieście, jeździli tam jak mogli najczęściej. Magnesem przyciągającym była restauracja niejakiej Karoliny, węgierki z rodu, założona specjalnie dla oficerów, w której służbę całą pełniły kobiety. Rostow, ma się rozumieć, wydał bankiet wspaniały, z okazji zamianowania go oficerem.
W dodatku kupił „Beduina“, konia Denissowa. Koniec końców zadłużył się po same uszy u markietanów i u swoich współtowarzyszy. Po dobrym objedzie, zjedzonym w licznem otoczeniu innych oficerów, Mikołaj puścił się na odszukiwanie swego koleżki i przyjaciela jeszcze z lat dziecięcych. Nie miał dotąd ani czasu ani pieniędzy, żeby sprawić sobie mundur oficerski. Nosił więc wciąż jeszcze bluzę mocno wyszarzaną junkra, ozdobioną jedynie krzyżem. Do tego miał pantalony skórzane, szpadę zaś i pas do niej oficerski. Konia kupił na prędce od jakiegoś kozaka. Czako wypukłe, założył z junacką fantazją na bok. Gdy zbliżał się do miejsca gdzie miał spotkać się z Borysem i resztą oficerów z pułku Izmaiłowskiego, nie myślał o niczem innem w swojej dumie i radości tylko o podziwie, który wzbudzi pomiędzy nimi, on, huzar, z wojną obyty, i oswojony z trudami obozowemi. Wszak uczestniczył już w kilku bitwach i przebył dzielnie chrzest ogniowy.
Gwardja natomiast, odbyła raczej przechadzkę, niż marsz forsowny; paradowała też swojem wyglądaniem eleganckiem i mundurkami jak z igły. Tornistry, mantelzaki, jechały na wozach. Gdziekolwiek zatrzymywali się na krótki popas, oficerowie znajdywali przygotowane jadło wyśmienite, o które starali się miejscowi dygnitarze. Pułki wchodziły do miast i miasteczek i z nich wychodziły z muzyką na czele. W ciągu całego marszu, żołnierze, na wyraźny rozkaz wielkiego księcia Konstantego, szli tak wolno, że oficerowie nie opuszczali nigdy ich szeregów. Byli z tego niesłychanie dumni. Odkąd wyjechali razem, Borys nie puszczał się Berga, który został tymczasem kapitanem. Pełnił on tak gorliwie i punktualnie włożone nań obowiązki, że tem zaskarbił sobie łaski i zaufanie przełożonych. Mógł zatem nabijać kaletę coraz lepiej. Borys znowu nie zaniedbał porobić znajomości i nawiązać stosunków, z osobistościami wpływowemi, które mogłyby w danym razie dopomódz mu wielce w nie jednym wypadku. Poznał również księcia Andrzeja Bołkońskiego, któremu oddał list polecający od Piotra hrabiego Bestużewa. Spodziewał się, za jego protekcją, dostać się wkrótce do głównego sztabu, co było od dawna jego marzeniem. Berg i Borys byli obydwaj w galowych mundurkach, jak z pudełka. Odpoczęli już widocznie po trudach podróży i grali w szachy w pokoju czystym, nawet dość ładnie umeblowanym, który im oddano na kwaterę. Berg trzymał poważnie między kolanami długi cybuch od fajki tureckiej, wsadziwszy w usta piękny i duży bursztyn, z którego dym wypuszczał. Borys, swojemi rękami białemi i wypieszczonemi, jak u najpierwszej modnisi, układał wygrane figury w jeden stos, nie spuszczając z oka fizjognomji swego partenera, zapatrzonego w szachownicę.
— No, jakże myślisz wydobyć się z matni? — spytał Borys czekając niecierpliwie na pociągnienie przeciwnika.
— Zobaczymy! — tamten bąknął namyślając się dalej.
W tej chwili drzwi otworzono zamaszyście i z łoskotem:
— Odszukałem cię nareszcie — zawołał Rostow od progu. — Oho! i Berg tutaj?... „Dziateczki! koteczki! idźcież do luli!“ — zanucił Mikołaj jakąś piosneczkę, śpiewaną im w latach dziecięcych przez starą niańkę, która to piosenka miała później ten przywilej, że ile razy ją usłyszeli, parskali śmiechem, tak Mikołaj jak Borys.
— Boże! jakżeś się zmienił, prawie do niepoznania — wykrzyknął Borys, zerwawszy się z krzesła na powitanie przyjaciela. Nie zapomniał jednak objąć okiem całej szachownicy, aby mu Berg z czem nie uciekł. Chciał Mikołaja uściskać po dawnemu, ten atoli na bok odskoczył. Rostow był jeszcze na tyle młodym, że pragnął we wszystkiem czegoś oryginalnego, nadzwyczajnego, nienawidząc instynktowo dróg zwykłych, ubitych. Zamiast uściskać Borysa, byłby go raczej uszczypnął, byle to było czemś odmiennem od formułki światowej, z góry narzuconej. Borys niezważając na ten jego opór, wziął go w ramiona, i pocałował głośno w oba policzki.
Minęło zaledwie pół roku, od kiedy stracili się z oczu, a gdy się nareszcie odszukali, zdumieli się zmianą jaka w nich zaszła. Pochodziła ona widocznie z ich nowego otoczenia.
— Ah! wy przebrzydli salonowcy! — zażartował Rostow. — Wycieracie tylko posadzkę zamiast froterów i przychodzicie wystrojeni i ufryzowani jak laleczki! Tymczasem my biedni wojacy, przymieramy częstokroć z trudów, głodu i wszelkiej nędzy — deklamował Rostow, chcąc gwałtem nadać swojemu cieńkiemu, młodemu głosikowi, dźwięki ostre, basowe, starego wiarusa, z wojną od dawna ostrzelanego. Jakby na przekor elegancikom z gwardji, wszedł w butach i pantalonach zabłoconych.
Przez drzwi odchylone zajrzała do pokoju gospodyni domu, niemka, i cofnęła się natychmiast.
— Ładna? — spytał Rostow mrugnąwszy figlarnie oczami.
— Czegóż tak wrzeszczysz — Borys wzruszył niecierpliwie ramionami. — Pomyślą, że się dom pali... Wiesz co, niespodziewałem się ciebie tak rychło, bo wczoraj dopiero oddałem mój bilet Bołkońskiemu, adjutantowi Kutuzowa, którego poznałem niedawno. Nie spodziewałem się, że będzie na tyle grzecznym i odeszle ci go natychmiast... No! jakże ci się powodzi? Przeszedłeś już próbę ogniową, co?
Rostow za całą odpowiedź, zaczął bawić się krzyżem św. Grzegorza, zawieszonym u pętlicy munduru. Wskazał również na swoje ramię, spoczywające dotąd na temblaku.
— Jak widzisz — bąknął od niechcenia.
— Ho, ho! — Borys uśmiechnął się trochę drwiąco. — My także, mój drogi, odbyliśmy rozkoszną kampanią. Carewicz jechał razem z oddziałem; mieliśmy zatem wszelkie wygody. W Polsce przyjmowano nas wspaniale. Recepcje, bale, objady, szły jedne za drugiemi bez końca... Carewicz był nader uprzejmym dla wszystkich oficerów.
Zaczęli opowiadać sobie nawzajem rozmaite wypadki i szczegóły ich życia: Rostow malował dosadnie trudy obozowe; Borys wynosił pod niebiosa korzyści, jeźli uda się komu wstąpić do gwardji i do tego za wysoką protekcją osób wpływowych.
— Phi! wasza gwardja! Laleczki ufryzowane — machnął Rostow ręką lekceważąco. — Ale daj mi wina.
Borys skrzywił się niemiłosiernie, wydobył jednak rad nie rad sakiewkę z pod poduszek, powleczonych białemi jak śnieg poszewkami i kazał przynieść wina.
— Ale, ale! — wtrącił — oto list do ciebie i koperta z pieniędzmi.
Rostow rzucił pieniądze na kanapę, list zaś szybko rozpieczętował i zaczął czytać chciwie z łokciami na stole. Żenowała go obecność Berga. Czuł na sobie wzrok na wskroś przenikający. Zasłonił się też cały listem szeroko rozłożonym.
— Nie żałowano hrabiemu pieniędzy o ile się zdaje. — Berg zażartował patrząc łakomie z pod oka na spory worek opieczętowany i przez pół wciśnięty w kanapę. — My natomiast nie możemy związać końców i wiecznieśmy goli jak święci tureccy.
— Słuchaj mój drogi! Pierwszy raz, gdy cię zastanę z listem od rodziny w obecności przyjaciela i towarzysza od lat dziecięcych, którego nie widziałeś przez pół roku, a któremu radbyś zadać tysiąc pytań, uwolnię cię natychmiast od mojej osoby. Uczyń że i ty to samo Berguńciu kochany i zniknij łaskawie z horyzontu... czyli mówiąc dosadniej i zrozumiałej: idź sobie do stu djabłów — przemówił Rostow żartobliwie, patrząc przyjaźnie na Berga, aby mu cokolwiek osłodzić gorzką pigułkę i wykręcił nim jak frygą w kierunku drzwi. — Nie weźmiesz mi tego za złe, co? Wszak jesteśmy starzy znajomi.
— O, i owszem, hrabio kochany... rozumiem to doskonale i wynoszę się natychmiast — odrzucił Berg słodziutko, swoim głosem chropowatym i niby wiecznie zachrypniętym.
— Pójdź do naszych gospodarzów — wtrącił Borys. — Zaprosili cię przecie na dziś.
Berg przywdział inny mundur, włosy podczesał na wzór cara Aleksandra i przekonany z góry, o wrażeniu niesłychanem, jakie wywoła swoim strojem starannym, wyszedł z uśmiechem rozkosznym na ważkich ustach.
— Ah! jakie też ze mnie bydle kwadratowe — wykrzyknął Rostow przebiegając list oczami.
— Dla czego?
— Prawdziwe bydlę! Nie napisałem powtórnie, a oni tak się poprzestraszali. Cóż, posłałeś Hawryła po wino? Brawo! Toż to się ududlamy.
Między innemi, w posyłce rodzicielskiej był załączony list rekomendacyjny do księcia Bagrationa. Hrabina idąc za radą Anny Michałówny, wystarała się z wielkim trudem o ten list, od jednej damy znajomej, bliskiej krewnej księcia. Błagała też syna usilnie, żeby poszedł z listem do księcia natychmiast i starał się z tej znajomości wyciągnąć korzyść jak największą.
— Jakie szaleństwo. Niby ja tego potrzebuję? — mruknął Rostow niechętnie odtrącając list ruchem gwałtownym.
— Dla czegóż go odrzucasz?
— Drwię z podobnych rekomendacji.
— Jakże można drwić z czegoś tak ważnego? List przyda ci się bardzo.
— Nie potrzebuję niczego. Ja nie pójdę na pewno żebrać o miejsce adjutanta, choćby nie wiem przy kim.
— A to z jakiego powodu?
— Bo to służba lokajska.
— Ah! widzę żeś ten sam co dawniej — Borys zauważył.
— A i ty na włos się nie zmieniłeś... zawsze kunktator i dyplomata... Mniejsza o to... Opowiadaj mi raczej co się z tobą dzieje?
— Dotąd, jak widzisz, dzieje mi się nie źle. Tylko moim celem wręcz przeciwnie, jest: dostać się jak najrychlej do głównego sztabu na adjutanta i wystąpić z pułku.
— Dla czego?
— Bo rozpocząwszy raz karjerę wojskową, trzeba w niej doprowadzić jak można najwyżej.
— Aha! tędy droga w groch? — Rostow machnął ręką pogardliwie.
Wlepił w Borysa wzrok przenikliwy, jakby chciał zbadać jego myśli najtajniejsze.
W tej chwili wszedł stary Hawryło z winem.
— Powinnibyśmy sprowadzić nazad Alfonsa Karolowicza. Ten by ci dzielnie dopomógł wysuszać szklanki. Na mnie, co do tego nie licz wcale.
— Skoro chcesz koniecznie... Cóż za indiwiduum, to niemczysko? — Rostow wydął usta.
— Człowiek najpoczciwszy pod słońcem, zacny i bardzo miły towarzysz.
Rostow zmierzył wzrokiem na nowo Borysa i westchnął mimowolnie. Berg nie dał się prosić i wrócił, skoro go nazad przywołano. Ożywiła się pogadanka między trzema oficerami, przy gąsiorku dobrego wina. Gwardziści nie przestawali bawić Rostowa opisywaniem przygód i chwil przyjemnych, spędzonych podczas marszu. Jak ich przyjmywano gościnnie i jak wspaniale podejmywano w Rosji, w Polsce a nawet tu, za granicą. Cytowali na wyścigi rozmaite anegdoty o wielkim księciu Konstantym; prawiąc rzeczy niestworzone o jego dobroci, ale i o gwałtowności dzikiej, nieokiełznanej. Berg, który według chwalebnego zwyczaju, nie odzywał się aż wtedy, gdy mógł rozmowę sprowadzić na przedmiot ulubiony i opowiadać coś o sobie, teraz zaczął opisywać szeroko i długo, jak bawiąc w Galicji, dostąpił nie lada zaszczytu, rozmawiał bowiem, a raczej słuchał w milczeniu głębokiem, łajań i wyrzekań carewicza Konstantego. Uniesiony gniewem, złorzeczył, carewicz, że tak wolno posuwają się naprzód i zaczął psioczyć na cały oddział Berga, nazywając komendanta tegoż Arnautem. Było to specjalne i ulubione wyrażenie carewicza, ilekroć gniewał się na kogokolwiek.
— Może wyda ci się to hrabio nieprawdopodobnem, tak byłem jednak pewny, że w niczem nie zawiniłem, iż nie doświadczałem ani cieniu bojaźni. Nie chwaląc się, znam na palcach regulamin i wszelkie rozkazy dzienne pamiętam, jakby „Ojcze nasz“. Nie można też nigdy niczego zarzucić mojej kompanji. Stałem więc przed nim spokojny i z czystem sumieniem.
Po tych słowach wstał opowiadający, chcąc pokazać jak wystąpił przed front i z jaką miną salutował. Trudnoby było zaiste, wyobrazić sobie twarz, wyrażającą więcej uszanowania, a jednocześnie zadowolenia wewnętrznego z własnej osoby.
— Carewicz pieni się ze złości — Berg kończył opowiadanie — odsyła mnie do wszystkich djabłów, obrzuca niby gradem „Arnautami“ i zaczyna mi grozie „Syberją“... Stoję jak mur i ani pary z ust nie wypuszczam. „Czyś ty głuchy? bałwanie!“ wrzeszczy carewicz. Milczę dalej jak zaklęty... I cóż powiesz, hrabio? Nazajutrz w dziennym rozkazie, nie było ani wzmianki o tej scenie, którą mi wyprawił. Oto co się zyskuje, jeżeli ma się głowę nie od kształtu i nie traci się rezonu. Dostałem później pochwałę za dobre wyglądanie i wyćwiczenie należyte mojej kompanji. Tak było, tak! Opowiedziałem dosłownie, hrabio kochany — powtórzył, zapalając na nowo fajkę na długim cybuchu, z której umiał puszczać kółka dymu misterne i regularne.
— Winszuję — mruknął Rostow.
Borys czując przez skórę, że Mikołaj zechce wziąć na fundusz Berga i zacznie drwić z niemca na dobre, zwrócił zręcznie rozmowę na inne tory, prosząc przyjaciela o bliższe szczegóły, kiedy, gdzie i w jaki sposób był rannym. Nie mógł sprawić niczem większej przyjemności Mikołajowi. Ten zaczął też opowiadać, zapalając się coraz bardziej. Opisywał potyczkę pod Schöngraben, nie zupełnie tak, jak się odbywała, tylko jakby on ją sobie był życzył, w swojej bujnej fantazji. Rostow miłował prawdę najniezawodniej, i radby był zawsze być z nią w zgodzie. Jednak oddalał się od niej coraz bardziej, im dalej posuwał się w opowiadaniu, a to prawie bezwiednie. Bo czyż mógł przedstawić im cały obraz sucho, tonem quasi urzędowym? Tyle nasłuchali się o bitwach rozmaitych i tyle naczytali się o nich, że nie byliby mu nawet uwierzyli, gdyby był cokolwiek nie upiększył faktu nagiego. Jakże im mógł powiedzieć, że się wprawdzie puścił galopem razem z innymi, wszelako zaraz na wstępie wywrócił koziołka z konia, wytknął sobie rękę, a później wziąwszy nogi za pas, zmykał aż miło przed Francuzami. Wypowiedzenie nagiej prawdy, wymagałoby było nadto wielkiego zaparcia się z jego strony miłości własnej. Puścił zatem wodze bujnej fantazji i opowiadał rzeczy niestworzone. Jak wśród ognia nieprzyjacielskiego szał go ogarnął, tak, że zapomniał o wszystkiem, wpadł więc niby huragan w sam czworobok piechoty francuskiej, tnąc pałaszem na prawo i na lewo, w czambuł, na kapustę... i tam dalej... i dalej.
— Nie możecie bo sobie wyobrazić, co dzieje się z nami, jaka wściekłość nas porywa, podczas walki, lecąc do ataku!
W chwili gdy kończył szumne opowiadanie, stanął we drzwiach Andrzej Bołkoński. Lubił on protegować młodych ludzi, którzy udawali się pod jego skrzydła opiekuńcze. Borys podobał mu się bardzo i radby był z duszy całej, dopomódz mu i oddać żądaną przysługę. Wstąpił do Borysa po drodze, będąc wysłanym przez Kotuzowa do carewicza z ważnemi papierami. Zmarszczył brwi gniewnie zobaczywszy młodego huzara, rozpłomienionego opowiadaniem swoich czynów bohaterskich. Nie znosił w ogóle młokosów, przechwalających się i kłamiących jak z rejestru. Uśmiechnął się serdecznie, podając rękę Borysowi, a skłoniwszy się lekko dwóm jego towarzyszom, usiadł na kanapie. Nie mogło mu nic sprawić większej nieprzyjemności, niż owo spotkanie u Borysa, towarzystwa, które niepodobało mu się na pierwszy rzut oka. Rostow, odgadując instynktowo myśl Bołkońskiego, zaczerwienił się po same uszy. Pomimo obojętności graniczącej prawie z pogardą, z którą zawsze głośno występywał, gdy wspomniano o panach adjutantach z głównego sztabu, czuł się zażenowanym i onieśmielonym, tonem księcia, drwiącym i ucinkowym. Zauważył również, że Borys wstydzi się go widocznie wobec Bołkońskiego. Nareszcie zamilkł zupełnie. Borys spytał księcia, czy są jakie nowe wiadomości, i czy wolno wiedzieć niepopełniając niedyskrecji, co postanowiono w najbliższej przyszłości?
— Posuniemy się zapewne naprzód — bąknął Bołkoński wymijająco, żeby nie skompromitować się przed obcymi.
Berg skorzystał ze sposobności, aby spytać ze zwykłą u niego obleśną i przesadną grzecznością, czy nie postanowią w głównym sztabie większych porcyj furażu, wydawanych komendantom oddziałów. Książę Andrzej odpowiedział z drwiącym uśmiechem: — „że nie jest wtajemniczony i nie może rozsądzać tak ważnych kwestji stanu“.
— Mam dla pana pomyślną wiadomość, co do sprawy z którą udawałeś się do mnie... Pogadamy o tem późnej... Przyjdź pan do mnie po przeglądzie... Zrobi się, co tylko będzie możliwem... — Przemówił do Borysa. Następnie zwrócił się do Rostowa, niby nie uważając wcale jego miny zakłopotanej i widocznego rozdrażnienia:
— Opowiadałeś pan przed chwilą o potyczce pod Schöngraben... czy byłeś tam?
— Byłem! — odburknął gniewnie Rostow, tonem zaczepnym.
— Oh! co też ludzie nie nawymyślają na ten temat! — wtrącił Bołkoński od niechcenia.
— Zapewne komponują ludzie historje rozmaite. — Rostow rzucił na Borysa i Bołkońskiego spojrzenie piorunujące. — Sprawozdania atoli i opisy dokonywane przez nas, którzy byliśmy w ogniu przez cały czas, wystawieni na pociski nieprzyjacielskie, mają wartość trochę większą od zasług paniczyków wymuskanych i wyelegantowanych z głównego sztabu, którzy biorą nagrody siedząc za piecem i na nic się nie narażając...
— Do rzędu których i ja należę, według pańskiego zdania, co? — przerwał mu Andrzej z krwią najzimniejszą, i z uśmiechem łagodnym.
Rostow uczuł w sobie dziwną mięszaninę zniecierpliwienia, a jednocześnie szacunku głębokiego, jaki w nim wzbudził Bołkoński swoim spokojem niewzruszonym.
— Nie stosuję tego do pana, którego nie mam zaszczytu znać, i nie pragnę co prawda poznawać go bliżej. Mówię ogólnie o wszystkich oficerach z głównego sztabu.
— Ja zaś uważam — Andrzej wpadł mu w słowo, tonem umiarkowanym i najspokojniejszym — że pan chcesz mnie obrazić. Przyszło by ci to najłatwiej w świecie, gdybyś zapomniał o swojej własnej godności. Pozwolę sobie tylko nadmienić nawiasowo, że nie jest po temu ani miejsce, ani chwila obecna. Wszyscy jak jesteśmy, możemy stanąć dziś, jutro, oko w oko z nieprzyjacielem i stoczyć z nim pojedynek wielkiej doniosłości na przyszłość. Nie ma w tem zresztą winy ani mojej ani księcia Trubeckiego, pańskiego towarzysza i przyjaciela z lat dziecięcych jeszcze, że moja fizjognomia nie miała szczęścia podobać się panu. Znane mu moje nazwisko i stanowisko, wiesz gdzie możesz mnie znaleźć. Proszę o tem jednak pamiętać, że co się mnie tyczy, nie czuję się bynajmniej obrażonym, a jako o wiele starszy od pana wiekiem, ośmielam się udzielić mu rady, żebyś zapomniał o swoim złym humorze i o całem tem zajściu niemiłem. A więc do zobaczenia kochany Borysie, w piątek po rewji. Będę czekał na ciebie...
Bołkoński wyszedł ukłoniwszy się najuprzejmiej tak Bergowi jak Mikołajowi.
Rostow odurzony, nie mógł odzyskać krwi zimnej i równowagi. Wściekał się sam na siebie, że nie umiał na razie odpowiedzieć Bołkońskiemu. Kazał sobie podać konie i pożegnał Borysa dość sucho i ozięble. Czy miał wyzwać tego adjutanta, pozującego na wielkiego człowieka, czy lepiej zrobi jeżeli nie będzie rozmazywał dalej tej głupiej historji? To pytanie męczyło go przez całą drogę. Z kolei wyobrażał sobie, jakąby miał satysfakcję, gdyby ujrzał przed sobą twarz przerażoną, tego dumnego pyszałka; to znowu dziwił się niesłychanie, czując w głębi serca coś nieokreślonego, jakieś żywe pragnienie pozyskania przyjaźni owego pyszałka, którego (tak mu się przynajmniej zdawało) nienawidził z całej duszy!





VIII.

Nazajutrz po spotkaniu się Rostowa z Bołkońskim u Borysa, odbył się przegląd obu armij, przez cara i cesarza austryjackiego. Wystąpiło 80.000 wojska, a w dodatku do oddziałów, które już były w ogniu, przyłączyły się świeże posiłki z Rosji nadesłane. Cara otaczała liczna świta, cesarza Franciszka kilku arcyksiążąt.
Od wschodu słońca wojsko w paradnych mundurach układało się w szeregi naprzeciw murów fortecznych. Cała ta zbita masa ciał ludzkich, z powiewającemi sztandarami, to zatrzymywała się jak wryta w ziemię, to posuwała się na głos komendy oficerów. Formowali to linje długie, to czworoboki, to znowu rozstępowali się, zostawiając wolne miejsce nowym oddziałom nadpływającym w mundurach różnobarwnych. Trochę opodal ustawiono konnicę, w mundurach niebieskich, zielonych i pąsowych. Na czele jechali trębacze, w mundurach suto haftowanych i złotem szamerowanych. Pułki szły jedne za drugiemi, krokiem miarowym w takt muzyki, na koniach karych, siwych i bułanych. Potem następywała artylerja. Wyciągała się ona, niby połyskujące cielsko węża olbrzymiego. Armaty lśniły w promieniach słońca, podskakując na lawetach, gdy je wieziono na miejsce wyznaczone, pomiędzy konnicą a czworobokiem piechoty. Jenerałowie byli również w pełnej gali, z piersiami zasianemi krzyżami i orderami. Oficerowie wyglądali strojnie, jak z pudełka. Żołnierze byli świeżo ogoleni. Wszystko na każdym świeciło się z daleka. Na koniach sierść lśniła w słońcu niby zwierciadło, wygładzona i wyszczotkowana najstaranniej. Grzywy falowały z wiatrem, pokarbowane, jak warkocz wytrefiony u pierwszej lepszej modnisi. Wszyscy czuli i rozumieli, że nastąpi coś wielkiego, ważnego i niezwykłego. Od jenerała do prostego żołnierza, każdy czuł się wprawdzie tylko ziarnkiem piasku w tem morzu żyjącem, odczuwając jednocześnie, swoją siłę i znaczenie, jako cząstka olbrzymiej całości.
Po usilnych staraniach, około dziesiątej rano, wszystko i wszyscy, stali w pogotowiu. Armję podzielono na trzy części: konnica na przedzie, za nią artylerja, na końcu piechota.
Między jedną a drugą bronią, zostawiono dużo miejsca próżnego. Każda broń odosobniała się i odcinała od innej. Armja Kotuzowa, której prawe skrzydło stanowił pułk Pawłogrodzki, jak i posiłki świeżo przybyłe, tudzież armja austryjacka, rywalizowali o pierwszeństwo co do wyglądania i całości przedstawiającej się nader wspaniale. Armje połączone ustawiono na jednej linji i słuchały one tej samej komendy.
Nagle przebiegł szmer tę zbitą masę, niby podmuch silniejszy wiatru w lesie, szeleszczący pomiędzy liśćmi.
— Nadjeżdżają! Nadjeżdżają! — zawołało kilka głosów.
Ostatnie drgnienie pełne obawy i niepokoju, w obec oczekiwania niecierpliwego, przebiegło szeregi niby iskra elektryczna.
Zdala widać było rzeczywiście zbliżający się orszak. W tej samej chwili wiatr uniósł chorągiewki na lancach i rozwinął majestatycznie sztandary. Zdawało się, że ten szelest sprawiła radość żołnierzy na widok swoich monarchów.
— Uciszyć się! — zagrzmiał jakiś głos potężny.
Rozkaz powtórzono tu i owdzie, niby pianie kogutów o brzasku dnia, odpowiadających jeden drugiemu. Zapanowało głuche milczenie.
Wśród tej ciszy uroczystej, słychać było jedynie tentent koni nadjeżdżających. Trębacze pułku pierwszego uderzyli w trąby. Ta muzyka wojenna pełna animuszu, zdawała się wychodzić z tysiąca piersi wzruszonych radośnie widokiem monarchów. Zaledwie przebrzmiały uroczyste tony fanfary, usłyszano wyraźnie głos młody i brzmiący dziwnie słodko, cara Aleksandra, który wymawiał te słowa:
— Dzieńdobry, moje dzieci!
Pułk pierwszy odpowiedział tak przeciągłym i grzmiącem „Hurra!“ że każdy z tych ludzi drgnął mimowolnie na myśl, jaką siłę razem stanowią.
Rostow znajdujący się w pierwszym szeregu armji Kotuzowa wysuniętej na samo czoło, odczuł razem z innymi, to ogólne zapomnienie o swojem własnem „ja“ gdy car zbliżył się do nich. Był w tej chwili przekonany o swojej sile niepokonanej, dumny i szczęśliwy. Czuł się pociągnięty magnetycznie ku temu człowiekowi. Uwielbienie dla bohatera tej uroczystości, dla jego pana i władcy, doszły w nim do szału.
Pomyślał, że na jedno słowo tego cara ukochanego, cała ta zbita masa, a i on sam atom nic nieznaczący, rzuciliby się bez namysłu w ogień czy w wodę, gotowi popełnić zbrodnię lub czyn bohaterski i czuł w całem ciele dreszcze gorączkowe, omdlewał prawie na widok człowieka, który był wcieleniem tego słowa.
Okrzyki potężne odzywały się z wszystkich stron. Pułki dotąd nieruchome i milczące jak grób, ożywiały się stopniowo, gdy car koło którego przejeżdżał. Przyjmowano go wszędzie radosnemi fanfarami i rozgłośnem „hurra“, które łącząc się z poprzedniemi, ogłuszały bliżej stojących.
Pomiędzy ciemnemi szeregami piechoty, które zdawały się wrośnięte w ziemię w swojej nieruchomości, harcował i toczył końmi, ze zręcznością jeźdźców wytrawnych, liczny orszak oficerów, należących do świty obu monarchów. Na ten orszak, jak i na cara i cesarza Franciszka, zwrócona była uwaga i wlepiony wzrok, ośmdziesięciu tysięcy ludzi.
Piękny i młodziutki car, w mundurze gwardji konnej, w kapeluszu stosowanym, junacko trochę na bok nasuniętym, z uśmiechem słodkim, z głosem tak dźwięcznym i miłym, pociągał ku sobie nie tylko spojrzenia, ale i serca tłumu całego.
Rostow ustawiony nieopodal trębaczów, ścigał bystrym wzrokiem zbliżającego się cara. Gdy ujrzał przed sobą o jakie dwadzieścia kroków te rysy promieniejące krasą młodości, zapłonął miłością. Wszystko, co w carze zauważył nad wyraz go zachwycało.
Gdy stanął naprzeciw pułku Pawłogrodzkiego, uśmiechnął się młody car z zadowoleniem i przemówił słów kilka po francuzku do cesarza Franciszka.
Uśmiechnął się błogo i Rostow, czując, że jego uwielbienie wzmaga się coraz bardziej. Radby był okazać to czemkolwiek, a brak po temu sposobności, czynił go najnieszczęśliwszym. Car przywołał do siebie pułkownika i zaczął z nim rozmawiać.
— Boże! gdyby tak do mnie przemówił — pomyślał Rostow — umarłbym z nadmiaru szczęścia!
— Panowie! — odezwał się car do oficerów, a Mikołajowi zdawało się, że słyszy głos prosto z nieba spływający — dziękuję wam całem sercem. Zasługujecie na sztandar Świętego Grzegorza i okazujecie się go godnymi!
— Oh! umrzeć dla niego! w jego oczach! — mówił sobie w duchu Rostow.
Po cara przemówieniu, odezwały się na nowo potężne wiwaty na jego cześć, do których przyłączył się Rostow, z całej siły płuc swoich, choćby mu miała pęknąć deka piersiowa. Tym sposobem przynajmniej chciał okazać swój zapał do szału dochodzący.
Car zatrzymał się chwilę, jakby się wahał.
— Jak „On“ może wahać się kiedykolwiek? — pomyślał Rostow.
I to jednak wahanie młodego monarchy, wydało mu się pełnem jakiegoś uroku majestatycznego, jak wszystko zresztą, co car uczynił. Aleksander, dotknąwszy z lekka, butami wysokiemi i przylegającemi, jakie wówczas noszono, boków swojej pięknej klaczki skarogniadej, pochwycił silniej trenzlę, ręką w białej rękawiczce i oddalił się, a za nim w tropy pociągnęła liczna świta adjutantów. Zatrzymywali się po drodze, to przed jednym, to przed drugim pułkiem. Nakoniec Rostow nie widział już nic więcej, tylko pióropusz biały, na cara kapeluszu trójgraniastym, który powiewał po nad głowami tłumu, igrając z wiatrem.
Zauważył on także w carskim orszaku, księcia Bołkońskiego. Przypomniawszy sobie wczorajszą z nim sprzeczkę, pytając się w duchu, czy ma go wyzwać, czy też powinien dać pokój wszystkiemu?
— Nie! nie! — powiedział sobie. — Czy teraz pora po temu? Co znaczą nasze osobiste kłótnie i urazy, gdy serca nam przepełnia miłość, uwielbienie i chęć poświęcenia się dla naszego pana najmiłościwszego? Kocham w tej chwili świat cały, i wszystko, wszystkim więc przebaczam.
Gdy car przejechał po przed całą linję, pułki zaczęły z kolei przed nim defilować. Rostow na swoim „Beduinie“, którego kupił niedawno od Denissowa, jechał ostatni z całego szwadronu, sam jeden i trochę opodal od reszty.
Jeździec doskonały, wspiął konia ostrogą i puścił się wyciągniętym kłusem. „Beduin“ zdawał się odczuwać na sobie wzrok carski. Zapieniony, gryząc niecierpliwie wędzidło, z ogonem pięknie odsadzonym, pędził jak wicher, niby w powietrzu, nie dotykając prawie ziemi swojemi cienkiemi, zgrabnemi nóżkami.
Nie dał mu się i jeździec zawstydzić. Siedział wyprostowany, jakby przyrósł do siodła, z twarzą rozpromienioną i zaniepokojoną jednocześnie. Przelecieli koło cara, jakby koń z jeźdźcem stanowili całość nierozdzielną, w całej swojej piękności i wspaniałomyślności.
— Brawo! brawo! huzary Pawłogrodzcy! — wykrzyknął car.
— Boże! jakże byłbym szczęśliwy, gdyby mi tak kazał natychmiast skoczyć w ogień dla siebie — pomyślał Rostow.
Po skończonej rewji, zgromadzili się w jedno miejsce oficerowie, tak ci, którzy byli przy Kotuzowie od początku kampanji, jak i nowoprzybyli z wielkim księciem Konstantym. Rozprawiali szeroko i długo o czekających ich nagrodach, o austrjakach i tychże umundurowaniu, o Bonapartem, i jego wrzekomo położeniu krytycznem; szczególniej, gdyby połączył się z nimi oddział Essena i gdyby Prusy podały szczerze rękę Rosji, jako z nią sprzymierzone.
Treść główną rozmów, stanowiła niezaprzeczenie osoba samego cara. Powtarzano bez końca każde jego słowo; opisywano każden ruch, a zapał dla młodziutkiego monarchy rósł i potężniał z każdą chwilą.
Ogólnie każdy pragnął jednej rzeczy: iść czemprędzej na nieprzyjaciela, pod cara dowództwem. Z nim każdy był pewnym zwycięstwa. Po skończonej rewji, tak byli mocno przekonani, że rozbiją w puch Napoleona, jakby po wygraniu przynajmniej dwóch walnych bitew.





IX.

Nazajutrz po rewji, Borys w swoim najparadniejszym mundurze, udał się do Ołomuńca, napędzany przez Berga, aby korzystał z dobrych chęci księcia Bołkońskiego. Stanowisko wygodne adjutanta przy jakiejś znakomitej osobistości, oto czego mu właśnie było potrzeba, i do czego wzdychał od dawna.
— Łatwo deklamować takiemu Rostowowi — mówił sobie w duchu — któremu ojciec przysyła naraz po sześć tysięcy rubli. On może nosem kręcić, nazywając to „lokajską służbą“. Ale ja nie mający nic więcej, prócz tęgiej głowy na karku, muszę pchać się naprzód i korzystać z każdej nadarzającej się sposobności, aby tylko zrobić karjerę.
Tego dnia właśnie, nie było Bołkońskiego w Ołomuńcu. Widok miasta, ożywionego obecnością dwóch monarchów, sztabu głównego, ich licznej świty, ich dworu i całej mnogiej rodziny cesarza Franciszka, otoczonego arcyksiążętami, podniecał w nim tem bardziej pragnienie dostania się pomiędzy te sfery najwyższe.
Należał wprawdzie do gwardji, a jednak nie znał tam prawie nikogo. Cały ten tłum wygalonowany, z piersiami okrytemi dekoracjami, tak własnemi, jak i zagranicznemi, który przejeżdżał się po ulicach miasta w pięknych ekwipażach, wydawał mu się o całe niebo wyższym nad niego, małego, nic nie znaczącego oficerka. Rzecz naturalna, że owi wielcy panowie ani wiedzieli, ani wiedzieć pragnęli, czy on wogóle istnieje gdzieś na szerokim świecie. W domu, w którym stanął kwaterą Kotuzow i gdzie spodziewał się znaleźć Bołkońskiego przyjęcie doznane tak od adjutantów, jak i od zgrai służebnej, utwierdziło go w przekonaniu, że mają już po wyżej uszów, takich jak on natrętów. Mimo to już na drugi dzień tem wcale niezrażony, ponowił wizytę. Było to w dniu piętnastym bieżącego miesiąca. Zastał w domu Bołkońskiego. Kazano wejść Borysowi do dużej sali. Służyła ona niegdyś do balów. Wpakowano w nią aż pięć łóżek, mnóstwo gratów i mebli najrozmaitszych, a nawet fortepjan. Jeden z adjutantów w szlafroku, z jaskrawej tureckiej materji, pisał obok drzwi wchodowych, siedząc przed biurkiem. Drugi, znany nam piękny i rosły jak dąb Neświcki, leżał rozciągnięty na łóżku, z ramionami pod głową zamiast poduszki, śmiejąc się i żartując z kolegą, który usiadł w nogach jego łóżka. Inny znowu brzdąkał na fortepianie walca wiedeńskiego. Bołkońskiego nie było w sali. Nikt się nawet nie ruszył zobaczywszy wchodzącego Borysa. Jedynie ów adjutant piszący, odburknął szorstko na jego zapytanie, że Bołkoński jest dziś na służbie, i że znajdzie go w sali audjencjonalnej. Borys podziękował mu grzecznie, udał się według wskazówki korytarzem na lewo, i ujrzał się nagle pomiędzy kilkunastu oficerami i kilku jenerałami.
W chwili gdy wchodził, książę Andrzej rozmawiał właśnie z rosyjskim jenerałem, który miał pełno krzyżów na piersiach. Książę mówił grzecznie, ale z miną kwaśną, znużonego i znudzonego śmiertelnie, który słucha bo musi, długich wywodów, lecz radby od nich uciec jak najprędzej. Jenerał, czerwony niby piwonja, nie młody, z włosami siwemi, wykładał mu swoją sprawę nieśmiało i z pewną trudnością w wyrażaniu się, zwykłą u ludzi wojskowych.
— Dobrze, dobrze, chciej panie jenerale, zaczekać chwilę — bąknął Andrzej po rosyjsku wprawdzie, ale akcentem czysto francuzkim, którego zawsze używał, gdy był w złym humorze, i lekceważył tego z kim rozmawiał.
Skoro spostrzegł Borysa, porzucił natychmiast owego jenerała, mimo że ten biegł za nim, tłumacząc, iż jeszcze ani połowy prośby swojej nie wypowiedział. Andrzej podał rękę Borysowi, ze swoim najmilszym uśmiechem i odszedł z nim do pokoju przyległego. Widząc tę zmianę frontu, Borys zrozumiał nakoniec, co przeczuwał i odgadywał od dawna instynktem. Oto: że po za regulaminem i po za karnością wojskową, tak, jak one stoją napisane w kodeksie armji, i jak przedstawiają się w praktyce w każdym pułku, istnieją formułki i położenia wyjątkowe, które zmuszały, czerwonego i szpakowatego jenerała, starać się o względy młodego adjutanta, i czekać cierpliwie, na jego widzimisię, skoro Andrzej woli rozmawiać w tej chwili, ze skromnym porucznikiem, księciem Trubeckoji. Postanowił odtąd kierować się według tego drugiego kodeksu, pewniejszego, choć go nigdzie nie wydrukowano. Dzięki listom polecającym go od osobistości wielce wpływowych, czuł się wyższym o całe niebo, od owego jenerała, który znowu w szeregu, mógł jednem słowem spiorunować, takiego mizernego porucznika gwardji.
— Żałuję mocno żeś mnie książę kochany nie zastał wczoraj w domu — przemówił Andrzej dłoń mu ściskając. — Biegałem dzień cały z niemcami. Robiłem inspekcją razem z Weirotherem i obmyśliwaliśmy inne kwatery dla wojska. A książę wiesz, że gdy niemcy mają raz pretensją uchodzić za dokładnych i wezmą na kieł, nie ma w tem końca ni miary!
Borys uśmiechnął się, udając że wszystko pojmuje. Tymczasem po raz pierwszy obiło mu się o uszy nazwisko Weirothera i dowiedział się że wojsko ma zmienić kwatery.
— A zatem książę kochany pragniesz zostać adjutantem?
— Tak jest — Borys zarumienił się mimowolnie. — Chciałbym prosić o to główno dowodzącego. Książę Kurakin musiał mu już coś wspomnieć o tem w liście polecającym mnie jego względom. Życzę sobie głównie dla tego, że wątpię bardzo, czy gwardja pójdzie kiedy w ogień.
Był uszczęśliwiony tym pozorem tak zręcznie wymyślonym.
— Doskonale! Pomówimy o tem — odrzucił Andrzej. — Skoro zdam raport, co do tego natrętnego jegomości, powrócę do księcia natychmiast.
Gdy znalazł się Borys nazad w sali audjencjonalnej, ów jenerał rozumiejący swoje stanowisko, spiorunował gniewnem spojrzeniem tego bezczelnego poruczniczka, który przerwał tak niefortunnie jego prośbę, i nie dał mu dokończyć długiego wywodu. Borys czuł się tem trochę zbitym z tropu, i czekał niecierpliwie na powrót Andrzeja. Ten zaprowadził go teraz do dużej sali o pięciu łóżkach.
— Oto moje zdanie w tej sprawie, książę kochany: Przedstawiać cię główno dowodzącemu, uważam za rzecz zupełnie zbyteczną. Nagada ci pełno grzecznostek i zaprosi do siebie na objad... (To by może i nie źle było, pomyślał Borys przez wzgląd na tę odwrotną stronę medalu, co się tyczy karności wojskowej.) I po za tem nic więcej dla ciebie nie zrobi. Dotąd możnaby cały pułk uformować z jego adjutantów i oficerów sztabowych. Obecnie wszystko grawituje ku słońcu: czyli ku osobie naszego pana najmiłościwszego. Udamy się zatem gdzie indziej, tem bardziej, że Kotuzow i jego sztab przyboczny, nie mają obecnie tego znaczenia co dawniej. Pójdziemy wprost do księcia Dołgorukowa, carskiego jenerała adjutanta, mego serdecznego przyjaciela i najlepszego w świecie człowieka. Wspominałem mu już o tobie książe. Może wynajdzie dla ciebie jakie miejsce przy swoim boku, a nawet wyżej, bliżej „słońca“...
Bołkoński był zawsze gotów wesprzeć każdego młodego człowieka, i ułatwić mu karjerę. Miał w tem największą przyjemność. Pod pozorem protegowania innych (dla siebie bowiem, byłby nigdy nikogo o nic nie prosił), krążył dokoła sfery najwyższej, która go pociągała prawie bezwiednie, i z której płynęły promienie łask i względów wszelakich.
Późnym wieczorem weszli do pałacu, który zajmowali obaj monarchowie wraz ze swoją świtą.
Car i cesarz Franciszek byli przytomni dnia tego walnej naradzie wojennej, w której brali udział wszyscy członkowie Hofkriegsrath’u. Zadecydowano na niej, wbrew zdaniu starych, doświadczonych wojskowych, jak Kotuzow i książę Schwarzenberg, że trzeba rozpocząć kroki zaczepne, i wydać bitwę Napoleonowi. W chwili kiedy książę Andrzej szukał wszędzie Dołgorukowa, zauważył na twarzach obecnych podniecenie gorączkowe i wyraz tryumfu, z odniesionego zwycięstwa przez partję „młodych“, nad starszymi i ostrożniejszymi. Głosy umiarkowanych, radzących wyczekiwanie, zostały zagłuszone najzupełniej przez ich przeciwników. Ich argumenta pokonano tak dosadnemi i niewątpliwemi dowodami, że wypada natychmiast wystąpić zaczepnie i toczyć bitwę; iż owa bitwa, jak i zwycięstwo świetne, które nieodwołalnie miało po niej nastąpić, należały już jakby do przeszłości. Napoleona wojsko (przenoszące na pewno liczbą siły dwóch armij sprzymierzonych) było skoncentrowane w jednem miejscu. Armje sprzymierzone, nabrawszy otuchy i animuszu na widok swoich monarchów, pragnęły iść w ogień jak najprędzej. Punkt strategiczny, na którym miały działać, był znany w szczegółach najdrobniejszych jenerałowi Weirother. On więc miał służyć obu armjom za przewodnika. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, armja austrjacka, manewrowała właśnie w tem samem miejscu roku zeszłego. Plan cały został też na mapie ułożony ze ścisłością matematyczną. Bezczynność Napoleona, uważali za brak sił.
Książę Dołgorukow, obrońca najgorliwszy planu zaczepnego, wychodził właśnie z sali obrad, wzburzony, ale dumny z odniesionego tryumfu. Andrzej pośpieszył przedstawić, mu swego protegowanego. Dołgorukow nie był w stanie powstrzymać się w zapale, który nim miotał, i zaczął wywnętrzać się przed Andrzejem, nie zwracając wcale uwagi na Borysa.
— No! i cóż ty na to mój drogi, żeśmy zwyciężyli na całej linji? — przemówił żywo po francuzku. — Daj tylko Boże, żeby to drugie, które nastąpi po tem pierwszem zwycięstwie, było równie świetne i doniosłe. Przyznam ci się szczerze, że źle osądzałem Austrjaków, a szczególniej Weirothera! Co za dokładność! Jaka znajomość terenu, w szczegółach najdrobniejszych. Jakie przewidywanie i obliczania naprzód, wszelkich możliwych wypadków i okoliczności! Nie można bo też sobie wyobrazić, korzystniejszej całości i położenia, jak to, w którem znajdujemy się obecnie. Idąca w parze, dokładność najskrupulatniejsza austrjacka, z szaloną rosyjską odwagą! Czego można sobie więcej życzyć?
— Atak zatem zdecydowany?
— Tak, mój drogi! Bonaparte, o ile mi się zdaje stracił głowę najzupełniej. Nasz pan najmiłościwszy dostał dzisiaj list od niego...
I Dołgorukow uśmiechnął się znacząco.
— Oho! Cóż on tam może pisać?
— Co? Ot! banialuki, ni to, ni owo, byle zyskać na czasie. Wpadnie nam w ręce, jak dwa a dwa cztery. Zobaczysz mój drogi! Najzabawniejsze z tej całej historji — tu znowu uśmiechnął się drwiąco — że nie wiedziano jak do niego odpowiedź zaadresować. Nie można przecież było podpisać „Konsulowi“, nie chciano zaś dać mu tytułu „Cesarza Napoleona“... zostawało więc jedynie: — „Jenerałowi Bonaparte“ — takie było przynajmniej moje zdanie, co do tego...
— No! zdaje mi się — wtrącił Bołkoński od niechcenia — że od nieuznawania go cesarzem, a tytułem jenerała trochę za wielka różnica...
— Zapewne i w tem właśnie polega trudność rozwiązania kwestji — odrzucił żywo Dołgorukow. — To też Bilibin, sypiący dowcipy jak z rękawa, zaproponował całkiem serjo, adres następujący:
„Uzurpatorowi praw monarchów „z Bożej łaski“ i wrogowi ludzkości!“
— Bagatela! Tylko tyle?...
— W końcu jednak rozciął węzeł gordyjski, jako człowiek rzeczywiście rozumny i zręczny dyplomata...
— W jakiż sposób?
— „Do Naczelnika rządu we Francji“ — Doskonale, co?
— Dobrze... sądzę atoli, że Napoleonowi ten adres nie będzie się podobał — Bołkoński zauważył.
— Oh! o tem nikt z nas nie wątpi. Brat mój, który zna go doskonale, kilka razy bowiem był zapraszany na objady do owego cesarza w czasie swojego pobytu w Paryżu, opowiadał mi, że nie zdarzyło mu się w życiu spotkać bardziej chytrego i zręcznego dyplomaty. Podstępność włoska, w parze z przebiegłością francuzką. Znane ci są zapewne książę kochany, rozmaite anegdoty o hrabiu Markowie, jednym jedynym który umiał sobie z nim radzić. Czy opowiadano ci historyjkę o chustce od nosa? Zachwycająca!
I Dołgorukow, sławny gaduła, zaczął opowiadać szeroko i długo, zwracając się to do Andrzeja, to do Borysa, jak Bonaparte, chcąc wypróbować rosyjskiego ambasadora, upuścił chustkę i stał przed nim czekając w nadziei, że ten mu ją podniesie. Markow atoli, upuścił tak samo swoją i podniósł ją, tamtej ani dotknąwszy.
— Anegdotka wyborna! — wykrzyknął Bołkoński. — Książę raczysz jednak pozwolić, że mu w dwóch słowach polecę sprawę, tego oto młodzieńca...
Adjutant, wysłany, aby Dołgorukowa odszukał, car go bowiem potrzebował, nie dopuścił Bołkońskiego do słowa i przerwał mu w połowie jego frazes polecający.
— Ah! co za nuda, te wieczne narady — bąknął niechętnie Dołgorukow, zrywając się nie mniej z pośpiechem z siedzenia. Uścisnął na prędce dłoń obu młodym ludziom.
— Uczynię, co tylko będzie w mojej mocy, dla twego protegowanego kochany książę! Taki miły i sympatyczny młodzieniec! Wyłuszczysz mi całą sprawę innym razem... Widzicie panowie sami, że nie dadzą mi swobodnie odetchnąć — dodał ściskając ponownie dłonie Andrzeja i Borysa poufale, ale z pewną wielko-pańską nonszalancją.
Borys był niesłychanie wzruszony tem zetknięciem się tak bliskiem, z osobistością pierwszorzędną, z człowiekiem, który rozkazywał owym tłumom nieprzeliczonym wojska nagromadzonego. Czemże on, biedny, nic nie znaczący atom, był w obec takiej jak Dołgorukow matadory? Gdy tak szli za Dołgorukowem wzdłuż korytarza i gdy ten wchodził na carskie pokoje, wyszedł z tamtąd mężczyzna w ubraniu cywilnem, postawy wyniosłej, brzydki, ale mimo to z wyrazem wyższej inteligencji w twarzy. Szczęka górna, mocno naprzód wystająca, nadawała jego fizjognomji dużo życia niemniej piętno siły i energji. Skinął głową Dołgorukowowi, jak się to czynić zwykło z serdecznym przyjacielem i rzucił na księcia Andrzeja spojrzenie zimne, na wskroś przenikające. Szedł dalej dumnie, sądząc na pewno, że Bołkoński ukłoni mu się pierwszy i z drogi przed nim się usunie. Gdy jednak książę Andrzej tego nie uczynił, twarz owego mężczyzny zapłonęła gniewam widocznym. Odwrócił się natychmiast i poszedł drugą stroną korytarza.
— Kto to? — szepnął Borys.
— Człowiek niepospolity, ale zarazem... dla mnie przynajmniej.. nie do zniesienia. Minister spraw zewnętrznych, książę Adam Czartoryski... Tacy to ludzie — tu Andrzej mimowolnie westchnął ciężko — rozstrzygają częstokroć losy narodów.
Zaraz nazajutrz zaczął się ruch obu armii. Borys nie widząc się więcej ani z Andrzejem, ani z Dołgorukowem, aż do owej pory, kiedy stoczono bitwę pod Austerlitz, pozostał najspokojniej w swoim pułku.





X.

Równo z brzaskiem dnia, szesnastego listopada, szwadron Denissowa, który należał do oddziału księcia Bagrationa, opuścił ostatnie miejsce popasu, aby wziąć udział w bitwie. Tymczasem o jaką wiorstę od punktu zbornego, kazano zatrzymać się w pochodzie całemu pułkowi Pawłogrodzkiemu. Rostow widział defilujących kozaków, kilka bataljonów piechoty i artylerji, jenerałów: Bagrationa i Dołgorukowa, wraz z ich adjutantami. Walka wewnętrzna, jaką staczał sam z sobą, aby pokonać trwogę szaloną, opanowującą go w chwili ataku i jego słodkie marzenia, w jaki sposób okaże teraz swoje męztwo i czem się odróżni od innych, rozpływały się w powietrzu niby bańka mydlana. On bowiem należał do rezerwy z całym szwadronem. Dzień wydał mu się wieczyście długim, nudnym i smutno mu było na duszy. O dziewiątej rano usłyszał gdzieś w oddali najpierw strzelaninę, potem przeciągłe „Hurra“, a po końcu ujrzał nosze z rannymi, i między kilkuset kozakami, cały oddział konnicy francuzkiej, wzięty w niewolę. Potyczka widocznie trwała krótko, skończyła się jednak o ile można było sądzić z pozorów pomyślnie dla Rosjan. Oficerowie i żołnierze, opowiadali cuda waleczności, o świetnem zwycięstwie, o zdobyciu miejscowości Wischau i o wzięciu w niewolę całego szwadronu jazdy francuzkiej. Czas był piękny. Słońce świeciło wspaniale, po lekkim przymrozku w nocy. Rozkoszny dzień, pełen blasków słonecznych, mimo późnej jesieni, był dopełnieniem, rzecby można, ogólnej radości i tryumfu. Wszystkie twarze, od jenerałów, do szeregowców, były rozpromienione. Rostowa i te wybuchy radości niecierpliwiły. Czemu jego nie było pomiędzy zwyciężającymi?
— Chodź tu Rostow — przywołał go Denissow, siedząc nad rowem przydrożnym z flaszką sporą wódki i koszem rozmaitych wiktuałów. — Utopmy naszą zgryzotę — dodał żartobliwie — że nas tym razem do tańca nie zaproszono i musieliśmy, jak niepyszni pietruszkę sprzedawać.
Kilku jeszcze oficerów otoczyło ów ponętny kosz z prowiantami.
— Oho! prowadzą jeszcze jednego — odezwał się ktoś z ich grona, wskazując ręką na dragona francuzkiego, którego prowadzili dwaj kozacy. Jeden z nich trzymał za uzdę pięknego i dzielnego konia z pod owego jeńca.
— Sprzedaj mi go! — krzyknął Denissow na kozaka.
— I owszem wasza miłość — kozak odrzucił salutując.
Pozrywali się żywo oficerowie, otaczając kozaków wraz z ich jeńcem. Był nim młody Alzatczyk, mówiący po francuzku z wybitnym akcentem niemieckim. Płonął rumieńcem gorączkowym, usłyszawszy oficerów mówiących jego mową ojczystą. Udawał się do każdego z nich po kolei, tłumacząc, że nie z własnej winy dostał się do niewoli. Jego kapral zawinił tu jedynie; on posłał go po czapraki, chociaż mu perswadował, że po drodze Rosjanie złapią go najniezawodniej. Co kilka słów dodawał tonem prośby usilnej:
— Tylko nie róbcie nic złego mojemu poczciwemu koniowi.
I głaskał konia po szyi i lśniącej grzywie. Nie zdawał sobie sprawy widocznie, gdzie się znajduje i co mówi. To szukał wymówek, że dał się wziąć w niewolę, to znowu popisywał się swoją dokładnością i punktualnością w pełnieniu służby wojskowej, tak zupełnie, jakby stał przed własnym swoim dowódzcą. Dla oficerów rosyjskich, był to okaz ciekawy, żołnierza francuzkiego, którego wówczas prawie nie znali.
Kozacy przyjęli za konia dwa imperjały, które wypłacił im Rostow, gdyż chwilowo, miał on najwięcej pieniędzy z całego tego grona.
— Tylko nie róbcie nic złego memu drogiemu konikowi! — powtórzył jeniec tonem błagalnym.
Rostow upewnił go co do tego i dał mu również trochę pieniędzy.
— No! no! chodźmy dalej! — bąknął kozak do swego jeńca ciągnąc go za rękaw.
— Car! car! — usłyszano głośne nawoływania. Wszyscy poruszyli się i rozbiegli pędem, każdy udając się na swoje stanowisko. Tak samo i Rostow wskoczył raźno na siodło, widząc z daleka kilku jeźdźców z białemi kitkami u kapeluszów. Wszystko znikło w jednej chwili: nuda, zły humor, niecierpliwość, że go zostawiono w rezerwie, wszelkie uczucie tyczące się jego osoby, w obec radości niewypowiedzianej, przenikającej go do głębi, na widok nadjeżdżającego, ukochanego monarchy.
Było to dla niego najzupełniejsze wynagrodzenie, za przykry zawód, który spotkał go dziś rano. Podniecony gorączkowo, niby kochanek, gdy otrzyma od swojej najdroższej raz pierwszy schadzkę upragnioną, nie śmiał się ruszyć, nie śmiał się obrócić, odgadując „jego“ zbliżanie się, nie po odgłosie podków końskich, lecz po gwałtowności uczucia, które mu piersi rozpierało. Cały świat wydawał mu się w tej chwili piękniejszy, opromieniony jakimś blaskiem nadziemskim!
„Słońce“ tymczasem było bliżej... coraz bliżej... Rostow czuł się dziwnie rozgrzanym tem światłem czystem i pełnem majestatu, które od „niego“ płynęło... Usłyszał nagle wśród milczenia grobowego, ów głos słodki, brzmiący tak łagodnie i tak uprzejmie, spokojny, a niemniej imponujący:
— Huzary Pawłogrodzcy, co?
— Rezerwa, najjaśniejszy panie! — odpowiedział jakiś głos ziemski, po tamtym dźwięku niby prosto z nieba pochodzącym.
Car zatrzymał się przed Rostowem. Tym razem uderzyła jeszcze bardziej piękność i regularność linji klasycznych w monarchy twarzy młodziutkiej. Jaśniał on całą krasą pierwszej młodości, z lekkim odcieniem pewnej niewinnej nieświadomości samego siebie. Ten jednak wyraz dziecięcy prawie, nie ujmywał jego twarzy bynajmniej powabu i uroku majestatycznego. Gdy patrzał w ten sposób na szwadron, wzrok jego skrzyżował się na sekundę z oczami Rostowa. Czy odgadł co kipiało i rozpierało serce młodego porucznika? Rostow był o tej prawdzie najmocniej przekonany, uczuł się bowiem jakby pogłaskany spojrzeniem tych pięknych oczów lazurowych.
Nagle car odwrócił wzrok od niego, wspiął konia ostrogą i dalej pogalopował.
Młodziutki monarcha, nie mógł odmówić sobie tej przyjemności, żeby nie miał być przytomnym potyczce, mimo rad i próźb usilnych całego otoczenia. Około południa rozstawszy się z trzecią kolumną, za którą postępował, chciał złączyć się z awangardą, w chwili jednak gdy dotarł do huzarów, kilku adjutantów doniosło mu z pola bitwy o świetnem zwycięztwie i szczęśliwem ukończeniu potyczki.
Ową potyczkę, która ograniczyła się w końcu na wzięcie w niewolę jednego szwadronu francuzkiego, przedstawiono monarsze jako walne zwycięztwo. Nie tylko car, ale armja cała, nim dymy opadły, była przekonaną, że Francuzów pobito na głowę i zmuszono do odwrotu. Niedługo po odjeździe cara, oddział pułku Pawłogrodzkiego dostał rozkaz iść naprzód. Rostow był na tyle szczęśliwym, że zobaczył raz jeszcze cara w miasteczku Wischau. Leżało kilku ciężko rannych i kilku trupów w miejscu gdzie strzelano najgęściej. Nikt nie miał dotąd czasu zabrać tych biedaków. Car otoczony świtą tak wojskową jak cywilną, mając pod sobą konia bułanego, zwracał się to na prawo, to w lewo. Kiedy niekiedy ruchem pełnym gracji podnosił do oczu złotą lornetkę. Naraz wzrok jego padł na żołnierza leżącego w poprzek drogi, bez kaska, z głową krwią ociekłą. Widok ciężko rannego, tak blisko cara, był nader przykrym dla Rostowa. Spostrzegł kurczowe drganie w pobladłej twarzy Aleksandra, i dreszcz wstrząsającą nim całym. Car ścisnął ruchym nerwowym boki konia kolanami, który będąc doskonale ujeżdżonym stał nieruchomy, jakby wrósł w ziemię i skinął na adjutanta. Ten rozkaz odebrawszy, z konia zeskoczył, przywołał ludzi z noszami i sam im pomagał do podniesienia rannego. Ocucony bólem, ranny jęknął.
— Lekko, lekko! czyż nie możecie obejść się z rannym delikatniej? — zawołał car z takiem rzewnem współczuciem, jakby sam był ranny i zbolały.
Odjechał, a Rostow zauważył, że oczy zaszły mu łzami.
— Co za straszna rzecz wojna! — usłyszał Rostow, cara mówiącego po francuzku do księcia Czartoryskiego.
Awangarda rozłożywszy się taborem tuż pod Wischau naprzeciw nieprzyjaciela, który dnia tego ustępywał z placu, nie stawiając wcale oporu, dostała pochwałę od cara. Dziękował wszystkim za oddzielne starcie się z nieprzyjacielem, obiecując mnogie nagrody. Żołnierzom dnia tego rozdano podwójną rację wódki i jadła. Ognie w obozie świeciły jeszcze weselej, niż w wigilją potyczki, a śpiewy żołnierzów rozbrzmiewały w powietrzu. Denissow sprawiał ucztę wspaniałą, z okazji awansu swego na majora. Rostow, mając już trochę w głowie, pod koniec wieczerzy wniósł pierwszy toast na cześć monarchy, nie za zdrowie cara, ale za zdrowie i pomyślność młodego człowieka, pełnego uczuć najszlachetniejszych i uroku, któremu nikt oprzeć się nie zdoła.
— Pijmy za jego zdrowie! — Wykrzyknął z zapałem. — Niech nas zawsze wiedzie na pole zwycięstw i chwały! Jeżeli biliśmy się tęgo pod Schöngraben z Francuzami, cóż to będzie teraz dopiero, gdy „On“ stanął na czele nas? Zginiemy z rozkoszą dla „niego“, nieprawdaż panowie? Może nie umiem tego dość jasno wypowiedzieć, ale czuję to w głębi duszy, a i wy tak samo! Niech żyje Aleksander pierwszy! Hurra!
— Hurra! — krzyknęli chórem oficerowie.
Stary Kirstein wpadł w zapał, jakby młodzik dwudziestoletni.
Toast spełniwszy potłukli szklanki. Kirstein napełnił winem inne i wyszedł z namiotu w koszuli z rękawami podwiniętemi, zdążając ku żołnierzom siedzącym w koło ogniska. Podniósł szklankę wysoko po nad głowę, oświetlony jaskrawo łuną bijącą od płomieni. Wyglądał tryumfująco z siwemi wąsami, nastrzępionemi junacko, z koszulą rozwartą na piersi kosmatej.
— Dzieci, za zdrowie naszego cara i nasze przyszłe zwycięztwo nad nieprzyjacielem! — huknął głosem stentorowym.
Otoczyli go żołnierze, odpowiadając grzmiącem hura!
Gdy rozchodzili się późno w nocy, Denissow uderzył po ramieniu swojego ulubionego Mikołuszkę.
— Ani sposobu nawiązać z kim jakiej miłostki! Co? — zażartował. — Zatem z desperacji kochamy się w carze!
— Waśka, z czegoś podobnego nie godzi się żartować! To uczucie nadto wzniosłe, nadto idealne!
— Tak, tak, mój drogi! Podzielam w tem najzupełniej twoje zdanie!
— Ani mnie nie pojmujesz, ani pojąć nie możesz!
I Rostow zaczął się zwolna przechadzać, pomiędzy ogniskami dogasającemi, marząc rozkosznie o śmierci chwalebnej na polu bitwy w oczach cara. Ani pomyślał w tej chwili o życiu młodem, które ledwie zaczynało się dla niego, o rodzinie, tak do niego przywiązanej. Pierś rozpierał mu zapał. Był pewny świetnego tryumfu wojsk rosyjskich i rozbicia w puch nieprzyjaciela. Nie on jeden tak błogo marzył. Dziewięć dziesiątych żołnierzy, łudziło się tak samo, w przededniu niezapomnianej, sławnej bitwy pod Austerlitz!





XI.

Car spędził w Wischau dzień następny. Przywoływany do niego kilkakrotnie, pierwszy nadworny lekarz Willier, znalazł znaczne osłabienie, w swoim dostojnym pacjencie, rozstrój gorączkowy, brak snu i apetytu. Wkrótce wiedziano w całym obozie, o cara stanie chorobliwym. Przypisywano usposobienie gorączkowe, silnemu wrażeniu jakiego doznało jego serce zbyt tkliwe, na widok trupów i rannych.
Siedmnastego listopada o świcie, oficer francuzki pod osłoną chorągwi parlamentarza, zażądał posłuchania u samego cara. Przyprowadzono go pod eskortą, aż do carskiej kwatery. Nazywał się Savary. Car usnął był przed chwilą. Savary musiał czekać aż do południa. Wprowadzono go wreszcie do cara, gdzie zabawił przeszło godzinę. Później oddalił się w towarzystwie księcia Dołgorukowa.
Chodziły głuche wieści, że przysłano go z propozycją, spotkania się i porozumienia osobistego w miejscu oznaczonem Aleksandra z Napoleonem. Ku wielkiej radości całej armji rosyjskiej, odrzucono tę propozycją. Dołgorukow, zwycięzca z pod Wischau, został wysłany z Savarym, aby umawiać się z Napoleonem, w razie, gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom, miano nawiązać rokowania o zawarcie pokoju.
Dołgorukow, wróciwszy jeszcze tego samego dnia pod wieczór, został długo w nocy sam na sam z carem.
Ośmnastego i dziewiętnastego listopada, wojska sprzymierzone, posunęły się jeszcze o dwie stacje naprzód. Awangardy nieprzyjacielskie cofały się coraz dalej, zamieniwszy zaledwie z forpocztami armji sprzymierzonych po kilka wystrzałów z ręcznej broni. Po południu dnia dziewiętnastego listopada, można było zauważyć ruch niezwykły w sferach najwyższych armji. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, nie było końca tajemnym konferencjom. Tak szło aż do rana, dnia dwudziestego listopada (2 grudnia) daty wiekoponnej bitwy pod Austerlitz, przezwanej w historji „Bitwą trzech cesarzów“.
Aż do popołudnia, dnia 1go grudnia, owo poruszenie uderzające rozmowy ożywione, choć nie głośne, bieganie adjutantów, wszystkie te objawy nie przechodziły granicy głównej kwatery dwóch monarchów. Wkrótce jednak ruch ów rozszerzał się coraz bardziej i dalej, do sztabu Kotuzowa, i do innych sztabów jeneralskich. Pod wieczór, rozkazy roznoszone na wsze strony przez adjutantów, poruszyły całą armję. W nocy z 1go na 2go grudnia, ta olbrzymia masa ludzi, złożona z ośmdziesięciu tysięcy, zaczęła posuwać się naprzód, z głuchem warczeniem grzmotu dalekiego.
Ruch skupiony z rana w kwaterach dwóch monarchów, obejmując zwolna coraz szersze kręgi, dotarł wszędzie i wszystko powołał do życia, aż do ostatnich sprężyn, owej olbrzymiej maszyny wojskowej, którą możnaby przyrównać najsłuszniej do mechanizmu zegara wielce skomplikowanego. Gdy raz go się w ruch wprawi, niepodobna go zatrzymać. Koło rozpędowe, podniecając w nim ruch, pociąga za sobą resztę kół, sprężyn i kółeczek. Kręcą się one w wirze nieustannym nie zdając sobie sprawy w jakim celu to czynią, ani dokąd dążą. Kółka zaczepiają się jedne o drugie, osie skrzypią, wagi uginają się pod ciężarem, figurki defilują jedne po drugich, a wskazówki, chociaż poruszają się niedostrzegalnie, dla swojej powolności, zaznaczają nie mniej godzinę po godzinie, co stanowi cel jedyny, tych tysiącznych kół, sprężyn i kółeczek, które na oko są przeznaczone do wiecznej nieruchomości. Tak zatem, pragnienia, poniżenia, bole, porywy dumy, trwogi, zapału, suma ogólna wrażeń najrozmaitszych, których doświadczyły krocie Rosjan i Francuzów, wszystko to posłużyło ostatecznie, aby zaznaczyć na tarczy zegara dziejów ludzkości, bitwę wiekopomną, pod Austerlitz, bitwę trzech cesarzów!
Książę Andrzej, będąc w służbie dnia tego, nie opuszczał wcale główno dowodzącego. Kotuzow, przybywszy około szóstej z kwatery dwóch monarchów, gdzie miał krótkie posłuchanie u cara, udał się do wielkiego marszałka dworu, hrabiego Tołstoja.
Bołkoński spostrzegłszy minę markotną i wielce niezadowolną Kotuzowa, skorzystał z tego, aby zajrzeć do Dołgorukowa, i spytać o bliższe szczegóły tego, co się działo. Zdawało się również Bołkońskiemu, że w kwaterze monarchów, są źle usposobieni dla Kotuzowa. Przybierano w obec starca zasłużonego ton prawie lekceważący, jakby wiedziano o czemś, czego reszta ani się domyślała.
— Witam cię mój drogi! — odezwał się Dołgorukow, pijąc herbatę z Bilibinem. — A więc bal ma się jutro rozpocząć. Co porabia twój stary? Zły, nieprawdaż?
— Nie powiem żeby był zły, tylko boli go, że nie został wysłuchanym.
— Jakto? Przecież słuchano go najcierpliwiej podczas rady wojennej, i zawsze będą go słuchali, gdy powie coś rozumnego. Ale odwlekać wiecznie, i zawsze czekać nie wiedzieć na co... kiedy Bonaparte lęka się bitwy najwidoczniej... to przecież niepodobieństwem!
— Widziałeś Napoleona... Jakież odniosłeś wrażenie?
— Widziałem go, i jestem najmocniej przekonany, że ma strach wielki przed bitwą! — powtórzył z naciskiem Dołgorukow, uszczęśliwiony z wizyty oddanej Napoleonowi. — Gdyby jej się nie obawiał, po cóż byłby żądał owej poufnej rozmowy, po cóż miałby rozpoczynać jakieś tajemne rokowania? Dla czego cofnął się, chociaż to wręcz przeciwne jego taktyce dotychczasowej? Wierz mi, zaczyna się bać! Wybiła i dla niego fatalna godzina, spuść się w tem na mnie.
— Jakże wygląda? — badał dalej Andrzej.
— Jak? Figura niepokaźna, w historycznym, szarym surducie. Rad by był bardzo usłyszeć „Sire“ z moich ust, ale nie sprawiłem mu tej przyjemności. Tak zręcznie lawirowałem, że nie zatytułowałem go tak ani razu, ku wielkiej jego zgryzocie i umartwieniu. Oto jak mi się przedstawił i na tem koniec. Mimo najwyższego szacunku z jakim jestem dla Kotuzowa, ślicznie byśmy się wykierowali, i znaleźlibyśmy się w rozkosznem położeniu, gdybyśmy dalej czekali na to „coś“ nieznane i nieokreślone. Napoleon miał by czas wolny, zabrać się z wszystkiemi manatkami i wyciąć nam kuranta; gdy przeciwnie teraz, mamy wszelką szansę dostać go w pułapkę. Nie trzeba zapominać o zbawiennej maksymie Suwarowa: — „Że zawsze lepiej atakować, niż czekać, żeby nas zaatakowano“. — Zapał młodych do wojny, jest, chciej mi wierzyć, stokroć bezpieczniejszą i więcej znaczącą wskazówką, niż całe doświadczenie starych taktyków.
— Jakież on jednak zajął stanowisko? Wysunąłem się dziś dość daleko po za nasze forpoczty i nie byłem w stanie dopatrzeć, gdzie właściwie znajduje się główny oddział armji francuzkiej — wtrącił Bołkoński, który radby był popisać się przed Dołgorukowem, ze swoim własnym planem ataku na siły nieprzyjacielskie.
— To rzecz najzupełniej obojętna. Wszystko jest z góry przewidziane i obliczone najdokładniej. Jeżeli znajduje się w Bernie... — tu wstał Dołgorukow, rozkładając na stole wielką mapę, aby lepiej wytłumaczyć Andrzejowi plan ataku obmyślony przez Weirothera, który polegał na uderzeniu z boku.
Bołkoóski zarzucał to i owo, dowodząc szeroko i długo, że jego plan lepszy od tamtego; tylko Weirother miał więcej szczęścia. Podczas wywodu, w którym Andrzej starał się dowieść ile słabych stron ma plan Weirothera, a o ile korzystniejszym byłby atak przez niego obmyślany, Dołgorukow roztargniony, przestał go słuchać, wodząc wzrokiem bezmyślnym po mapie i po mówiącym.
— Dziś wieczór zbiera się u Kotuzowa rada wojenna... tam mógłbyś wystąpić z twojemi zarzutami — bąknął od niechcenia.
— I nie omieszkam tego uczynić! — zawołał żywo Bołkoński.
— O co wam idzie, moi panowie? — wmieszał się teraz do rozmowy Bilibin, ze zwykłym drwiącym uśmiechem. Jakiś czas przysłuchując im się w milczeniu, ostrzył groty swojego dowcipu. — Czy jutro zwyciężymy, czy przegramy, honor rosyjski na tem nie ucierpi. Z wyjątkiem naszego sędziwego Kotuzowa, nie ma ani jednego Rosjanina pomiędzy tylu dowódźcami. Przejrzyjmy ich tylko pobieżnie: Herr generał von Wimpfen, hrabia de Langeron, książę Lichtenstein, książę Hohenlohe, a w końcu Pszczy... Pszczy... i tak dalej... jak brzmią zwykle polskie nazwiska, które mi wiecznie kołkiem w gardle stają, nim je zdołam wymówić!
— Cicho byłbyś, ty, ty! języku złośliwy! — Dołgorukow zawołał, nie mogąc sam wstrzymać się od śmiechu. — Mylisz się zresztą. Prócz Kotuzowa jest jeszcze dwóch Rosjan czystej krwi. Miłoradowicz i Dokturow... nawet jeszcze i trzeci dowódzca Araktczejew, ale ten ma nadto słabe nerwy...
— Idę ja tymczasem do mojego jenerała. — Andrzej powstał. — Życzę panom szczęścia i powodzenia jak najlepszego... na bal jutrzejszy!
Wyszedł uścisnąwszy dłonie im obu.
Gdy w chwilę później wracał siedząc w powozie obok Kotuzowa, który milczał zawzięcie, spytał go, co też sądzi o bitwie jutrzejszej? Starzec odpowiedział mu tonem smutnym, przygnębionym, ale całkiem stanowczo i na serjo:
— Myślę, że ją przegramy. Prosiłem hrabiego Tołstoja, żeby oświadczył Najjaśniejszemu panu to moje najgłębsze przekonanie... I cóż powiesz na odpowiedź, którą odebrałem? — „Mój kochany jenerale, moją rzeczą obmyśleć ryż z kotletami, które car tak lubi, do ciebie zaś należą wszelkie sprawy wojenne“... — Oto mój drogi mi na to odpowiedział.





XII.

O dziesiątej w nocy Weirother zaniósł swój plan gotowiuteńki do pomieszkania Kotuzowa. Tam miała zebrać się ostatecznie rada wojenna. Wszyscy dowódzcy zostali na nią wezwani, i wszyscy stawili się prócz księcia Bagrationa, który wymówił się silnym bólem głowy.
Weirother, wielki organizator bitwy jutrzejszej, ze swoją żywością i pospiechem gorączkowym stanowił kontrast z Kotuzowem, apatycznym, kwaśnym i przez pół śpiącym. Weirother znajdywał się obecnie w położeniu konia, zaprzężonego w pojedynkę do ciężkiego wozu, z którym leci na łeb z przykrej i stromej góry. W końcu koń sam nie wie, czy to on wóz ciągnie, czy też wóz jego w dół spycha? Unoszony siłą niewstrzymaną, Weirother tak samo nie miał już czasu zastanowić się gdzie leci, i po co? Dwa razy przed wieczorem, przyglądał się osobiście forpocztom nieprzyjacielskim. Dwa razy był u obu monarchów z raportem i z rozmaitemi objaśnieniami. Udał się następnie do swojej kancelarji, aby podyktować w języku niemieckim projekt co do rozlokowania nazajutrz obu armij. Przybył też na ową naradę wojenną, zupełnie bez sił, prawie omdlewający ze znużenia.
Tak był niesłychanie zamyślony i roztargniony, że zapominał nawet o względach należących się naczelnemu wodzowi. Przerywał mu co chwila, wypowiadając słowa bez związku, nie patrząc na Kotuzowa, nie odpowiadając wcale na ważne pytania, które mu zadawano. W ubiorze zabłoconym, okryty kurzem, wyglądał niepocześnie, jak człowiek znużony i prawie nieprzytomny. To jednak usposobienie nie przeszkadzało mu wcale, przemawiać tonem dumnym, wyzywającym i pewnym siebie.
Kotuzow stanął kwaterą w zamku starożytnym. W obszernej sali rycerskiej, przemienionej na gabinet wodza naczelnego, zebrali się: Kotuzow, Weirother i reszta jenerałów. Przypuszczono również do walnej narady Bołkońskiego, który wszedł przed chwilą z biletem od Bagrationa, tłumaczącym tegoż nieobecność.
— Skoro książę Bagration nie ma przyjść wcale, moglibyśmy zagaić nasze posiedzenie — przemówił Weirother, zrywając się szybko z siedzenia, aby zbliżyć się do stołu, na którym rozłożono olbrzymią mapę topograficzną, z najbliższych miejscowości w koło Berna.
Kotuzow z mundurem rozpiętym zupełnie, z swoim grubym karkiem jak u wołu, bez krawata utonął cały w dużem krześle poręczowem à la Voltaire. Obie ręce żylaste, pargaminowe, jakie mają zwykle starcy, oparł symetrycznie na poręczach krzesła. Zdawał się drzemać, jednak na głos Weirothera otworzył z wysiłkiem jedyne oko, które mu zostawało i bąknął od niechcenia:
— Proszę, zaczynaj jenerale, inaczej byłoby za późno...
Głowa opadła mu znowu na piersi i oko się zamknęło. Gdy zaczęło się czytanie, członkowie rady wojennej, mogli sądzić zrazu, iż Kotuzow udaje tylko że spi. Wkrótce jednak przekonało ich głośne chrapanie, że starzec uległ rzeczywiście potrzebie niezwalczonej snu, który jest tak niezbędnym dla całej ludzkości. Stało się to mimowolnie, a nie z chęci okazania, że sobie lekceważy plan cały. Zasnął tedy na twardo. Weirother, nadto zajęty swoim planem, żeby na cokolwiek innego mógł zwracać uwagę, spojrzał przelotnie na śpiącego, wyjął z zanadrza papier złożony we czworo, a rozłożywszy go zaczął czytać tonem nieznośnie jednostajnym, coś, mocno skomplikowanego i nader trudnego do zapamiętania, o umieszczeniu obu wojsk:
Rozmieszczenie korpusów, mających służyć do zaatakowania i wyparcia nieprzyjaciela z pozycji pomiędzy Kobelnitzem a Sokolnitzem. Dnia 30. listopada 1805 roku.
„Zważywszy, że skrzydło lewe nieprzyjaciela, opiera się o góry lesiste, a skrzydło prawe rozciąga się wzdłuż stawów po za miejscowościami Kobelnitz i Sokolenitz, i że nasze skrzydło lewo wysunęło się o wiele dalej, niż prawe skrzydło nieprzyjaciela; byłoby dla nas najkorzystniejszem zaatakować wprost owe skrzydło prawe. Jeżeli uda nam się zdobyć wsie Kobelnitz i Sokolenitz, będziemy w możności, spaść znienacka na lewe skrzydło nieprzyjacielskie, goniąc je bez wytchnienia wzdłuż równiny, pomiędzy Schlapanitz i borem w Turas, omijając starannie wąwozy pomiędzy Schlapanitzem a Bellowitzem, które osłaniają czoło armji nieprzyjacielskiej. W tym celu jest więc niezbędnem... Idzie pierwsza kolumna... idzie druga kolumna... idzie trzecia kolumna...“
Tak czytał cicho, monotonnie, Weirother, podczas gdy zgromadzeni jenerałowie starali się nadaremnie połapać się i zrozumieć plan cały, przyczem robili miny nader kwaśne i mocno niezadowolone. Jasny blondyn, jenerał Bouxhewden, słuszny i postawy imponującej, stojąc z plecami o ścianę opartemi, wpatrywał się bezmyślnie w płomień jednej ze świec i udawał, że wcale wywodu nie słyszy. Obok niego Miłoradowicz, z twarzą mocno czerwoną, z wąsem nastrzępionym siedział z pewną żołnierską nonszalancją, z nogami szeroko rozstawionemi i z rękami spoczywającemi na obu kolanach. Ten badał zawzięcie Weirothera, swojemi oczami wypukłemi i świecącemi jak u żbika, lub przenosił wzrok kolejno na którego z jenerałów; żaden z nich jednak nie umiał sobie wytłumaczyć, co znaczy właściwie i co ma wyrażać to jego spojrzenie? Czy był za, czy przeciw planowi Weirothera? Czy był zadowolony, czy nie, z kroków przez niego obmyślonych? Najbliżej Weirothera siedział hrabia de Langeron. Był on typem najdoskonalszym Francuza z Prowancji. Uśmiech sarkastyczny nie schodził wcale z jego ust, a oczy skierował na złotą tabakierkę roboty nader misternej, ozdobioną na wierzchu piękną miniaturą, którą jego cienkie paluszki obracały bez ustanku. Podczas ustępu najdłuższego podniósł głowę cokolwiek i już chciał przerwać wywód Weirotherowi, z grzecznością, która zakrawała prawie na impertynencją. Jenerał austrjacki atoli, nie dał się zbić z tropu, nie przerwał czytania, tylko machnął ręką rozkazująco z brwiami groźnie ściągniętemi, jakby chciał powiedzieć:
— Potem, potem uczynisz mi jakie zachcesz uwagi, a teraz słuchaj i patrzaj na mapę! — Langeron zdumiony, podniósł oczy w górę, następnie spojrzał na Miłoradowicza, jakby od niego oczekiwał wytłumaczenia, a spotkawszy się z jego wzrokiem bezmyślnym i bez wyrazu, zwiesił smutno głowę na piersi i zaczął na nowo obracać w palcach tabakierkę.
— Lekcja jeografii! — mruknął niechętnie, niby głosem przyciszonym, dość głośno jednak, aby go wszyscy obecni słyszeć mogli.
Pszczebiszewski, trzymając rękę przy uchu w trąbkę zwiniętą, dla lepszego słyszenia, wyglądał na człowieka pełnego uszanowania, ale umiejącego przytem zachować miarę i nie poniżyć godności osobistej. Ten jeden rzeczywiście słuchał w ducha skupieniu, z całą uwagą. Dokturow małego wzrostu, skromny z natury, ale nie mniej woli żelaznej i odwagi nieustraszonej, pochylony nad mapą, starał się sumiennie wyuczyć terenu, którego nie znał zupełnie. Prosił kilka razy Weirothera, żeby mu powtórzył nazwy miejscowości, których nie był w stanie od razu zapamiętać. Zapisywał następnie rozmaite nazwiska wsi i miasteczek, w swojej książeczce.
Gdy po godzinie Weirother skończył nareszcie czytać, Langeron wstrzymał wirowanie swojej tabakierki. Ogólnikowo, jakby słów swoich nie stosował do nikogo specjalnie, zaczął wystawiać jasno i dobitnie, całą trudność w wykonaniu tego planu. Był on oparty na przypuszczalnej, ale niczem nie dowiedzionej obecności sił nieprzyjacielskich, tam, lub owdzie. Zbadać dokładnie jego pozycję, było wręcz niepodobieństwem, przenosił się bowiem co chwila gdzie indziej. Te zarzuty miały słuszną podstawę; celem ich jednak ubocznym, było najoczywiściej dać uczuć austrjackiemu jenerałowi, że odczytał swój plan z zarozumiałością profesora, gdy w szkole prawi o czemś swoim uczniom z katedry. Chciał mu również dowieść jak na dłoni, że nie ma do czynienia z głupcami, ale z ludźmi zdolnymi wytknąć mu w całym planie błędy strategiczne na każdym punkcie, w sztuce wojskowej popełnione. Kotuzow otworzył oko jak budzi się młynarz, skoro przestają turkotać monotonnie koła młyńskie. Wysłuchawszy zarzutów Langeron’a przymknął oko na powrót i spuścił głowę jeszcze niżej na piersi, dowodząc tem, jak mało interesuje go ta dyskusja.
Langeron siląc się aby dopiec i rozdrażnić Weirothera, wytykaniem mnogich błędów w jego planie, który autorowi tegoż wydawał się wprost genjalnym, dowodził dalej, że Bonaparte mógłby tak samo zaatakować pierwszy, zamiast czekać na atak ze strony armji sprzymierzonych. Wtedy zniszczyłby jednym zamachem wszelkie planu kombinacje. Weirother odpowiedział jedynie na zarzuty przeciwnika uśmiechem pełnym pogardy i lekceważenia.
— Gdyby mógł nas zaatakować, byłby to uczynił od dawna! — bąknął nareszcie.
— Jenerał sądzisz go zatem zbyt słabym? — wtrącił od niechcenia Langeron.
— Może mieć co najwyżej czterdzieści tysięcy! — odrzucił Weirother z niecierpliwością sławnego lekarza, któremuby jakaś kobiecina prawiła o skuteczności leków babskich, przez nią samą używanych.
— W tym wypadku, gubi się czekając na nasz atak — Langeron mówił dalej tonem wielce ironicznym.
Spojrzał znowu na Miłoradowicza, szukając w nim poparcia, ale ten był o sto mil myślami, od tej całej dyskusji.
— Ha! — dokończył Langeron — przekonamy się o tem jutro na placu bitwy.
W twarzy Weirothera, czytało się wyraźnie zdumienie i zgorszenie, że plan jego mógł napotkać u jenerałów rosyjskich zarzuty jakiekolwiek, skoro nie tylko on sam, ale nawet i obaj monarchowie, byli przekonani o jego dokładności i doskonałości.
— Ognie pogaszono w obozie nieprzyjacielskim, a jednak słyszy się tam hałas nieustanny — zauważył. — Czyż to może znaczyć co innego, jak to, czego się obawiamy, mianowicie, że albo myśli uciec, lub też zmienia pozycje dotychczasowe? Choćbyśmy nawet przypuścili, że zajmie pozycję w Turass, zaoszczędzi nam jedynie dużo mozoły, a nasze kroki i plan obmyślony w szczegółach najdrobniejszych, nie zmienia się przeto ani na cieńki włos!
— W jaki sposób jednak? — spytał Andrzej, który szukał od dawna sposobności wypowiedzieć swoje powątpiewania, co do planu Weirothera.
Kotuzow przerwał mu atoli, zbudziwszy się i kaszląc głośno.
— Panowie! — przemówił — nasze rozporządzenia na jutro... a właściwie na dziś, bo jest już godzina pierwsza po północy, nie dadzą się obecnie zmienić w niczem. Znacie je panowie i spodziewam się po was, że jak zawsze, spełnimy wszyscy swoją powinność. Nic zaś nie może być ważniejszem w przededniu walnej bitwy — zatrzymał się chwilę — nad mocny i smaczny sen.
Próbował podnieść się z krzesła. Jenerałowie pożegnali go niskim ukłonem i wyszli.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Owa narada wojenna, w której książę Andrzej nie miał czasu wypowiedzieć swojej myśli, zostawiła w jego duszy wielki niesmak, niepokój i wątpliwości, co do planu całego. Pytał się w duchu, przy kim właściwie była słuszność? Czy mówią prawdę Dołgorukow z Weirotherem, czy Kotuzow z Langeronem? Dla czego Kotuzow, póki była pora po temu, nie wypowiedział szczerze przed carem swojego zdania? — Czy to dzieje się tak zawsze — dumał dalej — że naraża się na chybił trafił tysiące egzystencji, a i moje życie między innemi, li dla interesu dworów i dla spraw osobistych monarchów?... Tak, mogą mnie zabić jutro!... — I nagle ta myśl o śmierci wywołała w jego duszy cały szereg wspomnień dalekich a rzewnych. Pożegnanie z ojcem, z żoną, jego pierwsze chwile poślubne i miłość ognista dla pięknej Lizy. Przypomniał sobie jej stan poważny. Rozczulił się mimowolnie nad żoną, nad sobą samym i wyszedłszy z domku, w którym mieszkał razem z Neświckim, zaczął przechadzać się po dworze.
Noc była mglista. Słaby, tajemniczy promień księżyca, starał się przebić szarą mgły oponę.
— Jutro! jutro! — powtarzał w duchu. — Może wszystko skończy się dla mnie, a wtedy i te wspomnienia przestaną istnieć razem ze mną... Jutro, czuję to, będę mógł okazać do czego jestem zdolny...
Wyobrażał sobie bitwę, straty poniesione, skupienie się walki w jeden punkt najważniejszy, zamięszanie i nieporadność wodzów.
— Nadchodzi dla mnie chwila pomyślna, dzień tak przezemnie niecierpliwie oczekiwany!...
Widział i słyszał siebie w dalszym ciągu błogich marzeń, jak wypowiada swoje zdanie jasno i dobitnie, w obecności Kotuzowa, obu monarchów, Weirothera i reszty dowódzców. Wszystkich uderzyła jasność jego poglądów, nikt jednak nie mógł zdobyć się na tyle odwagi, aby wziąć na własną odpowiedzialność planu wykonanie... On więc wybierał sobie pułk, nawet całą dywizją, stawiał warunki, aby nikt się nie odważył planów jego krzyżować, prowadził swój oddział w miejsce najważniejsze i odnosił świetne zwycięztwo!... A śmierć a konanie?... podszeptywał mu jakiś głos obcy, nieznany, tajemniczy... Książę Andrzej nie przestawał jednak marzyć błogo o swoich przyszłych tryumfach i powodzeniach. Jemu to powierzano w przyszłości obmyślenie planu bitwy następnej. Był dotąd wprawdzie tylko adjutantem przy boku Kotuzowa, ale on, Bołkoński, prowadził w bój wszystkich, i drugą bitwę tak samo wygrywano, rozbijając w puch nieprzyjaciela!... On podczas bitwy zastępywał i wyręczał Kotuzowa!... No! a potem? — przemawiał mu znowu do ucha ów głos tajemniczy — jeżeli nie będziesz ciężko rannym, lub nawet zabitym... potem co się stanie?... — Potem? — odpowiadał sam sobie książę Andrzej. — Nic nie wiem! i wiedzieć nie chcę! Nie moja wina, że pragnę sławy, że chcę miłości i uwielbienia ze strony ludzi; że radbym stać się wielkim i w kraju własnym niezapomnianym! To rzeczywiście jest mi w życiu celem jedynym! Nie zdradzę się z tem przed nikim, ale cóż na to poradzić, że sława i uwielbienie ludzi, wydaje mi się droższem nad wszystko w świecie? Śmierć, ciężkie rany, strata całej mojej rodziny, wszystko mnie nie przestrasza, bylem zdobył cel upragniony! Kocham niezaprzeczenie ojca, siostrę, żonę, a jednak, choćby to się dziwnem wydało niejednemu, poświęciłbym ich wszystkich dla jednej chwili tryumfu, zapewniającego mi sławę i cześć u ludzi, obcych mi, nieznanych, obojętnych najzupełniej, i którzy takimi dla mnie i nadal pozostaną!
Wytężył słuch, chwytając uchem każdy szelest w koło pomieszkania Kotuzowa. Rozróżniał głosy służby, zajętej pakowaniem furgonu. Uderzył go szczególniej głos stangreta, który naśmiewał się ze starego kucharza Kotuzowa, przekręcając jego nazwisko. Kucharz nazywał się Tit.
— Djabli by cię porwali dowcipniusiu! — mruknął starzec rozgniewany i podrażniony śmiechami obecnych.
— Tak to się dzieje na świecie — pomyślał Bolkoński. — Jeden wynosi się nad drugiego, sądząc się lepszym i wyżej urodzonym. Ja zaś radbym znaleść się po nad nimi wszystkimi, otoczony aureolą sławy tajemniczej, niespożytej, którą widzę niejako unoszącą się w mgle po nad moją głową!





XIII.

Rostow spędził noc tę wraz ze swoim oddziałem w forpocztach dywizji Bagrationa. Jego huzary stali na widecie zawsze po dwóch. On sam przejeżdżał się po przed linję wyciągniętą stępą, aby zwalczyć sen, który morzył go nieustannie. W tyle na szerokiej przestrzeni, świeciły tu i owdzie w gęstej mgle ognie w rosyjskim obozie. Przed nim zaś i z boków rozścielały się cienie nocy okiem nie przebitej. Mimo wszelkich usiłowań, aby dojrzeć cokolwiek wśród pomroku, nic nie widział. Czasem zdawało mu się, że spostrzega jakąś jasność nieokreśloną, jakieś płomyki w dali migocące; naraz wszystko znikało, i on musiał przyznać sam przed sobą, że było to li złudzeniem jego podnieconej wyobraźni. Oczy mu na nowo kleił sen nieprzezwyciężony, a bujna fantazja przedstawiała mu to cara, to Dennisowa, to jego najbliższą rodzinę... Gdy po chwili oczy gwałtem otwierał, nie mógł dopatrzeć niczego, prócz łba swego konia, który strzygł uszami niespokojnie i cieniów długich swoich żołnierzy. Zresztą otaczała go ta sama noc wzrokiem nieprzenikniona.
— Dla czegożby mnie nie miało spotkać coś niepodobnego, co tylu innych spotkało? — wmawiał w siebie. — Dla czegóż nie miałbym znaleść się trafem szczęśliwym na drodze cara, on zaś dałby mi polecenie, jak pierwszemu lepszemu oficerowi, ja bym takowe wykonał, zbliżając się tym sposobem do jego dostojnej osoby! Oh! gdyby to uczynił, jakbym ja czuwał nad nim, jakbym mu zawsze mówił szczerą prawdę, jakbym zdzierał maskę z otaczających go obłudników i oszukańców!
Rostow, aby sobie przedstawić wyraźniej swoją miłość i gotowość poświęcenia wszystkiego dla monarchy, widział siebie walczącego ze zdrajcą Niemcem; policzkował go, a w końcu zabijał w oczach cara. Krzyk gdzieś w dali zbudził go nagle. Drgnął nerwowo:
— Gdzież to ja jestem? — szepnął. — Aha! na forpocztach! Hasło i odzew: „Timon i Ołomuniec“... Co za fatalność, że mój szwadron zostaje jutro w rezerwie! Może właśnie podczas bitwy miałbym sposobność zbliżyć się do cara? Za chwilę zluzują mnie... Pójdę prosić jenerała, żeby mnie przydzielił na jutro do innego szwadronu.
Poprawił się na siodle i raz jeszcze przejechał się wzdłuż linji rozciągniętej przez jego huzarów. Noc wydała mu się teraz mniej ciemną. Dostrzegał na lewo w mglistych konturach, czegoś w rodzaju łagodnej pochyłości. Naprzeciw wznosił się prostopadle wzgórek dość wysoki, odbijający się czarno na widnokręgu, a na jego płaskim szczycie świeciła biała plama z czego nie umiał sobie zdać sprawy na razie. Czy to polanka wśród lasu oświetlona promieniem księżyca? Czy domy pobielone? Czy też warstwa śniegu po prostu? Zdawało mu się nawet, że coś się tam rusza.
— Plama biała... hm! hm!... — mruczał prawie przez sen. — Śnieg na pewno!... hm! hm! plama biała!...
Powtórzył machinalnie zasypiając na nowo.
— Nataszka — szeptał rozmarzony. — Ona nie zechce mi wierzyć, żem widział na krok od siebie cara!...
— Na prawo, wasza miłość... tu są krzaki! — zawołał na niego jeden z huzarów, gdy go mijał właśnie.
Ocknął się i podniósł głowę. Czuł że nie jest w stanie opanować snu, który go morzył.
— Trzeba myśleć o czem innem. Ale o czem? — rzekł cicho, trąc oczy gwałtownie. — W jaki sposób przemówię do cara?... Nie! tak byłoby źle... niestosownie!...
Głowa opadła mu znowu na piersi, w tem w pół śnie zdawało mu się że ktoś strzela do niego i krzyknął głośno budząc się ze snu gwałtownie!
— Kto idzie!?...
Usłyszał w tej samej chwili, tam gdzie spodziewał się, że musi znajdować się nieprzyjaciel, krzyki rozgłośne i nawoływania tysiąca ludzi. Koń jego i ten obok, na którym siedział huzar, zastrzygły uszami niespokojnie. W miejscu skąd krzyki się rozchodziły błysnął i zagasł natychmiast płomień samotny. Później tu i owdzie ognie zabłysły, cała linja wojska nieprzyjacielskiego, na pagórku rozstawiona oświetliła się nagle niby wężem płomienistym, krzyki zaś stawały się coraz głośniejsze. Rostow mimo odległości zrozumiał, że nawołują się wzajemnie w języku francuzkim, chociaż w tym niesłychanym wrzasku i harmiderze, nie mógł słów odróżnić.
— Co to może być? Cóż ty o tem sądzisz? — spytał huzara obok. — Zdaje się, że tam rozłożył się nieprzyjaciel?... Słyszysz go? — dodał, nie odbierając z razu odpowiedzi.
— Et! kto go tam wie, wasza miłość! — huzar bąknął apatycznie. — Sądząc z kierunku, to muszą krzyczeć Francuzi?... — Może oni, a może kto inny!... W nocy, to tam dzieją się rzeczy niestworzone! No! tylko mi nie zacznij brykać i głupstw nie wyprawiaj! — ściągnął mocniej konia, który niespokojnie grzebał ziemię, parskając raz po raz.
Tak samo niepokoił się i koń Rostowa. Rżał, bił kopytem ziemię zamarzniętą i strzygł uszami. Krzyki wzmagały się z każdą chwilą, zlewając się w jeden akord potężny, jaki mogą li utworzyć tysiące piersi ludzkich. Ognie rozpalano na całej linji. Rostow ocknął się wreszcie ze snu, słysząc teraz najwyraźniej okrzyki radośne i pełne tryumfu w obozie nieprzyjacielskim:
— Niech żyje cesarz! Niech żyje!
— Hm, muszą być ztąd niedaleko... ot, tam, za strumykiem — rzekł Rostow do huzara.
Ten westchnął za całą odpowiedź i zaczął mruczeć jak niedźwiedź w złym humorze, gdy go psy ruszą z legowiska.
Ktoś nadjeżdżał konno. Usłyszał głuchy tentent i naraz wyłoniła się z mgły postać, która wydała mu się olbrzymią. Był to ordynans zapowiadający mu przybycie jenerałów. Rostow spiesząc naprzeciw nich, obejrzał się raz jeszcze na ognie w obozie nieprzyjacielskim. Bagration z Dołgorukowem, w towarzystwie swoich adjutantów, zapragnęli przypatrzeć się bliżej, tej dziwacznej, płomienistej fantasmagorji i przysłuchać się wrzaskom obozu nieprzyjacielskiego. Rostow podjechał do Bagrationa, a zdawszy mu raport dokładny, przyłączył się do jego świty, słuchając rozmowy dwóch wodzów.
— Wierz mi książę — upierał się przy swojem zdaniu Dołgorukow — że to tylko prosty fortel wojenny. Cofnął się najniezawodniej, rozkazując tylnej straży pozapalać ogniska i narobić dużo wrzasku, aby nas oszukać.
— Trudno mi jakoś w to uwierzyć — odparł Bagration. — Zajmują ów wzgórek od wczoraj. Gdyby mieli się cofać, byliby opuścili i tę pozycją. Panie poruczniku — zwrócił się do Rostowa — czy forpoczty są tam dotąd?
— Były wczoraj wieczorem wasza ekscellencjo. Teraz nie mógłbym twierdzić o tem na pewno. Czy mam to zbadać na miejscu wraz z moimi huzarami?
Bagration starał się nadaremnie dojrzeć twarzy Rostowa.
— Dobrze, jedź pan — rzekł po chwili zastanowienia.
Rostow puścił się galopem. Przywołał podoficera i dwóch huzarów, rozkazując im towarzyszyć mu w wyprawie. Zjechał z góry kłusem wyciągniętym, w kierunku, skąd dochodziły ich krzyki i nawoływania. Miotał nim niepokój, a jednocześnie upajało go uczucie rozkoszne, gdy tak tonął w ciemności wraz ze swoimi huzarami, wśród mgły pełnej tajemnic i niebezpieczeństw. Bagration nakazał mu, stojąc na pagórku, żeby nie przekraczał granicy naturalnej, którą tworzył strumień. Udał jednak, że rozkazu nie słyszy. Jechał i jechał naprzód. Krzaki wydawały mu się wielkiemi drzewami, wklęsłości i wypukłości wąwozu brał za ludzi. Gdy znalazł się u stóp góry, niewidział już nikogo, ani swoich, ani obozu nieprzyjacielskiego. Natomiast usłyszał o wiele wyraźniej głosy obce. O kilka kroków od siebie, zdawało mu się, że widzi rzekę. Gdy nadjechał bliżej, przekonał się, że to bieleje gościniec murowany. Zatrzymał się przez chwilę, niepewny w którą stronę ma się udać? Czy jechać gościńcem, czy też na przełaj prosto ku górze naprzeciw? Byłoby mędrzej trzymać się gościńca, świecącego wśród mgły i na którym można było widzieć wszystko dokładnie.
— Jechać za mną — rzekł krótko.
Puścił się drogą galopem, tam właśnie gdzie od wczoraj stała pikieta francuzka.
— Oto są, wasza miłość — szepnął jeden z huzarów.
Rostow miał czas zaledwie dopatrzeć w pomroku punktu czarnego, gdy błysnęło na panewce, padł strzał i kula świsnęła mu koło ucha, niby od niechcenia, gubiąc się gdzieś wysoko w mgły tumanach. Błysnęło powtórnie. Tym razem jednak spaliło na panewce. Rostow zawrócił konia, i popędził nazad. Cztery strzały padły w kierunkach rozmaitych, a kule świstały na różne tony. Rostow wstrzymał na chwilę konia, tak samo jak i jeździec rozognionego, zmuszając go iść stępą.
— Ho, ho! jeszcze i jeszcze — zawołał wesoło.
Nagle ustała strzelanina. Puścił się znowu galopem, osadził konia o krok przed Bagrationem, salutując według regulaminu.
Dołgorukow bronił dotąd zawzięcie swojego mniemania:
— Francuzi cofnęli się i tylko na to ognie pozapalali, aby nas w pole wyprowadzić. Mogli przecież opuszczając stanowisko, zostawić po za sobą nieliczne pikiety.
— W każdym wypadku, nie wszyscy odeszli mości książę — bąknął Bagration. — Zresztą przekonamy się jutro...
— Pikieta jest dotąd na wzgórzu, wasza ekscellencjo, w tem samem miejscu, co wczoraj — zaraportował Rostow, nie mogąc wstrzymać się od błogiego uśmiechu, że spisał się tak gracko i nie przestraszył się wcale kul przelatujących niby rój os koło ucha.
— Dobrze, dziękuję ci panie poruczniku.
— Ekscellencjo — odezwał się Rostow — chciałbym prosić...
— O cóż takiego?
— Mój szwadron zostanie w rezerwie... Błagam o łaskę przydzielenia mnie do szwadronu pierwszego.
— Nazwisko?
— Hrabia Rostow.
— Ah! i owszem! bardzo chętnie! Zatrzymam cię przy sobie poruczniku, jako ordynansa.
— Jesteś synem Stefana Andrzejewicza, nieprawdaż? — spytał Dołgorukow. — Tylko że...
Rostow, nie odpowiadając tamtemu, zwrócił się do Bagrationa:
— Mogę zatem mieć nadzieję, wasza ekscellencjo?
— Ależ na pewno! Wydam rozkaz odpowiedni natychmiast!...
— A zatem jutro! już jutro, mogą mnie posłać do cara z jakiemkolwiek poleceniem. Dzięki niebu! — rzekł sobie w duchu, nie posiadając się z radości.
Krzyki i ognie w obozie nieprzyjacielskim, spowodowało odczytanie odezwy Napoleona. W czasie odczytu tejże cesarz objeżdżał konno cały obóz. Żołnierze skoro go spostrzegli, zapalali pochodnie ze słomy na prędce skręcane i szli za nim z okrzykami radośnemi. — „Niech żyje cesarz!“ — Rozkaz dzienny mieścił w sobie odezwę Napoleona, w tych słowach:
„Żołnierze!“
„Mamy przed sobą armję rosyjską, która chciałaby pomścić na nas porażkę armji austrjackiej pod Ulmem. Są to te same oddziały, które pobiliście już raz pod Hollabrünn, i które odtąd ścigaliście aż tutaj“.
„Zajmujemy stanowiska potężne, i w chwili kiedy oni pomaszerują, aby zajść mi od prawego skrzydła, odsłonią swój cały bok. Żołnierze! ja sam poprowadzę w bój wasze bataljony! Będę trzymał się zdaleka od ognia, jeżeli ze zwykłą u was odwagą nieustraszoną, potraficie wnieść od razu popłoch i zamięszanie w szeregi nieprzyjacielskie. Jeżeliby jednak miało się chwiać bodaj przez chwilę zwycięstwo, zobaczylibyście waszego Cesarza narażającego się na najwyższe niebezpieczeństwo, idącego śmiało naprzód wśród gradu kul! Musimy bowiem zwyciężyć w tym dniu, szczególniej, gdzie idzie o honor piechoty francuzkiej, a ten honor obchodzi całą Francją“.
„Niech mi się nikt nie waży łamać i opuszczać szeregów, pod pozorem unoszenia rannych z pola bitwy. Każdy powinien być tą myślą przenikniony do głębi, że trzeba koniecznie pobić tych angielskich najemników, którzy za pieniądze Wielkiej Brytanji, pałają tak straszną nienawiścią do naszego narodu!“
„Tem zwycięstwem zakończymy kampanję obecną. Będziemy mogli odpocząć po trudach, na leżach zimowych, gdzie połączą się z nami nowozaciężne szeregi, które tworzą się obecnie po całym kraju. Wtedy pokój który zawrę, będzie godnym mego narodu, was i mnie“.

„Napoleon“.






XIV.

Była piąta godzina z rana. Panowała jeszcze ciemność zupełna. Oddziały z centrum, rezerwa i prawe skrzydło Bagrationa, stały dotąd nieporuszone. Za to na skrzydle lewem, szeregi piechoty, konnicy i artylerja budziły się ze snu i zaczynały się ruszać pospiesznie. Im to bowiem wydano rozkaz zaatakowania prawego skrzydła Francuzów i wyparcia z zajętego stanowiska, według planu wypracowanego tak mozolnie przez Weirothera. Mieli oni zapędzić nazad Francuzów w niedostępne góry czeskie. Było bardzo zimno, ciemno i ponuro. Oficerowie kończyli na prędce śniadanie i połykali parząc podniebienie gorącą herbatę. Żołnierze gryźli na umor swoje suchary, uderzając nogą o nogę aby rozgrzać trochę członki skostniałe. Kto mógł cisnął się do ognisk, w które wrzucano z kolei krzesła połamane, stoły, części kół, beczki próżne, słowem: to wszystko, czego zabrać nie było można, lub co już żadnej wartości nie przedstawiało. Z ognisk wydobywały się kłęby dymu czarnego i w oczy gryzącego. Przybycie do obozu przewodników austrjackich, dało hasło do wymarszu. Ruszały się całe pułki. Żołnierze porzucali ogniska, chowali fajki na krótkich cybuszkach za cholewy od butów i składali do furgonów swoje manatki. Jaki taki chwytał za karabin, stając porządnie do szeregu. Oficerowie zapinali szczelnie mundury, zacieśniali pasy, zakładali na ramię ładownice i przebiegali szeregi z dokładnością drobiazgową. Luzaki i reszta służby wojskowej zaprzęgali konie do wozów, pchając w nie ile się tylko dało.
Adjutanci, pułkownicy, jenerałowie, wsiadali na koń, żegnali się trzykrotnie, rozdawali ostatnie rozkazy, polecenia i przestrogi swoim podwładnym, i kolumny maszerowały jedna za drugą, podług taktu wybijanego tysiącem stóp. Nikt nie wiedział dokąd dąży, nawet niczego nie widział przed sobą, tak gęsta była mgła, podszyta w dodatku pełzającemi po ziemi dymami.
Żołnierz w marszu, jest tak obostrzony, co do działania osobistego, jak majtek na okręcie, tak samo ciągnie go i popycha pułk jego. Marynarz widzi zawsze przed sobą ten sam pomost, ten sam maszt i te same liny okrętowe. Żołnierz mimo olbrzymich nieraz przestrzeni, grożących najwyższem niebezpieczeństwem, które przebyć musi, ma wiecznie obok siebie tych samych towarzyszów, tego samego sierżanta nad sobą, psa trzymającego się wiernie jednej kompanji i tego samego pułkownika. Majtek rzadko kiedy jest ciekawy zbadać bliżej i najczęściej nie zdaje sobie sprawy z olbrzymich wodnych przestrzeni, na których buja jego okręt. Jednak w dniu bitwy, tak u jednego, jak u drugiego, nie wiedzieć skąd i jakim sposobem, odezwie się struna serdeczna, zabrzmi nutą dziwnie wzniosłą i poważną; struna moralnego „ja“, która musi drgnąć w każdym człowieku, gdy zbliża się do czegoś nieznanego mu, a nieuniknionego i koniecznego, co w nim obudza niezwykły niepokój. W dniu tym, jest nerwowo podniecony, rozgorączkowany. Patrzy, nadsłuchuje, pyta i radby zbadać, radby zrozumieć to „coś“, co się dzieje po za ciasnym obrębem, jego zajęć codziennych.
Mgła była tak gęstą, że pierwsze dnia brzaski nie były w stanie jej przeniknąć. Nikt niczego nie rozróżniał na odległość dziesięciu kroków. Krzaki przydrożne przemieniały się w olbrzymie drzewa, doliny wyglądały na jary i pagórki, i można było znaleść się nagle, kiedy by się tego najmniej spodziewano, oko w oko z nieprzyjacielem. Wojska sprzymierzone szły długo tonąc w tych chmurach mlecznych. To w dół schodziły, to pięły się do góry. Ocierały się kolumny maszerujące, o ogrody, o mury jakichś nieznanych miejscowości, a nigdzie nie napotkały nawet na ślad jakikolwiek nieprzyjaciela. Na przedzie, w tyle, z boków, żołnierz słyszał ruskę mowę, czuł w koło samych „swoich“ i radował się w głębi duszy, że ich tak wielu dąży w to samo miejsce nieznane, w tym samym celu osłoniętym tajemnicą.
— Słyszałeś? Oto nadchodzą ci z Kurska — szeptano sobie na ucho w szeregach.
— Ah! to coś straszliwego, ile jest razem naszego wojska! — zauważył inny. — Gdy wczoraj pozapalano ognie w obozie, patrzyłem i chciałem zliczyć... Aha! prędzej byś zliczył bratku ziarnka maku po całem polu rozsiane! Cała Moskwa wali na Francuza! mówię ci!
Żołnierze szli dziarsko i wesoło, jak zwykle idzie się zrazu, gdy ma się nieprzyjaciela zaatakować, nie czekając na jego zaczepkę. Dowódzcy jednak, jeszcze się wcale nie byli zbliżyli do szeregów, i nie zachęcili żołnierzy, nie dodali im ducha, ani jednem słowem. Ci wszyscy, których widzieliśmy zebranych na radzie wojennej, byli rzeczywiście w najgorszym humorze, niezadowoleni w najwyższym stopniu z całego planu. W ponurem milczeniu postępowali na czele swoich oddziałów, wykonywując li rozkazy wydane. Po za tem, ani im w głowie postało, trudzić się przemawianiem do żołnierzy. Upłynęła w ten sposób dobra godzina. Czoło armji zatrzymało się nagle, i odczuło natychmiast instynktowo ogromne zamięszanie, i wielki nieład. Trudnem byłoby do wytłumaczenia, w jaki sposób to uczucie zrazu nieokreślone, stało się wkrótce pewnością niezaprzeczoną. Dość na tem, że biegło i przenikało coraz dalsze szeregi, niby niewidzialna iskra elektryczna, niby strumień zbierający gwałtownie w górze, i rozlewający się w dolinie coraz szerszem korytem. Gdyby armja rosyjska była się znalazła samą, bez sprzymierzeńców, byłoby prawdopodobnie upłynęło więcej czasu, zanimby podobne przypuszczenie stało się faktem dokonanym. W tym atoli wypadku, doznawano złośliwego zadowolenia, całkiem zresztą naturalnego. Wszak mogli wszystko zwalić na Niemców! Każdy był najmocniej przekonany, że to fatalne zamięszanie, zawdzięcza jedynie „piwoszom i zjadaczom kiełbasek“ (jak powszechnie Niemców nazywano).
— Mądry plan! nie ma co mówić!... — sarkał jeden.
— Co tam u djabła zawadza nam na środku drogi?! — klął drugi. — Czy Francuzi?... Ale nie, bo byliby już na nas sypnęli kulami... Pędzili nas, pędzili, jak nieboskie stworzenia, a teraz każą stać w czystem polu! Ci przeklęci Niemcy, wiecznie wszystko przekręcą! Czy im djabeł łby pozawracał?!... Trzeba było ich wysłać naprzód, nie zostawiać z tyłu za nami!... I każą nam czekać o głodzie i o chłodzie!... Ciekawym jak to długo potrwa?... Na masz! nowy bal! konnica stanęła teraz na poprzek drogi!... Djabli by wynieśli wszystkich Szwabów, którzy nie znają kraju własnego!
W ten sposób wyrzekali oficerowie, a najbardziej szeregowcy.
— Która dywizja? — spytał jeden z adjutantów, przyleciawszy przed szeregi na zziajanym koniu!
— Ośmnasta!...
— A cóż tu stoicie do kaduka! Powinniście byli być stąd o dobrą milę! Teraz już nie przejdziecie do samej nocy.
— To mi dopiero mądre rozkazy! Sami nie wiedzą, co robią! — mruczał adjutant odjeżdżając stępą.
To znowu wrzeszczał i piorunował jakiś jenerał na Niemców, a że nie umiał wcale ich języka, powtarzał raz po raz pieniąc się z gniewu:
— Taffa laffa! Taffa laffa!
— Albo to dobry chrześcjanin zrozumie ten ich szwargot djabelski? — zauważył jeden z żołnierzy, wzruszając miłosiernie ramionami. — Żeby tak na mnie, kazałbym wystrzelać to psiarstwo, co do nogi!
— Mieliśmy stanąć na miejscu o dziewiątej rano, a tu po dziesiątej, my zaś zrobiliśmy ledwie połowę drogi!... Ślicznie nas prowadzą!...
Ze wszech stron słyszało się tylko podobne wyrzekania i złorzeczenia Niemcom. Zapał pierwotny zmieniał się zwolna w żołnierzach w najwyższe rozdrażnienie, spowodowane idjotycznemi rozporządzeniami, które pochodziły rzeczywiście od Niemców.
Całe owe zamięszanie sprawiła konnica austrjacka, przez fałszywy manewr ku rosyjskiemu lewemu skrzydłu. Główni dowódzcy, znalazłszy czoło armji rosyjskiej zbyt oddalone od prawego skrzydła, kazali cofnąć się całej konnicy, i skierowali takową ku lewemu skrzydłu. W skutek tego rozkazu, kilka tysięcy koni przesuwało się pomiędzy kolumnami piechoty, wstrzymując ją w pochodzie.
Jeden z jenerałów rosyjskich skłócił się na dobre z tego powodu z przewódzcą austrjackim. Rosjanin krzyczał w niebogłosy, żeby konnica stanęła, póki nie przejdzie rosyjska piechota. Austrjak składał się, że w tem nie ma jego winy, tylko taki rozkaz wydano mu z góry. Tymczasem wojsko stało w miejscu, i stało! milczące, ponure, ostygając zwolna i tracąc animusz, którym zrazu pałało. Po godzinie stania w polu, kolumny ruszyły dalej, zchodząc coraz głębiej w wąwóz. Tu mgła opadająca, stawała się coraz gęstszą, podczas kiedy u góry niebo było już zupełnie jasne, bez jednej chmury. Naraz wśród mgły okiem nieprzebitej rozległ się strzał pierwszy, za nim dalsze w nierównych odstępach. Później zaczął się ogień rotowy gęsty i ciągle podsycany, powyżej strumienia pod Goldbach.
Nikt nie liczył na spotkanie się w tem miejscu z nieprzyjacielem. Gdy wojsko rosyjskie wpadło tak znienacka na niego, nie zachęcone ani jednem słowem przez swoich dowódzców, a pod wpływem przykrego uczucia, że zostało niepotrzebnie w drodze zatrzymane, nie widząc nikogo przed sobą, otoczone mlecznemi kłębami mgły okiem nieprzebitej, odstrzeliwało się leniwo, nie spiesząc się wcale. To szło naprzód, to stawało, odbierając rozkazy z góry, zawsze po niewczasie. Tak samo bowiem i adjutanci wysyłani z rozkazami, błądzili w mgle, szukając nadaremnie dywizji i tych, którzy niemi dowodzili. Ten smutny los podzieliły trzy pierwsze kolumny, schodzące w wąwóz coraz niżej. Czy nieprzyjaciel był rzeczywiście oddalonym od nich z centrum swojej armji o dziesięć wiorst, jak niektórzy twierdzili? Czy też był tuż blisko, zakryty mgłą przed ich wzrokiem? Nikt o tem nie wiedział aż do godziny dziesiątej z rana. Czwarta kolumna, którą dowodził sam Kotuzow, zajęła była płaszczyznę powyżej Pratzen’u.
Gdy to wszystko działo się w szeregach armji rosyjskiej, Napoleon otoczony swoimi marszałkami stał na wzgórzu pod Schlapanitz. Po nad głową miał niebo lazurowe. Olbrzymia tarcza słoneczna, niby łódź płynąca aby podpalać okręty, kołysała się nad mgły mlecznemi bałwanami. Ani wojsko francuzkie, ani Napoleon, otoczony swoim głównym sztabem, nie znajdowali się z tamtej strony strumienia i wąwozów, pomiędzy wsiami Sokolenitz i Schlapanitz. A według planu, armja sprzymierzonych miała zająć właśnie to stanowisko, i zacząć atak. On zaś tymczasem umieścił się wręcz przeciwnie wszelkim planom i kombinacjom Weirothera, tak zaś blisko armji rosyjskiej, że mógł stojąc na pagórku, rozróżnić gołem okiem oficera od prostego szeregowca. Miał na sobie ów historyczny surdut szary, w którym odbył poprzednio całą włoską kampanją. Siedział na koniu niewielkim, siwym, ale ognistym, czystej krwi Arabczyku. Stał na samym przedzie, o dwa kroki od swoich marszałków. Wpatrywał się bystro i przenikliwie w głębokiem milczeniu, w kontury wzgórz, które wyłaniały się zwolna z mgły tumanów. Tam ruszały się kolumny rosyjskie. Wytężał słuch, zwracając baczną uwagę na ogień z ręcznej broni, rozpoczęty poniżej wyżyny pagórkowatej. W jego twarzy marmurowej, nieprzeniknionej, jeszcze bardzo chudej w owej epoce, ani jeden muszkuł nie drgnął. Oczami błyszczącemi fiksował zawzięcie jeden punkt. Jego przewidywania ziściły się co do joty. Znaczna część wojsk rosyjskich zeszła była w wąwóz, i maszerowała dalej ku stawom. Część druga, porzucała właśnie płaszczyznę w Pratzen, którą Napoleon chciał zaatakować, uważając ją za punkt najważniejszy. Widział defilujące i świecące w pośród mgły, tysiące bagnetów rosyjskich, które następnie tonęły w tem morzu mlecznem, schodząc coraz niżej w wąwóz. Według raportów odebranych w wilją, według turkotu kół i odgłosu kroków, co wszystko słyszały dokładnie francuzkie forpoczty, po chaotycznym nieładzie, panującym w szeregach nieprzyjacielskich, zrozumiał i odgadł z łatwością Napoleon, że armja sprzymierzonych sądziła iż znajduje się Bóg wie jak daleko. Wiedział i o tem, że kolumny schodzące z płaszczyzny w Pratzen tworzą czoło armji rosyjskiej, to zaś czoło jest dostatecznie bezsilnem, aby mógł je zaatakować z wszelką nadzieją zwycięstwa... a jednak nie dawał dotąd sygnału, żeby atak rozpocząć.
Był to dla niego dzień nader ważny i pamiętny... rocznica jego koronacji. Usnął był nad ranem snem twardym, pokrzepiającym, i obudził się lekki, wypoczęty, wesół, ufny w swoją gwiazdę, w tem szczęśliwem usposobieniu umysłowem, w którem wszystko wydaje nam się możliwem, i rzeczywiście wszystko zwykło się udawać. Kazał sobie podać konia, i pojechał zbadać pole działania. Twarz jego zimna i spokojna, dowodziła swoją nieruchomością, że czuje się szczęśliwym w tej chwili i pewny zwycięstwa, na które zasłużył w zupełności. Tak błogi wyraz malował się w całej jego fizjognomji, jaki miewa twarz gołowąsego młodzieniaszka, gdy czeka z sercem bijącem rozkosznie, na pierwszą schadzkę miłosną.
Skoro słońce zajaśniało w całym blasku, uwolniwszy się zupełnie z mglistych obsłon i oświetliło widnokrąg snopem złocistych promieni, Napoleon, który zdawał się czekać li na tę chwilę, zdjął rękawiczkę ze swojej ręki białej, kształtnej i arystokratycznej, bez zarzutu... a skinąwszy nią od niechcenia, dał znak, żeby atak rozpocząć. Marszałkowie w towarzystwie swoich adjutantów, pogalopowali w różnych kierunkach, a w kilka minut później, czoło armji francuzkiej posuwało się szybko ku płaszczyźnie w Pratzen, którą porzucili przed chwilą Rosjanie schodząc na lewo w dolinę.





XV.

O ósmej z rana Kotuzow udał się konno do Pratzen, na czele czwartej kolumny, którą dotychczas dowodził Miłoradowicz. Miała ona rozkaz zastąpić kolumny Pszczebiszewskiego i Langeron’a, które znajdowały się już w nizinie. Powitał żołnierzy z pułku pierwszego i wydał rozkaz wymaszerowania, okazując tem samem chęć dowodzenia kolumną osobiście. Zatrzymał się we wsi Pratzen. Do jego świty należał i książę Andrzej, podniecony, rozgorączkowany, pełen zapału, ale na pozór spokojny i zimny, jak zwykle wygląda każdy, gdy czuje się bliskim celu upragnionego. Dzień który się rozpoczynał, (był tego najpewniejszy), miał być jego Tulonem lub mostem w Arcole. Kraj i położenie wojsk rosyjskich, były mu znane tak dokładnie, jak każdemu z wodzów naczelnych. Co do jego planu strategicznego, którego nie mógł chwilowo wykonać, zapomniał o nim z kretesem. Ścigając w myśli plan Weirothera, pytał się w duchu, jakie też nastąpią zwroty i wypadki niespodziewane, które podadzą mu sposobność, popisać się z niezwykłą energją i szybkością w orjentowaniu się, jak też i w wykonywaniu poleceń w danym razie?
Na lewo u stóp góry, wśród gęstej mgły, jakieś wojska niewidzialne, zamieniały z sobą strzały karabinowe.
— Tam — mówił sobie — skoncentruje się bitwa. Tam okażą się zapory, trudności niepokonane, i w to miejsce wyszlą mnie z brygadą lub z dywizją. Wtedy ze sztandarem w ręce, puszczę się naprzód, rozbijając w puch, wszystko i wszystkich po drodze! — Tak wyraźnie snuły się przed nim obrazy wywołane bujną fantazją, że widząc defilujące bataljony, nie mógł wstrzymać się od pomyślenia: — Może właśnie z tym tu sztandarem rzucę się na nieprzyjaciela?
Ziemię pokrywał lekki szron. Topił się zwolna, przemieniając się w rosę nader obfitą. Wąwóz atoli, tonął dotąd w mgle okiem nieprzebitej. Tam niczego nie można było dopatrzeć, szczególniej na lewo, dokąd schodziły kolumny rosyjskie, i gdzie odzywało się strzelanie z ręcznej broni. Nad ich głowami tymczasem słońce jaśniało już w całym blasku, wśród nieba lazurowego. W dali, naprzeciw armji sprzymierzonych, wyłaniając się z mgły, rysowały się niepewnemi konturami gór wierzchołki, okryte lasami. Tam miano zastać nieprzyjaciela. Na prawo, gwardja przyboczna tonęła w tem morzu mlecznem, zostawiając jedynie po swojem przejściu, słabe echo kroków żołnierzy maszerujących. Na lewo, z po za wioski, wysuwała się tłumnie konnica, znikając tak samo po chwili w mglistych osłonach. Piechota płynęła i płynęła z tyłu i z przodu. Kotuzow był przytomny defiladzie wojska, tuż przy wyjściu z wsi. Był widocznie strudzony, wycieńczony i w najwyższym stopniu rozdrażniony. Zatrzymała się nagle przed nim piechota, nie odebrawszy na to rozkazu, prawdopodobnie w skutek jakiejś przeszkody na drodze, którędy kolumny miały przechodzić.
— Wydaj-że nareszcie rozkaz jenerale, żeby podzielono się na bataljony, i żeby piechota przeszła po za wieś! — odezwał się szorstko i sucho Kotuzow do dowodzącego, który zbliżał się ku niemu. — Czyż tego nie rozumiesz, że nie podobna rozwijać się w ten sposób w ulicach wiejskich, gdy maszeruje się na nieprzyjaciela?
— Liczyłem właśnie na to, wasza ekscellencjo, że ustawię moją kolumnę w szyku bojowym przed wsią.
Kotuzow uśmiechnął się z gorzkim sarkazmem:
— Cudowny pomysł, rzeczywiście, rozwijać front przed nosem nieprzyjacielowi.
— Ależ nieprzyjaciel jeszcze bardzo daleko, wasza dostojna ekscellencjo. Zresztą, według rozporządzeń...
— Jakich, czyich rozporządzeń? — przerwał mu Kotuzow gwałtownie. — Kto ci to powiedział?... Czyń jenerale, co ci rozkazują.
— Będę posłuszny — odrzucił złajany, salutując pokornie wodza naczelnego.
— Mój drogi — szepnął Neświcki na ucho Bołkońskiemu — nasz staruch dzisiaj w psim humorze.
Wyższy oficer austrjacki, w białym mundurze, z olbrzymim pióropuszem z piór zielonych, podjechał w tej chwili do Kotuzowa, pytając ze strony cesarza, czy czwarta kolumna wzięła już udział w ruchu?
Kotuzow odwrócił się od niego, nic nie odpowiedziawszy. Wzrok jego padł przypadkiem na Bołkońskiego. Rozjaśniła mu się twarz natychmiast, jakby chciał okazać swojemu ulubieńcowi, że zły humor, jego w niczem nie dotyczy:
— Chciej przekonać się, mój drogi — przemówił łagodnie — czy trzecia dywizja przeszła już po za wieś. Każ jej się wstrzymać i czekać na moje rozkazy. Spytaj się również dowodzącego — schwycił go za rękaw, zatrzymując — spytaj, czy ustawił na przedzie tyraljerów i co robią... co robią? — powtórzył machinalnie, nie troszcząc się wcale o wysłannika austrjackiego.
Książę Andrzej, minąwszy pierwsze bataljony, zatrzymał trzecią dywizję i przekonał się, że tyraljerów nie było rzeczywiście na przedzie kolumny. Dowódzca osłupiał, usłyszawszy rozkaz Kotuzowa, żeby ich naprzód wysunąć. Był najpewniejszy, że przed nim jest mnóstwo wojska, nieprzyjaciel zaś oddalony od nich przynajmniej o dziesięć wiorst. On bo widział li przed sobą przestrzeń zupełnie pustą, która zdawała się lekko zniżać i którą osłaniała mgła gęsta. Książę Andrzej powrócił natychmiast z raportem do wodza naczelnego, którego zastał w tem samem miejscu. Starzec siedział ciężko na koniu, zgjęty we dwoje, znużony i osłabiony. Wojsko stanęło, a żołnierze poustawiali broń w kozły.
— Dobrze, dobrze — rzekł krótko, raport wysłuchawszy.
Zwrócił się do Austrjaka, który z zegarkiem w ręce, zapewniał uroczyście, że czas najwyższy maszerować dalej, skoro wszystkie kolumny od lewego skrzydła, zeszły już z góry na dół.
— Nic nas nie nagli, ekscellencjo — Kotuzow bąknął, ziewnąwszy szeroko. — Mamy na to dość czasu...
W tej samej chwili usłyszeli po za sobą okrzyki wojska, które odpowiadały na pozdrowienie głosów pojedynczych. Te głosy zdawały się szybko przybliżać ku kolumnom stojącym na przedzie. Gdy z kolei zaczęli krzyczeć „hurra“, żołnierze z pułku przed którym stał właśnie Kotuzow, cofnął się tenże o kilka kroków, marszcząc brwi. Na drodze z Pratzen, pędziła galopem garstka jeźdźców w mundurach barw najrozmaitszych, z których dwóch wysunęło się trochę naprzód od reszty. Jeden w mundurze czarnym, z białym pióropuszem, siedział na koniu bułanym; drugi, w mundurze białym, miał pod siodłem konia karego. Byli to dwaj monarchowie ze swoją świtą. Kotuzow z nienaturalną uniżonością podwładnego, który stoi przed swoim przełożonym, nakazał wojsku milczenie i salutując zbliżył się do cara. Cała jego postać i zachowanie się uległo nagłej zmianie. Pozornie wyglądał na człowieka ślepo posłusznego, jak ktoś poddany najzupełniej woli obcej, któremu nie przystoi rezonować. Ta przesadzona uniżoność, sprawiła widocznie na Aleksandrze przykre wrażenie. Prędko ono jednak przeminęło, nie zostawiając ani śladu, na cara twarzy młodej i szczęściem rozpromienionej. Schudł był cokolwiek, przez tych kilka dni rozdrażnienia i stanu gorączkowego. Nic na tem jednak nie tracił wyraz jego fizjognomji, pełen majestatu i łagodności. Na jego pięknych ustach purpurowych igrał słodki uśmiech, w oczach tlił ogień zapału szlachetnego.
Jeżeli Aleksander uderzał postawą majestatyczną podczas rewji w Ołomuńcu, obecnie wyglądał weselszy i bardziej rozogniony. Zarumieniony od szybkiej jazdy, wstrzymał konia, oddychając całą piersią. Zwrócił się następnie do swojej świty, tak samo jak on rozpłomienionej i złożonej z kwiatu młodzieży austrjacko-rosyjskiej. W tym wieńcu otaczającym cara, widziało się Czartoryskiego, Nowosilcowa, Wołkońskiego, Strogonowa i wielu, wielu innych. Wszyscy rozmawiali i śmieli się pomiędzy sobą najswobodniej. Ubrani w paradne mundury, siedząc na pysznych koniach, doskonale ujeżdżonych, trzymali się o kilka kroków w tyle za carem. Masztalerze prowadzili za uzdy konie do przemiany dla dwóch monarchów, okrytych wspaniałemi, haftowanemi złotemi czaprakami. Cesarz Franciszek, dość jeszcze młody, z cerą mocno czerwoną, chudy, wysoki, siedząc sztywnie wyprostowany na swoim pięknym ogierze, rzucał w około spojrzenia niespokojne. Skinął w końcu ręką, przywołując do swego boku jednego z adjutantów.
— Spyta go z pewnością, o której godzinie pomaszerujemy? — pomyślał Bołkoński, patrząc z pod oka na swego dawnego znajomego. Pamiętał doskonale ów grad pytań, któremi był go zasypał w Bernie monarcha austrjacki.
Ta garstka jaśniejąca blaskiem młodości, pełna życia, animuszu rycerskiego i ufności niezachwianej w przyszłe zwycięstwo najpomyślniejsze, rozproszyła natychmiast ponure zwątpienie, które zaczynało ogartywać sztab przyboczny Kotuzowa. Tak samo świeży wietrzyk, wiejący rankiem od pól i łąk, gdy dostanie się przez okno otwarte do dusznego pokoju, w jednej chwili oczyszcza powietrze i wypędza precz niezdrowe wyziewy, tam przez noc nagromadzone.
— Dla czego nie zaczęliście, Michale Larjonowiczu? — zainterpelował car Kotuzowa.
— Czekałem właśnie na was, najmiłościwszy panie — wódz naczelny skłonił się jak mógł najniżej.
Car pochylił się ku niemu, jakby nie dosłyszał słów jego.
— Czekałem na najjaśniejszego pana! — powtórzył z naciskiem Kotuzow. W tej chwili Bołkoński zauważył z boku lekkie drganie u starca wargi górnej, gdy wymawiał słowo: „Czekałem“. — Kolumny nasze jeszcze nie połączyły się dotąd — dokończył.
Ta odpowiedź niepodobała się carowi. Wzruszył nie znacznie ramionami i spojrzał na Nowosilcowa jakby chciał się przed nim poskarżyć na opieszałość wodza naczelnego.
— Nie jesteśmy przecież na Polu Marsowem, Michale Larjonowiczu — odciął car z przekąsem — gdzie zwykło czekać się dla większego popisu, póki niezgromadzą się wszystkie pułki.
Tym razem zwrócił się do cesarza Franciszka, jakby go chciał zachęcić, jeżeli już nie do przemówienia w tej kwestji drażliwej, to przynajmniej do baczniejszej uwagi na to, co on mówi. Cesarz Franciszek jednak zdawał się myśleć zupełnie o czemś innem.
— Dla tego właśnie dotąd nie zacząłem, najjaśniejszy panie — Kotuzow przemówił głosem donośnym, kładąc nacisk na każde słowo — że nie szykujemy się do przeglądu i nie jesteśmy na „Polu-Marsowem“.
Oficerowie ze świty carskiej spojrzeli jeden na drugiego:
— Stary wprawdzie jak świat, nie powinienby jednak przemawiać w ten sposób — czytało się wyraźnie w ich oczach patrzących na wodza naczelnego niechętnie i z wyrzutem.
Car wlepił wzrok baczny i na wskroś przenikający w Kotuzowa, w oczekiwaniu, że coś jeszcze powie. Ten jednak milczał, z głową pochyloną z najwyższem uszanowaniem. Milczenie panowało przez chwilę, poczem rzekł tonem uniżonym podwładnego, który czeka na rozkazy z góry:
— Zresztą... skoro takiem jest życzenie najjaśniejszego pana?...
Przywołał natychmiast dowódzcę pierwszej kolumny Miłoradowicza, rozkazując mu iść do ataku.
Poruszyły się szeregi. Defilowały dwa bataljony z Nowogrodu i jeden bataljon z pułku Apcherońskiego.
W chwili kiedy przechodził pułk Apcheroński, Miłoradowicz pchnął konia naprzód. Płaszcz w tył odrzucony, odsłaniał pierś jego zasianą dekoracjami. Kapelusz stosowany, z olbrzymim pióropuszem, zasadził junacko, trochę na bok, a salutując zuchwale cara osadził konia na miejscu, tuż przed nim.
— Z pomocą Bożą, jenerale — car zawołał.
— Zrobimy najjaśniejszy panie, co tylko będzie w naszej mocy — odrzucił wesoło, wywołując w całej świcie carskiej uśmiech drwiący, swoim śmiesznym akcentem francuzkim.
Miłoradowicz zawrócił konia i znalazł się o kilka kroków za carem. Żołnierze zelektryzowani obecnością ubóstwionego monarchy, szli krokiem lekkim, miarowym, jak do tańcu.
— Dzieci — krzyknął nagle Miłoradowicz, zapominając o obecności cara, uniesiony zapałem, na równi ze swoimi żołnierzami, których był towarzyszem broni, jeszcze pod komendą Suwarowa. — Dzieci, wszak to nie pierwsza wieś, którą macie wziąć szturmem. Nieprawdaż?
— Na rozkazy — odkrzyknęli chórem żołnierze.
Na ten wrzask straszliwy, koń carski, ten sam, na którym odbył niedawno przegląd wojsk w Ołomuńcu i w Rosji wielokrotnie, drgnął niespokojnie, i zastrzygł uszami. Tu, na placu boju, zdziwiony tak bliskiem sąsiedztwem karego ogiera cesarza Franciszka i koń był dziwnie rozdrażniony. Przechodziły dreszcze i po jego ciele na każdy odgłos ognia z ręcznej broni, jakby odczuwał myśli i podniecenie gorączkowe, swego jeźdźca dostojnego.
Car uśmiechnął się błogo, wskazując jednemu ze swoich najserdeczniejszych, oddalające się bataljony.





XVI.

Kotuzow otoczony adjutantami, posuwał się zwolna w ślad za piechotą.
O pół wiorsty od miejsca, gdzie rozmawiał z carem, zatrzymał się przy domu na uboczu. Był on prawdopodobnie oberżą, opuszczoną w tej chwili, a postawioną przy zetknięciu się dwóch dróg, które szły z gór i były obecnie zalane wojskiem rosyjskiem.
Mgła rzadła i opadała coraz bardziej. Teraz można już było dojrzeć i rozpoznać gołem okiem, tłumy armji nieprzyjacielskiej, stłoczone i poruszające się na pozór chaotycznie na wyżynie przeciwległej. Słychać było silną strzelaninę na lewo w dolinie. Kotuzow rozmawiał właśnie z jenerałem austrjackim, gdy książę Andrzej poprosił tego ostatniego, aby mu pozwolił na chwilę swojej lunety.
— Patrz książę, patrz — wtrącił Austrjak — tam oto stoją Francuzi. — Wskazał palcem nie żaden punkt oddalony, ale nader bliski, naprzeciw nich, u stóp wzgórza.
Dwaj jenerałowie i adjutanci chwytali po kolei lunetę z niepokojem gorączkowym. Na ich twarzach bladych jak ściana, czytało się trwogę mimowolną. Francuzi, którzy mieli być oddaleni przynajmniej o dwie wiorsty, wyrastali nagle przed nimi, jak z pod ziemi.
— Tam ma być nieprzyjaciel?... Ależ nie!... Czyste niepodobieństwo... A jednak tak jest... Czy być może?... — wykrzykiwali jeden za drugim.
Książę Andrzej przytknąwszy do ócz lunetę, zobaczył jak na dłoni wysuwającą się na prawo potężną kolumnę nieprzyjacielską. Szła ona na spotkanie pułku Apcherońskiego, najdalej o pięćset kroków od miejsca, gdzie się byli zatrzymali.
— Wybiła moja godzina! — pomyślał, przemawiając do Kotuzowa głośno. — Wasza Ekscellencjo!... trzeba zatrzymać pułk...
W tej samej chwili dym gęsty zasłonił cały widnokrąg; ogłuszył ich silny ogień rotowy, a jakiś głos stłumiony trwogą piekielną wykrzyknął o dwa kroki:
— Rzecz skończona kamraci, przepadliśmy z kretesem!
I jakby ten głos był rozkazem najwyższym, tłumy żołnierzy nieprzeliczone, zaczęły cofać się gwałtownie, popychając się, potrącając, tratując jeden drugiego w szalonym popłochu. Przelecieli jak huragan, wszystko po drodze zmiatając, przez to samo miejsce, gdzie tak niedawno defilowali w porządku, z najwyższym animuszem, przed dwoma monarchami. Próba zatrzymania tego rwącego potoku, byłaby istnem szaleństwem! Nic i nikt nie był w stanie oprzeć się tej sile. Bołkoński również czuł się unoszonym tą lawiną ciał ludzkich, nie rozumiejąc na razie, co się z nim dzieje? Neświcki czerwony, zasapany i prawie bezprzytomny, krzyczał w niebogłosy na Kotuzowa, żeby umykał, bo inaczej gotów dostać się do niewoli. Kotuzow skamieniały, bezradny, podniósł za całą odpowiedź chustkę do twarzy, z której krew ściekała. Książę Andrzej potrafił przecisnąć się aż do niego i zawołał z przestrachem cały poruszony:
— Ranili waszą ekscellencją!
— Rana nie tu, ale tam! — Kotuzow jęknął, jedną ręką przyciskając miejsce zranione, a drugą wskazując na uciekających.
— Spróbujcie ich zatrzymać! — krzyknął.
Zrozumiał jednak w tej samej chwili, zbyteczność rozkazu i niepodobieństwo wykonania takowego. Spiął zatem konia ostrogą i popędził na prawo, w stronę, gdzie ukazywał się drugi tłum idący w rozsypkę i uciekający na łeb na szyję. I on uczuł się porwanym... uniesionym.
Tak go ścisnął tłum uciekający bezładnie, że nie był w stanie uwolnić się z tych kleszczów. W popłochu, w zamieszaniu, jedni wrzeszczeli, klnąc na czem świat stoi, a inni odwracali się strzelając na chybił trafił. Gdy potrafił nareszcie wyswobodzić się cokolwiek, udał się ze swoją świtą, straszliwie zmniejszoną, w miejsce skąd słychać było strzały. Bołkoński, próbując z wysiłkiem nadludzkim dostać się do wodza naczelnego, z którym rozłączono go powtórnie, zobaczył na stoku pagórka, w chmurze dymu, baterję rosyjską, która dotąd nie była przestała strzelać do Francuzów i ku której pędziło kilku żołnierzy nieprzyjacielskich. Cokolwiek wyżej ponad tą baterją stał dotąd nieruchomy oddział piechoty rosyjskiej. Jenerał dowodzący oddziałem zbliżył się do Kotuzowa, którego cała świta składała się obecnie z czterech osób. Wybladli i przerażeni, ci czterej patrzyli na siebie w milczeniu.
— Wstrzymajcie tych łotrów! — zawołał Kotuzow ponownie, zobaczywszy dowódzcę. Jakby go chciano ukarać za te słowa niby stado ptaków, przeleciał grad kul świszcząc złowrogo, po nad oddziałem i głową samego Kotuzowa. Francuzi rzucili się na baterję, a spostrzegłszy wodza naczelnego, strzelali do niego jak do tarczy. Po tej nowej salwie, dowódzca chwycił się gwałtownie za nogę. Upadło kilku żołnierzy, a podchorąży trafiony śmiertelnie, wypuścił z rąk sztandar. Chwiał się przez chwilę, zaczepiony o bagnety szeregowców. Ci zaczęli strzelać na Francuzów, nie otrzymawszy na to wcale rozkazu.
Pierś Kotuzowa podniosła się westchnieniem rozpaczliwym.
— Bołkoński! — szepnął głosem omdlewającym starca bezsilnego, wskazując na pułk zniszczony. — Co to ma znaczyć?
Zaledwie wymówił te słowa, a książę Andrzej już stał na ziemi, z konia zeskoczywszy i biegł pędem ku sztandarowi, z piersią ściśniętą, ze łzami wstydu i bólu, których nie był w stanie powstrzymać.
— Naprzód dzieci! — krzyknął głosem na wskróś przenikającym. — Nadeszła chwila stanowcza! — pomyślał, unosząc w górę sztandar. Słuchał prawie z radością świstu kul przelatujących mu ponad głową. Padło jeszcze kilku żołnierzy.
— Hurra! — zawołał podnosząc ciężki sztandar z wysiłkiem. Biegnąc naprzód, był przekonany, że cały pułk pójdzie za nim. I rzeczywiście puścili się jego śladem jeden... drugi żołnierz, wreszcie cały tłum wyprzedzając go nawet. Podoficer porwał sztandar, od którego drżało ramię Bołkońskiego. Zabito go jednak w tej samej chwili. Po raz drugi dźwignął Bołkoński sztandar z ziemi, lecąc dalej w stronę rosyjskiej baterji. Widział przed sobą rosyjskich artylerzystów. Jedni bili się, drudzy opuszczali swoje armaty biegnąc naprzeciw niego. Widział piechurów francuzkich łupiących konie rosyjskie i zwracających ku żołnierzom ich własne działa. Był już tylko o jakich dwadzieścia kroków od baterji. Kule padały jak grad w koło niego, wszystkich zmiatając. On jednak miał wzrok wlepiony w baterją. Spostrzegł rudego artylerzystę, z czapką na oczy nasuniętą, jak wydzierał z rąk Francuzowi swój własny wycior. Widział najwyraźniej, z jaką zaciętą nienawiścią walczyli z sobą nawzajem. Zapamiętali w gniewie, nie zdawali sobie może nawet sprawy dokładnej z tego co czynią.
— Jacy oni dziwni! — pomyślał Bołkoński. — Dla czegóż artylerzysta nie ucieka, skoro nie ma już broni? Dla czego nie dobije go Francuz, broń posiadający? Nie zdoła uciec biedaczysko! Francuz przypomni sobie na czas, że trzyma dotąd karabin w ręce.
Nadbiegł rzeczywiście drugi Francuz na pomoc pierwszemu i miał się rozstrzygnąć los artylerzysty, który tymczasem wyrwał był wycior z rąk przeciwnika. Nie było jednak sądzonem księciu Andrzejowi widzieć końca owej walki zaciętej. Został silnie uderzony w głowę. Zdawało mu się zrazu, że uderzył go któryś z rosyjskich żołnierzy w popłochu i stanie bezprzytomnym. Ból był nie tyle dotkliwy co rozdrażniający. W tej chwili szczególniej był mu nader niemiłym, kiedy radby był skupić myśli i zestrzelić wszystkie w jedno ognisko.
— Co się ze mną dzieje?... Nie mogę utrzymać się na nogach... chwieją się podemną... lecę. — I upadł na wznak. Po chwili oczy na powrót otworzył, chcąc dowiedzieć się o wyniku ostatecznym walki dwóch Francuzów z jednym rosyjskim artylerzystą i czy armaty zostały uratowane, czy też zabrali je Francuzi? Niczego już jednak nie mógł dopatrzeć. Tylko wysoko, bardzo wysoko w górze, zobaczył olbrzymie niebo lazurowe, głębokie, bezdenne, po którem płynęły zwolna chmurki srebrzyste, niby stado pierzastych łabędzi.
— Jaka tam cisza! jaki spokój! — mówił sobie w duchu. — To nie tak, jak kiedy ja biegłem na przód, lub kiedyśmy biegli wszyscy. Inaczej tam się dzieje, niż w owych dwóch twarzach pałających nawzajem nienawiścią i chęcią mordu! Wtedy i te chmurki nie płynęły po niebie tak spokojnie, po tem niebie bez końca... Że też ja pierwej nie mogłem dopatrzeć tej głębi? Jakże czuję się szczęśliwym, żem ją spostrzegł nareszcie... Tak, wszystko jest próżnią, nicością, zawodem i oszukaństwem, prócz tego jednego. Dzięki Ci Boże, za ten spokój, za tę ciszę!...





XVII.

O dziewiątej rano, na skrzydle prawem, którem dowodził Bagration, jeszcze bić się nie rozpoczęto. Mimo nalegań Dołgorukowa, nie chcąc brać na siebie całej odpowiedzialności, zadecydował Bagration, że wprzód zanim pójdzie do ataku, poszle po rozkazy do głównego wodza. Wyrachował to dobrze, że zanim ów ktoś przez niego wysłany, zdąży przebyć tam i nazad, co najmniej dziesięć wiorst przestrzeni, dzielącej jedno skrzydło armji od drugiego; jeżeli go po drodze nie zabiją (co nie było trudnem do przypuszczenia), jeżeli ostatecznie potrafi odszukać wodza naczelnego, co było również zadaniem nie lada!... nie wróci aż gdzieś pod wieczór.
Powiódł wrrokiem apatycznym, i jakby wiecznie zaspanym po swojej świcie. Uderzyła go twarz Rostowa, o rysach i wyrazie prawie dziecięcym. On mu jakoś najlepiej przypadł do gustu. Jemu więc powierzył odszukanie Kotuzowa i przywiezienie mu tegoż rozkazów, co do dalszego planu działania.
— A jeżeli bym spotkał się wpierw z carem, wasza ekscellencjo? — spytał Rostow niespokojnie.
— Możesz tem bardziej, Mikołaju Stefanowiczu, prosić o rozkazy najjaśniejszego pana, że na jego skinienie i Kotuzow musi być posłusznym. — Wtrącił Dołgorukow od niechcenia.
Gdy go uwolniono z posterunku, Rostow spał twardo przez kilka godzin. Zbudził się wypoczęty, pełen siły młodzieńczej, energii, sprężystości i ufności w siebie, jak i w swoją gwiazdę szczęśliwą. Był gotów do wszystkiego, do czynów bohaterskich jednem słowem.
Spełniły się jego życzenia najgorętsze. Rozgrywała się na karcie dziejów ludzkości bitwa potężna. On nie tylko brał w niej udział, nie tylko został adjutantem jednego z najdzielniejszych dowódzców, w dodatku wysyłano go z poleceniem do Kotuzowa i miał wszelką szansę spotkać swój ideał, swego cara ubóstwionego. Ranek był jasny i pogodny; koń pod nim był doskonały i znosił wytrwale wszelkie trudy. Dusza mu się radowała, serce o mało z piersi nie wyskoczyło. Trzymał się zrazu linji wyciągniętej nieruchomo przez forpoczty korpusu Bagrationa. Przybył wreszcie do miejscowości zajętej przez konnicę Uwarowa. Tam uderzyły go pierwsze znamiona, zapowiadające atak. Gdy ją minął, słyszał najwyraźniej huk strzałów armatnich i nie tak głośny, ale za to gęsty ogień rotowy, który wzmagał się z każdą chwilą.
Nie były to już strzały pojedyńcze, odzywające się to tu, to tam, w nierównych odstępach, w świeżem rannem powietrzu, ale grzmienie bezustanne, ogłuszające, w którem zlewały się w jedną całość salwy armatnie i strzelanie rotowe z ręcznej broni. Echa tego grzmotu warczącego złowrogo, powtarzały roznosząc daleko, wzgórza Pratzen okalające.
Z wystrzałów karabinowych unosiły się lekkie chmurki dymu, latając w powietrzu i goniąc jedna drugą. Przeciwnie po każdej salwie z baterji dział, podnosił się w górę cały słup dymu gęstego, który wisiał ciężko w powietrzu dłuższą chwilę, zanim go wiatr rozpędził. Bagnety zbite razem, połyskiwały w słońcu przy każdym ruchu licznej piechoty. Gdy dym rzadł i opadał, widać było artylerję, z jej zielonemi jaszczykami, która rozwijała się na szczycie pagórka, niby długa przepaska.
Rostow zatrzymał się na chwilę, aby przypatrzeć się niezwykłemu widowiskowi. Gdzie oni wszyscy dążyli? Dla czego szli to tędy, to tamtędy? W tył, naprzód, na boki! Nie mógł tego zrozumieć, ale ten widok, zamiast przejąć go trwogą i zwątpieniem, podniecił w nim jeszcze zapał i animusz rycerski.
— Nie wiem wprawdzie, co z tego wyniknie — pomyślał — ale w każdym razie, coś dla nas pomyślnego.
Przejechawszy po za linją wojsk austrjackich, dotarł do miejsca, skąd nacierano na nieprzyjaciela... Szła właśnie do ataku rosyjska gwardja.
— Tem lepiej! Przypatrzę się temu bliżej — rzekł w duchu.
Kilku jeźdców zbliżało się ku niemu galopem. Poznał w nich gwardyjskich ułanów, których szeregi przełamano i którzy zmykali z pola walki. Rostow zobaczył krew na jednym z nich.
— Mniejsza o to! — pomyślał. O jakie sto kroków z tamtąd, zobaczył nagle nadjeżdżający kłusem wyciągniętym, cały tłum kawalerzystów, w mundurach białych, złotem połyskujących, na karych koniach, którzy mu niejako drogę zastępywali. I on puścił się galopem, aby zostawić im wolny przejazd. Byłby może dopiął celu, gdyby i ów oddział konnicy nie był kroku przyspieszył. Widział ich coraz bliżej, słyszał nawet szczęk broni i tentent kopyt końskich. Za chwilę rozróżniał twarze gwardzistów konnych, którzy szli do ataku na piechotę francuzką. Galopowali powstrzymując jednak cokolwiek konie rozognione.
Rostow usłyszał komendę... — „Marsz! marsz!“ — daną przez dowódzcę oddziału, który pędził jak wicher na swoim pysznym, czystej krwi arabczyku. W obawie, żeby go nie roztratowano, lub nie pociągnięto z sobą, Rostow jechał z boku, lecąc na równi z nimi, co koń mógł wyskoczyć. Łudził się nadzieją, że dojedzie przed nimi do miejsca, w którem rozchodziły się dwie drogi.
Sądził przerażony, że nie będzie mógł uniknąć zetknięcia z ostatnim gwardzistą, którego postać wyniosła, wzrost olbrzymi, uderzał tem bardziej, przy nadzwyczajnej szczupłości, całej budowy ciała. Byłby niezawodnie stratowany, a z nim pospołu i jego biedny Beduin, gdyby szczęśliwym instynktem zachowawczym, nie był świsnął szpicrózgą, przed oczami konia rosłego, wspaniałego, na którym siedział ów gwardzista. Koń drgnął i zastrzygł uszami. Tymczasem Rostow spiąwszy ostrogami swego Beduina, wyprzedził ich nareszcie i umknął w bok, na leśną drożynę. W tej samej chwili usłyszał po za sobą grzmiące „Hurra!“ a odwróciwszy głowę, zobaczył pierwsze szeregi kawalerzystów wpadające i tonące w tłumie piechoty francuzkiej, z czerwonemi epoletami. Dym gęsty, jakiejś armaty niewidzialnej, zakrył ich natychmiast przed jego wzrokiem zaciekawionym.
Była to owa sławna i świetna szarża, gwardji konnej, którą podziwiali sami Francuzi! Z jakiemże sercem ścieśnionem, usłyszał Rostow niedługo potem, że z tego tłumu ludzi pięknych, młodych, dorodnych, z tego całego pułku, złożonego z kwiatu młodzieży rosyjskiej, wysoko urodzonej, świetnej, dystyngowanej, pełnej życia i rycerskości, jadącej na pysznych czystej krwi rumakach, z tych oficerów i junkrów, którzy o włos byliby go roztratowali, lecąc z wichrem w zawody... zostało zaledwo ośmnastu!
— Nadejdzie i moja godzina! Nie mam im czego zazdrościć. — Rostow pomyślał, jadąc dalej. — A może szczęście mi posłuży i spotkam samego monarchę.
Dotarł nareszcie do rosyjskiej gwardji pieszej. Znalazł się nagle wśród gradu bomb i kartaczy, które nie tyle widział, ile ich się domyślał, po wyrazie pełnym trwogi w twarzach szeregowców, a fizjognomjach ponurych i mocno zadumanych, u wyższych oficerów.
Usłyszał głos znajomy, głos Borysa wołający:
— Rostow! i cóż ty na to? Jesteśmy niby w lożach pierwszorzędnych. Nasz pułk był w nie lada tarapacie!
Uśmiechał się przytem, błogim uśmiechem młodzieniaszka, który odbył pierwszy chrzest ogniowy. Rostow wstrzymał konia.
— No! i cóż się stało? — zapytał.
— Ba! zostaliśmy odparci! — odpowiedział Borys, rad, że może do kogoś przemówić.
Zaczął opowiadać Rostowowi, jak gwardja, widząc jakieś wojsko przed sobą, wzięła ich zrazu za Austryjaków. Aż naraz przeraźliwszy świst bomb, przekonał ich, te stoją nos w nos z nieprzyjacielem, w pierwszej linji, i muszą iść radzi nie radzi do ataku.
— Gdzież ty dążysz? — wtrącił Borys.
— Szukam wodza naczelnego.
— Masz go, ot tam! — odrzucił Borys wskazując ręką na wielkiego księcia Konstantego, o jakich sto kroków od nich. Siedział on na koniu, w mundurze gwardji konnej, z głową wciśniętą w ramiona, z brwiami groźnie ściągniętemi. Wrzeszczał w niebogłosy, wywijając pięściami do oficera austrjackiego, który stał przed nim pomieszany i blady jak ściana.
— Ależ to wielki książę, ja zaś szukam Kotuzowa, lub samego cara — rzekł Rostow jadąc dalej.
— Hrabio! hrabio! — zawołał Berg na niego — pokazując mu rękę prawą owiniętą w chustkę, która cała krwią przesiąkła. — Zraniono mnie w dłoń, a jednak nie opuszczam szeregów. Popatrz tylko hrabio kochany, jestem zmuszony trzymać szpadę w lewej ręce! W moim bo rodzie wszyscy „von Berg“ byli rycerzami „bez bojaźni i bez zarzutu!“ — dodał po francuzku.
Jeszcze mełł językiem Berg gadatliwy jak sroka, kiedy Rostow, już był tak daleko, że nie mógł wcale dosłyszeć jego przechwałek.
Przejechał przez jakieś pole puste zupełnie. Aby nie narażać się na pociski nieprzyjacielskie, zdążał ku linji wyciągniętej przez rosyjską rezerwę, oddalając się coraz bardziej od głównego punktu działania. Naraz tuż przed nim, a w tyle po za wojskiem rosyjskiem, w miejscu, gdzie nie można się było wcale spodziewać obecności Francuzów, usłyszał żwawą strzelaninę.
— A toż co znowu? — pomyślał strwożony. — Czyżby nieprzyjaciel napadł nas z tyłu?... Czyste niepodobieństwo!... — Choć sam sobie perswadował, ogartywał go przestrach zabobonny, na myśl o tak fatalnym końcu bitwy. — Niech się dzieje co chce — szepnął — muszę znaleźć wodza naczelnego. Jeżeli już wszystko dla nas stracone, nie zostaje mi nic więcej, jak ginąć z nimi razem!
Przeczucie złowrogie, które go zwolna ogartywało, potwierdzało się za każdym krokiem dalej, gdy posuwał się w kierunku wsi Pratzen.
— Co to wszystko znaczy?... Kto strzela?... Do kogo?... — pytał w duchu Rostow, spotykając żołnierzy rosyjskich i austryjackich, uciekających bezładnie, w najwyższym popłochu.
— I sam djabeł tego nie odgadnie! Rozbił w puch! rozgonił nas wszystkich na cztery wiatry! Wszystko stracone! — odpowiadali mu uciekiniery po rosyjsku, po niemiecku, po czesku, nie rozumiejąc tak samo jak i Rostow tego pogromu straszliwego.
— Niechby zresztą był dobrze przetrzepał tych Niemczysków. — Niechby djabeł łupił skórę z tych podłych zdrajców — odpowiedział inny.
— Djabli by ich stąd wynieśli, tych Rosjanów! — odburknął szorstko na zapytanie Rostowa, jakiś Niemiec opasły.
Kilku rannych wlokło się wzdłuż drogi. Krzyki, jęki, złorzeczenia, zlewały się w jeden akord, straszny i ponury. Ustała nareszcie owa pukanina, później zaś dowiedział się Rostow od kogoś, że to żołnierze zmykający tak rosyjscy jak i niemieccy strzelali jeden do drugiego.
— Boże, Boże! — pomyślał Rostow. — I powiedzieć, że car może lada chwila zobaczyć tę nieszczęsną rozsypkę!... To pewno garstka tylko tchórzów nikczemnych! Niepodobna, niepodobna! żeby nas tak na głowę pobito! Trzeba wyprzedzić tę zgraję uciekających! wyprzedzić czem prędzej!
Zupełna przegrana nie mogła mu się w głowie pomieścić, mimo że widział na wzgórzu w Pratzen baterję dział i wojsko francuzkie, w tem właśnie miejscu, gdzie mu kazano szukać cara lub wodza naczelnego.





XVIII.

W okolicy wsi Pratzen, Rostow nie mógł dopatrzeć żadnego z dowódzców. Widział jedynie tłum w rozsypce, zmykający co tchu! Na gościńcu murowanym defilowali przed nim żołnierze rosyjscy i austryjaccy, wszelkiej broni. Jedni ranni, drudzy, którym nic nie brakowało. Ci ma się rozumieć, uciekali jeszcze raźniej. Mijały go w pędzie szalonym karety, powozy i wózki najrozmaitsze. Cały ten tłum brzęczał niby rój szerszeni, tłoczył się jeden przez drugiego, mięszając krzyki przeraźliwe, jęki i złorzeczenia, z hukiem ponurym bomb wyrzucanych bez ustanku z dział francuzkich, które stały dotąd na wyżynie w Pratzen.
— Gdzie car? Gdzie Kotuzow? — pytał daremnie na chybił trafił, nie odbierając znikąd odpowiedzi.
Schwycił wreszcie za kołnierz jakiegoś żołnierza, zmuszając do wysłuchania słów jego.
— Oho! Nie ma ich tu bratku od dawna! — zaśmiał się żołnierz drwiąco. — Uciekli jedni z pierwszych!
Rostow puściwszy żołnierza, pijanego najwidoczniej, zatrzymał przechodzącego luzaka, który wyglądał na masztalerza jakiejś wojskowej matadory. Ów służący opowiedział mu, że car przejeżdżał tędy mniej więcej przed godziną co konie mogły wyskoczyć, i że jest rannym niebezpiecznie.
— Być nie może! — wykrzyknął Rostow. — To jechał chyba kto inny?
— Widziałem go na własne oczy! — zapewniał sługus z chytrym uśmiechem. — Czy to ja go nie znam? Czy nie widziałem go setki razy w Petersburgu? Był strasznie blady, wciśnięty w sam róg powozu. To ci pędził na złamanie karku, swoją czwórką karoszów Ilko Iwanowicz! A może nie znam i tej czwórki? Może cara wiózł kto inny, niż jego stangret ulubiony i jedyny Ilko Iwanowicz?
— Kogo pan szukasz? wodza naczelnego? — spytał Rostowa o kilka kroków dalej oficer ciężko ranny. — Padł na miejscu, trafiony w same piersi kulą armatnią, właśnie przed naszym pułkiem.
— Nie zabito go, tylko raniono — wtrącił ktoś drugi.
— Kogo? Kotuzowa? — spytał Rostow.
— Nie Kotuzowa... innego... jakże go nazywają?... No, mniejsza zresztą o to! Nie wielu żywych zostało! bardzo niewielu!... Jedź pan w tę tu stronę. Znajdziesz wszystkich dowódzców zebranych razem we wsi Gostjeradek.
Rostow jechał dalej krok za krokiem, nie wiedząc co ma dalej robić i do kogo ma się udać? Car ranny! Bitwa przegrana na głowę!... Jadąc w kierunku wskazanym, widział w oddaleniu wieżę jakąś i dzwonnicę kościelną. Do czegóż miał się spieszyć? O cóżby już pytał, czy cara, czy Kotuzowa, choćby ich znalazł całych i zdrowych zupełnie.
— Niech wasza miłość skręci w lewo. Jadąc prosto, zabiją was na pewno!
Rostow zastanowił się przez chwilę i pojechał właśnie tą drogą, którą ów żołnierz wskazał mu jako niebezpieczną.
— Wszystko mi jedno! — pomyślał. — Skoro raniono mego pana najmiłościwszego, po cóż miałbym siebie oszczędzać?
I wjechał w przestrzeń, na której było najwięcej trupów i którędy uciekało najwięcej żywych. Francuzów tam jeszcze nie było, a nieliczna garstka wojska rosyjskiego, która przeżyła straszną katastrofę, opuściła to miejsce fatalne. Na tem polu leżały pokotem, niby grube snopy na ściernisku, stosy trupów, po dziesięciu i piętnastu razem. Ranni wlekli się na czworaku, zbierając się po kilku i wydawali krzyki i jęki tak bolesne i na wskroś przenikające, że Rostow drętwiał cały, słysząc takowe. Puścił się znowu galopem, aby uniknąć widoku tak strasznych cierpień ludzkich. Lękał się nie o własne życie, ale chodziło mu o to, żeby nie stracić krwi zimnej i odwagi, tak mu w tej chwili niezbędnej, a która go zaczynała opuszczać, gdy patrzał na tych nieszczęśliwych.
Francuzi przestali nareszcie strzelać do przestrzeni, którą żywi byli opuścili. Skoro jednak spostrzegli czyjegoś adjutanta galopującego po tem polu umarłych, wysłali za nim w pogoń natychmiast kilka bomb i kartaczy. Ten huk i świst złowrogi, te trupy, wytrzeszczające na niego zewsząd oczy, straszne, szklanne, których nie było komu przymknąć na sen wieczny, przeraziły go do głębi duszy i wzbudziły litość nad nim samym. Przypomniał sobie ostatni list matki i pomyślał:
— Jakie by też uczucie jej sercem miotało, gdyby mnie tak zobaczyła wystawionego na pociski dział nieprzyjacielskich?
We wsi Gostjeradek, do której nie dosięgały francuskie kule armatnie, odnalazł część wojsk rosyjskich, opuszczającą pole bitwy, w pewnym szyku i porządku. W tem jednem panował nieład, że pomieszały się razem różne bronie, i oddziały pojedyncze z pułków najrozmaitszych. Mówiono sobie po cichu o bitwie przegranej, jako o fakcie dowiedzionym i niezbitym. Nikt atoli nie umiał wskazać miejsca Rostowowi, gdzieby mógł spotkać się z carem lub z Kotuzowem. Jedni utrzymywali zawzięcie, że car jest rannym najniezawodniej. Inni znowu zaprzeczali wręcz tej wieści bezpodstawnej. Tłumaczyli tem pogłoskę fałszywą, że widziano umykającego co tchu, wielkiego marszałka dworu hrabiego Tołstoja, bladego i przerażonego w carskiej karecie. Skoro dowiedział się od kogoś, że kilka znaczniejszych matador znajduje się w małej wiosczynie na lewo, w tyle trochę, udał się tam Rostow, nie tyle w nadziei, iż tam spotka tych których szukał, ile aby uspokoić własne sumienie, że uczynił co tylko było w ludzkiej mocy. O trzy wiorsty może, przejechał był koło ostatnich oddziałów wojska rosyjskiego, i posuwał się zwolna wzdłuż jakiegoś sadu, oddzielonego od gościńca rowem. W tej chwili spostrzegł nieopodal dwóch jeźdźców. Zdało mu się, że zna obydwóch, a szczególniej pierwszego z białym pióropuszem na kapeluszu. Ten drugi, na pysznym koniu bułanym, spiął ostrogą swego rumaka i popuściwszy mu cugli, przesadził przez rów z największą łatwością. Kilka tylko grudek ziemi wyskoczyło w górę z pod kopyt końskich. Zawrócił konia w miejscu, i przeskoczył rów powtórnie. Wtedy zbliżył się z najwyższem uszanowaniem do swojego towarzysza, jakby go chciał zachęcić do tego samego. Ten do którego przemawiał, potrząsł głową i ręką przecząco, a Rostow poznał w nim natychmiast cara, swego cara ubóstwionego, nad którego fatalną porażką, o mało że nie zapłakał!
— Ależ on nie może zostać tu sam jeden, wśród tego pola pustego! — pomyślał. Aleksander zwrócił twarz ku niemu, i mógł przypatrzeć się dobrze tym rysom, tak głęboko wyrytym w jego sercu. Car był bardzo blady; policzki zapadły mu się, oczy miały sine obwódki. Dobroć atoli i łagodność, malująca się w tych ślicznych rysach, teraz uderzała może jeszcze więcej niż kiedy indziej. Rostow był uszczęśliwiony że go widzi, uszczęśliwiony przekonawszy się naocznie, że owa rana była tylko kłamliwym wymysłem. Powiedział sobie w duchu, że powinien natychmiast spełnić polecenie Bagrationa.
Tak samo jednak, jak młodzieniaszek rozkochany, a trwożliwy, i cały drżący, nie może odważyć się na wprowadzenie w czyn, namiętnych marzeń nocnych; szuka rozmaitych wymówek i wykrętów, byle opóźnić chwilę schadzki, choć jej pragnął gorąco; tak i Rostow w obec marzenia urzeczywistnionego, nie wiedział co począć. Czy ma zbliżyć się do cara? A może to jego usiłowanie wyda się natręctwem niestosownem i nie na czasie w obecnem położeniu?
— Czy nie będzie to wyglądało — pomyślał — że korzystam i chcę wyzyskać chwilę fatalną, kiedy „On“ czuje się tak samotnym i opuszczonym? Widok kogoś zupełnie mu nieznanego, mógłby zrobić na nim przykre wrażenie... Cóż mu zresztą powiem, skoro wystarczy jedno jego spojrzenie, aby mi głos uwiązł w gardle.
Słowa zamierały mu rzeczywiście na ustach. Bo też gdy je w myśli układał, wyobrażał sobie zupełnie inne położenie. Obraz, który mu wtedy przedstawiała jego bujna fantazja, miał za tło świetne zwycięstwo, chwilę tryumfu. On wprawdzie leżał umierający z ran, ale car obok jego łoża boleści, przychodził dziękować mu za jego czyny bohaterskie, za zwycięstwo, do którego i on, Rostow, przyczynił się razem z innymi, przepłacając takowe życiem własnem. W takiej chwili mógłby był wynurzyć przed monarchą swoją miłość, swoje poświęcenie, krwią serdeczną tak szlachetnie i wzniośle potwierdzone.
— O cóż bym go pytał? Jest godzina czwarta po południu, i bitwa przegrana. Nie, nie, nie zbliżę się do niego. Nie powinienem przerywać toku jego smutnych dumań. Lepiej umrzeć tysiąc razy, niż otrzymać od niego jedno spojrzenie zagniewane.
Oddalił się więc smutny, z rozpaczą w duszy, odwracając się raz po raz, aby śledzić każde poruszenie swojego monarchy.
Widział jak zbliżył się do cara kapitan Toll. Pomógł Aleksandrowi przeskoczyć rów pieszo. Następnie podesłał swój płaszcz carowi pod jedną z jabłoni i ten usiadł na nim. Toll stał obok przemawiając z ogniem i zapałem. Ten widok przejął Rostowa uczuciem żalu i szalonej zazdrości, szczególniej gdy dostrzegł jak car, przyciskając dłonią oczy, drugą rękę wyciągnął do Tolla.
— Mogłem ja znaleść się tam, zamiast niego — mówił sobie w duchu. Rozpłakał się, nie mogąc łez gorzkich powstrzymać. Oddalał się coraz bardziej, nie wiedząc, w którą stronę ma się udać? Rozpacz jego była tem gwałtowniejszą, że oskarżał sam siebie o słabość, prawie o tchórzostwo nie do przebaczenia. Byłby mógł i powinien był zbliżyć się do cara. To była chwila jedyna, która może się już nigdy nie powtórzy. Czemuż z niej nie skorzystał? Czemu nie wypowiedział carowi, jak gotów wszystko poświęcić na jego usługi? Zawrócił konia, ale już na tem miejscu nie zastał nikogo. Drogą ciągnął się tylko długi szereg wozów, wózków rozmaitych i furgonów. Od jednego z powożących, dowiedział się Rostow wreszcie, że sztab główny razem z Kotuzowem, jest niedaleko ode wsi. Oni jadą tam właśnie z transportem. Jeżeli zatem chce, to go zaprowadzą do kwatery głównego wodza. Udał się tedy za nimi.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

O godzinie piątej po południu, bitwa była przegrana na wszystkich punktach. Więcej niż sto armat wpadło w ręce Francuzom.
Cały korpus pod dowództwem Pszczebiszewskiego złożył broń. Inne oddziały, straciwszy połowę ludzi, cofały się, całemi niesfornemi bandami.
Niedobitki pozostali z oddziału Langerona i Dokturowa, cisnęli się tłumnie w koło stawów i upustów wsi Auguest.
Na tym jednym punkcie, jeszcze o godzinie szóstej wieczorem, nie ustawał ogień nieprzyjacielski. Strzelano do wojska rosyjskiego, idącego w zupełną rozsypkę, z baterji ustawionej na wyżynie w Pratzen.
Dokturow i inni z arjergardy, pozbierawszy ile tyle swoje bataljony, bronili się przeciw konnicy francuskiej, która ścigała ich zawzięcie. Mrok zapadał. Na wąskim gościńcu, prowadzącym do wsi, przez długi szereg lat najspokojniejszych, poczciwy stary mielnik, w białej, bawełnianej szlafmicy, zarzucał wędki w stawie. Obok starca, wnuk jego, zakasawszy rękawy od koszulki, bawił się łapaniem rybek o łusce srebrzystej, zanurzając rękę w małą sadzawkę, gdzie rybki wrzucano na zapas. Po tym samym gościńcu, pod baczną pieczą wieśniaka morawskiego, w czapce futrzanej na głowie i w długiej kapocie z sukna granatowego, ciągnęły rzędem wozy ogromne, naładowane ciężką, dorodną pszenicą. Nazad zaś zabierały całe wory mąki białej jak śnieg alpejski ulatującej lekkim pyłkiem w powietrzu po nad młynem. Teraz, na tej drodze, tak spokojnej, widziało się tłum bezprzytomny, oszalały z trwogi piekielnej, który pędził, popychał się i tratował nawzajem. Nie jeden ranny padał omdlały pod koła wozów, furgonów, przódkarów, pod końskie kopyta i jechano dalej po jego ciele, nie zważając na jęki bolesne, na prośby i zaklęcia, żeby go podnieść z ziemi i włożyć na wóz. Wszyscy lecieli na przód, popychani jakąś siłą niewidzialną, aby dać się zabić o kilka kroków dalej.
Co dziesięć sekund, bomba lub granat wpadały i pękały wśród tego tłumu zbitego w kłąb, zabijając jednych, a obryzgując ich krwią najbliżej stojących. Dołogow, mianowany ponownie oficerem, z ręką skaleczoną, sam z garstką złożoną z dziesięciu ludzi zaledwie i ze swoim dowódzcą siedzącym na koniu, przedstawiał resztkę, pozostałą z całego jego pułku. Unoszeni przez tłum uciekający, potrafili utorować sobie drogę, aż do gościńca. Tu musieli zatrzymać się, leżał bowiem na poprzek drogi koń od przódkara, którego trzeba było rozplątać z lejców i postawić nazad na nogi. Bomba zabiła tymczasem jednego z owych dziesięciu, druga zraniła żołnierza stojącego obok Dołogowa, obryzgując go krwią tamtego. Tłum pchał się naprzód rozpaczliwie, ale był zmuszony zatrzymać się ponownie.
— Wybawienie od śmierci, od kalectwa, tam dalej, o jakie sto kroków. Tu musimy zginąć marnie — oto co każdy powtarzał.
Dołogow przecisnął się aż do wąskiej grobli i zaczął biegnąć po cienkiej lodowej powłoce stawu.
— Skręcaj tędy — krzyknął na artylerzystę — lód trzyma...
Dołogowa rzeczywiście lód jakoś jeszcze utrzymał, trzeszcząc i uginając się pod jego stopami. Było jednak widocznem, że załamie się pod ciężarem armaty i tego tłumu rozszalałego. Patrzano na Dołogowa, ciśnięto się nad sam brzeg stawu, ale jakoś brakło im odwagi pójść za jego przykładem. Pułkownik na koniu podniósł ramię, otworzył usta, aby do niego przemówić, gdy bomba świsnęła tak nisko po nad wszystkiemi głowami, że się pochyliły mimowolnie i coś zwaliło się na ziemię. Padł z konia pułkownik bombą w pół przecięty, tonąc w krwi kałuży. Nikt na niego nie spojrzał, nikomu w głowie nie postało podnieść trupa.
— Na lód! na lód! Czyż nie słyszysz? Skręcaj, skręcaj na lód — wołano zewsząd. Tłum przerażony, ogłuszony, nie rozumiał właściwie, dla czego tak krzyczą.
Armata ostatnia z brzegu wjechała na lód i tłum rzucił się za nią w tropy. Lód zatrzeszczał, jednemu z uciekających noga w wodzie się zanurzyła. Gdy usiłował ją wyciągnąć, wpadł w wodę po pas. Ci co stali najbliżej, znowu się zawahali, artylerzysta wstrzymał konie armatnie; reszta zaś tłumu na grobli wrzeszczała w niebogłosy: — „Na przód! na lód!“ — Żołnierze zaczęli smagać konie biczem i pchać naprzód armatę. Konie nagle ruszyły, lód się załamał i od razu konie z armatą i czterdziestu ludzi zniknęło pod wodą. Bomby tymczasem świszczały dalej, spadając z złowrogą regularnością. Uderzały to w lód, to wpadały w wodę, dziesiątkując i niszcząc tę zbitą masę ciał ludzkich, która roiła się na grobli, na stawach, nad obu brzegami, jak okiem zasięgnął.





XIX.

Gdy działy się te okropności nad stawami, książę Andrzej leżał dalej w tem samem miejscu, na wyżynie w Pratzen, zaciskając kurczowo w dłoni część drzewca od sztandaru. Tracił bardzo wiele krwi i bezwiednie jęczał słabo i żałośliwie, niby biedne, opuszczone niemowlę.
Pod wieczór przestał jęczeć. Omdlał i stracił przytomność. Nagle otworzył oczy nie zdając sobie sprawy, ile też mogło czasu upłynąć? Czuł tylko że żyje i że ma w głowie ból straszny, piekący, jakby mu tam kto żaru nasypał.
— Gdzież jest to niebo bezdenne, które zobaczyłem dziś rano, nie znając go dotąd?... — to było pierwszą myślą jego. — I tych cierpień dotkliwych, dotąd nigdy nie doświadczałem. Tak, tak, niczego nie wiedziałem, nie pojmowałem, aż do dnia dzisiejszego. Ale gdzież to ja jestem?...
Wytężył słuch. Odezwał się tentent kopyt końskich i kilka głosów ludzi zbliżających się ku niemu. Mówili po francuzku. Nawet głowy nie odwrócił. Patrzył dalej w to niebo tak wysoko nad nim zawieszone, którego lazur tajemniczy i nieprzenikniony, przezierał z po za lekkich chmurek po nim przepływających.
Ci jeźdźcy, to był cesarz Napoleon i jego dwaj adjutanci. Bonaparte objechał w koło pole bitwy i wydał rozkaz, aby wzmocnić jeszcze baterję ziejącą ogniem na groblę pod Auguest. Teraz oglądał trupy i rannych leżących dotąd na pobojowisku.
— Piękni ludzie! — wykrzyknął zobaczywszy grenadjera rosyjskiego, który leżał z rozkrzyżowanemi ramionami, twarzą do ziemi, z karkiem zupełnie zczerniałym, sztywny i zastygły od dawna.
— Wyczerpano amunicję, Sire! — zaraportował adjutant, wysłany z owym rozkazem do baterji, która dotąd kartaczowała groblę w Auguest.
— Wysłać tam natychmiast baterję rezerwową — odrzucił krótko Napoleon, posuwając się o kilka kroków naprzód. Zatrzymał się przed samym księciem Andrzejem, który dalej zaciskał w dłoni drzewce porąbane od sztandaru. Sam sztandar zdarto jako trofea zdobyte na nieprzyjacielu.
— Piękna śmierć! — zauważył Napoleon.
Zrozumiał książę Andrzej mimo wielkiego osłabienia, że to o nim mowa, a mówiącym jest sam Napoleon. Słowa te atoli zabrzęczały mu tylko koło uszów, nie robiąc na nim wcale wrażenia. Nie interesowały go zupełnie i zapomniał o nich natychmiast. Głowę miał rozpaloną, siły tracił razem z krwią uchodzącą, i nie widział nic przed sobą prócz tego nieba tak wysoko zawieszonego, i tak niedocieczonego. Poznał wprawdzie Napoleona... swojego bohatera... w tej chwili jednak ów bohater wydał mu się tak małym, tak nic nie znaczącym, w porównaniu z tem, co odbywało się między jego duszą, a tem niebem bezgranicznem! Co mówiono, kto zatrzymał się przed nim, wszystko było mu obojętnem. Rad był jednak, że przy nim stanęli. Czuł instynktowo, że zechcą mu dopomódz do odzyskania tego życia, które obecnie wydawało mu się takiem pięknem, odkąd zaczynał takowe pojmować zupełnie inaczej. Zebrał wszelkie siły, aby ruszyć się i wydać z siebie dźwięk jakikolwiek. Udało mu się rzeczywiście poruszyć nogą i jęknąć głucho.
— Ah! on więc żyje? — zawołał Napoleon. — Podnieść natychmiast tego młodego człowieka, i zanieść do ambulansu!
Po tych słowach cesarz puścił się naprzeciw marszałka Lanne’a, który z uśmiechem odkrył przed nim głowę, winszując świetnego zwycięstwa.
Wkrótce książę Andrzej o niczem już nie pamiętał. Ból sprawiony przez tych, którzy usiłowali podnieść go z ziemi, niesienie na noszach, wstrząsanie nim przez drogę, ostatecznie zaś, sondowanie jego rany, pozbawiły go na nowo przytomności. Dopiero późno wieczór ocknął się z omdlenia, gdy go transportowano do głównego szpitalu, razem z kilku innymi Rosjanami rannymi, lub których wzięto w niewolę.
Pierwsze słowa które usłyszał były wymówione przez oficera eskortującego konwój z rannymi:
— Zatrzymajmy się tu cokolwiek. Cesarz będzie tędy przechodził, trzeba mu sprawić przyjemność pokazując tych oto paniczów.
— Ba! Tylu ich dostało się tym razem do niewoli... większa część armji rosyjskiej... ma w czem wybierać...
— Zapewne! ale zawsze, ten tu — zauważył ów pierwszy oficer pokazując na rannego Rosjanina w mundurze gwardji konnej — ma być, jak utrzymują, wielką figurą, dowódzcą całej gwardji przybocznej cara Aleksandra!
Bołkoński poznał w tej chwili rzeczywiście księcia Repnina, którego widywał nieraz w towarzystwie i na salonach petersburskich. Obok niego leżał gwardzista młodziusieńki i także ranny. Bonaparte przyleciał galopem i osadził konia w miejscu przed rannymi:
— Kto tu jest najwyższy rangą? — spytał spojrzawszy na nich.
Wymieniono pułkownika gwardji konnej, księcia Repnina.
— Ty zatem książę dowodziłeś pułkiem konnej gwardji przybocznej cara Aleksandra?
— Właściwie prowadziłem tylko jeden szwadron.
— Twój pułk książę spełnił zaszczytnie swoją powinność!
— Pochwała wielkiego wodza, jest najpiękniejszą nagrodą żołnierza — Repnin odpowiedział.
— Udzielam wam tejże z przyjemnością i szczerem uznaniem — powtórzył Napoleon. — Któż to jest ten młodzieniaszek obok ciebie książę?
Repnin wymienił nazwisko porucznika Suchtelena.
Cesarz spojrzał na niego z uśmiechem:
— Nadto wcześnie zachciało mu się otrzeć o nas.
— Młodość i najwcześniejsza nie wyklucza męstwa — szepnął Suchtelen.
— Pięknie odpowiedziałeś młodzieńcze, możesz zajść daleko!
Aby dopełnić tego tryumfalnego widowiska, wysunięto i księcia Andrzeja na pierwszy plan, chcąc zwrócić na niego uwagę cesarza, który przypomniał sobie natychmiast, że go już raz widział leżącego na pobojowisku.
— A jakże ty się czujesz, mój dzielny młodzieńcze?
Książę Andrzej wlepiwszy wzrok w niego milczał. Przed pięciu minutami, ranny zamienił był słów kilka z niosącymi go żołnierzami, a teraz fiksując Napoleona nic nie odpowiadał!... Czemże bo były rzeczywiście te wszystkie sprawy, duma, radość tryumfująca Napoleona? czem był on sam, bohater niegdyś przez Andrzeja ubóstwiany, w porównaniu z tem pięknem niebem, pełnem sprawiedliwości i dobroci, w którem dusza jego utonęła i pojąć potrafiła?... Wszystko mu teraz wydawało się tak nędznem, tak znikomem, tak lichem, tak odmiennem i niepodobnem do owych myśli wzniosłych i uroczyście, surowo poważnych, które wzniecił w jego duszy upadek sił fizycznych i oczekiwanie śmierci! Z oczami przykutemi do Napoleona, myślał o nicości życia. Jak błahą wobec tego jest wszelka wielkość, jak nikt tego nie pojmuje i nie chce się nad tem zastanowić, jak i śmierć sama jest bez znaczenia, skoro po za nią znajduje się owe niebo bez granic, a dla żywych niezbadane i nieprzeniknione!
— Proszę zająć się natychmiast tymi panami — rzekł Napoleon nie czekając na odpowiedź księcia Andrzeja. — Zaprowadzić ich do głównej sali w szpitalu i niech ich opatrzy sam doktór Larrey[5]. Do zobaczenia książę! — Odjechał z twarzą szczęściem promieniejącą.
Skoro żołnierze spostrzegli nadzwyczajną łaskawość i życzliwość cesarza dla rannych, ci którzy nieśli księcia Andrzeja i byli mu zabrali mały obrazek powieszony na szyi ręką siostry, pospieszyli oddać mu go napowrót. Namacał go ni stąd ni z owąd, na piersi, położonego na wierzchu munduru. Nie wiedział, ani kiedy mu go wzięto, ani kto mu tenże oddał napowrót?
— Coby to było za szczęście — pomyślał przypominając sobie cześć głęboką i wiarę niezachwianą siostry, z jaką wkładała na niego ową świętość. — Coby to było za szczęście, gdyby na prawdę wszystko było tak prostem, tak jasnem, jak Marja zdaje się święcie wierzyć? Jakby to było dobrze wiedzieć na pewno, gdzie szukać ulgi i pomocy w życiu, i co nas czeka po śmierci!... Czułbym się tak szczęśliwym, tak spokojnym gdybym mógł powiedzieć: Panie! bądź mi miłościwi... Komuż to jednak powiem? Albo ta siła nieobliczona, niezbadana, do której nie mogę się udać, ani przed nią wynurzyć tego co czuję, jest tem wielkiem „czemś“, bądź jest niem nicość „Nirwana“ starożytna, bądź też istnieje Istota najwyższa, Bóg uwielbiany przez Marją i zamknięty w tym tu obrazku... Nic nie jest pewnem, prócz tego, że mój nędzny rozum tak mało zdoła objąć myślą i zrozumieć, i prócz majestatu tego czegoś nieznanego, niezbadanego, tego nieba bezdennego, które jedynie może jest prawdą niezbitą i wielkością niezaprzeczoną!...
Niesiono go dalej. Za każdem szturknięciem, za każdym poruszeniem, czuł ból dotkliwy, pomnożony przez gorączkę i halucynację, która mieszała mu zmysły. Snuli mu się przed oczami ojciec, siostra, żona i ten syn, który miał mu się dopiero urodzić. Widział również przed sobą drobną i nic nie znaczącą postać Napoleona. Wszystkie te zaś obrazy wywołane gorączką, miały za tło owe niebo lazurowe i bezdenne, po którem przesuwały się jedne za drugiemi, jak w kalejdoskopie. Zdawało mu się chwilami, że już rozkoszuje się w Łysych Górach, życiem cichem, spokojnem, na łonie rodziny. A w tem pojawiał się znowu przed nim malutki Napoleon, którego wzrok obojętny, radujący się cudzą niedolą, przenikał go do głębi duszy, zwątpieniem i bólem nad siły... Wtedy zwracał oczy ku swojemu niebu idealnemu, które jedno, jedyne obiecywało mu spokój i ulgę w cierpieniu! Nad ranem wszystkie te sny zlały się i zespoliły w jeden chaos potężny, utonęły wreszcie w ciemnościach nieprzeniknionych. Był znowu bezprzytomnym, a ten stan, według zdania Larrey’a, miał raczej zakończyć się śmiercią, niż wyzdrowieniem.
— Okaz to niesłychanie nerwowy i żółcią przesiąknięty — wyraził się Larrey o księciu Andrzeju. — Trudno żeby z tego wyszedł.
Powierzono zatem Andrzeja wraz z kilkoma innymi ciężko rannymi, którzy byli bez nadziei, staraniom i pieczy krajowców.


KONIEC TOMU TRZECIEGO.





Tom IV
I.

Na początku roku 1806 Mikołaj Rostow i Denissow, wracali do siebie za urlopem. Moskwa leżała na drodze, którą Denissow jechał do rodziny, Rostow zaproponował mu zatem, a nawet wymógł to na nim gwałtem, że zatrzyma się przez dni kilka u jego rodziców. Na przedostatnim popasie Denissow uczcił spotkanie przypadkowe z dawnym towarzyszem broni, wypiwszy z nim aż trzy butelki wina. Miał też dobrze w czubku, i mimo skoków gwałtownych sanek półkrytych, w których leżał wyciągnięty w całej swojej długości, nie obudził się ani na jedną sekundę przez całą drogę. Im bliżej czuł się domu rodzicielskiego, tem bardziej rosła i wzmagała się Rostowa niecierpliwość:
— Prędzej, prędzej na miły Bóg — wołał nieustannie na woźnicę. — Oh, te ulice nigdy się nie kończące, te magazyny, ci przekupnie z kołaczami, te latarnie, ci izwoszczyki! — wykrzykiwał gdy minęli rogatkę, gdzie zapisano ich nazwiska i długość urlopu — Denissow, dojeżdżamy!... Spi jak zabity leniuszysko... — wychylił się z sanek pół ciałem, jakby tym ruchem mógł był przyspieszyć bieg koni. — Oto ostatni załom ulicy, gdzie stoi zwykle Zachar izwoszczyk... a oto i on sam ze swoim koniem... Ah! sklepik gdziem zawsze pierniki kupował! Czyż już nigdy nie dojedziemy? Jedź że gamoniu!
— Gdzie mam stanąć? — spytał postyljon.
— Ależ tam, przed tym obszernym budynkiem! Jakże, nie widzisz go? Przecież cały świat wie, że to nasz dom! Denissow! Denissow! Wysiadamy!
Denissow uniósł głowę cokolwiek i zakaszlał nie dając żadnej odpowiedzi.
— Dmytro — zaczepił Rostow lokaja, siedzącego obok postyljona — czy to u nas się świeci?
— Tak paniczu, w gabinecie, jaśnie pana hrabiego.
— W Bogu nadzieja że jeszcze się nie pokładli? Cóż ty o tem sądzisz?... Ale, ale, nie zapomnij rozpakować natychmiast mój nowy mundur. — Z miną junacką podkręcił wąsika, który zaledwie zaczynał się zasiewać. — Dalej naprzód! A obudźże się raz Waska!...
Choć mu huknął z całej siły nad samem uchem, Denissow chrapał dalej w najlepsze.
— Jedźże prędzej, do stu piorunów! Trzy ruble napiwku! — wrzeszczał Rostow jak opętany, o kilka kroków od pałacu, jak gdyby nie miał już nigdy dojechać. Sanie skręciły w prawo i zatrzymały się przed gankiem. Rostow poznał natychmiast gzems obłupany, słupek kamienny wysunięty aż na chodnik, i wyskoczył z sanek, zanim te się zatrzymały. Jednym susem był już na górze, przeskakując po trzy schody na raz. Pałac wyglądał na pozór tak samo zimno i spokojnie jak dawniej. Cóż te mury obchodziło, czy kto z nich wyjeżdżał, czy powracał? W sieni nie zastał nikogo. — Wielki Boże! czy wydarzyło się u nas jakie nieszczęście? — pomyślał Rostow z dziwnem serca ściśnieniem. Zatrzymał się w pół drogi, a za chwilę popędził dalej po schodach nierównych, zużytych, wydeptanych, które znał na wylot. — Ta sama klamka u drzwi, wiecznie brudna i skrzywiona, czem mama tak się irytuje... Ah! otóż i przedpokój!...
W przedpokoju migała słabem światełkiem jedna, jedyna łojówka.
Stary kamerdyner Michał drzemał na ławce pod piecem, hajduk zaś, ów Prokop siły tak wielkiej i tak atletycznej ciała budowy, że jedną ręką podnosił w górę cały tył od karety, plótł w drugim kącie łapcie z kory na lato. Zwrócił głowę ku drzwiom apatycznie i z miną zaspaną, co było zwykłym stanem duszy u tego olbrzyma, gdy nagle w wyrazie twarzy prawie idjotycznym, odmalowała się trwoga połączona z uczuciem radości.
— Ah! Ojcze nasz w niebiosach i wszyscy święci archaniołowie! Nasz młody jaśnie pan hrabia! — wykrzyknął. — Czyż to podobna? — I Prokop trzęsąc się z nadmiaru wzruszenia, rzucił się ku drzwiom od sali. Namyślił się jednak inaczej, wrócił nazad, padł do nóg swego pana młodego jak długi i zaczął takowe całować.
— W domu zdrowi wszyscy? — spytał Mikołaj, dźwigając go gwałtem z podłogi.
— Wszyscy, wszyscy, dziękować Panu Bogu! Tylko co wstali od stołu. Pozwól jaśnie paniczu, niech się was napatrzę.
— Zatem wszystko tu dobrze idzie?
— Wszystko, za łaską Boską.
Rostow zapomniawszy o Denissowie, i nie chcąc dać się wyprzedzić hajdukowi, zrzucił z siebie futro i wpadł do sali, cicho, na palcach. Było tu ciemno. Stoliki do gry w karty stały na swoich miejscach i wielki pająk na środku sufitu, okrywała opona jak zwykle na codzień. Nie dotarł jeszcze do drzwi salonu, kiedy o mało go nie wywrócił istny huragan, spadający na niego gwałtownie przez drzwi poboczne. Była to lawina pocałunków przygniatająca go najzupełniej. Nie mógł rozróżnić w tym nawale, kto go całuje i kto wydaje okrzyki najżywszej radości, kto śmieje się, płacząc jednocześnie? Mnóstwo ramion otaczało go, jedne wyżej, drugie niżej, a Pawełek schwycił brata pod kolana. Czuł jednak dziwnym instynktem, że w tym gradzie pocałunków, brakuje matki uścisku.
— Niczego nie przeczuwaliśmy... Mikołciu mój złoty... To on, on rzeczywiście?... Moje złotko... mój synku najdroższy... Jak zmężniał, jak się odmienił! Światła, więcej światła... Herbaty mu dajcie i kolację, tylko coś dobrego!... — wołał ojciec, wołali inni.
— No, uściskajże mnie! — cisnęła go za szyję Nataszka, zjadając pocałunkami. Zewsząd napływała służba tak żeńska jak i męska, aby oglądać „młodego pana“, i każdy wykrzykiwał zdziwiony jego męską i junacką postawą.
Nataszka, po należytem wycałowaniu brata, uczepiła się jednej z jego pętlic od munduru i podskakiwała w górę, zupełnie jak dzika koza, na jednem miejscu, wrzeszcząc z nadmiaru radości w niebogłosy. Widziało się w około oczy od łez wilgotne, a mimo to radością promieniejące i usta nadstawione do nowych pocałunków.
Sonia pałająca szkarłatem, jak spódnice dziewek ruskich, schwyciła go za jedną rękę, wlepiając w niego wzrok rozkochany. Skończyła właśnie szesnaście lat. Była wcale ładniutka, a zapał, którym promieniała, czynił ją jeszcze piękniejszą w tej chwili. Cała zadyszana, drżąca, pożerała go oczami błogo uśmiechnięta. Odpowiadał jej spojrzeniem pełnem wdzięczności, widać jednak było, że czeka z najwyższą niecierpliwością jeszcze kogoś, matki, która nie pokazywała się dotąd. Naraz usłyszano za drzwiami kroki tak szybkie, tak szalenie pędzące, że odgadnięto natychmiast przybycie hrabiny.
Wszyscy ustąpili, a syn zawisł na jej szyi. Łkała, nie mogąc słowa wymówić i głowę tuliła do jego piersi, bezsilna, omdlewająca. Denissow, który wszedł w tej chwili niepostrzeżenie, patrzał na to wszystko, oczy nieznacznie z łez obcierając.
— Wasyl Denissow, przyjaciel waszego syna, panie hrabio — przedstawił się ojcu Rostowowi, który spojrzał był zdziwiony na intruza.
— Ah! wiem już, wiem. Uszczęśliwiony, rad nieskończenie! — hrabia porwał go w ramiona, ściskając serdecznie. — Mikołuszka w każdym liście wspominał o panu... Nataszko, Wiero, oto go macie, to Denissow.
Wszystkie te fizjognomje radością jaśniejące zwróciły się ku Denissowowi, z oczami zaspanemi i czupryną rozburzoną.
— Mój kochany, malutki Denissow! — wykrzyknęła Nataszka, której zbytek radości, zawrócił główkę najzupełniej. Nie zastanawiając się co czyni, skoczyła ku memu, objęła za szyję i w twarz serdecznie pocałowała. Denissow trochę zażenowany, poczerwieniał, cofnął się o krok i szarmancko jej rączkę nawzajem ucałował.
Pokój dla gościa był gotów. Odprowadzono tam Denissowa, a cała rodzina otoczyła Mikołaja w wielkim salonie.
Hrabina trzymała syna dotąd za rękę, którą co chwila przyciskała do ust. Rodzeństwo śledziło z uwagą wytężoną, każdy ruch i giest brata, każde jego słowo, chwytało w powietrzu każde jego spojrzenie. Dobijali się jeden przez drugiego, kto usiądzie bliżej Mikołaja. Wyrywano sobie nawzajem filiżankę z herbatą, chustkę na posadzkę opuszczoną, fajkę, kto mu to wszystko poda pierwszy.
Pierwsza chwila powrotu na łono rodziny, wydała się Mikołajowi czemś tak rozkosznem, napełniała go uczuciem radości tak upajającem i zupełnem, że musiało ono stopniowo zmniejszać się i niknąć. Zaczynał się lękać tej zmiany i pragnął użyć więcej, jeszcze więcej tego szału.
Nazajutrz spał do godziny dziesiątej rano.
W pokoju gościnnym obok niego, którego ściany przesiąkły ostrą wonią dymu tytuniowego, panował nieład okropny. W każdym kącie walały się pałasze, mantelzaki, ładownice, kufry pootwierane, buty zabłocone, obok których świeciły się inne, już należycie wyczyszczone i wyszwarcowane. Lokaje znosili miednice z wodą, osobno wodę gorącą do golenia i mundury panów oficerów, które zabrali byli na wieczór do oczyszczenia.
— Hrehory, fajka! — krzyknął Denissow głosem zachrypniętym. — A ruszże się raz Rostow!
Mikołaj przetarł oczy zaspane, podnosząc leniwo z ciepłej puchowej poduszki, głowę zmierzwioną.
— Czy już późno? — bąknął.
— Minęła dziesiąta — odpowiedziała mu Nataszka. Pod drzwiami słychać było szelest spódniczek mocno krochmalnych, zmięszanych z szeptem i chichotem na pół stłumionym młodych panienek. Przez drzwi cokolwiek odchylone, można było dojrzeć ich kokardy niebieskie, oczka czarne i usteczka figlarnie uśmiechnięte. Było ich troje: Nataszka, Sonia i Pawełek. Przyszli zobaczyć, czy wstał już Mikołuszka?
— Wstawaj że leniuchu! — powtarzała raz po raz Nataszka.
— Zaraz, zaraz.
Pawełek spostrzegł za drzwiami pałasz. Uniesiony rycerskim zapałem, który widok broni wywołuje zwykle u młodych chłopaków, zapomniał o wszelkiem decorum i że nie wypada wobec panienek otwierać drzwi do pokojów mężczyzn porozbieranych. Wpadł jak bomba, roztwierając drzwi na oścież.
— Czy to twój pałasz? — krzyknął impetycznie, podczas gdy panienki uskoczyły w bok ode drzwi. Denissow przerażony, drzwi bowiem od jego pokoju były naprzeciw tamtych i stały otworem, schował napowrót nogi obrośnięte gęstym włosem, pod pierzynę, rozkazując służącemu drzwi pierwsze zamknąć szczelnie.
— Mikołciu, przyjdź do nas w szlafroku i pantoflach — błagała Nataszka.
— Czy to twój pałasz, czy tamtego? — spytał Pawełek powtórnie, wskazując na Denissowa, którego duże czarne wąsy, wzbudzały w dzieciaku mimowolną trwogę i wielkie uszanowanie.
Rostow wdział szlafrok czemprędzej, i wyszedł do przyległego saloniku w chwili kiedy Nataszka, wydarłszy z rąk lokajowi jego wysokie buty z srebrnemi ostrogami, już była jeden obuła, a teraz wsuwała w drugi nogę. Sonia kręciła się jak fryga, wydymając niby balon, krochmalne spódniczki. Obie ładne, zgrabne, świeże, wesołe i ożywione, miały na sobie jednakowe, niebieskie sukienki nowiusieńkie. Sonia uciekła natychmiast, a Nataszka, wziąwszy brata w swoje wyłączne posiadanie, zaprowadziła go do swego pokoiku, aby módz pogawędzić z nim swobodniej. Padały jak grad z obu stron pytania i odpowiedzi, niby ogień rotowy. Wszystkie tyczyły się drobnostek mających dla nich jedynie jakikolwiek interes, Nataszka wybuchała śmiechem po każdem słowie. Nie śmiała się z tego, co brat mówił, tylko potrzebywała wylać na zewnątrz zbytek radości, który nie dozwalał jej prawie oddychać.
— Jak to dobrze, ależ doskonale — powtarzała bez końca.
A Rostow pod wpływem tych serdecznych objawów czułości, odnajdywał mimowolnie, dawny, dziecięcy uśmiech, który odkąd był z domu wyjechał, ani razu nie zaigrał na jego ustach.
— Wiesz, żeś wyrósł na mężczyznę, w całem tego słowa znaczeniu?... jestem obecnie dumną, że posiadam takiego jak ty brata — i posunęła delikatnie paluszkami po jego wąsach. — Chciała bym wiedzieć, jak wy jesteście mężczyźni... Czyście do nas podobni? Nie, co? nieprawdaż?
— Dla czego Sonia uciekła? — wtrącił brat.
— Oh, to cała historja. Jak myślisz mówić do Soni? Czy tak jak do mnie „ty“ po prostu?
— Nie wiem, rzeczywiście... jak mi samo przyjdzie na język.
— No, wiesz co, mów jej raczej „kuzynko“, proszę cię o to. Później dowiesz się dla czego.
— Chcę zaraz wiedzieć owe „dla czego“.
— Powiem ci zresztą: Sonia jest moją przyjaciółką, tak wielką i serdeczną, żem tu kiedyś spaliła sobie ramię dla niej — podniosła rękaw szeroki, pokazując na ramieniu białem i cieniutkiem jak wrzeciono, poniżej łopatki, dużą plamę czerwoną. — Aby jej dowieść mojej miłości, wyjęłam haczyk z ognia rozpalony i przyłożyłam go sobie w to tu miejsce.
Wyciągnięty na miękkiej sofce, ze stosem poduszek pod głową, w ich dawnym pokoju służącym do nauki, Rostow tonął z najwyższą rozkoszą, w owym światku dziecięcym, który mu tak żywo przypominały, oczy Nataszki błyszczące i figlarne. Nie ma bo nic milszego nad życie rodzinne. Rozpływał się słysząc ten szczebiot młodziutkiej swojej siostrzyczki. Zachwycały go szczegóły, przedstawiające li dla niego wartość i tylko przez niego zrozumiane. Owe szaleństwo ze spieczeniem ramienia w dowód miłości, wydało mu się czemś zupełnie naturalnem. Pojmował coś podobnego i wcale się temu nie dziwił.
— No i cóż dalej? Czy to już wszystko?
— Tak jesteśmy ściśle złączone, tak ściśle, że to tam, drobnostka... głupstwo po prostu... Przysięgłyśmy sobie przyjaźń aż do grobowej deski. Ona bo, gdy kogo pokocha, to już na całe życie... Co do mnie, nie mogę tego zrozumieć... zapominam o wszystkiem natychmiast.
— A dalej, dalej?
— To że ciebie kocha Sonia tak samo jak mnie. — Nataszka spłonęła rumieńcem. — Musisz sobie przecie przypominać, wiesz, przed twoim odjazdem?... Otóż ona zawsze utrzymuje, żeś już dawno o tem zapomniał... I mówi nieraz: „Ja bo go nigdy kochać nie przestanę, on jednak powinien zostać wolnym najzupełniej“. Nieprawdaż? to pięknie, szlachetnie z jej strony? Nawet bardzo szlachetnie, co?
Nataszka pytała z minką, tak poważną i z takiem wzruszeniem, że było widocznem jak często musiała rozczulać się nad tym przedmiotem. Rostow myślał przez chwilę:
— Słowa raz danego nie cofam — przemówił — Sonia jest zresztą tak zachwycającą, że musiałbym chyba być głupcem nad głupcami, aby odrzucać dobrowolnie takie szczęście.
— Nie, nie — zaprotestowała Nataszka. — Mówiłyśmy o tem nie raz. Byłyśmy przekonane z góry, że w ten sposób odpowiesz. Ale tak być nie może, bo chciej to zrozumieć, jeżelibyś uważał się za związanego owem słowem, wyglądałoby to z jej strony na rodzaj nacisku, na chęć wyzyskiwania ciebie, co jej w głowie wcale nie postało... Zaślubiłbyś ją, aby uczynić zadość dziecinnemu zobowiązaniu i toby źle wypadło dla was obojga.
Rostow nic już na to nie odpowiedział. Sonia uderzyła go wczoraj wieczór swoją śliczną twarzyczką, a dziś rano wydała mu się jeszcze stokroć ładniejszą. Miała dopiero lat szesnaście, kochała go szalenie i był pewny że ta jej miłość nigdy się nie zmieni. Czemuż nie miałby kochać jej nawzajem, odkładając na czas nieograniczony wszelkie projekta małżeńskie?
— Mam jeszcze przed sobą tyle przyjemności i rozkoszy nie znanych mi dotąd — pomyślał. — W ten sposób wszystko ułoży się jak najlepiej i ja nie będę niczem związany.
— Doskonale — wykrzyknął głośno. — Zresztą pogadamy jeszcze o tem... Nie uwierzysz jak się czuję szczęśliwym że cię widzę. A ty, czyś została wierną Borysowi?
— Ah, szaleństwo — parsknęła śmiechem. — Nie myślę ani o Borysie, ani o żadnym innym i nie chcę wiedzieć o nikim.
— Brawo! Ale w takim razie...
— Chcesz wiedzieć co ze mnie będzie? — Nataszka mrugnęła figlarnie oczkami. — Widziałeś Duport’a, sławnego baletnika? Nie? No! to niczego nie zrozumiesz. Popatrz tylko! — Nataszka zaokrągliła ramiona chwytając delikatnie dwoma palcami fałdy sukienki. Potem puściła się w taniec szalony, robiła kroki najtrudniejsze entrechat, piruety i tym podobnie, nakoniec przeszła przez pokój, lekka jak sylfida, na samych koniuszkach palców u nóg. — Widzisz? umiem chodzić na palcach, jak sławny Duport. Otóż nie wyjdę nigdy za mąż, tylko wstąpię do baletu. Ale o tem nie trzeba jeszcze mówić nikomu.
Rostow wybuchnął śmiechem tak szczerym, że aż Denissow usłyszał go w swoim pokoju i pozazdrościł mu tej wesołości. Nataszka nie mogła również wstrzymać się od śmiechu.
— Cóż ty na to braciszku? Tak będzie dobrze, nieprawdaż?
— Jakto, czy będzie dobrze?... Nie chcesz już zatem zaślubić Borysa?
Spłonęła rumieńcem:
— Mówię ci, że nie chcę iść za mąż za nikogo, i to samo powtórzę Borysowi, skoro go zobaczę.
— Oho!... zobaczymy! — bąknął Rostow drwiąco.
— Ba! wszystko głupstwo wierutne! — śmiała się dalej w najlepsze. — A ten twój Denissow, dobry jaki chłopiec?
— Najpoczciwszy w świecie.
— A więc adieu! Idź się ubrać... I nie jest wcale przestraszający twój Denissow?
— Dla czegóż miałby kogokolwiek przestraszać?... Waska dobry z kośćmi chłopczysko.
— Nazywasz go Waska? Jak to brzmi śmiesznie!... A więc dobry na prawdę?
— Ależ tak! Wieleż jeszcze razy mam ci to powtórzyć?
— Idź już, idź, i wracaj prędko na śniadanie. Wypijemy herbatę wszyscy razem!
Nataszka wyszła znowu z pokoju na końcach palców, jak prawdziwa baletnica. Śmiała się przytem rozkosznie jak dziecko. Rostow wszedł niebawem do salonu, gdzie zastał już Sonię. Poczerwieniał zmięszany, nie wiedząc na razie, jak do niej przemówić. Wczoraj w pierwszym wybuchu radości, rzuciła mu się była na szyję, ściskając po dawnemu. Teraz rozumieli oboje, że coś podobnego nie powinno się powtarzać. Czuł ciężący na sobie wzrok badawczy matki i sióstr, które śledziły ciekawie każdy ruch jego. Pocałował Sonię w rączkę, pytając: — Czy „kuzyneczka“ dobrze spała tej nocy? — Ich oczy tymczasem, patrzyły w siebie jak w tęczę, z czułością niewypowiedzianą, i zdawały się pieścić nawzajem, powtarzając „ty! ty!“ bez końca. Wzrok Soni błagał niejako o przebaczenie, że śmiała przypomnieć mu przeszłość za pośrednictwem Nataszki, i jednocześnie dziękował mu za jego miłość dotąd niewygasłą i niezapomnianą. On ze swojej strony dziękował jej, że rozwiązywała go ze słowa danego i dawał jej do zrozumienia czułem spojrzeniem, że nigdy jej kochać nie przestanie. Czyż można zresztą było patrzeć na nią, a nie kochać?
— Coś szczególnego — wtrąciła Wiera korzystając z chwili ogólnego milczenia. — Sonia i Mikołko „kuzynkują“ się teraz, jakby dalecy krewni — Miała słuszność jak zawsze, ale jak zawsze wyrwała się nie w porę z swoją uwagą. Każdy, nie wyłączając samej hrabiny, która widziała w tej miłostce nieszczęsnej, li zawadę do świetnej partji, o czem od dawna marzyła dla syna... każdy poczerwieniał zmięszany, rzucając na Wierę wzrokiem pełnym wyrzutów.
Wyprowadził ich z kłopotu Denissow, który wszedł w tej chwili, w galowym mundurze, wyświeżony, wypomadowany, ufryzowany, cały woniejący, jakby szedł do ataku podczas bitwy. Jego szarmantowanie i ugrzecznienie nadzwyczajne wobec dam, były dla Rostowa prawdziwą niespodzianką.





II.

Gdy przyjechał na urlop do domu, rodzina przyjęła Mikołaja Rostowa jako syna i brata najukochańszego, uważając go za bohatera. Dalsi krewni, powitali go również najserdeczniej, jako chłopca dzielnego, dystyngowanego i z wykwintnem salonowem ułożeniem. Reszta znajomych widziała w nim ślicznego porucznika od huzarów, tancerza znakomitego i niestrudzonego, słowem: jedną z najświetniejszych partji w Moskwie.
Hrabstwo Rostow żyli prawie z całem doborowem towarzystwem w Moskwie. Hrabia, który był świeżo zaciągnął pożyczkę w banku na swoje rozległe dobra, był w tym roku dostatecznie zaopatrzonym w gotówkę. Mikołajowi kupił ojciec natychmiast pysznego rumaka za sumę bajeczną. Paradował też na nim po głównych ulicach miasta, w pantalonach obcisłych, jakich jeszcze w owej epoce nikt nie nosił, w butach ze sztylpami, po angielsku, ozdobionych zgrabnemi srebrnemi ostrogami. Czas spędzał nader wesoło, używając w całej pełni swobody i wszelkich rozrywek. Rozkosz to wielka, dla kogoś pozbawionego tak długo nie tylko wygód, ale znoszącego najczęściej głód i trudy obozowe, gdy otoczy go naraz komfort najwyższy, gdy zakosztuje na nowo zbytku pod każdym względem. W oczach własnych, jak i dla swojego otoczenia, wyrósł obecnie na mężczyznę. Cała też przeszłość wydawała mu się po prostu dzieciństwem, nad którem nie warto się było zastanawiać. Do jednej i tej samej kategorji zaliczał wspomnienie o swojej rozpaczy, gdy przepadł był przy egzaminie z religji, jak i pożyczkę zaciągniętą w sekrecie przed rodzicami u Hawryły izwoszczyka, jak i owe całusy zamieniane pokryjomu, w jakimś ciemnym kąciku, z niedorosłą również dzieweczką, Sonią. Wszystkie te drobnostki tonęły w pomroku, gdzieś w dali po za nim. Dziś czuł się chwackim huzarem, w dołmanie srebrem przetykanym, z krzyżem św. Grzegorza na piersiach. Należał do wszystkich wyścigów i przejażdżek konnych „wyższego towarzystwa“. Poznał był i nawiązał serdeczny stosunek z pewną damą wielce dystyngowaną, która mieszkała na bulewarze, i u której spędzał prawie wszystkie wieczory. W końcu prowadził najczęściej tańce w domach najarystokratyczniejszych; rozmawiał o wojnie z feldmarszałkiem Kameńskim, jadł objad bardzo często w klubie angielskim, i mówił „ty“ pewnemu pułkownikowi mającemu lat przeszło czterdzieści, który był druhem od serca Denissowa.
Ponieważ był pozbawiony od dawna widoku cara, osłabł w nim cokolwiek ów szał miłosny, którym pałał niegdyś dla Aleksandra. Lubił nie mniej dużo o nim rozprawiać, dając do zrozumienia, że do jego poświęcenia się, były pewne tajemne pobudki, niepojęte dla ogółu śmiertelników. Dzielił zresztą z całą Moskwą w głębi serca uwielbienie dla Aleksandra, któremu to miasto nadało było przydomek „Anioła ziemskiego“.
Podczas swego krótkiego pobytu na łonie rodziny, Mikołaj oddalał się raczej od Soni coraz bardziej, zamiast zbliżać się do niej; pomimo jej niezaprzeczonej piękności i owego rozpromienienia, które może nadać li miłość prawdziwa. Przechodził on przez ową epokę, w której młodzieniec ma tak każdą chwilę zajętą, że nie ma czasu po prostu na miłość jak się należy. Zajmują go tylko przelotne miłostki, efemerydy, ginące z pierwszym dnia brzaskiem. Lękał się wszelkich zobowiązań na serjo. Żal mu było tej swobody kawalerskiej, tej niezależności zupełnej, która pozwalała mu na wszelkie, choćby i najdziksze wybryki. Powtarzał w duchu, patrząc na Sonię:
— Znajdę na tuziny takich jak ona, a które są mi dotąd nieznane! Czas jeszcze i wielki kochać na serjo i myśleć o poważnym stanie małżeńskim. O tem, po tem!
W swojej „junakerji“, udawał jakoby go wcale nie nęciło towarzystwo kobiet. Szedł na bale niby z musu. Co innego wyścigi, klub angielski, kolacyjki w kole męskiem, z Denissowem i innymi wisusami, no! i owe wizytki „na bulewarze“; to było właśnie czemś stosownem dla pięknego, młodego porucznika od huzarów!
Na początku marca, stary hrabia Rostow był niesłychanie zajęty i zakłopotany wielką ucztą, którą miał wydać klub angielski na cześć księcia Bagrationa.
Hrabia przechadzał się w szlafroku po swojej wielkiej sali, wydając mnogie rozkazy i polecenia, sławnemu marszałkowi klubu Fedorowi. Tyczyło się to wszystko dostawy najrzadszych nowalijek jako to: szparag, ogórków i poziomek. Miał również postarać się o ryby wspaniałe i całkiem świeże; o drób tłusty i zwierzynę w obfitości! Hrabia był dyrektorem klubu, od tegoż założenia. Lepiej od niego niktby był nie potrafił zorganizować podobnego objadu galowego, na tak wielką i wspaniałą skalę. Przychodziło mu to tem łatwiej, że zwykł był dopłacać z własnej kieszeni nadwyżkę po nad cenę bankietu z góry umówioną. Kuchmistrz i marszałek klubu słuchali hrabiego poleceń z widocznem zadowoleniem. Wiedzieli oni z doświadczenia własnego, ile im przyniesie do kieszeni taka uczta, mająca kosztować kilka tysięcy rubli.
— Pamiętaj tylko! nie zapomnij o grzebykach kogucich w zupie żółwiej — przykazywał hrabia kuchmistrzowi.
— Potrzeba zatem trzech dań zimnych? — spytał kuchmistrz.
— Prawie niepodobna żeby było mniej — odpowiedział hrabia po chwili namysłu.
— Kupi się zapewne największe szterlety? — wtrącił z kolei marszałek.
— Naturalnie!... Zresztą cena jedna, czy małych, czy dużych, a dużemi zaimponujemy przynajmniej naszym gościom... Ah! Boże! Boże! zapomniałem na śmierć o drugiem daniu! Co się dzieje z tą moją biedną głową? O wielkie nieba!
— A skąd jaśnie pan każe wziąć kwiaty?
— Mitenka! Mitenka! — hrabia skinął na swego rządcę, którego trzymał przy sobie dla pomocy. — Jedź galopem do mojej „Daszy“ i nakaż ogrodnikowi Maksymowi, żeby zebrał ile się da chłopów „za pańszczyznę“, i niech mi tu przyszle całą moją oranżerję. Potrzebuję do piątku dwieście drzew cytrynowych i pomarańczowych. Niech je dobrze upakuje, i da z wierzchu czapki ze słomy.
Gdy ukończył z grubszego dyspozycje, gotował się powrócić do swojej „małej hrabinki“, aby odpocząć cokolwiek przy jej boku. Tymczasem przypomniały mu się rozmaite inne szczegóły i szczególiki, rozpoczął więc na nowo to i owo przypolecać kuchmistrzowi i marszałkowi klubu. Otworzyły się drzwi i wszedł młody Rostow, krokiem śmiałym i lekkim, dzwoniąc ostrogami. Na jego twarzy kwitnącej zdrowiem i krasą młodości, malował się dobrobyt i wewnętrzne zadowolenie.
— Ah! mój chłopcze kochany, głowa mi się kręci — zawołał ojciec, żenując się trochę w obec syna, tych swoich ważnych zatrudnień. — Proszę cię, pomóż mi cokolwiek! Potrzeba mi chóru żołnierskiego... jakiej najlepszej muzyki... i... cyganów... Cóż ty na to? Wszak wy wojskowi lubicie cyganów, nieprawdaż?
— Ręczę ojcu kochanemu, i gotówbym się założyć sto na pięć, że książę Bagration gotując się do bitwy pod Schöngraben’em, był mniej zajętym i zakłopotanym, niż ojciec dzisiaj.
— Spróbuj tylko, życzę ci! — stary hrabia udał wielkie rozdrażnienie i gniew; a obracając się do marszałka, który patrzał na nich obu z uśmiechem dobrodusznym, dodał:
— Taka to młodzież Fedory!... Drwi sobie w najlepsze z nas staruchów.
— Prawda, jaśnie panie, bo jej idzie o to jedynie, aby dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić. Ile zaś do tego potrzeba trudów i zachodów, to jej wcale nie obchodzi.
— A tak, tak! — roześmiał się stary hrabia, chwytając syna czule za oba ramiona. — Trzymam cię atoli wisusie, i musisz mi oddać pewną przysługę. Weźmiesz oto moje sanki i udasz się do Bestużewa. Poprosisz go odemnie o poziomki i ananasy. Tego nigdzie indziej nie dostanę. Jeżelibyś go w domu nie zastał, pomów o tem z księżniczkami. Z tamtąd prosto udasz się do Rasgulai. Stangret zna drogę doskonale. Tam znajdziesz cygana Iljuszkę, który tańczył czardasza u hrabiego Orłowa, w białym kaftanie. Musisz mi go gwałtem sprowadzić.
— No i z ładnemi cygankami — dodał Mikołaj ze śmiechem.
— Mniejsza o to! — ojciec machnął ręką pobłażliwie.
Stary hrabia stanął był właśnie na tym punkcie swoich przypolecań, gdy wsunęła się do sali księżna Trubeckoj, według swego chwalebnego zwyczaju cichuteńko, na palcach, krokiem lisim, z minką pełną udanej pokory chrześcijańskiej i zakłopotania. Hrabia złapany przez nią w szlafroku, co mu się zresztą codzień zdarzało, zaczął ją przepraszać bez końca i miary.
— Nic nie znaczy, hrabio kochany — uśmiechnęła się słodko, oczy z lekka przymykając. — Co do twojego polecenia, ja ci go spełnię jak najdokładniej. Młody Bestużew, tylko co przybył, i dostaniemy od niego czego tylko zapragniesz. Muszę zresztą z nim się zobaczyć. Przysłał mi właśnie list Borysa, który dzięki Bogu, dostał się wreszcie do głównego sztabu.
Hrabia uradowany jej ofiarnością, kazał zaprządz do karetki.
— Powiesz księżno kochana Piotrusiowi, żeby się stawił na nasz bankiet. Zapiszę go natychmiast między zaproszonych. Czy przyjechał razem z żoną?
Księżna wzniosła oczy w górę, z twarzą wyrażającą boleść głęboką.
— Ah! hrabio kochany, jest on bardzo nieszczęśliwy i jeżeli prawda co opowiadają, to rzeczywiście okropność. Któż jednak mógł przewidzieć coś podobnego? Taka dusza piękna i szlachetna w tym młodym Bestużewie! Ah! ubolewam nad nim całem sercem i uczynię co tylko będzie w mojej mocy, żeby go bodaj trochę pocieszyć.
— Cóż się jednak stało? — spytali naraz ojciec i syn.
— Wszak znacie Dołogowa? — westchnęła księżna, mówiąc z cicha i pół słówkami, jakby się lękała, żeby się nie skompromitować i nie powiedzieć za wiele. — Otóż... on sam, Piotruś poczciwy, protegował tego młodego wisusa, zaprosił go do siebie, do Petersburga... a teraz „ona“ przyjechała tutaj, wlokąc za sobą, tamtego lamparta, rozpustnika, a biedny Piotruś ma być, jak powiadają, zrozpaczony.
Mimo chęci niezaprzeczonej, okazania najżywszej sympatji dla biednego męża zdradzanego i oszukiwanego, ton głosu i uśmieszki figlarne, gdy mówiła o Dołogowie, świadczyły bądź co bądź o wielkiej pobłażliwości, dla owego „wisusa i rozpustnika“, jak zwykła była nazywać Dołogowa.
— Ha! przykra historja, co prawda, ale niech przyjdzie koniecznie na nasz objad — bąknął ojciec Rostow — rozerwie się no!... i pocieszy. To będzie bankiet potworny.
Dnia 3 marca o drugiej po południu, zgromadziło się w salach klubu, dwiestu pięćdziesięciu członków i pięćdziesięciu gości zaproszonych, czekając z objadem na przybycie księcia Bagrationa, bohatera z kampanji ostatniej.
Wiadomość o zupełnej porażce pod Austerlitz, spiorunowała całą Moskwę. Dotychczas zwycięztwo tak było wierne Rosjanom, że wieści o przegranej nikt zrazu wierzyć nie chciał, a w końcu przypisywano katastrofę, jakiemuś fatalnemu zbiegowi wypadków. Gdy w połowie grudnia, było niepodobieństwem zaprzeczyć faktowi dokonanemu, wszyscy tak wyglądali w klubie angielskim, gdzie zbierała się cała arystokracja i najwyżsi państwowi dygnitarze, jakby dali sobie słowo nie wspominać wcale o wojnie, a tem mniej o owej nieszczęsnej bitwie przegranej. Osobistości wpływowe, które nadawały zwykle ton wszystkim rozmowom w klubie, jak naprzykład hrabia Roztopczyn, książę Jury Władimirowicz, Dołgorukow, Wałujew, hrabia Markow, książę Wiazemski, nie pokazywały się wcale w klubie, tylko widywały się nawzajem w ścisłem kółku. Tym sposobem owi mieszkańcy Moskwy, do których zaliczał się i hrabia Rostow, nie umiejący wypowiadać własnego zdania w polityce, tylko powtarzający bezmyślnie to, co im kto poddał, byli czas jakiś niby błędne owce, bez kierunku, bez przewodnika w tym wojennym labiryncie. Czuli instynktowo, że wiadomości wojenne są najgorsze w świecie, że w takiem oddaleniu, trudno nawet zdać sobie z nich sprawę dokładną, zachowywali też co do tych kwestji drażliwych grobowe milczenie. Matadory, niby sędziowie przysięgli, wychodzący z sali trybunału po wydaniu wyroku nieodwołalnego, raczyli w końcu ukazać się w klubie i oświadczyć zgromadzonym swoje zdanie, co do ubiegłych wypadków. Natychmiast wszyscy przejrzeli, łuski im z ócz opadły. Jaki taki odkrywał tysiąc i jedną przyczynę, aby tłumaczyć po swojemu niesłychaną katastrofę, katastrofę niepojętą: rozproszenie niezwyciężonej dotąd armji rosyjskiej. Od tej chwili nikt się niczem innem nie zajmywał w Moskwie, tylko robieniem coraz nowych przypuszczań i kombinacji na ten temat niewyczerpany. Powtarzano do znudzenia, o braku żywności, tak dla koni, jak i dla ludzi, o zdradach: Austrjaków, Polaka Pszczebiszewskiego, Francuza Langeron’a; o nieudolności Kotuzowa, i (cicho, cichuteńko) o zbytniej młodości, niedoświadczeniu i łatwowierności nie na miejscu, samego cara. Natomiast utrzymywano jednogłośnie, że wojsko rosyjskie dokazywało cudów waleczności. Wszyscy co do nogi, byli bohaterscy: jenerałowie, oficerowie, aż do prostych żołnierzy. Jednakowoż bohaterem, najbardziej bohaterskim był książę Bagration. Okrył się sławą nieśmiertelną, tak pod Schöngraben, jak i pod Austerlitz, gdzie jemu jedynie udało się utrzymać swoją kolumnę w należytym porządku. Cofał się i on co prawda, ale przynajmniej jego żołnierze nie poszli w rozsypkę, jak inni, mimo że nacierał na nich dwa razy liczniejszy nieprzyjaciel. Brak zupełny krewnych w Moskwie, przyczynił się wielce do wyniesienia go na najwyższy stopień bohaterstwa. Czczono w nim dzielnego żołnierza, który bez protekcji, bez intryg jakichkolwiek wyniósł się po nad cały tłum. On pragnął jedynie walczyć za swój kraj. Imię jego było zresztą związane z zaszczytnemi dla Rosji wspomnieniami kampanji włoskiej i Suwarowa. Niechęć i ostra nagana, którą Kotuzowa obciążano, występowała jeszcze jaskrawiej w obec czci okazywanej Bagrationowi — którego trzebaby było wymyśleć, gdyby nie istniał — jak się o nim wyraził wieczny żartowniś Szynszyn, parodując sławne powiedzenie Voltaire’a o Bogu. O Kotuzowie wspominano jedynie, aby krytykować każdy krok jego. Oskarżano go, że jest prostą dworską chorągiewką, zwracającą się zawsze w tę stronę, skąd wiatr wieje i przezywano „starym satyrem“.
Cała Moskwa powtarzała maksymę Dołgorukowa: — „Ciągle kując, stajemy się kowalami“. — Pocieszano się w porażce obecnej, wspomnieniem przeszłych zwycięztw, i aforyzmami Roztopczyna, który powtarzał każdemu, kto miał czas go słuchać, że: — „żołnierz francuzki potrzebuje brzmiących frazesów, aby nabrać do bitwy animuszu; Niemcowi trzeba wykazać według zasad ścisłej logiki, że o wiele jest niebezpieczniej uciekać, niż iść śmiało na nieprzyjaciela, tylko żołnierza rosyjskiego trzeba wstrzymywać i błagać, żeby miarkował się w zbytnim zapale“.
Codziennie cytowano jakieś nowe czyny bohaterskie, wykonane pod Austerlitz przez rosyjskich żołnierzy i oficerów. Ten z męztwem nieustraszonem uratował sztandar i wydarł go ze szpon nieprzyjacielskich; ów ubił aż pięciu Francuzów, a jeszcze inny zdobył pięć dział. I o Bergu nie zapomniano. Nawet ci, którzy go wcale nie znali, rozpowiadali jak skaleczony w prawą rękę, chwycił szpadę ręką lewą i szedł naprzód z męztwem nieustraszonem. Co do Bołkońskiego, o tym ani jednem słówkiem nikt nie wspomniał. Najbliższa rodzina jedyne opłakiwała jego zgon przedwczesny, ubolewając nad młodą wdową, która była bliską rozwiązania i nad ojcem, starcem zdziwaczałym.





III.

W dniu trzeciego marca, mnóstwo głosów, podobnych do roju pszczół, gdy wyleci z ula po raz pierwszy na wiosnę, brzęczało i huczało w salach klubu. Członkowie klubu, jak i zaproszeni przez nich, jedni w mundurach, inni we frakach, niektórzy nawet w dawnym stroju francuzkim, przechadzali się, lub siadali, zbierając się po kilku w mniejsze kółka. Lokaje upudrowani, w pończochach i trzewikach lakierowanych, stali po dwóch w każdych drzwiach, gotowi na usługi. Większość owego zgromadzenia stanowili ludzie poważni, już w starszych latach, z wyrazem zadowolenia w twarzach tłustych po większej części, z grubemi palcami, pełnemi pierścieni błyszczących drogiemi kamieniami, mówiących głosem donośnym, tonem pewnym siebie, i z mnogiemi giestami. Owa kategorja członków odwiecznych, miała wielkie w klubie przywileje, posiadała miejsce raz na zawsze zarezerwowane i łączyła się razem w ścisłe kółeczka. Mniejszość składała się z zaproszonych na chybił trafił, szczególniej z młodzieży, między którą rej wodził Neświcki, od dawna wpisany do klubu. Do owego zastępu młodych, należeli również Denissow, Rostow syn, Dołogow mianowany napowrót porucznikiem w pułku Semenowskim i kilku innych jeszcze. Ta młodzież przybierała minę trochę lekceważącą w obec starszego pokolenia. Okazywała starszym pewne względy, ale zdawała się do nich przemawiać:
— Jesteśmy gotowi wasz wiek poważny uszanować, ale wy o tem nie zapominajcie również, że przyszłość do nas należy.
Piotr, który aby przypodobać się żonie, był zapuścił długie włosy, zdjął okulary i ubierał się według najświeższej mody, przenosił się z sali do sali, wlokąc za sobą nudę i smutek dręczący go potajemnie.
Tu, jak i gdzieindziej, otaczała go zgraja, czcząca jedynie „cielca złotego“, a dla której czuł prawie pogardę, odpowiadając na wyrazy pełne uwielbienia, z lekceważącem roztargnieniem. Wiekiem należał do grona młodzieży, stanowiskiem atoli i wielkim majątkiem łączył się raczej z ludźmi poważniejszymi, z osobistościami wybitnemi i wpływowemi. Według własnej fantazji przechodził od jednych do drugich, przyjmowany wszędzie otwartemi ramionami.
Rozmowę matador, jak Roztopczyna, Wałujewa i Naryszkina, słuchali inni członkowie klubu z czcią prawie i z uwagą wytężoną. Zbliżano się do nich z najwyższem uszanowaniem. Roztopczyn opowiadał jak Rosjanie, odcięci od gościńca przez wojsko austryjackie, idące w rozsypkę bezładną, musieli sobie utorować drogę przez ten tłum niesforny, szarżując po prosto, z bagnetami na ostro nabitemi. Wałujew tłumaczył swoim sąsiadom pod pieczęcią głębokiej tajemnicy, że wysłano Uwarowa do Moskwy w tym celu jedynie, aby zbadał opinję panującą w mieście tem, co do bitwy pod Austerlitz. Naryszkin ze swojej strony przypominał anegdotę o Suwarowie, który niegdyś za całą odpowiedź pełnej radzie wojennej austrjackiej, zapiał na całe gardło, aby tem głośnem „kukuryku!“ dać poznać co myśli o nieudolności i bredniach, przez członków rady wypowiadanych. Szynszyn, który czyhał wiecznie na sposobność puszczenia w obieg jakiego dowcipu, dodał z miną wielce żałośną, że Kotuzow niestety nie nauczył się nawet od Suwarowa zapiać w porę. Wzrok surowy i pełen wyrzutów „starych“, dał mu do zrozumienia, że niewypada wyrażać się w ten sposób o Kotuzowie, szczególniej w dniu w którym wyprawia się bankiet na cześć Bagrationa.
Hrabia Rostow chodził z sali jadalnej do głównego salonu i napowrót, z miną wielce niespokojną i zakłopotaną. Kłaniał się i witał najserdeczniej każdego, ze zwykłą swoją dobrodusznością, tak starych jak i młodych, tak niższych, jak i najwyższych. Czasem szukał wzrokiem czułym owego pięknego, dorodnego chłopaka, który był jego synem ukochanym, mrugając do niego oczami z serdeczną poufałością. Mikołaj stojąc w okna framudze, rozmawiał z Dołogowem, którego był poznał niedawno i cenił nader wysoko. Stary hrabia zbliżył się do nich, aby uścisnąć dłoń Dołogowa.
— Wszak przyjdziesz do nas, kochany poruczniku, nieprawdaż? Znasz przecie mego wojaka i jesteście obaj sławnymi bohaterami z ostatniej wyprawy!... ah! Wasyl Iwanowicz... dzień dobry mój stary!...
Nie miał czasu dokończyć powitania, wpadł bowiem jeden ze służby cały zdyszany i zastraszony, zapowiadając:
— Przybył!
Na schodach odezwały się dzwonki, dyrektorowie klubu wybiegli do przedpokoju, a liczni biesiadnicy, rozproszeni po różnych kątach, niby ziarnka zboża na toku, zebrali się tłumnie i zatrzymali u drzwi od głównego salonu.
W tej samej chwili ukazał się na progu Bagration. Był bez szpady i bez stosowanego kapelusza na głowie. Według zwyczaju w klubie przyjętego, zostawił to wszystko w przedpokoju. Miał na sobie mundur nowiusieńki, na piersiach mnóstwo dekoracji tak rosyjskich, jak i państw ościennych, z wielkim krzyżem na wstędze św. Grzegorza. Nie miał na głowie kozackiej czapki futrzanej i nahajki przez plecy przewieszonej, jak go widział Mikołaj Rostow w przededniu bitwy pod Austerlitz. Kazał był sobie podciąć cokolwiek włosy i faworyty, co zmieniało mu twarz niekorzystnie. Mina odświętna, strój galowy, nie licował wcale z jego rysami wybitnemi, z wyrazem energji i z cerą smagłą. Wyglądał jakiś nie swój, jakby wlazł w obcą skórę, trochę śmiesznie nawet. Bekleszow i Fedor Piotrowicz Uwarow, wchodząc razem z nim, zatrzymali się przy drzwiach, aby puścić naprzód gościa dostojnego. Bagration zmieszany ich nadzwyczajną grzecznością stanął na chwilę, a zamieniwszy z nimi kilka słów banalnych, zdecydował się wreszcie wejść pierwszy. Każdy, skoro spojrzał na niego, domyślił się po jego ruchach niezgrabnych i kroku niepewnym, jakim ślizgał się po lśniącej posadzce, że było mu o wiele łatwiej i wygodniej, iść do ataku po roli świeżo zoranej i rozmokłej po deszczu, pod gradem kul, jak w Schöngraben, gdy prowadził do boju pułk z Kurska przybyły. Dyrektorowie, którzy wybiegli byli na jego spotkanie, wyrazili w kilku słowach doborowych radość niezmierną, że raczył przyjąć zaproszenie i znajduje się w ich gronie. Nie czekając na odpowiedź, otoczyli go prowadząc w tryumfie niejako do głównego salonu. We drzwiach zastali taki tłum zbity w jeden kłąb, tak pchali się jeden na drugiego, aby popatrzeć bodaj na Bagrationa, przez ramię sąsiada, jakby na jakieś zwierzę ciekawe, że wejście do salonu szczelnie zabarykadowano. Ledwie nie ledwie udało się hrabiemu Rostowowi, rozpychając łokciami i prosząc usilnie: — Miejsca panowie, miejsca! Chciejcie przepuścić naszego gościa dostojnego! — udało się wprowadzić do środka Bagrationa i usadowić tegoż na szerokiej otomanie. Otoczyły go natychmiast matadory klubowe, podczas gdy ojciec Rostow wyśliznął się, aby wrócić niebawam w towarzystwie reszty dyrektorów, z których jeden niósł na ogromnej srebrnej tacy, zwitek pargaminu, a na niej wypisaną odę na cześć Bagrationa przez jakiegoś poetę domorosłego.
Na widok tacy, Bagration spojrzał w koło wzrokiem zaniepokojonym, jakby szukał skądkolwiek pomocy. Poddając się wreszcie losowi nieubłaganemu i widząc się wydanym na pastwę tym wszystkim oczom w niego wlepionym, porwał żywo tacę oburącz, rzuciwszy jednak mimochodem spojrzenie pełne gorzkiego wyrzutu hrabiemu Rostowowi, który kłaniał mu się raz po raz z najwyższem uszanowaniem. Na szczęście poratował księcia jeden z członków klubu, odbierając mu z rąk ciężką tacę, którą trzymał kurczowo, jakby jej już nigdy nie miał z rąk wypuścić. Podsunął księciu zwitek natomiast, polecając wiersze w nim zawarte, jego dostojnej uwadze. — „Skoro muszę wypić do dna ten kielich goryczy!“ — zdawały się mówić jego oczy nudą zamglone i patrzące miłosiernie na rulon pargaminu. Rozwinął go w końcu i zaczął czytać z uwagą i w ducha skupieniu.
Autor wierszydła nieznośnie napuszonego ofiarował się sam odę odczytać. Bagration na wszelkie utrapienia zrezygnowany, skinął głową potakująco.

„Bądź dalej chwałą wieku Aleksandra,
„Bądź tarczą naszego Tytusa na tronie...

Zaczął czytać z przesadą autor. Nie dozwolono mu ich jednak dokończyć. Marszałek zapowiedział głosem donośnym:
— Dano do stołu!
Drzwi otworzono na oścież, a w olbrzymiej sali jadalnej odezwały się tony orkiestry grającej sławny polonez:

„Niech zagrzmią surmy bojowe, surmy zwycięstwa,
„Niech się raduje dzielny Rus!

Hrabia Rostow zniecierpliwiony niefortunnym autorem, który wlazł im w drogę najniepotrzebniej w świecie, zbliżył się do Bagrationa i zaprosił do sali z niskim ukłonem. Ponieważ w tej chwili, objad wydał się wszystkim bardziej interesującym, niż nudna poezja, ruszyli się z miejsc hurmem i z Bagrationem na czele przeszli do sali. Sławny wódz siedział na pierwszem miejscu, między Bekleszowem i Naryszkinem. Obydwom było na imię Aleksander; miało to więc stanowić delikatną aluzję do cara. Trzysta osób usiadło do stołu, według rangi i godności. Matadory najbliżej gościa dostojnego.
Przed samym objadem Rostow ojciec przedstawił syna Bagrationowi, patrząc w koło z dumnem zadowoleniem. Bagration poznał natychmiast Mikołaja i zamruczał do niego kilka słów niezrozumiałych.
Denissow, Mikołaj Rostow i Dołogow, usiedli po środku stołu, naprzeciw hr. Bestużewa i Neświckiego. Stary hrabia Rostow, siedział naprzeciw Bagrationa, robiąc honory podczas uczty, razem z innymi dyrektorami klubu. Był on uosobistnieniem serdecznej i dobrodusznej gościnności ogólnie w Moskwie panującej.
Trud i mozoła, które Rostow ponosił, były przynajmniej uwieńczone najzupełniejszem powodzeniem. Oba objady, tak mięsny, jak postny, wypadły znakomicie. Każde danie było wyśmienite. Hrabia jednak do samego końca okazywał trwogę niesłychaną i spozierał okiem niespokojnem na wnoszone półmiski, zdradzał się zaś z tem uczuciem mimowolnie, to drgnięciem nerwowem, to słówkiem rzuconem kamerdynerowi, lub piwnicznemu. Zaledwie wniesiono dwa potworne sterlety na blatach srebrnych, których ogrom imponujący, wywołał na policzki hrabiego rumieniec dumy zasłużonej i wyraz zadowolenia, zaczęła się kanonada na całej linji i szampan lał się strumieniem. Skoro uspokoiło się cokolwiek wrażenie wywołane olbrzymią rybą, hr. Rostow zaczął naradzać się z resztą dyrektorów.
— Zdaje mi się — rzekł z cicha — że czas wnieść pierwszy toast, będzie ich bowiem sporo!...
Powstał z kielichem w ręce. Cisza zapanowała; chciano słyszeć dokładnie słowa hrabiego.
— Zdrowie jego carskiej mości. Niech żyje w najdłuższe lata, pan nasz najmiłościwszy! — wykrzyknął Rostow ojciec, z oczami łez pełnemi, z nadmiaru radości i zapału. Orkiestra zaintonowała grzmiącą fanfarę. Zerwano się na równe nogi i krzyknięto potężne „hurra!“ Bagration odpowiedział tak rozgłośnem „hurra!“ z jakiem pod Schöngraben poprowadził wojsko w bój. Głos młodego Rostowa przekrzyczał jednak wszystkie trzysta głosów. Wzruszony do tego stopnia, że zaledwie wstrzymywał się od płaczu, powtarzał raz po raz: — „Zdrowie najjaśniejszego pana!“ — a wypiwszy wino duszkiem, cisnął kieliszkiem na posadzkę. Kilku poszło za jego przykładem i hałas wzmagał się coraz bardziej. Gdy wreszcie uspokojono się cokolwiek w ferworze, a służba pozmiatała szkła kawałki, jaki taki usiadł napowrót, uszczęśliwiony, że zamanifestował swoje dla cara przywiązanie, takim potężnym brzękiem i szczękiem. Za chwilę ojciec Rostow podniósł się znowu, spojrzał na spis toastów, przed nim rozłożony i wzniósł toast na cześć bohaterskiego wodza z ostatniej kampanji Piotra Iwanowicza Bagrationa! Tak samo jak za pierwszym razem, oczy zaszły mu łzami rozczulenia, i tak samo podniosło się trzysta głosów jak jeden, wrzeszcząc „hurra!“ — w niebogłosy. Tym razem odezwał się chór śpiewaków, ze znaną kantatą, skomponowaną niegdyś dla Kotuzowa:

„Rusy nie znają zapory,
„Każdy z nich do zwycięstwa skory“...

Tylko przy końcu, zamiast Kotuzowa, wsadzono w wiersz nazwisko Bagrationa.
Zaledwie przebrzmiały ostatnie dźwięki kantaty, szły dalej toasta jeden za drugim, niby tytuły w akafiście do Św. Mikołaja Cudotworcy.
Stary Rostow z łez nie osychał; pito na umor, tłukąc coraz więcej szklanek i talerzów, i krzyczano do zupełnego zachrypnięcia. Wznoszono po kolei zdrowie wszystkich biesiadników, a gdy ktoś przemówił o zasługach Stefana Andrzejewicza, hrabiego Rostowa, podnosząc jego niespożyte zasługi i przymioty drogocenne, ten na pierwsze słowa toastu pokonany wzruszeniem nad siły, wybuchnął głośnym płaczem, kryjąc twarz w chustkę od nosa.





IV.

Bestużew jadł i pił dużo; jak zawsze, chciwie i łapczywie. Tego dnia jednak, milczący, ponury i zgnębiony, patrzał w koło siebie z dziwnem roztargnieniem, jakby nikogo nie widział i nic nie słyszał. Skoro rzucili nań okiem, domyślili się jego przyjaciele, że dręczy go i zajmuje wyłącznie jakaś kwestja przygniatająca i nierozwiązalna.
Owa kwestja raniąca mu serce i odbierająca prawie przytomność, tak miał nią umysł zajęty, była wywołana aluzjami aż nadto jasnemi, złośliwej kuzynki, księżniczki Katarzyny, co do stosunku zbyt serdecznego i poufałego, jego żony z Dołogowem.
Tego właśnie ranka dostał mu się w ręce bezczelny list bezimienny, w którym, wydrwiwano i ośmieszano Piotra, w sposób grubjański, właściwy ludziom nikczemnym, piszącym anonimy. Pytano go się między innymi, po co właściwie nosi okulary, kiedy nie mógł dopatrzeć stosunku miłosnego między żoną a Dołogowem, o czem wiedzą już wszyscy doskonale? Nie uwierzył zrazu ani podłym denuncjacjom w liście zawartym, ani podszczuwaniom księżniczki Katarzyny. Teraz jednak, ujrzawszy na przeciw siebie Dołogowa, uczuwał dziwny niesmak, prawie nienawiść do tego młodego człowieka. Ile razy Dołogowa piękne i wyraziste oczy spotkały się z wzrokiem Piotra, budziły w jego duszy uczucie straszne, krwiożerce, potworne. Przechodził w myśli przeszłość, przypisywaną Helenie Kurakin, i jej obecne kokietowanie z Dołogowem. Któż wie, czy w końcu nie ma trochę prawdy, w owym donosie anonimowym? Przypominał sobie mimowolnie pierwsze odwidziny Dołogowa w jego domu. Pożyczył mu był wtedy znaczną sumę, a pamiętny ich dawnych szaleństw i wspólnych wesołych hulanek, zaprosił Dołogowa raz na zawsze, skoro nie będzie miał co lepszego do czynienia. I o tem nie zapomniał, jak Helena, ze swoim stereotypowym słodkim uśmieszkiem, który zdawał się raz na zawsze przyklejonym do jej ust, wymawiała mu nudę, jaką jej sprawia ów gość niepozbyty. Dołogow rzeczywiście, począwszy od tego dnia, prawie z ich domu nie wychodził, wychwalając przed Piotrem z cynizmem właściwym temu wisusowi, urodę niezwykłą jego żony.
— Piękny mężczyzna, to prawda — przyznawał Piotr w duchu — a i o tem jestem najmocniej przekonany, że sprawiłoby mu to rozkosz nielada, okryć hańbą moje nazwisko, wystrychnąć mnie na dudka, z powodu właśnie mnogich przysług, nawet dobrodziejstw odemnie odebranych. Pojmuję, jakby mu to wydało się dowcipnem, oszukać mnie w ten sposób. Nie wierzę temu jednak, nie mam prawa dotąd posądzać żonę o coś podobnego!
Uderzał go nieraz wyraz niesłychanie złośliwy w Dołogowa fizjognomji. W dniu naprzykład, kiedy strzeliło im do głowy przywiązać komisarza od policji do grzbietu niedźwiedzia, i wrzucić ich razem do wody. Lub kiedy wyzywał kogo na pojedynek, bez powodu, albo też gdy zabijał kulą z pistoletu konia jakiego biednego izwoszczyka. Dziś, skoro jego oczy spotykały się z Piotra wzrokiem, odszukiwał w nich ten sam wyraz iście szatański:
— Tak, tak, to szaławiła, rębacz, zawalidroga — Piotr powtarzał w duchu — zabić człowieka, zabawką dla niego. Jest pewny, że każdy drży przed nim i omija go zdaleka, a ja najpierwszy... i to go musi cieszyć niesłychanie... W końcu tak jest rzeczywiście... lękam się tego człowieka!...
Tak myślał Bestużew, a młody Rostow tymczasem prowadził rozmowę nader ożywioną, ze swoimi dwoma przyjaciółmi, Denissowem i Dołogowem, z których pierwszy był poczciwym żołnieraką, drugi zaś prostym łotrem. Ich tercet rozweselony niesłychanie, wybuchający co chwila śmiechem szalonym, dziwnie odbijał od postaci Piotra, ciężkiej, zwalistej, z wyrazem ponurej zadumy w twarzy i jakby pewnego zakłopotania. Mikołaj zresztą nie czuł najmniejszej sympatji do tego olbrzyma. Był to po pierwsze: cywil miljoner, który nigdy prochu nie powąchał. Po drugie mąż piękności modnej i wodzącej cały rój młodzieży, przykutej do jej rydwanu. W zwyż tego utrzymywano, że jest tchórzem podszyty, trzy grzechy nie do odpuszczenia w oczach młodego porucznika w huzarach. Na samym wstępie, Bestużew tonąc w przykrej zadumie, nie odkłonił mu się wcale, gdy go witał, a gdy wniesiono toast na cześć cara, nie ruszył się z miejsca.
— Jakto? hrabia nie wstajesz? — huknął na niego Mikołaj coraz bardziej rozdrażniony i zgorszony. — Czyś pan nie słyszał? Pijemy carskie zdrowie!
Piotr westchnął ciężko, wstał zrezygnowany, wychylił duszkiem kieliszek, a gdy wszyscy nazad usiedli, zwrócił się do Mikołaja z swoim poczciwym i dobrodusznym uśmiechem.
— To sławne! nie poznałem cię wcale hrabio.
Rostow wrzeszczący „hurra!“ na całe gardło, ani słyszał tego tłumaczenia.
— Jakże? — spytał Dołogow — nie odnowisz znajomości z Bestużewem?
— Niech go Bóg ma w swojej świętej opiece, tego bałwana! — bąknął Rostow zżymnąwszy niecierpliwie ramionami.
— Phi! — zażartował z cicha Dołogow — powinno się zawsze nadskakiwać i ugrzeczniać mężów, którzy posiadają piękne żonki.
Piotr domyślił się że o nim mówią, nie mógł jednak słów dosłyszeć. Zarumienił się jednak i zwrócił wzrok w inną stronę.
— A teraz wznieśmy toast na cześć pięknych dam! — Dołogow przemówił pół serjo, ale nie mniej z drwiącym uśmiechem na ustach. — Petruszka!... Zdrowie pięknych kobiet i kochanków tych bogiń.
Piotr wypił z oczami spuszczonemi, nie spojrzawszy na Dołogowa i nic nie odpowiadając na jego żart niewczesny. W tej samej chwili, lokaj rozdający kantatę drukowaną wszystkim biesiadnikom, wręczył egzemplarz Piotrowi, jako jednemu z głównych członków klubu. Wyciągnął już dłoń, gdy Dołogow przechylił się przez stół, wyrywając mu papier z ręki, aby przed nim przeczytać. Piotr podniósł głowę, a uniesiony gniewem, nie panując nad sobą więcej, krzyknął z całej siły:
— Zabraniam panu tego!
Na te słowa, zrozumiawszy kogo się tyczą, Neświcki i jego sąsiad z prawej strony, przestraszeni, starali się go uspokoić, Dołogow tymczasem, fiksując go oczami jak stal błyszczącemi i jak ona zimnemi, odpowiedział kładąc nacisk na każdą sylabę:
— Zatrzymam właśnie!
Blady jak ściana, z ustami drgającemi, Piotr rzucił się naprzód i wydarł mu papier z ręki.
— Łotrze jakiś!... Zdasz mi z tego rachunek!...
Zerwał się od stołu i pojął natychmiast, że kwestja niewinności jego żony, która dręczyła go od dwudziestu czterech godzin, została przeciętą gwałtownie, jednym zamachem, bez ratunku i niepowrotnie. Nienawidził jej obecnie i czuł że wszelkie węzły zerwane między nimi na zawsze. Pomimo perswazji Denissowa, Rostow obiecał sekundować Dołogowowi. Jak tylko skończył się objad, zaczął tę kwestję obrabiać z Neświckim, sekundantem Bestużewa, i układać się o warunki pojedynku. Piotr wrócił do siebie, Rostow zaś, Dołogow i Denissow zostali w klubie do późnej nocy, słuchając śpiewu cyganek i chórów złożonych z żołnierzy.
— A więc jutro w Sokolnikach — rzekł Dołogow żegnając się z Rostowem na ganku przed klubem.
— Czyś całkiem spokojny? — wtrącił Rostow.
— Widzisz mój drogi — odpowiedział Dołogow — odkryję ci w kilku słowach moją tajemnicę. Jeżeli w przededniu spotkania się z kimkolwiek z bronią w ręku, zaczniesz pisać testament i tkliwe listy, łzami skropione, do twoich najbliższych, jeżeli szczególniej przypuścisz, że mógłby cię zabić przeciwnik, jesteś głupcem i człowiekiem zgubionym! Przeciwnie zaś stanie się, skoro powiesz sobie, że musisz zgładzić ze świata napastnika i to jak najrychlej, wtedy wszystko pójdzie jak po maśle. Ot, co mi raz mówił sławny strzelec niedźwiedzi: — Jakżeby można nie bać się niedźwiedzia?... a jednak widząc bestję przed sobą, o to jedynie trwożymy się, żeby nam z rąk nie umknęła! — Tak właśnie i ja myślę mój drogi. Do zobaczenia jutro.
Nazajutrz o ósmej z rana, Piotr i Neświcki, dojeżdżając do boru w Sokolnikach, zastali tam już Dołogowa, z dwoma sekundantami, Denissowem i Rostowem. Piotr wydawał się zupełnie obojętnym na to, co miało nastąpić. Na twarzy były ślady znużenia. Musiał widocznie spędzić noc bezsenną. Oczy były zaczerwienione i mrugał niemi bezwiednie, olśniony światłem dziennem. Dwie rzeczy zajmowały umysł jego wyłącznie. Był teraz pewnym, że postępowanie jego żony było niecne i karygodne. A drugiej strony uznawał w duchu niewinność w tej sprawie Dołogowa. Czyż miał powód jakikolwiek oszczędzać honor człowieka, który w końcu był mu zupełnie obcym? — Może i jabym postąpił tak samo, będąc na jego miejscu? Tak, tak, najniezawodniej! korzystałbym z trafiającej mi się gratyski!... W takim razie czyżby ten pojedynek nie trzeba uważać raczej za morderstwo?... Albo ja go zastrzelę, albo on mnie zrani w głowę, w ramię, w nogę, w kolano... Nie lepiejżeby było schować się i uciec stąd gdziekolwiek.
Jednocześnie pytał ze spokojem, którym imponował wszystkim obecnym:
— Prędkoż będziemy gotowi?
Gdy odznaczono metę wbijając pałasze w śnieg zamarznięty, i jak daleko wolno posuwać się przeciwnikom, ponabijano kulami pistolety. Neświcki zbliżył się do Piotra.
— Nie spełniłbym jak należy mojej powinności, hrabio, — przemówił nieśmiało — i nie usprawiedliwiłbym zaszczytnego zaufania, którem mnie raczyłeś odznaczyć, mianując twoim sekundantem, gdybym w tej chwili uroczystej nie wypowiedział ci całej prawdy... Nie zdaje mi się, żeby warto było krew przelewać dla tak błahego powodu... Hrabia zbłądziłeś unosząc się zanadto...
— Ah! tak zapewne... głupstwo wierutne!... — bąknął Piotr wymijająco.
— Skoro sam to hrabio uznajesz, pozwól mi zanieść twemu przeciwnikowi słowo pojednania. Ręczę że strona przeciwna przyjmie takowe skwapliwie. — Neświcki mówił dalej, który jak wszyscy zresztą sekundanci, w ostatniej chwili dopiero, brał na serjo pojedynek. — Mojem zdaniem, jest zaszczytniej uznać swój błąd, niż dopuścić do czynu krwawego, którego nie można już potem niczem naprawić. Nie było właściwie obrazy tak ważnej, ani z jednej, ani z drugiej strony. Pozwól mi zatem hrabio...
— Szkoda każdego słowa! — Piotr nagle wybuchnął. — To mi wszystko jedno... Proszę mi tylko wskazać którędy i dokąd mam iść, i kiedy mogę wystrzelić.
Wziął w rękę pistolet. W życiu nie strzelał i nie wiedział nawet jak kurek pociągnąć. Wstydził się jednak przyznać do takiego nieuctwa. Zaczął się dopytywać od niechcenia sekundanta, w jaki sposób pociska się palcem cyngiel.
— Ah! tak prawda... jak też mogłem o tem zapomnieć?
— Żadnych wymówek, żadnych! ma się rozumieć! — odpowiedział również Dołogow Rostowowi, gdy ten ze swojej strony próbował pogodzić przeciwników.
Wybrano miejsce na niewielkiej polance, wśród wysokopiennego lasu świerkowego. Okrywał ją śnieg, topniejący już z wierzchu. O jakie sto kroków, zostawili byli na gościńcu swoje sanki. Od miejsca gdzie stali sekundanci, aż do pałaszów wetkniętych w ziemię na przestrzeni dziesięciu kroków, w rodzaju barjery, odrachowując kroków czterdzieści, które miały dzielić przeciwników, zostawili byli sekundanci ślady głębokie w śniegu rozmokłym. Nad polanką wznosiły się opary mleczne, z ziemi rozmarzającej się i budzącej z długiego snu zimowego. Chociaż wszystko było gotowe od kilku minut, nikt jakoś nie dawał sygnału. Zapanowało w okół głuche milczenie.





V.

— I cóż? Kiedyż wreszcie zaczniemy? — wykrzyknął Dołogow.
— Zapewne... zaczynajmy — uśmiechnął się Piotr dobrodusznie.
Położenie robiło się strasznem. Sprawa tak błaha z początku, teraz musiała iść dalej swoim torem. Dobiegała fatalnie do aktu ostatniego krwawego dramatu, niezawisła już zupełnie od woli ludzkiej. Miało spełnić się nieubłagane przeznaczenie. Denissow zbliżył się aż do barjery:
— Przeciwnicy — rzekł z naciskiem — nie dali nakłonić się do pojednania i przebaczenia sobie nawzajem urazy... Możemy zatem zaczynać. Proszę wziąć do rąk pistolety, idąc prosto przed siebie na komendę „trzy!“
— Raz!... dwa!... trzy!... — liczył Denissow zwolna i głosem stłumionym. Przeciwnicy szli ścieżką utorowaną, widząc wyłaniającą się z mgły gęstej, twarz i postać jeden drugiego. Przysłużało im prawo strzelić, kiedy będą chcieli, idąc. Dołogow szedł nie spiesząc się wcale, z pistoletem spuszczonym. Jego oczy niebieskie dziwnie błyszczały fiksując Piotra. Usta składały się do jakiegoś niemiłego, drwiącego uśmiechu.
Na komendę — „trzy!“ — Piotr posunął się szybko naprzód, a prześlepiwszy ścieżkę ubitą zapadł naraz w śnieg głęboki. Trzymał pistolet prosto przed sobą, jakby w obawie, żeby nie ranić nim siebie samego. Podtrzymywał prawe ramię lewą ręką, odrzuciwszy je całkiem na bok, chociaż pojmował instynktowo, że czyni to całkiem bez celu i bez potrzeby. Po kilku krokach odszukał ścieżkę, popatrzył pod nogi, spojrzał następnie na Dołogowa i wystrzelił. Nie spodziewając się wstrząśnienia tak gwałtownego, Piotr drgnął nerwowo, zachwiał się i uśmiechnął mimowolnie z wrażenia odniesionego. Dym zgęszczony jeszcze mgłą, nie dozwolił mu zrazu rozróżnić niczego i tak czekał czas jakiś nadaremnie na strzał drugi. W tem usłyszał kroki przyśpieszone i dopatrzył wreszcie, gdy dym opadł cokolwiek, Dołogowa przyciskającego dłonią bok lewy. W prawej ręce trzymał dotąd kurczowo pistolet ku ziemi otworem nachylony. Rostow podbiegł ku niemu.
— Nie... — syknął przez zęby Dołogow — nie... jeszcze nie wszystko skończone! — Postąpił kilka kroków chwiejąc się na nogach, nareszcie upadł na śnieg obok pałasza zatkniętego. Dłoń miał zakrwawioną. Otarł ją o mundur, opierając się na niej następnie. Twarz jego blada i ponura drgała nerwowo.
— Proszę... — zaczął mówić i powtórzył z wysiłkiem — ja proszę!... — Piotr tłumiąc zaledwie łkanie bolesne, chciał właśnie zbliżyć się do niego, gdy Dołogow krzyknął gromko: — „Do barjery!“ — Piotr zrozumiał o co chodzi i stanął jak wryty. Byli już tylko o dziesięć kroków oddaleni jeden od drugiego. Dołogow zanurzył głowę w śnieg i z chciwością zaczął go chwytać ustami. Podniósł się po chwili, starając się utrzymać równowagę. Ciągle brał w usta śnieg świeży ssąc go i połykając. Usta drżały febrycznie, oczy mu jednak pałały dziką nienawiścią. Udało mu się wysiłkiem nadludzkim dźwignąć na nogi. Podniósł pistolet i zaczął mierzyć.
— Zwrócić się bokiem, zasłonić pistoletem! — krzyknął Neświcki.
— Zasłońże się pan! — wyrwało się Denissowowi, chociaż był sekundantem strony przeciwnej.
Piotr z łagodnym uśmiechem, pełnym żalu i politowania, stał bezbronny, wystawiając pierś szeroką, zupełnie odsłoniętą, na strzał Dołogowa, na którego patrzał smutno. Trzej sekundanci przymknęli oczy. Padł strzał, a Dołogow wykrzyknąwszy z dziką wściekłością: — „Chybiłem!“ — runął jak długi twarzą na ziemię.
Piotr porwał się oburącz za głowę, zawrócił na miejscu, i wszedł w las, brnąc w śniegu po kolana.
— Głupia historja!... niesłychanie głupia — mruczał sam do siebie. — Zginął? Ależ to być nie może.
Neświcki dopędził go i odwiózł do domu.
Rostow z Denissowem podnieśli ostrożnie Dołogowa i złożyli na saniach. Ranny ciężko, leżał czas jakiś bez ruchu, z oczami przymkniętemi, nie odpowiadając wcale na ich pytania. Dopiero gdy wjechali do miasta ocknął się, podniósł głowę z mozołą i ujął za rękę Rostowa. Uderzyła go zmiana nadzwyczajna, która zaszła w twarzy rannego. Wyraz całej fizjognomji był dziwnie słodki i rozczulony.
— Jakże ci jest, mój drogi?
— Źle, ale nie o to mi idzie. Kochany Mikołaju — mówił dalej ranny głosem urywanym — gdzież my się znajdujemy? W Moskwie, nieprawdaż? Słuchaj... zabiłem ją, ona... ona tego nie przeżyje... nie przeżyje tego ciosu.
— Któż taki? — Rostow spytał zdumiony.
— Moja matka, moja biedna matka, moja najukochańsza, uwielbiana matka.
I Dołogow załkał głucho. Gdy uspokoił się cokolwiek, wytłumaczył Rostowowi, że mieszkał z matką staruszką. Jeżeliby go zobaczyła nagle umierającego, nie przeżyłaby tej boleści. Błagał go zatem, żeby wyprzedził ich i wszystko u niego w domu opowiedział. Uczynił to Rostow natychmiast dowiadując się ku najwyższemu swojemu zdziwieniu, że ów hultaj, zawadjaka, rębajło, żył pod jednym dachem z matką starą i z siostrą ułomną. Był dla pierwszej najczulszym synem, a dla drugiej najlepszym bratem.





VI.

Piotr z żoną spotykali się teraz coraz rzadziej sam na sam, szczególniej od kilku tygodni. W Moskwie, jak i w Petersburgu, dom ich był pełen gości, od rana do późnej nocy. Noc, która nastąpiła po pojedynku, przespał na szezlongu, (co mu zdarzało się dość często), zamiast w pokoju sypialnym obok żony. Szezlong stał w gabinecie, tym samym, w którym umarł jego ojciec.
Rzucił się w całem ubraniu na szezlong i próbował zasnąć, żeby zapomnieć o wszystkiem co zaszło. Taka jednak burza nim miotała, tyle myśli mózg rozsadzało, tylu doznał wrażeń i tyle wspomnień spokój jego mąciło, że nie tylko oka nie zmrużył, ale nawet nie był w stanie leżeć. Zerwał się po chwili przemierzając obszerną komnatę krokiem przyśpieszonym. To przypominał sobie pierwsze dni po ślubie; białe, toczyste ramiona Heleny, jej wzrok zamglony, omdlewający, a tak namiętny; to znowu stawał przed nim Dołogow, piękny, bezczelny, z swoim uśmiechem szatańskim, jakim go widział w klubie przy stole, lub blady jak widmo drżący od gorączki, zakrwawiony i słaniający się na śnieg.
— Koniec końców — mówił sobie — jeżeli i zginął, toć zabiłem tylko jej kochanka... tak, kochanka mojej żony! Dla czego jednak tak się stało?... — Dla tego — odpowiadał mu jakiś głos tajemny — żeś ją poślubił. — W czemże tak bardzo zawiniłem? — W tem — szeptał dalej ów głos tajemniczy — żeś wziął ją za żonę nie kochając wcale. Oszukiwałeś ją, oszukiwałeś samego siebie. Byłeś ślepym i głuchym dobrowolnie.
Przypomniał sobie teraz najdokładniej tę chwilę, kiedy z największym przymusem, zdołał wreszcie wyksztusić słowo: — „Kocham cię“.
— Tak, tak, w tem zbłądziłem niesłychanie, bo nie miałem prawa powiedzieć jej czegoś podobnego.
Spłonął wstydu rumieńcem, gdy przypomniały mu się miodowe dni po ślubie. Jedno szczególniej zdarzenie stanęło mu żywo w pamięci, i teraz jeszcze upakarzało go. Oto niedługo po ślubie, wychodził raz z pokoju sypialnego około południa, w pysznym szlafroku z perskiej materji złotem przetykanej, gdy na progu gabinetu spotkał się oko w oko ze swoim pełnomocnikiem, czekającym na niego od dwóch godzin. Ten kłaniając się nisko swojemu chlebodawcy, nie mógł się jednak wstrzymać od lekkiego uśmiechu, widząc go tak późno jeszcze w zupełnym negliżu. Zdawać się mogło, że tym uśmiechem chce mu pogratulować szczęścia w małżeństwie.
— Ileż razy byłem bądź co bądź dumnym z takiej żony, dumnym z jej taktu i ułożenia tak dystyngowanego, z tej miary, jaką umiała zachować we wszystkiem, przyjmując prawie całe miasto. Szczególniej cieszyłem się jej majestatyczną, (a jak sądziłem w zaślepieniu) niedostępną pięknością! Zdawało mi się, że nie umiem jej zrozumieć i dziwiłem się sam sobie, dlaczego nie mogę jej pokochać? Gdy nieraz studjowałem jej charakter, wmawiałem w siebie, że to moja wina, jeżeli nie pojmuję tej apatycznej obojętności, tego braku jakiejkolwiek zachcianki, zainteresowania się czemś na świecie... teraz znalazłem wreszcie klucz rozwiązujący straszliwą zagadkę... To kobieta zepsuta do gruntu!... Anatol chciał nieraz pożyczyć od niej pieniędzy, nie szczędząc jej przytem karesów. Pieniędzy nie dała mu nigdy, ale pozwalała całować ile chciał swoje ramiona łabędzie. Jeżeli ojciec przekamarzał się z nią kiedy niekiedy, starając się obudzić w niej zazdrość, odpowiadała jak zawsze najspokojniej, ze swoim najsłodszym uśmiechem — „że nie jest na tyle głupią żeby wdawać się w zazdrość“. — „Może robić co mu się podoba“ — powtarzała, skoro o mnie była mowa. Gdym raz ją badał z ogródkami, czy nie czuje się czasem w stanie błogosławionym? odrzuciła szorstko i stanowczo: — „że ani jej w głowie postało pragnąć dzieci, ze mną zresztą, nie będzie ich mieć z wszelką pewnością!“
Przypominał sobie z kolei wyuzdane jej myśli, brutalność i prostactwo w wyrażeniach, mimo wychowania niesłychanie arystokratycznego. — Nie, nie kochałem jej nigdy! — powtarzał. — A oto teraz Dołogow leży na śniegu, brocząc we krwi. Stara się uśmiechnąć i odpowiada konający z dziką nienawiścią i niepotrzebną brawurą, na mój żal niewczesny i skruchę!
Piotr należał do rzędu tych ludzi, którzy mimo słabego i chwiejnego charakteru, nie szukają nigdy powierników w cierpieniu. Walczył sam z bólem serce rozrywającym i milczał. — Jestem więc winny i powinienem znosić, ale co?... hańbę mego nazwiska, niedolę życia całego? Wszystko to wierutne szaleństwo! Moje nazwisko i mój honor, to wszystko urojenia, moje zaś „ja“, jest od tego zupełnie niezależnem!... Ścięto Ludwika XVI, uważając go za zbrodniarza. I w swojem własnem przekonaniu, mieli tak samo słuszność ci, co go na śmierć zasądzili, jak i ci drudzy, którzy uznawszy w nim i uwielbiwszy świętego męczennika, umierali również dla niego śmiercią męczeńską! Czyż potem nie posłano pod gilotynę Robespierra, dla tego że był despotą? Kto miał słuszność? Kto błądził? Nikt. Żyj póki możesz: jutro, któż wie, umrzesz, jak ja mogłem umrzeć przed godziną. Po co tak się trapić i kłopotać, gdy pomyślimy czem jest nasze życie w obec wieczności!
W chwili gdy sądził, że już potrafił się uspokoić, zjawiła się znowu przed nim Helena, owiana czarem zmysły mącącym, który upajał go zrazu i do szału dzikiego doprowadzał. Zrywał się i zaczynał biegać po pokoju, tłukąc wszystko co mu wpadło pod rękę, aby na czemkolwiek wywrzeć wściekłość nim miotającą.
— Dla czegóż powiedziałem jej: „Kocham cię?“ — pytał sam siebie po raz dziesiąty, i uśmiechnął się mimowolnie, przypomniawszy sobie frazes Molierowski. — „Po co u djabła! wlazł w tę kabałę, i dał się złapać w samotrzask?“
Dzień jeszcze nie zaświtał, gdy zbudził służącego, wydając mu rozkaz, żeby gotował wszystko do wyjazdu. Nie rozumiał wcale, jakby mógł po tem co zaszło, mówić jeszcze z żoną. Pragnął zatem wrócić do Petersburga, skąd chciał wysłać list do niej, zapowiadający chęć jego żyć odtąd samotnym i z żoną rozłączonym.
W kilka godzin później, lokaj który przyniósł mu kawę, znalazł go leżącym na szezlongu, z książką w ręce i śpiącego na twardo.
Obudzony nagle, nie mógł pojąć przez dłuższą chwilę, dla czego tu leżał i co z nim się stało właściwie?
— Jaśnie pani pyta, czy wasza wysokość jest w domu?
Piotr nie miał czasu odpowiedzieć lokajowi, kiedy w tropy za nim weszła Helena, w prześlicznym rannym szlafroczku, z atłasu białego ze srebrnym haftem. Jej dwa grube warkocze, okalały niby djadem piękną główkę. Tylko na czole gładkiem zwykle i białem jak alabaster, zarysowała się bruzda gniewem wyżłobiona. Wstrzymywała się od wybuchu, póki nie wyszedł lokaj z pokoju. Wiedziała już najdokładniej o całej historji z owym pojedynkiem i o tem chciała rozmówić się z mężem. Zatrzymała się o krok przed nim, mierząc go wzrokiem pogardliwym, z uśmiechem pełnym gorzkiego sarkazmu. Piotr onieśmielony, spojrzał na nią przelotnie z pod okularów, udając że czyta dalej książkę, której dotąd nie był z ręki wypuścił. Niby zając, gdy czuje że go siły opuszczają, i pies ma go tuj-tuj za kark schwycić, tak i on przycupnął cicho, położywszy uszy po sobie, nieruchomy w obec nieprzyjaciela.
— Co to znaczy? Skąd panu przyszła ochota do wyprawiania podobnych awantur? Żądam kategorycznie wytłumaczenia — rzekła tonem ostrym, skoro za lokajem drzwi się zamknęły.
— Jakto, ja? — Piotr spytał.
— Co znaczy ta bezsensna junakierja? Ten pojedynek? Czy raczysz mi pan odpowiedzieć?
Piotr poruszył się ciężko w pół leżąc na szezlongu, otworzył usta, słowa jednak uwięzły mu w gardle.
— No! to ja panu odpowiem... Wierzysz każdej bredni, którą ktokolwiek przyjdzie ci powtórzyć, a znaleźli się tak łaskawi, którzy opowiedzieli ci, że Dołogow jest moim kochankiem — mówiła dalej z cynizmem jej właściwym, nie owijając niczego w bawełnę. Słowo: „kochanek“, przeszło jej tak gładko przez usta, jak każde inne, najzwyklejsze. — Uwierzyłeś zatem, i cóż zyskałeś, czego dowiodłeś, pojedynkując się z Dołogowem? Żeś setnym głupcem, idjotą po prostu, o czem zresztą wie i tak świat cały! Cóż z tego wyniknie? Że ja będę wystawiona na pośmiewisko całej Moskwy, że każdy będzie opowiadał, jak po pjanemu wyzwałeś młodego człowieka, o którego byłeś zazdrosny bez powodu; młodzieńca pod każdym względem o całe niebo wyższego, i większej wartości niż pan!...
Im dłużej mówiła, tem więcej zapalała się, głos podnosząc.
Piotr dotąd nieruchomy, mruczał jakieś słowa niezrozumiałe, nie podnosząc wcale wzroku od posadzki.
— I dla czegoś uwierzył, że Dołogow jest moim kochankiem? że znajduję przyjemność w jego towarzystwie? Gdybyś pan był rozumniejszym, gładszym w obejściu, wykształconym jak on, wolałabym spędzać czas z tobą!
— Błagam panią... przestań mówić do mnie — Piotr odezwał się głosem stłumionym.
— Dla czegóż nie miałabym mówić? Mam wszelkie prawo do tego, i powiem śmiało wszem w obec, że żona takiego męża jak pan, nie mająca kochanka, należałaby do nadzwyczajnych wyjątków, a ja go nie miałam i nie mam!
Piotr spojrzał na nią dziwnie, ona jednak nie zrozumiała znaczenia tego wzroku płomienistego. Położył się na powrót. Cierpiał fizycznie. Pierś miał ściśniętą, tchu mu brakowało... Wiedział, że mógłby natychmiast uwolnić się od tych męczarni, ale i o tem wiedział, że to, co chciał uczynić, byłoby czemś strasznem.
— Najlepiej będzie, gdy się rozłączymy — rzekł głucho.
— Rozłączyć się? I owszem! Pod warunkiem atoli, ze mi pan dasz stosowny majątek.
Piotr zerwał się na równe nogi, tracąc zaś przytomność z gniewu rzucił się na nią.
— Zabiję cię! — krzyknął wściekle. A porwawszy ze stołu kawał marmuru, postąpił ku niej wywijając niby piórkiem, tym ciężarem, z siłą, której sam się przestraszył.
Twarz hrabiny przybrała wyraz okropny. Ryknęła jak tygrysica rozjuszona i w tył się cofnęła. Oszołomiony, wściekły, Piotr w szale czuł, że gotówby był zbrodni nawet. Rzucił po za siebie ów posążek marmurowy, który rozbił się w drobne kawałki o posadzkę, i szedł ku niej z pięściami groźnie zaciśniętemi.
— Wyjdź! — krzyknął takim głosem potężnym, że wszyscy struchleli w pałacu. Bóg jeden wie, co byłby uczynił w tej chwili, gdyby Helena nie była się ulotniła czemprędzej...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tydzień jakoś, Piotr odjechał do Petersburga, oddawszy żonie do rozporządzenia dowolnego, swoje dobra w Wielko-Rosji, które stanowiły blisko połowę jego całego majątku.





VII.

Upłynęło dwa miesiące od dnia, w którym doszła do Łysych Gór wieść hiobowa, o rozbiciu wojsk rosyjskich pod Austerlitz i o zniknięciu księcia Andrzeja Bołkońskiego. Mimo listów gończych, wysyłanych przez poselstwo rosyjskie w Wiedniu, mimo wszelkich poszukiwań na placu boju, ani ciała jego nie odnaleziono, ani nie był umieszczony w spisie więźniów. Najprzykrzejszem było to przypuszczenie dla jego rodziny, że mogli go zabrać z pola bitwy krajowcy i znajduje się obecnie wśród obcych chory, a nawet umierający, bez opieki, bez ratunku, nie będąc w stanie dać znaku życia w obec swoich najbliższych. Dzienniki, które pierwsze uwiadomiły starego księcia o fatalnem rozbiciu wojsk sprzymierzonych pod Austerlitz, opisywały jedynie w słowach nader zwięzłych i nie dość jasno określonych, że Rosjanie, po starciu potężnem i bohaterskiem, musieli ustąpić przed dwa razy liczniejszym nieprzyjacielem, rejterada odbyła się jednak w należytym porządku. Książę atoli umiał czytać między wierszami i domyślił się łacno, że Rosjanie zostali rozbici najzupełniej. W tydzień później nadszedł list od Kotuzowa, w którym donosił księciu o tajemniczem zniknięciu jego syna.
„Syn twój, stary mój druhu, padł jak bohater, ze sztandarem w dłoni, godny nazwiska, które nosił, godny ciebie, godny syn swojej ojczyzny. Żałujemy go szczerze wszyscy jak jesteśmy; dotąd zaś niewiadomo czy trzeba zaliczyć go do umarłych, czy też należy jeszcze do żyjących. Nie trać jednak nadziei, drogi mój przyjacielu, gdyby znaleźli byli jego zwłoki, nazwisko Bołkońskiego, znajdywałoby się w spisie oficerów znalezionych na placu bitwy, który to spis przysłano mi z obozu nieprzyjacielskiego przez parlamentarza“.
Stary książę otrzymał ten list późno w nocy. Nazajutrz z rana wyszedł jak codzień na przechadzkę, ponury, milczący i w najgorszym humorze. Do nikogo ust nie otworzył, ani jak zwykle do ogrodnika, ani do rządcy, ani nawet do budowniczego.
Gdy weszła córka na dzień dobry, zastała ojca jak zawsze przy tokadle, nie obrócił się jednak do niej, jak to czynił codziennie.
— Ah! księżniczko Marjo! — zawołał nagle, odtrącając od siebie cały warstat. Koło gwałtownie potrącone, obracało się dalej przez dłuższą chwilę. Zgrzyt tego koła coraz słabszy i cichszy, złączył się później ściśle w pamięci biednej Marji, z sceną bolesną która nastąpiła.
Zbliżyła się do ojca. Wyraz jego fizjognomji tak ją przeraził, że skamieniała na razie, bez tchu, bez głosu. Coś ją ściskało za gardło i w oczach jej się zaćmiło. W rysach starca był kurcz gniewem wywołany. Malowała się w nich złość wściekła, raczej niż ból i smutek przygnębiający. Widoczną była walka gwałtowna, którą staczał sam z sobą. Była przygotowaną, na jakieś wielkie nieszczęście, które miało w nią jak grom uderzyć, najstraszniejsze, dotąd przez nią niedoświadczone: Oto miała dowiedzieć się o stracie brata jedynego! istoty przez nią nad życie własne ukochanej!
— Ojcze! Jędruś? — i ta biedna dziewczyna, niezgrabna i brzydka, wymówiła te słowa z takim wdziękiem, z takim urokiem współczucia i chrześcjańskiej rezygnacji, że stary książę pod wpływem magnetycznym tego spojrzenia anielskiego, załkał głucho, twarz od niej odwracając.
— Doszły mnie wiadomości... nigdzie go nie odszukali, ani między więźniami, ani pomiędzy umarłymi. Pisze mi o tem Kotuzow... Zabity! — krzyknął głosem przeraźliwym, jakby chciał tym krzykiem serce rozdzierającym, wypędzić córkę z pokoju.
Ona jednak nie ruszyła się z miejsca, nawet nie zemdlała. Była już bladą, ale teraz na to słowo straszne, twarz jej zmieniła się do niepoznania, piękne oczy promieniały światłem nadziemskiem. Można było przypuścić, że uczucie nieokreślone, pociecha i objawienie z góry zesłane, napełniało niby balsam gorący rany, jej serce dotknięte ciosem najboleśniejszym. Zapomniała w tej chwili o trwodze, jakiej zwykła była doświadczać w obec ojca, porwała go za rękę, pociągnęła ku sobie i pocałowała w twarz suchą, żółtą i pomarszczoną.
— Ojcze najdroższy — szepnęła — nie odwracaj się odemnie. Płaczmy po nim wspólnie.
— Łotry, tchórze! — wykrzyknął starzec, odsuwając ją od siebie. — Zgubić armję, zgubić ludzi tylu! I po co?... Zapowiedz to Lizie! — Marja upadła na fotel i zalała się łzami. Stanął jej brat w oczach w chwili pożegnania, gdy zbliżył się do niej i do żony. Zdało się jej, że widzi ów wyraz w jego twarzy rozrzewniony, a po trochę drwiący i lekceważący, gdy mu wkładała na szyję obrazek poświęcany. Czy też stał się wierzącym? Czy żałował przed śmiercią swojej niewiary? Czy dostał się w krainę błogosławionych, gdzie panuje wieczny spokój i szczęście niczem nie zamącone?
— Jak się to stało ojcze?
— Jak, jak, zabili go podczas bitwy, do której poprowadzono na rzeź najtęższe wojsko rosyjskie i poświęcono sławę naszej armji! Idź księżniczko Marjo! Idź do Lizy z tą nowiną!
Marja weszła do bratowej, którą zastała z jakąś robótką w ręku. Podniosła Liza na nią wzrok, z owym wyrazem szczęścia wewnętrznego, pełnego spokoju, który mają zwykle kobiety w tym stanie i położeniu. Oczy jej patrzyły nie widząc, wpatrywała się bowiem w głąb samej siebie, zastanawiając się nad dziwnie słodką i tajemniczą robotą, która odbywała się w jej łonie.
— Maryniu — zawołała odsuwając krosna, w których coś wyszywała — podaj mi twoją rękę.
Śmiały się jej czarne promieniste oczy. Warga górna podniosła się jeszcze wyżej niż zwyczajnie, uśmiechając się serdecznie, po dziecinnemu. Marja uklękła przed nią, chowając głowę w fałdy jej szlafroczka.
— Tu... tu... słyszysz?... Coś tak nadzwyczajnego! A wiesz Marynieczko, będę bobo strasznie kochała — i jej wzrok szczęściem rozpromieniony spoczął na Marji, która nie mogła podnieść głowy, cała bowiem twarz była w łzach skąpana.
— Co ci jest Maryniu?
— Nic... nic zupełnie... Myślałam o Andrzeju i to mnie zasmuciło — odpowiedziała oczy czemprędzej z łez ocierając.
Wśród dnia Marja próbowała kilka razy przygotować bratowę do tej strasznej katastrofy, zawsze jednak płaczem wybuchała. Te łzy, niepokoiły małą księżnę, pomimo, że nie odznaczała się bystrością w spostrzeżeniach, nie umiała bowiem odgadnąć dla czego Marja płacze? Nie pytała wprawdzie o nic, kręciła się jednak, jakby czegoś szukała. Stary książę, którego lękała się dotąd, wstąpił do niej na chwilę przed samym objadem. Był zły i dziwnie poruszony. Wyszedł nie przemówiwszy do niej ani słowa. Spojrzała na Marję i głośno załkała ni stąd, ni zowąd.
— Czy są jakie wiadomości o Jędrusiu? — spytała.
— Żadnych, wiesz przecie, że jest to czystem niepodobieństwem. Ojciec zaniepokojony a i ja trwożę się mimowolnie.
— Nie wiecie więc o niczem?
— O niczem — Marja spojrzała jej śmiało w oczy. Była zdecydowana i ojca namówiła do tego samego, żeby nie mówić jej o śmierci męża, póki nie nastąpi rozwiązanie, na co czekano i spodziewano się od dnia do dnia, lada moment. Ojciec z córką dźwigali zatem sami cały ciężar smutku, każde z nich na swój sposób. Wysłał był wprawdzie stary książę kogoś zaufanego na zwiady, aby starał się w okolicy, gdzie bitwę stoczono, odszukać śladów Andrzeja, był jednak najmocniej przekonany, że jedynak jego nie żyje. Był nawet zamówił dla niego w Moskwie wspaniały grobowiec, który miano umieścić w ogrodzie. Niczego na pozór nie zmienił w trybie życia. Siły jednak starca opuszczały. Mniej teraz chodził, mniej jadł, nie spał nic prawie i był coraz bardziej osłabiony. Marja natomiast nie traciła nadzieji. Modliła się za brata, jakby jeszcze znajdował się między żyjącymi i oczekiwała lada chwila jego powrotu.





VIII.

— Moja najmilsza — powiedziała jej raz mała księżna. Warga podniosła się u niej jak zwykle, ale tym razem dziwnie smutno, jakby tłumiła w sobie ból tajemny. Od owego bowiem dnia nieszczęsnego, w którym odebrano list Kotuzowa; intonacja głosu, uśmiechy blade i wymuszone, chód nawet każdego z domowników, wszyscy i wszystko, nosiło na sobie cechę smutku przygnębiającego. Liza nie zdając sobie nawet z tego sprawy dokładnej, odczuwała i poddawała się mimowolnie temu wpływowi, który ze wszech stron na nią wrogo oddziaływał. — Moja droga Maryniu — powtórzyła — lękam się, czy mi nie zaszkodził dzisiejszy Früstück, (jak zwykł wyrażać się wasz kucharz Niemiec). Musiałam zjeść z rana za wiele.
— Co ci to, moja „duszinko“, mój aniołku? Pobladłaś, okropnie pobladłaś! — wykrzyknęła księżniczka Marja, przybiegłszy do bratowej z najwyższą trwogą i przerażeniem.
— Trzebaby może pójść po Marję Bogdanównę, wasza miłość? — wtrąciła mimochodem pokojowa, która była świadkiem tej rozmowy. Marja Bogdanówna, była najsławniejszą akuszerką, na kilkadziesiąt mil w około. Sprowadzono ją od dwóch tygodni do Łysych Gór, gdzie czekała na chwilę rozwiązania.
— Słusznie mówi Parania.. To już może?... Lecę po nią natychmiast... Odwagi mój aniołku!... — Uściskała Lizę serdecznie i ku drzwiom zawróciła.
— Nie, nie! — krzyknęła mała księżna, której blada twarzyczka wyrażała teraz i zdradzała nie tylko ból fizyczny, ale i trwogę nieokreśloną, dziecinną, na myśl o strasznych boleściach, nie do uniknienia. Nie znając, przeczuwała je przecież instynktowo.
— To ból żołądka po prostu... powiedz Marynieczko, że to tylko ból żołądka... powiedz na miły Bóg! — I zaczęła szlochać, jak dzieci chore i rozkapryszone, załamując ręce rozpaczliwie, z wykrzyknikami: — Boże mój! Boże mój!
Marja pobiegła po akuszerkę. Ta szła właśnie z oficyn do pałacu.
— Zdaje mi się, że „to“ już się zaczęło — zawołała księżniczka, z rozszerzonemi źrenicami, od trwogi śmiertelnej.
— Tem lepiej, tem lepiej księżniczko — odpowiedziała stara, doświadczona kobieta, wcale kroku nie przyspieszając. Zatarła ręce z uśmiechem, jak ktoś pewny swojej sztuki i wartości. — Panienki atoli nic o tem wiedzieć nie powinny. To was nie tyczy się wcale — dodała z naciskiem.
— A lekarz dotąd z Moskwy nie nadjechał — westchnęła ciężko Marja. Wysłano bowiem konie, według woli Andrzeja, po najlepszego akuszera do Moskwy.
— Nic nie znaczy, księżniczko... Proszę nie troszczyć się o nic. Pójdzie wszystko dobrze i bez doktora.
W chwilę później, Marja usłyszała siedząc w swoim pokoju, że niosą przez korytarz, coś ciężkiego. Spojrzała przez drzwi. Nieśli szezlong obity ciemną skórą, z pokoju księcia Andrzeja. Spostrzegła na twarzach niosących wyraz niezwykle uroczysty i łagodny. Nadsłuchiwała pilnie, łowiąc uchem szmer najlżejszy w całym domu. Raz po raz stawała na progu swego pokoju, patrząc niespokojnie, co się dzieje na korytarzu. Kilka kobiet biegło tędy i owędy w milczeniu. Skoro ją spostrzegły, odwracały oczy w inną stronę. Nie śmiała pytać je o nic i wróciła do pokoju drzwi przymknąwszy. To siadała na fotel, to brała w rękę książkę do modlenia i rzucała się na ziemię, bijąc pokłony przed Ikonostasem. Spostrzegła smutna i zdziwiona, że modlitwa nawet nie potrafiła uśmierzyć miotającego nią niepokoju. Naraz ktoś drzwi otworzył i wsunęła się do pokoju jej stara niańka, z dużą, jaskrawą chustką na głowie. Prakseda Sawiszna, rzadko kiedy pojawiała się u niej: takim był surowy rozkaz u ojca Marji.
— To ja „duszinko“ moja — przemówiła z cicha staruszka. — Przyniosłam świece jarzące, z dnia „ich“ ślubu. Chcę je zapalić przed świętemi obrazami. — Westchnęła, przeżegnawszy się trzy razy.
— Ach, nianiu droga, żeby tylko wszystko poszło szczęśliwie.
— Bóg łaskaw, miłosierny, mój gołąbeczku... — I starowinka poczciwa, zapaliła świece u płomienia lampki świecącej się dzień i noc przed Ikonostasem. Dopełniwszy tej świętej (w jej mniemaniu) powinności, usiadła przy drzwiach, wydobyła z kieszeni zaczętą pończochę i zaczęła machinalnie poruszać drutami. Marja wzięła książkę ze stołu udając że czyta. Co chwila jednak, skoro usłyszała czyje kroki na korytarzu, zwracała ku drzwiom i na swoją piastunkę, wzrok badawczy i pełen niepokoju. Staruszka odpowiadała jej niemem spojrzeniem robiąc potrójny znak Krzyża Św. jakby chciała odgonić wszystko zło tym sposobem. To co odczuwała Marja, podzielał z nią dom cały. Według zakorzenionego w Rosji przesądu, że im ściślej będzie utrzymaną tajemnica, tem mniejszemi będą bole rodzącej, wszyscy udawali w pałacu, że nie wiedzą o niczem. Nikt o tem ust nie otworzył; ale obok ułożenia pełnego powagi i uszanowania jakiem odznaczała się cała służba księcia Bołkońskiego, można było odgadnąć, pod tą zimną na pozór powłoką, jakąś rzewność i tkliwy niepokój, niby intuicję tego „czegoś“ wielkiego i niepojętego, co się odbywało w tej chwili na górze w pałacu.
W skrzydle zamieszkanym przez liczną służbę żeńską, dziś głucha cisza panowała. Nie słychać było ani śmiechów jak zwykle, ani nawet głośniejszej rozmowy. Tak samo cicho zachowywała się służba męska. W oficynach gdzie była kuchnia, wszyscy byli na nogach, nikt się nie kładł do snu i nie rozbierał tej nocy. Pod kuchnią paliło się ciągle i wszystkie ubikacje były oświetlone. Stary książę chodził po swojej pracowni, wybijając mocno piętami. Wysyłał co chwila starego Tykona pytać Marję Bogdanównę, co się dzieje i powtarzał za każdym razem:
— Powiesz: „Książę pan pyta“... i wracaj natychmiast z odpowiedzią...
— Powiedzcie jaśnie oświeconemu księciu — Marja Bogdanówna odpowiadała z przesadną powagą, — że „praca zaczęta“.
— Dobrze — mruknął książę, zatrzaskując drzwi od gabinetu. I Tykon już teraz nie słyszał w gabinecie najlżejszego szelestu.
Po chwili wszedł cichuteńko, sam przed sobą tłumacząc tę śmiałość potrzebą odmienienia świec dopalających się w lichtarzach. Zastał księcia leżącego na szezlongu. Na widok starca twarzy okropnie bladej i zmienionej, potrząsł głową wierny sługa, pochylił się nad nim i w kolano pocałował. Potem wysunął się za drzwi, zapomniawszy i o świecach i o swojej wymówce. Najpoważniejsza, najwznioślejsza tajemnica, jaka istnieje na tym tu świecie, szła dalej zwykłym trybem. Tak minął wieczór i noc nadeszła. Z każdą chwilą, zamiast zmniejszać się, rósł niepokój we wszystkich sercach, zwiększała się gorączka oczekiwania...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Noc była prawdziwie marcowa, w której zima zdawała się panować na nowo z całą swoją nieubłaganą srogością. Wicher wył i huczał przeraźliwie, śnieg w najlepsze oczy zasypywał. Rozstawiono konie świeże, w kilku miejscach na gościńcu, aby przyspieszyć przyjazd lekarza Niemca. Ludzie z płonącemi smolnemi kagańcami stali na każdym zakręcie, aby nie zbłądził jadąc do Łysych Gór.
Księżniczka Marja przestała od dawna czytać książkę. Fiksowała teraz oczami płonącemi gorączką, swoją „nianię“, której sucha, szczupła twarzyczka, zwiędła i pomarszczona, z kosmykiem siwych włosów, wymykającym się z pod chustki, tak jej były znane w szczegółach najdrobniejszych. Przerabiając szybko oczka w pończoszce, stara Sawiszna opowiadała po cichu po raz setny może, jak księżna matka powiła była w Kiszyniewie księżniczkę Marję, nawet bez żadnej akuszerki, z pomocą jedynie prostej chłopki mołdawskiej.
— Bóg wielki „duszinko“... Jak On zechce, to obejdzie się i bez „dochtora“, dalibóg prawda!
Gwałtowny powiew wiatru wstrząsnął oknem tak silnie, że wyrwał je całe i powietrze mroźne, i wilgotne, pokój raptem napełniło, podnosząc w górę firanki zapuszczone. Przeciąg zgasił i świecę. Księżniczka Marja drgnęła przerażona. Staruszka złożyła natychmiast pończochę na stole, podeszła ku oknu starając się pochwycić tegoż obie połowy.
— Księżniczko, „duszinko“ moja, jadą gościńcem z latarniami i pochodniami! — krzyknęła radośnie staruszka okno zamykając. — To na pewno „pan dochtór!“
— Dzięki niebu! — Marja aż w ręce plasnęła. — Muszę zejść na dół, bo Niemiec ani w ząb nie umie po rosyjsku.
Zarzuciła ciepłą chustkę na ramiona, i zobaczyła przechodząc przez przedpokój, że powóz już stanął przed gankiem. Zbliżyła się do schodów, patrząc przez poręcz na dół. Na jednym ze słupów, podtrzymujących poręcz, postawiono świecę płonącą, która wiatrem poruszana, topiła się cała. Trochę niżej, na drugim załomie schodów stał lokaj Filip, okropnie wystraszony, trzymając również w ręce lichtarz ze świecą zapaloną. Słychać było w sieniach ciężkie kroki czyjeś. Ten „ktoś“ musiał mieć na nogach grube buty futrzane. O uszy Marji obił się głos, tak jej znany:
— Dzięki Bogu! — mówił ten głos — a mój ojciec?
— Jaśnie oświecony książę, już się położył — usłyszała i odpowiedź marszałka dworu Demiana.
— Andrzej! — powiedziała sobie Marja... kroki tymczasem zbliżały się coraz bardziej. — Nie, to być nie może! byłoby to czemś nadto niezwykłem!... — Marja w duchu powtarzała. W tej samej chwili pokazał jej się brat, na przedostatnim schodów załomie, okryty futrem, którego kołnierz był cały zaśnieżony... On to był najniezawodniej, wprawdzie strasznie blady, wychudły, zbiedzony, i z wyrazem w twarzy nie znanym dotąd siostrze, dziwnie słodkim, rozanielonym, czułym, a jednocześnie pełnym niepokoju. Przeskoczył raźno kilka schodów ostatnich i porwał siostrę w ramiona, którą wzruszenie dusiło po prostu.
— Nie odebraliście zatem żadnego listu odemnie? — spytał, ściskając ją po raz drugi. Lekarz tymczasem zrzuciwszy z siebie futro i buty filcowe, (spotkał się z nim Andrzej na stacji przedostatniej), szedł dalej po schodach na pierwsze piętro.
— Maryniu najdroższa, cóż to za dziwny zbieg wypadków! — wykrzyknął Andrzej. Skoro zdjęto z niego niedźwiedzie i buty futrzane, udał się wprost do żony.





IX.

Mała księżna, w białym czepeczku na głowie, leżała na stosie poduszek. Bole były ustały na chwilę. Jej długie, krucze włosy, wymykały się z pod szlarek czepka, spadając po obu bokach twarzy płonącej i wilgotnej. Jej drobne usteczka purpurowe, uśmiechały się jeszcze i teraz. Mąż wszedłszy, zatrzymał się obok szezlonga, na którym ją złożono. Jej oczy świecące ogniem gorączkowym, wpatrzyły się w niego przenikliwie i badawczo, jak to czynić zwykło dziecię niespokojne i zalęknione. Zdawały się przemawiać: — „Kocham was wszystkich, nikomu nie wyrządziłam nic złego... dla czegóż muszę tak strasznie cierpieć? Niechże ktokolwiek z was pospieszy mi na pomoc.“ — Widziała męża przed sobą, nie zdając sobie sprawy, jak nadzwyczajnem jest jego pojawienie się właśnie w tej chwili. Pocałował ją w czoło potem zroszone. — Moja „duszinko“ najdroższa — rzekł z czułością niewymowną. Raz pierwszy użył tego słowa pieszczotliwego „duszinko“, w obec żony. — Cierpliwości aniołku... Bóg dobry i miłosierny!
Spojrzała na niego zdziwiona, a jej oczy mówiły dalej:
— Spodziewałam się pomocy z twojej strony, a i ty mi nie chcesz ulżyć w niczem! — Porwały ją bole na nowo i akuszerka poprosiła Andrzeja, żeby wyszedł z pokoju żony.
Ustąpił zatem miejsca lekarzowi. Spotkał siostrę po drodze. Zaczęli rozmawiać po cichu w pokoju obok, przerywając co chwila rozmowę w oczekiwaniu gorączkowem.
— Usiądź mój biedaku — siostra wskazała mu miejsce obok siebie na małej sofce. Pokojowa wybiegła w tej chwili z pokoju księżny i stanęła jak wryta, zmięszana widokiem Andrzeja, który siedział nieruchomy, ukrywszy twarz w dłonie. Jęki i krzyki, które wydawała biedna Liza, w strasznych cierpieniach fizycznych, dochodziły do uszu siedzących obok, rozdzierając im serca. Andrzej zerwał się chcąc iść żonie na ratunek. Z tamtej jednak strony ktoś drzwi przytrzymywał z całej siły.
— Nie można wejść, nie można! — usłyszał czyjś głos drżący i przerażony. Spróbował chodzić. W pokoju rodzącej nagle cicho się zrobiło. To trwało krótką chwilę. W tem rozległ się krzyk straszny, potężny, rozlegający się echem złowrogiem po całym pałacu.
— Przecież nie ona tak krzyknęła, nie miałaby dość sił do tego! — pomyślał Andrzej, rzucając się gwałtownie ku drzwiom. Krzyk zamilkł w pół urwany, a natomiast odezwało się ciche, bolesne kwilenie dzieciątka.
— Po co tu przyniesiono jakieś dziecko? — wykrzyknął w pierwszej chwili. — Co ono tu robi? A może to moje własne dziecię, nowo-narodzone?

Gdy zrozumiał nakoniec ile w tem kwileniu mieściło się szczęścia, łzy go zdławiły, oparł się o framugę okna, i zaczął łkać na cały głos. Otworzono drzwi. Wyszedł lekarz bez surduta, z założonemi aż po łokcie rękawami od koszuli, blady i drżący. Zwrócił się ku niemu Andrzej, on jednak przeszedł koło niego, patrząc nań wzrokiem obłąkanym, i nie przemówił ani słowa. Jedna z kobiet służebnych wyleciała jęcząc żałośnie z pokoju księżny i skamieniała z przerażenia na widok młodego małżonka. Teraz nikt już Andrzeja nie zatrzymywał i nie bronił wejść do żony. Nie żyła, leżąc na tych samych poduszkach, jak ją widział przed chwilą. Jej śliczna, młodziutka twarzyczka, zachowała ten sam wyraz, mimo oczu szklannych i nieruchomych, mimo bladości trupiej. — „Kochałam was wszystkich, nikomu nic złego nie uczyniłam, a wy, coście ze mną zrobili?“ — zdawała się przemawiać jeszcze i po śmierci ta główka urocza, ta twarz, z której już życie uciekło. W kącie obszernej komnaty, coś malutkiego i niby rak czerwonego, kwiliło żałośnie w ramionach akuszerki drżącej i struchlałej.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W dwie godziny później książę Andrzej wszedł krokiem wolnym i chwiejnym do ojca gabinetu. Stary książę wiedział już o wszystkiem. Gdy drzwi otworzył zobaczył starca na progu. Zarzucił Andrzejowi na szyję ramiona suche i żylaste, niby kleszcze żelazne i zalał się łzami...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W trzy dni, odbywała się ceremonja pogrzebu małej księżnej. Mąż według zwyczaju, wstąpił na stopnie katafalku, aby pożegnać zmarłą po raz ostatni. Oczy miała przymknięte, ale jej drobna twarzyczka ani na włos się nie zmieniła i zdawała się ciągle pytać: — „Coście ze mną zrobili?“ — Książę Andrzej nie mógł zapłakać, czuł jednak jak mu serce pęka na myśl, ile wobec zmarłej zawinił. Obecnie krzywd jej uczynionych niczem nie zmaże, niczem nie wynagrodzi. Stary książę ucałował z kolei jedną z tych rączek delikatnych, prawie przeźroczystych, które leżały w krzyż złożone, i zdać się mogło, że i jemu powtarza ta biedna, uśmiechnięta żałośnie twarzyczka: — „Coście ze mną zrobili?“ — Starzec odwrócił się szybko, rzuciwszy na zmarłą przelotne spojrzenie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tydzień ochrzczono nowonarodzonego. Akuszerka przytrzymywała pieluszki pod brodą, gdy pop nacierał olejem świętym końcem piórka, dłonie i nóżki małego księcia Bołkońskiego, któremu na chrzcie św. dano imię dziadka: Mikołaj.
Dziadek obniósłszy wnuka, jako ojciec chrzestny, na około chrzcielnicy, według rytuału, oddał malca czemprędzej matce chrzestnej, księżniczce Marji. Ojciec nowonarodzonego, cały wzruszony i lękając się żeby pop dziecka nie upuścił, gdy będzie go w wodę zanurzał, czekał niecierpliwie w drugim pokoju, końca ceremonji. Spojrzał na synka z dumą i najwyższą radością, gdy mu go wreszcie przyniosła stara piastunka już powiniętego; i skinął głową łaskawie, usłyszawszy dobrą nowinę, że kawałek wosku, na którym złożono włoski ucięte na główce dziecka, spłynął po wierzchu. Taki bowiem panuje w Rosji przesąd, że skoro wosk nie pójdzie na spód, dziecko wychowa się i wyrośnie zdrowo.





X.

Dzięki wpływom starego hrabiego, nie pociągano wcale do odpowiedzialności młodego Rostowa, za udział w pojedynku Dołogowa z Bestużewem. Zamiast go zdegradować, czego się obawiał, mianowano go adjutantem jenerała, który był w dodatku komendantem w Moskwie. Z tego powodu nie mógł spędzić lata na wsi, razem z rodziną, tylko musiał zostać w mieście. Dołogow wszedł z nim teraz w najściślejsze stosunki przyjaźni. Stara matka Dołogowa, Marja Iwanówna, kochała syna do szaleństwa, i powtarzała nieraz Mikołajowi, że i jego już kocha całem sercem, bo umiał poznać się i ocenić jej Fedja!
— Tak, tak, drogi mój hrabio, wierz mi, że mój Fedjo ma duszę nadto wzniosłą i szlachetną, dla dzisiejszego świata tak zepsutego i przewrotnego. Nikt nie ocenia prawdziwej dobroci i czynów szlachetnych, bo widzi w nich jakby przytyk do siebie... Czy to się tak należy, czy to sprawiedliwie?... osądź sam hrabio kochany... to co uczynił Bestużew... A moje biedne dziecię dotąd nie powie o nim słowa złego... Mój syn musiał odpokutować ich szaleństwa, którymi wsławili się oboje w Petersburgu!... Bestużewowi ani cieńki włos z głowy nie spadł. Mój syn wprawdzie także mimo tego awansował, ale bo pokaż mi hrabio drugiego takiego zucha!... Co do tego pojedynku.. czy była choć odrobina serca i sumienia w tym Bestużewie?... Wiedział, że jest u mnie jednym, jedynym, i wyzywa go, i strzela mu prosto w piersi... Na szczęście, Bóg miłosierny, uratował mi go od śmierci... I cóż było do tego powodem?... Któryż z was młodych, nie ma dziś jakiejś intryżki miłosnej, i kto na to co poradzi, że Bestużew taki mąż zazdrosny? Mógł był przerwać od razu ten stosunek, ale to trwało od roku, i on go teraz dopiero wyzwał w przekonaniu, że Fedjo nie stanie mu do pojedynku, dla tego że pożyczył od niego pieniądze! Co za podłość, jaka nikczemność! Ciebie hrabio kocham z duszy, boś zrozumiał mego Fedja, a tak nie wielu potrafią ocenić jego piękną duszę.
Dołogow ze swojej strony, wypowiadał zdania w poufnej rozmowie z Rostowem, o które niktby go nie był posądził, i nie byłby się takowych po nim spodziewał:
— Uważają mnie za złego i przewrotnego, ale to mi wszystko jedno! Dbam jedynie o tych, których kocham, i dla nich gotówbym życie własne oddać. Co do reszty, bez wahania, z krwią najzimniejszą zdeptałbym ich jeżeliby mi zawadzali na drodze. Uwielbiam moją matkę, mam dwóch czy trzech przyjaciół, ciebie w szczególności. Reszta zajmuje mnie o tyle tylko, o ile może mi być pożyteczną lub szkodliwą. Wszyscy atoli są dla mnie raczej szkodliwi, szczególniej kobiety... Tak, mój drogi, znałem kilku mężczyzn z duszą szlachetną, wzniosłą, czułą, ale kobiety! Hrabina czy kucharka, sprzeda się każda, bez wyjątku. Owej czystości anielskiej, owego poświęcenia, czego szukałem u kobiet, nie znalazłem u żadnej. Ah! gdybym był natrafił na kobietę, o której marzyłem, byłbym wszystko dla takiej poświęcił, te jednak, co drogę nam zastępują!... — machnął ręką z najwyższą pogardą i lekceważeniem. — I czy uwierzysz mi, że jeżeli żyć pragnę, to tylko w nadziei, że spotkam się kiedyś z tą istotą idealną, która mnie podniesie do siebie, oczyści z wszelkich brudów ziemskich i pomoże odrodzić się na nowo... ty bo tego nie rozumiesz, nieprawdaż?
— Przeciwnie, pojmuję cię najzupełniej — odpowiedział Rostow, poddając się coraz bardziej urokowi i zachwytowi, który wywierał na niego ów przyjaciel, świeżo poznany.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W jesieni cała rodzina Rostowów wróciła ze wsi do miasta, i zamieszkała w swoim własnym pałacu. Te pierwsze miesiące zimowe z roku 1806 na 1807, spędził cały dom Rostowów nadzwyczaj wesoło i przyjemnie. Mikołaj przyprowadzał z sobą mnóstwo młodych ludzi. Pociągała ich Wiera, piękna panna dwudziestoletnia, Sonia, która w swoich latach szesnastu, miała urok niewysłowiony kwiatka, zaledwie z pączka ku słońcu wystrzelającego, w końcu i Nataszka łącząca w sobie swywolność dziecka, z powabami i czarem młodej, ślicznej dzieweczki. Każdy z tych młodych ludzi, był mniej więcej pod wpływem tych twarzy uśmiechniętych, szczęściem rozpromienionych i odbijających wiernie, wszelkie wrażenia odniesione. Gdy wsłuchiwali się w szczebiot młodych dziewcząt bez ładu i składu, ale zawsze pełen wesołości, iskrzący się dowcipem, pełen niespodzianek, wrzący życiem, rozkołysany błogiemi nadziejami; przerywany co chwila, niby wyrzucanemi racami płonącemi, ich śpiewem, ich grą na fortepjanie, a wszystko według kaprysu, według tego, co ich serduszka poruszało, i co im strzeliło do głowy; i owi młodzi ludzie czuli się przeniknieni i opanowani atmosferą przesiąkniętą miłosnym zapałem, i oni, tak samo jak te młode dzieweczki gotowali się do jakiegoś nadmiaru szczęścia, dotąd li w bujnej ich fantazji wymarzonego.
Takiemi były owe prądy magnetyczne, które płynęły rzeczywiście od tej garstki młodej, rozbawionej i rozkochanej, gdy Mikołaj wprowadził z koleji Dołogowa do domu rodzicielskiego. Podobał się wszystkim, prócz jednej Nataszki, która o mało nie pokłóciła się na serjo z bratem z tego powodu. Utrzymywała bowiem zawzięcie, że jest najgorszym w świecie człowiekiem; że Piotr wyzwał go najsłuszniej, że w tej całej awanturze zawinił jedynie Dołogow, że jest wogóle niemiłym i przesadnym.
— Nie ma o czem mówić! — Nataszka zapalała się coraz bardziej, trwając w uporze. — Jest złym, przewrotnym, bez krzty serca! Co do twego Denissowa, tego kocham!... Wyznaję ci to, abyś zrozumiał, że obu poznałam dokładnie i na wskroś przeniknęłam ich usposobienie. U Denissowa serce na dłoni, jak to mówią, u tamtego wszystko sztuczne, naprzód, na efekt obmyślane i wystudjowane. Ja zaś nienawidzę czegoś podobnego!
— Oh! Denissow, całkiem coś innego — Rostow mówił takim tonem, który kazał się domyślać, że Dennissow ani się umył do Dołogowa. — Fedjo ma tak piękną, tak wzniosłą duszę!... Trzeba go widzieć z matką... co to za złote serce!
— O tem sądzić nie mogę, ale wiem doskonale, że z nim nie czuję się nigdy swobodną!... Czy spostrzegłeś, że Dołogow zakochany w Sonii?
— Co za szaleństwo!
— Jestem tego pewną... zresztą zobaczymy!
Nataszka miała słuszność. Dołogow, unikający i nielubiący towarzystwa kobiet, zaczął bywać coraz częściej w domu Rostowów. Wkrótce domyślili się wszyscy, choć o tem słowem jednem nie wspomniano, że przyciąga go miłość dla Sonii. Ta nie byłaby się nigdy do tego przyznała, chociaż odgadła to oddawna, i czerwieniła się jak wiśnia, ilekroć Dołogow zjawiał się u Rostowów. Prawie codziennie bywał na objadach, i nie opuścił ani jednego widowiska, ani jednego balu, u sławnego metra tańcu Joghel’a, skoro miały być na nim hrabianki Rostow z Sonią. Otaczał Sonię największem staraniem, a patrzał na nią z takim ogniem namiętnym, że nie tylko Sonia znieść nie mogła tego wzroku płomiennego, ale sama hrabina i Nataszka rumieniły się mimowolnie, jeżeli kiedy spostrzegły ten rzut oka.
Teraz było już niewątpliwem, że ten dziwny człowiek, ów hulaka, pełen dzikiej energji, poddawał się bez oporu wpływowi, jaki na nim wywierała, śliczna, milusieńka bruneteczka, która atoli kochała się zupełnie w kim innym.
W końcu spostrzegł i Mikołaj, że coś dzieje się niezwykłego między Sonia a Dołogowem. Nie umiał jednak zdać sobie z tego sprawy dokładnej.
Każdy z tych młodych — mówił sobie w duchu — kocha się, a przynajmniej udaje że jest zajęty jedną z nich.
Nie czuł się już teraz bądź co bądź tak swobodnym w domu, jak dawniej i częściej wydalał się, spędzając dni całe gdzie indziej.
Zaczynano przebąkiwać na nowo, podczas tych pierwszych miesięcy jesiennych, o wojnie z Napoleonem, jeszcze z większym niż dawniej zapałem i animuszem. Była mowa o rekrutacji dziesięciu ludzi na tysiąc, do czego miano dołączyć dziewięciu na tysiąc z rezerwy. Ze wszystkich stron rzucano klątwy na Bonapartego, a Moskwa była pełną gwaru i wieści wojennych. Co się tyczy rodziny Rostowów, tej całe zainteresowanie się się owemi wojennemi przygotowywaniami, skupiało się jedynie w osobie Mikołaja, który oczekiwał na koniec urlopu Denissowa, aby wrócić z nim razem do pułku, zaraz po świętach. Ten odjazd mający wkrótce nastąpić, nie przeszkadzał mu wcale do zabawy, podniecał go raczej do niej. Przepędzał też prawie dni całe, i większą część nocy, na objadach, wieczorkach i balach, zapraszany wszędzie najserdeczniej.





XI.

Trzeciego dnia Bożego Narodzenia, był u Rostowów objad pożegnalny quasi urzędowy, na cześć Dennisowa i Mikołaja, którzy odjeżdżali po Trzech Królach. Pomiędzy dwudziestu zaproszonymi, znajdował się i Dołogow.
Prądy magnetyczne i namiętne, które panowały w tym domu, nie odczuwało się nigdy przedtem tak silnie, jak w tych kilku dniach ostatnich: — „Chwytajcie w lot, szczęścia błyskawice“ — zdawał się podszeptywać tej młodzieży jakiś głos tajemniczy. — „Kochajcie, i bądźcie nawzajem kochani! To cel jedyny, do którego powinno się dążyć, bo tylko w miłości tkwi szczęście prawdziwe!“
Mimo że zajeździł prawie na śmierć dwie par koni, Mikołaj jeszcze nie był ukończył wszystkich wizyt pożegnalnych. Wrócił do domu ledwie na minutę, przed wezwaniem zaproszonych do objadu. Doświadczył i odczuł natychmiast, że coś dziwnie cięży w powietrzu dnia tego, że otacza go atmosfera burzliwa, przesiąknięta miłością. Malował się dziwny niepokój i zakłopotanie, w twarzach niektórych, szczególniej u Sonii i u Dołogowa. Zrozumiał, że musiało między nimi zajść coś nadzwyczajnego, a idąc za popędem swego serca szlachetnego i pełnego uczuć wzniosłych w postępowaniu z nimi dnia tego, był jeszcze uważniejszym i delikatniejszym niż zwykle. Wieczorem miał się odbyć bal u Joghel’a, na który w każde święto spraszał zwykle uczniów płci obojej.
— Mikołciu, pójdziesz na bal do Joghel’a poczciwego? — pytała brata Nataszka. — Idź koniecznie, błagam cię o to! I Wasyl Dmytrowicz obiecał że pójdzie z nami.
— Gdzieżbym nie poszedł, byle uczynić zadość twoim rozkazom, hrabianeczko? — odrzucił ze śmiechem Denissow, który pół żartem, pół serjo ogłosił się cavaliere servente Nataszki przez cały bal. — Jestem nawet gotów tańczyć szala.
— Może... jeżeli znajdę czas po temu! Przyobiecałem Arkarowom, spędzić wieczór u nich. A ty? — Mikołaj zwrócił się do Dołogowa. Spostrzegł natychmiast, że popełnił niedyskrecję, przez to pytanie nie na miejscu, po — „tak“ — suchem i niechętnem, którem Dołogow odpowiedział zimno; i po wzroku srogim, jakim rzucił na Sonię.
— Coś się święci między nimi — powiedział sobie w duchu Mikołaj. Utwierdził się jeszcze w tem mniemaniu, gdy Dołogow wyniósł się cichaczem, skoro ruszono się od stołu po obiedzie. Przywołał Nataszkę chcąc się od niej czegoś dowiedzieć.
— Właśnie szukałam ciebie — zawołała wbiegając z minką tryumfującą. — Czyż nie mówiłam ci o tem, kiedy, kiedy?... Otóż oświadczył się Sonii najsolenniej.
Chociaż od pewnego czasu, prawie wcale nie zajmował się Sonią, uczuł po tej nowinie dziwny ból w sercu. Dołogow był partją wcale przyzwoitą, nawet świetną, dla ubogiej sieroty, bez cieniu posagu. Hrabina, jak zresztą i świat cały, ani przypuszczą z jej strony odmowy. Pierwszem też uczuciem Mikołaja, było niesłychane rozdrażnienie. Chciał właśnie wybuchnąć sarkazmem, wydrwiwając bez miłosierdzia niestałość serc panieńskich, jak i ich obietnic, gdy zanim miał czas wylać potok słów gorzkich, Nataszka zaczęła mówić dalej:
— Wyobraźże sobie, odrzuciła jego rękę, odrzuciła najzupełniej. Odpowiedziała mu otwarcie, że kocha innego.
— Tak, moja Sonia nie mogła postąpić inaczej — pomyślał Mikołaj.
— Mama perswadowała, błagała, ona jednak trwa dalej w swojem niezmiennem postanowieniu.
— Nasza matka ją błagała? — Mikołaj rzekł tonem srogiego wyrzutu.
— No, tak... nie masz zresztą o co się gniewać. Ty jej nie poślubisz jestem tego pewną.
— Ejże, skądże możesz o tem wiedzieć?... Muszę pomówić z nią. Co to za czarująca istota.
— Spodziewam się, że Sonia jest zachwycającą. Przyszlę ci ją... — Uciekła czemprędzej, ucałowawszy brata najserdeczniej.
W chwilę później weszła Sonia, zmieszana i przestraszona, jakby w czemś zawiniła. Mikołaj zbliżył się do niej i w rączkę pocałował. Odkąd Rostowy ze wsi wrócili, nie spotkali się byli tak jak obecnie sam na sam.
— Zofio, droga kuzyneczko — mówił zrazu bardzo nieśmiało, nabierając zwolna pewności. — Odrzuciłaś partję odpowiednią, nawet rzekłbym świetną jak dla ciecie... Jest to zacny młody człowiek, z uczuciami podniosłemi... mój serdeczny przyjaciel...
— Ależ między nim a mną, wszystko skończone. Odrzuciłam jego propozycję raz na zawsze.
— Jeżeli odmówiłaś mu przez wzgląd na mnie, lękam się, że...
— Nie mów mi nic podobnego kuzynie — przerwała mu, patrząc nań błagająco.
— Jest to moją powinnością. Może to zbytnia próżność z mojej strony, wolę jednak powiedzieć wszystko szczerze. Winienem ci wyznać całą prawdę. Kocham cię, ile mi się zdaje, nad wszystko w świecie...
— To wystarcza mi najzupełniej — odpowiedziała płonąc rumieńcem.
— Kochałem się już tyle razy, i prawdopodobnie zakocham się jeszcze nieraz. Dla nikogo jednak nie miałem tych uczuć co dla ciebie, bezwzględnej ufności, przyjaźni i miłości. Jestem jeszcze bardzo młody; mama jak wiesz, nie życzy sobie naszego połączenia. Nie mogę zatem obiecywać ci na pewno niczego i błagam cię usilnie, zastanów się dobrze nad oświadczeniem Dołogowa — dodał wymawiając z widocznym przymusem nazwisko swojego przyjaciela.
— Nie mów do mnie w ten sposób. Nie pragnę niczego. Kocham cię jak krewnego, jak brata i to mi wystarcza.
— Jesteś aniołem, a jam nie wart, tak doskonałej jak ty istoty. Trwożę się, żebym nie zawiódł zaufania twojego... — i Mikołaj raz jeszcze jej obie rączki najserdeczniej wycałował.





XII.

— Najpiękniejsze bale w Moskwie, u tego Joghel’a najpoczciwszego — powtarzały z zachwytem matki, patrząc na córeczki tańczące coraz nowe tańce, których się tu wyuczały. Tego samego zdania była młodzież męzka i żeńska. Bawili się wszyscy po królewsku, tańczyli do upadłego, chociaż częstokroć przychodzili tylko przez uległość dla życzeń i próźb sióstr i matek. Dwie ładniutkie księżniczki Gorczakow, znalazły nawet były w ciągu zimy na tych balach narzeczonych. Ta okoliczność, ma się rozumieć, podniosła jeszcze ich wartość. Największym urokiem na owych balach, była niezaprzeczenie nieobecność pana i pani domu. Jedynym gospodarzem witającym gości, był sam Joghel najpoczciwszy. Przelatywał wzdłuż sali, lekki jak piórko, kłaniając się co chwila podług wszelkich reguł swojej sztuki baletniczej, tak matkom, jak i uczennicom, którym udzielał lekcji tańcu za biletami. Całe towarzystwo, a na czele dziewczątka trzynasto i czternasto letnie, które tam po raz pierwszy wdziewały na siebie (o radości!) długą sukienkę, myślało jedynie o zabawie. Panienki były ogólnie ładne, a przynajmniej wyglądały zachwycająco. Oczy im błyszczały, usteczka uśmiechały się roskosznie. Najlepsze uczennice, jak naprzykład: Nataszka, popisywały się czasem tańcem solo: jak Kaczucza, Fantango, Tamborino, lub taniec z szalem. Tego dnia jednak, nie było jakoś o tem mowy. Tańczono tylko tańce zbiorowe: jak kadryle, anglezy, écossaises’y, a w końcu mazura, który wtedy wchodził w modę w wielkim świecie rosyjskim. Salę wybrał sobie Joghel w pałacu hrabiego Bestużewa. Każdy musiał przyznać, że bal dzisiejszy zapowiadał się świetnie. Ładne twarzyczki rachowano na tuziny, a hrabianki Rostow były jak zawsze uznane za królowe balu. Promieniały szczęściem i najwyższem zadowoleniem, więcej niż kiedykolwiek. Sonia dumna z deklaracji Dołogowa, dumna ze swojej rozmowy z Mikołajem, tańczyła walca jeszcze w swoim pokoju, w nadmiarze radości, która ją przeistaczała zupełnie i opromieniała. Nie mogła na miejscu usiedzieć, aby dać czas pokojowej, utrefienia jej długich i wspaniałych włosów.
Nataszka nie mniej uradowana, a dumna w szczególności z pierwszej długiej sukni, którą, dziś przywdziała na bal prawdziwy, była ubrana tak samo jak Sonia w biały tiul, strojny różowemi kokardami. Zaledwie weszła na salę, ogarnął ją istny szał. Każdy tancerz, na którym wzrok zatrzymała, wydawał się jej czarującym i wzbudzał w niej nieledwie miłość namiętną.
— Sonciu, Sonciu, co za szczęście, jakie to wszystko przecudowne — szeptała rozradowana.
Mikołaj i Denissow, robili przegląd tancerek, z miną protekcjonalną znawców:
— Prześliczna, zachwycająca! — wykrzyknął w końcu Denissow.
— Któż taki?
— Hrabianka Natalja — odrzucił Denissow. — A jak tańczy... ile gracji... istna sylfida!
— O kim bo mówisz?
— O kimże
, jak nie o twojej siostrze — Denissow wzruszył niecierpliwie ramionami.
Rostow uśmiechnął się drwiąco.
— Hrabio kochany, jesteś moim najlepszym uczniem. Musisz tańczyć — błagał malutki Joghel, składając ręce przed Mikołajem jak do modlitwy. — Popatrz tylko w koło, ile tu siedzi pięknych panien. — Powtórzył tę samą proźbę Denissowowi, którego uczył również przed laty.
— Nie mój Joghel, ja dziś myślę „sprzedawać pietruszkę“... Czyż zapomniałeś, ile ci sprawiałem kłopotu i jak mało korzystałem z twojej nauki?
— Ależ przeciwnie — pospieszył Joghel zapewnić go na pociechę. — Nie uważał pan co prawda, miałeś jednak zacięcie, o miałeś!
Usłyszano pierwsze takty mazura. Mikołaj Sonię do niego zaprosił. Denissow usiadł obok poważnych „mam“ i ciotuniów, wspierając się na rękojeści pałasza. Powodził wzrokiem rozweselonym za tańczącymi, wybijając takt nogą. Starsze panie zabawił paradnie. Śmiały się szalenie, z jego rozmaitych anegdotek obozowych, które opowiadał żywo i barwnie. Joghel tańczył w pierwszej parze z Nataszką, z której był dumny i uważał za swoją najlepszą uczennicę. Podskakiwał raźno, zbierając razem nóżki drobne, w cieńkich trzewiczkach z świecącemi sprzączkami, i ślizgał się po posadzce lekko jak ptaszek, ciągnąc za sobą Nataszkę. Ta, mimo nieśmiałości podlotka, wykonywała wszystkie kroki wzorowo. Denissow nie spuszczał z niej oka, a w twarzy jego malowało się najwyraźniej, że nie tańczy, nie czując po temu ochoty, potrafił by jednak wywiązać się z zadania, może nawet lepiej od innych. Wśród figury zatrzymał Rostowa, który przechodził obok:
— Całkiem coś innego — rzekł z cicha. — Czyż to ma choćby cień podobieństwa z prawdziwym mazurem? A jednak „ona“ tańczy doskonale!
Denissow rzeczywiście zyskał był podczas swego pobytu w Polsce, reputację sławnego mazurzysty. Mikołaj też podszepnął Nataszce: — Wybierz w figurze Denissowa... Ten umie tańczyć paradnie!
Gdy przyszła kolej na nią, przebiegła śmiało, na koniuszkach palców całą salę, aż do miejsca, gdzie siedział Dennissow. Widziała, że wszyscy zwrócili na nią uwagę zaciekawieni, co z tego wyniknie. Mikołaj spostrzegł, że się coś długo certują, i że Denissow odmawia z uśmiechem żartobliwym.
— Proszę was, Wasylu Dmytrowiczu, przetańczcie ze mną choć raz.
— Nie mogę, hrabianeczko; chciej mieć mnie za wytłumaczonego, i nie zmuszaj.
— Ejże Waska! — Mikołaj pospieszył siostrze na pomoc. — Nie każ bo się tak długo prosić.
— Mikołka robi do pana takie słodkie oczy, jak kot do śmietanki — zaśmiała się Nataszka. — Cóż? Zrobisz to pan dla mnie? Będę za to śpiewała cały wieczór, same twoje ulubione kawałki.
— Ah! czarodziejko, robisz ze mną co tylko chcesz! — wykrzyknął szarmancko Denissow, odpinając pałasz. Przeskoczył jednym susem barykadę z kszeseł. Podkręcił wąsa junacko, ujął z umizgiem rączkę tancerki, podniósł zuchwale głowę, stanął w pozycji, wyrzuciwszy w tył jedną nogę i czekał na muzykę. Czy siedział na koniu, czy tańczył mazura, wydawał się o wiele słuszniejszym, niż był rzeczywiście, tak umiał przedstawić się korzystnie. Skoro odezwała się pierwsza skoczna nuta, rzucił na swoją damę spojrzenie tryumfujące i rozpromienione, zadzwonił w ostrogi, i puścił się jak wicher wzdłuż sali, prawie ziemi nie dostępując. Nataszka trzymała się na równi z nim, lekka jak piórko. Zakreślił z razu półkole, odskakując niby piłka od posadzki. Zmierzał prosto ku krzesłom, jakby ich wcale nie widział przed sobą. Nagle brzęknąwszy znów ostrogami, zaczął ciąć na miejscu hołubca. Uderzał ciągle nogą o nogę, wykręcając w kółko tancerką jak frygą. I na nowo puścił się wzdłuż sali z wichrem w zawody. Nataszka odgadywała dziwnym instynktem, każdy z jego ruchów i zwrotów, poddając się wszystkiemu bez oporu. Trzymał ją to ręką prawą, to lewą, to, jak w hołubcu, opasywał jednem ramieniem jej wiotką kibić. Czasem przyklękał na jedno kolano, okręcając nią w koło siebie, po nad głową z gracją niewypowiedzianą, a zawsze z dziarskością, i rycerskim animuszem. Odprowadził w końcu swoją damę na miejsce, raz jeszcze uciąwszy z nią hołubca i dzwoniąc ostrogami, poczem posadził na krzesełku, z niskim i szarmanckim ukłonem. Nataszka tak była olśniona i oczarowana, że zapomniała nawet dygnąć przed nim nawzajem, jak to było wówczas w zwyczaju. Jej oczka błyszczące radością wpatrywały się w niego z najwyższem zdumieniem, jakby go wcale przedtem nie znały. — „Co się z nim stało? Czy go kto przemienił?“ — zdawała się wzrokiem przemawiać.
Pomimo że Joghel nie chciał zaliczyć mazura do tańców „klasycznych“, wszyscy byli zachwyceni sposobem, z jakim go tańczył Denissow. Dopóki muzyka grać nie przestała, wybierano Denissowa do każdej figury, a starzy ludzie potrząsali głowami, nogą takt wybijając. Dużo przytem o Polsce mówiono, wspominając dawne dobre czasy. Denissow mazurem rozpłomieniony, z czołem zroszonem potem kroplistym, usiadł po mazurze obok Nataszki, i nie odstąpił już od niej na krok do końca balu.





XIII.

W dwa dni po balu, Rostow, który nie spotykał nigdzie Dołogowa, ani u rodziców, ani gdzie indziej, odebrał od niego krótki bilecik tej treści:
„Nie mając odtąd zamiaru pokazywać się u was w domu, z powodów które są ci wiadome prawdopodobnie, a odjeżdżając wkrótce do obozu, zbieram kółko najserdeczniejszych, na wieczór pożegnalny. Znajdziesz nas zgromadzonych w hotelu Angielskim“.
Po teatrze, dokąd udał się był Rostow, w towarzystwie Denissowa i całej rodziny, poszedł piechotą do wskazanego mu przez Dołogowa miejsca zbornego. Zaprowadzono go do wspaniałego apartamentu, który Dołogow wynajął był na tę uroczystość.
Ze dwudziestu młodych ludzi otaczało stół, przy którym siedział Dołogow, oświetlony dwiema świecami woskowemi. Ciągnął bank „w djabełku“. Leżała już przed nim spora paczka banknotów i potężny stos złota. Mikołaj przywitał się z nim z pewną żenadą i zakłopotaniem.
Skoro wszedł Mikołaj, Dołogow rzucił na niego wzrokiem zimnym i obosiecznym, jakby był z góry przekonanym, że przyjść musi.
— Dawno cię nie widziałem — bąknął od niechcenia. — Dziękuję ci żeś przyszedł! Pozwól mi skończyć z ciągnieniem banku. Później będziemy mieli Iljuszkę z jego pięknemi i ognistemi cygankami.
— Byłem przecie u ciebie kilka razy — Rostow spłonął rumieńcem. — Ale nie mogłem cię nigdy zastać w domu.
— Jeżeli chcesz, to wybierz sobie jaką kartę — dodał Dołogow, nie tłumacząc się wcale przed nim, dla czego nie zastawał go w domu.
Przypomniała się w tej chwili Mikołajowi dziwna rozmowa, którą raz prowadzili ze sobą w pomieszkaniu matki Dołogowa: — „Tylko głupiec skończony, spuszcza się na ślepy traf, na szansę lepszą, lub gorszą“ — zwierzył mu się wtedy Dołogow.
— A może boisz się grać ze mną? — spytał Dołogow z drwiącym uśmiechem, jakby odgadł myśl jego.
Rostow zrozumiał, spojrzawszy na tę twarz wykrzywioną uśmiechem iście szatańskim, że Dołogow, tak samo jak wówczas podczas objadu w klubie, jest w takiem usposobieniu serca i umysłu, że potrzebuje zmienić zwykły tryb życia. Aby zaś dogodzić tej żądzy nim miotającej, gotów popełnić czyn najgorszy.
Mikołaj bąknął coś niezrozumiałego, szukając po głowie ale nadaremnie żarciku, którymby mógł mu odpowiedzieć. Dołogow tymczasem, spojrzawszy mu prosto w oczy, rzekł głośno, zwolna i dobitnie, tak, że go wszyscy słyszeć mogli.
— Pamiętasz naszą rozmowę dnia pewnego, kiedym ci powiedział: — „Że tylko głupiec skończony, spuszcza się na ślepy traf, na szansę lepszą lub gorszą, grając w karty. Powinno się grać na pewniaka... a jednak spróbuję!“ — trzasnął kartami i krzyknął: — Trzymam bank panowie!
Odsunął stos pieniędzy, który leżał przed nim i zaczął rzucać karty. Rostow usiadł obok, nie grając wcale.
— Nie graj, mój drogi, to o wiele bezpieczniej — wtrącił Dołogow od niechcenia... a Mikołaj... rzecz dziwna... uznał za stosowe, nawet konieczne, wziąć jedną z kart i położyć na nią kilka rubli.
— Nie mam pieniędzy przy sobie — rzekł z cicha.
— Oh! to najmniejsza — Dołogow zaprotestował. — Możesz grać „na słowo“.
Rostow przegrał pięć rubli, które był na kartę położył. Położył drugich pięć i przegrał tak samo. Dołogow przeszedł dziesięć razy ciągle wygrywając.
— Panowie, raczcie kłaść pieniądze na karty, każdy osobno — przemówił — gdyż inaczej nie mógłbym trafić do końca z rachunkiem.
Jeden z graczów zapewnił, że ufają mu najzupełniej.
— Zapewne... spodziewam się — bąknął Dołogow — lękam się jednak pomyłki... dla tego proszę, jeżeli łaska, kładźcie pieniądze na karty... Co się ciebie tyczy — zwrócił się do Rostowa — nie żenuj się. Porachujemy się później.
Ciągnął bank dalej, a lokaj nie przestawał dolewać gościom szampana, który płynął strumieniem.
Rostow przegrał już był 800 rubli. Chciał całą przegranę postawić na jedną quitte ou double, gdy w tem nalano szampana. To go wstrzymało. Wypił duszkiem i postawił zwykłą sumkę dwadzieścia rubli.
— Ależ postaw od razu wszystko, prędzej się odegrasz! — wtrącił od niechcenia Dołogow, mimo że zdawał się na niego wcale nie patrzeć. — Dziwna rzecz, inni ze mną wygrywają, a ty zawsze tylko przegrywasz. Może dla tego że się mnie boisz, co?
Rostow rady usłuchał. Podniósł z ziemi siódemkę kierową z jednym rożkiem cokolwiek zagiętym, która następnie utkwiła mu w pamięci aż nadto wyraźnie. Na tej karcie napisał dużemi cyframi 800 rubli i czekał z najwyższym niepokojem, chociaż na pozór uśmiechał się bezmyślnie do Dołogowa. Wzrokiem rozpłomienionym gorączką śledził ruch rąk, które karty na stół rzucały. Strata lub zysk, stanowiły dla niego kwestję żywotną, a o tem miała decydować owa siódemka kierowa, padając na stronę bankiera lub dla niego. Na tydzień przedtem, ojciec wręczając mu dwa tysiące rubli, zwierzył mu się w sekrecie, że jak zwykle, czuje wielki brak pieniędzy. Prosił go usilnie, żeby ile możności oszczędzał się w wydatkach, te bowiem pieniądze muszą wystarczyć przynajmniej do pierwszego maja. Mikołaj zaręczył najsolenniej, że wystarczą mu jak najlepiej, a tymczasem już nie miał tylko 1200 rubli. Jeżeliby zatem przegrał teraz, musiałby zapłacić 1.600 rubli, prawie całą sumę daną mu przez ojca, i złamać słowo, które na nim wymógł był hrabia.
— Niechże mi da już raz tę nieszczęsną kartę — mówił sobie w duchu — a chwytam za czapkę, wynoszę się stąd czemprędzej i lecę sznurkiem do domu, zjeść wieczerzę razem z poczciwym Denissowem, rodzicami, Nataszką i Sonią. Odtąd poprzysięgam najuroczyściej, że więcej w życiu mojem nie dotknę się karty!
Stanęły mu przed oczami wszystkie szczegóły życia cichego, na łonie rodziny, z dziwną dokładnością i urokiem szczęścia utraconego a bezcennego. Jego wesołe figle z Pawełkiem, czułe pogadanki z Sonią, duety śpiewane z Nataszką, której głos rozwijał się wspaniale, partja pikiety z matką, lub z ojcem, wszystkie te przyjemności, które wtedy dopiero umiemy ocenić, gdy znikną nam z oczu. Nie mógł przypuścić, żeby ślepy traf, rzucając siódemkę kierową na prawo czy na lewo, mógł go pozbawić tych uciech niedawno odszukanych, mógł wtrącić go w otchłań niedoli niepojętej i dotąd mu nieznanej. — „To się nie stanie!“powtarzał w duchu, z niecierpliwością gorączkową. Wlepił wzrok w ręce grube i kosmate Dołogowa, które zatrzymały się nagle. Wypił kieliszek szampana i kazał sobie podać fajkę na długim cybuchu świeżo nałożoną.
— Cóż? Boisz się grać ze mną, czy nie? — powtórzył opierając się o poduszkę fotelu. I zaczął opowiadać ze śmiechem, niby coś najweselszego: — Tak, tak panowie! Doszły mnie wieści, że w Moskwie rozpuścił ktoś ploteczkę, jakobym oszukiwał w grze... Jeżeli tak jest, życzę wam mieć się na baczności!
— Ciągnij że dalej! — zawołał Rostow.
— Oh! te stary wiedźmy w Moskwie, roznoszące plotki od domu, do domu! — dodał w rodzaju komentarza Dołogow, biorąc świeżą talję kart ze stołu.
W tej samej chwili Rostow zaledwie potrafił stłumić krzyk rozpaczliwy i porwał się oburącz za głowę. Owa siódemka kierowa potrzebna mu tak nieodzownie, znalazła się pierwsza pod palcami Dołogowa. Padła po stronie bankiera i Rostow przegrywał więcej, niż był w stanie zapłacić.
— Słuchajno — bąknął drwiąco Dołogow. — Tylkoż nie zabrnij nadto głęboko! — i dalej ciągnął bank z krwią najzimniejszą.





XIV.

Jakoś mniej więcej we dwie godziny później, uwaga wszystkich była skierowaną wyłącznie na Rostowa. Zamiast owej pierwszej przegranej w sumie 1.600 rubli, miał przed sobą całą kolumnę cyfr, które mogły wynosić według jego mniemania, około piętnastu tysięcy. W rzeczywistości atoli, przegrał był już przeszło dwadzieścia tysięcy rubli. Dołogow nie opowiadał więcej Dykteryjek. I on teraz śledził bacznie każdy ruch Rostowa, zrachowywał w myśli olbrzymie sumy wygrane, zdecydowany grać tak długo, póki jego wygrana nie dosięgnie sumy czterdziestu trzech tysięcy rubli. Taką sumę powiedział sobie z góry, musi wygrać od Rostowa, tyle bowiem lat liczyli razem Dołogow i Sonia. Rostow siedział z głową ukrytą w dłoniach, z łokciami opartemi na stole, którego sukno zielone było całe poplamione winem i zabazgrane białą kredą. Przed nim piętrzył się stos kart, on zaś wpatrywał się weń bezmyślnie, ze śmiercią w duszy i z dziką rozpaczą.
— Tyle pieniędzy... tyle pieniędzy... czyż podobna żebym mógł odegrać się?... A jak tam musi być wesoło, w domu między nimi!... Walet... piątka... znowu przegrałem — mruczał z cicha. — Dla czego on tak obchodzi się ze mną bez miłosierdzia?
Czasem próbował stawkę podwoić, ale Dołogow nie chciał na to przystać, sam wyznaczając sumę stawki. Rostow poddawał się zakazowi i modlił się, prosił Boga tak gorąco, jak na owym moście w Amstetten, podczas bitwy. To podnosił na chybił trafił kartę z posadzki, wmawiając w siebie, że ta mu szczęście przyniesie, to liczył pętlice przy swoim mundurze i stawiał tyle setek na jedną kartę, ile było guzów na dołmanie. Spozierał okiem błędnem i przerażonem na resztę graczy, jakby ich wzywał na ratunek, to znowu przenosił wzrok na twarz marmurową swego przeciwnika, starając się odgadnąć myśli tajemne, nurtujące pod tą maską na pozór lodowato obojętną.
— On wie przecież, czem jest dla mnie taka przegrana, jaką niedolą i nazywał się moim przyjacielem, i ja go kochałem... Ha! nie jego w tem wina, skoro szczęście tak mu szalenie dopisuje... Ale i jam w niczem nie zawinił... Cóż komu złego zrobiłem?... Czy zabiłem, lub obraziłem kogokolwiek?... Dla czegóż los mnie tak prześladuje?... Zbliżyłem się na chwilę do tego stołu nieszczęsnego, chcąc wygrać ze sto rubli, aby kupić mamie na imieniny szkatułkę hebanową, która tak jej się podobała i wrócić czemprędzej do domu... Byłem szczęśliwy, wolny od zgryzot... Kiedyż zaczął się dla mnie ten zwrot fatalny?... jestem ten sam co przedtem, jednak i siedzę na tem samem miejscu... Nie, to trwać nie może... to coś niepodobnego!...
Zpąsowiał na twarzy, na którą wystąpiły grube krople potu. Serce się ściskało, patrzeć na biedaka, tem bardziej że silił się nadaremnie z okazywaniem krwi zimnej i stucznego spokoju.
Kolumna cyfr przegranych, doszła nareszcie do sumy złowrogiej, czterdziestu trzech tysięcy rubli. Rostow zaginał właśnie parol na trzy tysiące rubli, które był wygrał jakimś cudownem sposobem, gdy Dołogow rzucił resztę kart na stół, zsumował szybko całą kolumnę kredą na suknie stolika i podkreśliwszy, podpisał sumę 43.000 rubli.
— Idźmy co przekąsić panowie, czas i wielki! A! otóż i cygani — dodał, gdy weszli do sali z dziesięciu mężczyzn i kobiet, o cerze smagłej o krętych, kruczych włosach, wnosząc z sobą mroźne powietrze z nadworu. Mikołaj zrozumiał, że jest zgubiony bez wyjścia, bez ratunku!
— Jakto, gra skończona? — zapytał na pozór żartobliwie.
— A jam ci właśnie był przygotował, taką ładną karteczkę!
— Teraz wszystko stracone, wszystko skończone — pomyślał. — Kula w łeb, to jedno mi pozostało!...
— No Fedjuniu, pociągnij jeszcze raz.
— Mniejsza o to — odrzucił Dołogow, zsumowawszy owych 43.000 rubli. — Postaw 21 rubelków.
Rostow był już napisał 6.000 rubli. Przemazał tamtą sumę i napisał dwadzieścia jeden rubli.
— To mi obojętne — rzekł od niechcenia, jakby go jedynie szansa gry interesowała. — Idzie mi tylko o pewność, czy wyciągniesz dla mnie ową dziesiątkę.
Dołogow pociągnął całkiem na serjo. Oh! jak go Rostow nienawidził w tej chwili... Dziesiątka padła po stronie Mikołaja.
— Jesteś mi winien panie hrabio — Dołogow przemówił zimno i etykietalnie, wyciągając ramiona, że aż w stawach zatrzeszczały — czterdzieści i trzy tysiące rubli... Uf! zmęczy nakoniec człowieka takie długie siedzenie na jednem miejscu.
— I jam zmęczony kaducznie — bąknął Rostow.
— Kiedyż mogę spodziewać się odebrania tych pieniędzy, panie hrabio? — położył nacisk na te słowa, jakby mu chciał dać do poznania, że zażartował wcale niestosownie.
Mikołaj spłonął krwistym rumieńcem i szepnął odprowadzając go cokolwiek na bok.
— Nie mogę spłacić na razie całej sumy. Musisz zadowolnić się tymczasem wekslem...
— Słuchaj — Dołogow uśmiechnął się szatańsko — znasz zapewne odwieczne przysłowie? „Szczęśliwy w miłości, nieszczęśliwy w grze“... Twoja kuzynka kocha cię na umor, wiem o tem.
Oh! coś strasznego, czuć się w szponach tego człowieka! — powiedział sobie w duchu Mikołaj, myśląc jednocześnie jaki zada ojcu cios śmiertelny, jak zmartwi matkę biedną. Pojmował, coby to było za szczęście dla niego, gdyby nie potrzebował przyznawać się do tego przed nimi. Czuł również wiedziony instynktem, że i Dołogow rozumie jego męczarnie. Mógłby mu oszczędzić tego wstydu, tej ciężkiej zgryzoty, a jednak bawi się z nim niby kot z biedną myszką złapaną.
— Twoja kuzynka — Dołogow zaczął na nowo.
— Moja kuzynka nie należy wcale do tej sprawy — przerwał mu Rostow gniewnie — i proszę, chciej pan nie wymawiać więcej jej nazwiska!
— Kiedyż więc mogę odebrać moje pieniądze?
— Jutro! — bąknął Rostow, wychodząc z pokoju.





XV.

Nic łatwiejszego, nad wymówienie tonem przyzwoitym: — „Do jutra!“ — ale co było przerażającem, to wracać do domu, zobaczyć rodzeństwo, rodziców, wyznać prawdę straszliwą, żądać od nich pieniędzy, aby nie złamać słowa, aby spłacić dług „honorowy!“
Jeszcze nikt nie spał w pałacu Rostowów. Po teatrze zjedli sutą wieczerzę, teraz zaś młodzież skupiła się była około fortepianu. Skoro Mikołaj wszedł do salonu, uczuł się na wskroś przenikniony płomienistemi prądami miłości, pełnej poezji, która w ich domu panowała. Po oświadczynach Dołogowa i balu u Joghel’a, zdawała się potęgować szczególniej w główkach i serduszkach Soni i Nataszki. Oboje ubrane niebiesko, tak jak były w teatrze, zachwycały, czarowały, nie zdając sobie nawet z tego sprawy dokładnej. Śmiech ich srebrzysty, swobodny, rozlegał się po salonie. Rozmawiały wesoło, stojąc przy fortepjanie. Wiera z wujem Synszynem grała w szachy, obok w gabinecie. Hrabina czekając na powrót męża z klubu, ciągnęła na dużym stole ulubione „pasjanse“. Przypatrywała im się z uwagą natężoną pewna dama, bliska krewna Rostowów, bardzo stara i bardzo uboga obecnie, którą przyjęli do domu „na chleb łaskawy“. Denissow z oczami błyszczącemi, z czupryną rozczochraną, siedział przy fortepjanie z jedną nogą w tył odrzuconą i bębnił po fortepjanie grubemi palcami, dobierając akordów do piosneczki, pod którą był podłożył wiersze na cześć Nataszki, własnego układu pod tytułem:

Do Czarodziejki.

„Czarodziejko, skąd ta siła?
„Od szatana, czy od Boga?
„Żeś nią serce me podbiła,
„Że o Tobie śnię, o Droga!
„Patrząc na cię w piersi mej,
„Budzą się radośne echa;
„Dziś jedynie w rączce Twej
Szczęście moje i pociecha!“

Wierszyki były dość liche, głos jego atoli, drżący uczuciem namiętnem dodawał im wartości w oczach młodych dzieweczek. Wlepiał w Nataszkę wzrok rozmarzony, która rumieniła się mimowoli, wzruszona, ale i uradowana jednocześnie.
— Ślicznie! zachwycająco! — klaskała w dłonie po dziecinnemu. — Prosimy jaszcze o jedną zwrotkę!
— Tu, nic się nie zmieniło — pomyślał Mikołaj.
— A! zjawiłeś się przecie! — wykrzyknęła Nataszka brata spostrzegłszy.
— Ojciec w domu? — spytał.
— Jak ja się cieszę, żeś przyszedł! — szczebiotała dalej, nie odpowiadając wcale na jego pytanie. — Bawimy się paradnie!... Wasyl Dmytrowicz zostaje przez jutro, aby mnie zrobić tem przyjemność.
— Hrabia dotąd nie wrócił z klubu — odpowiedziała Sonia Mikołajowi, zamiast Nataszki.
— Mikołuszka, chodź do mnie, moje kochanie! — przywołała go matka z drugiego końca salonu.
Usiadł koło niej w rękę ucałowawszy. Patrzał bezmyślniej na kart szeregi, niby wojsko układane do „pasjansa“, a odgłos śmiechów i rozmowy ożywionej, dochodził aż do ich zakątka.
— Dobrze, dobrze — odezwał się Denissow tonem błagalnym. — Teraz nie pomogą już pani wszelkie wykręty. Zaśpiewasz mi barcarolę, nieprawdaż?
Matka spojrzała na syna, który milczał zawzięcie:
— Co ci? — spytała zaniepokojona.
— Nic zupełnie — odpowiedział takim tonem opryskliwym, jakby słyszał to pytanie powtórzone bez liku. — Czy ojciec rychło wróci?
— Sądzę, że tylko co go nie widać...
— Nic się nie zmieniło... Nie wiedzą o niczem!... Gdzie mam się ukryć? — myślał wyszedłszy na chwilę do sali jadalnej, aby ugasić palące go pragnienie. Gdy wrócił do salonu, Sonia kończyła przegrywkę do owej barkaroli uproszonej przez Denissowa. Nataszka miała zacząć śpiewać, a Denissow pożerał ją wzrokiem płomienistym.
Mikołaj zaczął chodzić w szersz i wzdłuż, w pokoju obok:
— Co mu też strzeliło do głowy, żeby jej kazał spiewać?... — mruczał gniewnie. — Co ona umie?... Czem on się tak zachwyca? Czego oni weselą się tak po głupiemu?
Sonia uderzyła pierwszy akord akampaniamentu.
— Boże! mój Boże! — myślał dalej Mikołaj — jestem człowiekiem zhańbionym... zbeszczeszczonym... nic mi nie zostaje, jak kulą mózg roztrzaskać... dla czego ona ma śpiewać? Może odejść stąd?... Ba! niech sobie zresztą śpiewają, w końcu cóż mnie to obchodzi!...
I Mikołaj ponury, zadumany, przechadzał się ciągle, rzucając przez drzwi do salonu spojrzenia niechętne, świadczące o najgorszym humorze. Unikał przy tem starannie wzroku młodych dzieweczek.
— Co się z tobą dzieje? — zdawała go się pytać oczami rozkochanemi Sonia, która spostrzegła natychmiast, że wrócił jakiś nie swój, smutny i przygnębiony.
I Nataszka przewąchała ze swoim zwykłym sprytem, że coś się święci niedobrego. Uderzyła ją na samym wstępie, mina kwaśna i pomieszanie Mikołaja. Tak była jednak rozbawiona i rozradowana, tak daleką od przypuszczenia że mogłoby zdarzyć się coś przykrego, coś bolesnego, tak daleką od wszelkich wyrzutów sumienia i skruchy; jej wesołość, jak to się często zdarza w pierwszej młodości, potrzebowała tak gwałtownie wylać się na zewnątrz, że wkrótce przestała ją zajmować troska o brata.
— Bawię się nadto dobrze — pomyślała — aby psuć sobie całą przyjemność, dla jakiejś zgryzoty, która mnie nie tyczy się osobiście... zresztą, omyliłam się prawdopodobnie... czemu nie miałby weselić się i bawić na równi z nami?
— Zaczynaj Sonciu! — zawołała wychodząc na środek salonu, gdzie zdawało się jej, że akustyka najlepsza. Podniosła śmiało główkę, ręce opuściła z gracją wzdłuż ciała, jak robią baletniczki na początek, i całą postawą odpowiadała, niby na wzrok roznamiętniony Denissowa: — Oto jaką jestem! Patrz i podziwiaj!
— Z czego ta mała tak się cieszy?... Że też jej nie znudzą, te wieczne adoracje? — mruczał dalej Mikołaj w najwyższem rozdrażnieniu.
Nataszka wyrzuciła pierwszą nutę. Pierś jej podniosła się, oczy zabłysły dziwnym zapałem, nabierając wyrazu głębokiego i namiętnego. W tej chwili nie myślała ani o sobie, ani o nikim innym. Z jej ślicznych ustek karminowych, lekko uśmiechniętych, płynęły tony coraz głębsze i dźwięczniejsze. Rzecz dziwna... te same tony, tę samą pieśń usłyszymy setki razy z innego gardła, i pozostaniemy zimni i obojętni, a ktoś jeden potrafi nas przeniknąć na wskroś, wywoła łzy rozczulenia, lub dreszcze grozy, wstrząsające nami od głowy aż do stóp.
Nataszka przez cały sezon obecny studjowała śpiew z całą gorliwością, szczególniej przez wzgląd na Denissowa, którego jej głos unosił w siódme niebo, i wprawiał w zachwyt niewysłowiony. Nie śpiewała już teraz po dziecinnemu i nie czuło się wysiłków niezgrabnych, jakie spotykać się zwykło u początkujących. Głos o skali niesłychanie rozległej, nie był jeszcze dość giętkim, według zdania znawców. A jednak i ci wielcy znawcy, mimo zmysłu krytycznego, poddawali się mimowolnie urokowi tego głosu cudownego, chociaż czasem młodziutka śpiewaczka nie odetchnęła w miejscu właściwem i nie wzięła dość czysto gamy chromatycznej, lub trylu. Przestawała śpiewać, a im głos jej brzmiał w duszy, czarując i zachwycając. Każdy radby był ją słuchać jeszcze, jeszcze bez końca i miary. Odgadywało się w niej rozkwitającą dziewiczość, z całym puszkiem nietkniętym dotąd, czystości i nieświadomości własnych uczuć. Każda odmiana w niej, jak i w intonacji głosu, mogła wypaść jedynie na jej niekorzyść, tak dotąd wszystko czarowało w tej lubej dzieweczce.
— Co to takiego? — pomyślał nagle Mikołaj, oczy wytrzeszczając. — Co jej się stało? Jak bo ona śpiewa! — O wszystkiem zapomniawszy na razie, czekał z goryczkową niecierpliwością nuty następnej, i przez chwilę nie istniało dla niego nic innego na całym świecie, prócz rytmu trzech ćwierciowego włoskiej barkaroli: Oh mio crudel affetto!... — Jakie to bezsensne, to nasze kłopotanie się w życiu byle czem — mówił sobie w duchu. — Wielkie nieszczęście, pieniądze, Dołogow, przegrana, nienawiść, honor... wszystko jest niczem!... W muzyce prawda!... w niej rozkosz rzeczywista i szczęście nadziemskie!... Nataszka, mój drogi słowiczek!... Czy ona też weźnie „si“ jak się należy?... Wzięła... a jak czysto!... dzięki Bogu!... — Aby wzmocnić jej „si“, wyrzucił i on z piersi tercę od tego tonu, równie czysto i dźwięcznie. — I ja wziąłem tercę doskonale! — wykrzyknął, gdy śpiewać przestała. A dźwięk tej nuty, obudził w jego duszy wszystko, co tam było najlepszego i najwznioślejszego. Czemże były w obec tego uczucia nadziemskiego, boskiego, jego strata w grze i słowo dane?... Drobnostką!... Można zabić, ukraść i jeszcze czuć się szczęśliwym...





XVI.

Nie pamiętał rzeczywiście Mikołaj, czy kiedy muzyka sprawiła mu tak wielką rozkosz, zaledwie jednak przebrzmiały ostatnie nuty barkaroli, pojął i odczuł na nowo całą fatalność swojego położenia. Skoro zaś stanęła mu przed oczami smutna rzeczywistość, wyniósł się cichaczem z salonu, dążąc do siebie. W kwadrans później, usłyszawszy na schodach ojca kroki, wszedł jednocześnie z nim do gabinetu hrabiego. Ojciec wracał z klubu wesół, rozochocony, w świetnym humorze.
— Ha! trzeba zgryść orzech — pomyślał, gdy ojciec spytał patrząc z dumą na syna:
— Cóż zabawiłeś się dobrze? Mnie bo dziś szansa dopisała, i zabawiłem się w klubie doskonale.
Mikołaj silił się daremnie na odpowiedź. Coś go formalnie w gardle dusiło. Ojciec zapalił fajkę najspokojniej, nie zwracając uwagi na jego pomieszanie.
— Rzecz nie do uniknienia! — pomyślał, a przybrawszy ton lekki, poufały, od niechcenia, którego wstydził się sam przed sobą, jakby szło o poproszenie ojca o powóz i konie na kilka godzin, aby użyć przejażdżki po za miasto:
— Tatku kochany — przemówił — przychodzę w interesie... byłbym prawie zapomniał... potrzebuję pieniędzy.
— Ejże, naprawdę? — hrabia odrzucił żartobliwie, będąc jak już wspomnieliśmy w usposobieniu najweselszem tego wieczora. — Wiedziałem doskonale, że ci tamte dwa tysiące nie wystarczą. Dużo ci potrzeba?
— Tak, dużo — zrobił minę głupią, udając lekceważenie i zupełną obojętność. — Tak... przegrałem trochę... nawet bardzo wiele... czterdzieści trzy tysiące rubli.
— Jakto? Co? Do kogo?.. ależ ty żartujesz! — wykrzyknął hrabia, a żyły w karku i w skroniach nabiegły mu krwią, jak kiedy kto dostaje udaru mózgowego.
— Dałem słowo, że zapłacę jutro.
— Oh! — ojciec upadł na kanapę, z tym jednym wykrzyknikiem rozpaczliwym, schwyciwszy się oburącz za głowę.
— Cóż na to poradzić? — cedził dalej Mikołaj, tonem pewnym siebie i prawie zuchwałym. — Zdarza się to każdemu... — a wymawiając głośno te słowa, w duchu osądzał sam siebie jako ostatniego łotra, podłego, nikczemnego. Sumienie mówiło mu, że jednego życia za mało, aby zmazać i odpokutować winę podobną. W chwili, kiedy zapewniał ojca beczelnie, tonem brutalnym nieledwie „że to może zdarzyć się każdemu“, miał ochotę paść mu do nóg, całować ze łzami jego ręce i kolana, błagając o przebaczenie.
Na te słowa hrabia spuścił oczy, poruszył się niespokojnie i rzeki głosem trochę drżącym:
— Zapewne... zapewne... boję się tylko... będzie mi trudno na razie znaleść... Komuż to się nie przytrafiało?... każdemu prawie... — Rzucił wzrokiem na syna i skierował się krokiem chwiejnym ku drzwiom przeciwległym. Mikołaj, który spodziewał się gorzkich wyrzutów, nie mógł tego znieść dłużej:
— Tatku! tatku! przebacz mi — wybuchnął głośnem łkaniem, a porwawszy ojca za obie ręce, zaczął je całować z najwyższą skruchą i żalem.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy syn rozmawiał w ten sposób z ojcem, matka z Nataszką prowadziły równie ważną rozmowę:
— Mamo!... Mamo!... zrobił to... zrobił!
— Cóż takiego?
— Oświadczył się o moją rękę!
Hrabina nie mogła uwierzyć uszom własnym... Jakto? Denissow mógł oświadczyć się takiemu dziecku jak Nataszka? Wszak niedawno temu bawiła się lalkami i nie wychodziła prawie za próg szkolnego pokoju!
— Nataszko, tylkoż nie pleć głupstw, bardzo proszę — przemówiła hrabina łagodnie, sądząc, że jej wyzna córka, jako popełniła żart niestosowny i wcale nie na miejscu.
— Jakto głupstw?... Ależ oświadczył mi się całkiem na serjo mateczko. — Nataszka przybrała minkę srodze obrażoną. — Przychodzę po radę co mam zrobić z tym fantem, a mateczka nazywa głupstwem, rzecz tak wielkiej wagi.
Hrabina wzruszyła miłosiernie ramionami:
— Jeżeli na prawdę oświadczył się o ciebie pan Denissow, możesz mu powiedzieć nawzajem odemnie, że jest głupcem skończonym.
— Bynajmniej... jest najmędrszym w świecie człowiekiem.
— A więc czegóż chcesz właściwie? Każdej z was pstro w głowie. Skoroś w nim zakochana, idź za niego, i niech was Bóg błogosławi.
— Ależ nie mamo, nie jestem nim wcale zajętą. Przysięgam, że o ile mi się zdaje... nie kocham się w nim ani troszkę.
— W takim razie, powiedz mu to sama natychmiast.
— Ah! mateczka gniewa się? — Moja śliczna, droga matusiu, proszę się na mnie nie gniewać... Osądź sama czy jam tu w czemkolwiek zawiniła?
— Nie bezwątpienia, czegóż bo chcesz odemnie „duszinko?“ Czy mam mu to ja powiedzieć?
— Nie, nie, wolę ja to zrobić, tylko proszę mnie nauczyć co się mówi w podobnem położeniu?... Ej! mama bo się śmieje... niedobra mama!... Gdybyś go jednak była widziała w chwili oświadczenia... Wiem że mu się ot tak, wymknęło niechcący... Nie miał z pewnością tego zamiaru.
— Bądź jak bądź, musisz mu odpowiedzieć stanowczo że za niego nie pójdziesz.
— Odmówić mu? Nie jestem w stanie! Tak mi go żal... taki dobry...
— Skoro tak, przyjm jego rękę, czas bo i wielki dla ciebie wyjść za mąż. Postarzałaś się panną nie lada! — odrzuciła hrabina, w pół gniewnie, a w pół żartem.
— No! jeszczem się tak dalece nie przestarzała, ale zaręczam mamie, że mi go żal i bardzo... Jak ja mu to powiem?...
— Najlepiej żebyś ty sama nic mu nie mówiła, ja powinnam decydować w tej sprawie i ja z nim się rozmówię. — Hrabina uznała za niestosowne, żeby traktować Nataszkę, takie dziecko, jako dorosłą pannę.
— Nie, nie, za nic w świecie, do tego nie dopuszczę... powiem mu sama, mama zaś może słuchać pod drzwiami — i Nataszka wbiegła pędem do salonu, gdzie zastała Denissowa, na tem samem miejscu, jak go była zostawiła siedzącego przy fortepjanie, z twarzą w dłoniach ukrytą. Na odgłos jej kroków podniósł głowę i twarz odsłonił.
— Nataljo Stefanówno, los mój i szczęście całe w twojej ręce... decyduj o niem!
— Wasylu Dmytrowiczu, tak mi szczerze żal pana!... Jesteś tak dobrym... ale to być nie może... w żaden sposób... przysięgam jednak, że cię zawsze kochać będę!...
Denissow przycisnął do ust dłoń Nataszki, nie mogąc stłumić głuchego łkania, gdy uczuł jej pocałunek na swoich włosach czarnych jak smoła kędzierzawych i wiecznie rozburzonych. W tej samej chwili weszła hrabina.
— Wasylu Dmytrowiczu, dziękujemy ci za zaszczyt, który nam robisz — przemówiła matka tonem wzruszonym, który jednak wydał się biedakowi nader surowym. — Nataszka atoli jest jeszcze tak młodziutką... Sądzę, że byłoby było może stosowniej z twojej strony, udać się z tem do mnie, zanim z nią się rozmówiłeś.
— Hrabino! — Denissow nie był w stanie dodać czegoś więcej. Spuścił głowę na piersi jak winowajca, oczekujący wyroku.
Nataszka widząc go tak zgnębionego rozszlochała się spazmatycznie.
— Popełniłem błąd wielki, uznaję to pani hrabino — przemówił głosem złamanym. — Ubóstwiam twoją córkę i tak kocham całą waszą rodzinę, że oddałbym za was nie jedno, ale dwa życia, gdybym je posiadał. — Zobaczywszy mars na czole hrabiny i minę niezadowoloną. — A więc... żegnajcie mi! — wykrzyknął szybko, pocałował rękę matki i nie patrząc wcale na swoją ukochaną, wyszedł z salonu śmiałym krokiem...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Mikołaj spędził u Denissowa cały dzień następny. Łatwo zrozumieć, że Denissow radby był czemprędzej Moskwę opuścić. Towarzysze wyprawili mu ucztę pożegnalną z nieodłącznym Iljuszką i jego pięknemi cygankami. Tak go spoili doskonale, że nie mógł sobie nigdy przypomnieć, w jaki sposób zapakowano go wtedy na sanie, i jak przejechał kilka pierwszych stacyj pocztowych?
Po jego odjeździe, Mikołaj, któremu ojciec nie był w stanie dostarczyć dotąd sumy tak znacznej, zabawił jeszcze w Moskwie dwa tygodnie. Przez cały ten czas na krok z domu nie wychodził, spędzał dni razem z panienkami, po największej części w ich pokoikach, układając wierszyki do ich albumów i dobierając do nich muzykę.
Sonia milsza i czulsza niż kiedykolwiek, starała się przekonać go, że ta przegrana z jego strony była czynem bohaterskim, i że odtąd pokochała go stokroć więcej. Co do Mikołaja, ten uważał się teraz niegodnym jej.
Nareszcie ojciec wręczył mu owe nieszczęsne czterdzieści trzy tysięcy rubli. Odesłał je Dołogowowi, odebrawszy na całą sumę pokwitowanie najformalniejsze. Odjechał natychmiast do swego pułku, tym razem nie żegnając się z nikim. Pułk jego już był wymaszerował do Polski.





XVII.

Po owej burzliwej rozmowie z żoną, Piotr Bestużew odjechał nazajutrz do Petersburga. Gdy przybył na stację w Toriok, nie zastał koni, a może też poczmistrz udał tylko że ich nie ma. Zmuszony czekać, Piotr położył się nie rozbierając, i nie zrzuciwszy nawet z nóg wielkich butów futrzanych na otomanę, ustawioną przed dużym stołem okrągłym, i zaczął myśleć nad tem i nad owem.
— Czy trzeba rozpakować tłumoki i pościelić łóżko jaśnie panu? Może również rozkaże jaśnie pan nastawić samowar?
Nie odpowiedział ani słowa na interpelacją jadącego z nim kamerdynera, tonąc w zadumie która napadała go co chwila. Nikogo wtedy nie widział przed sobą i niczego nie słyszał. Cóż go zresztą obchodziły kwestje tak podrzędne jak nocleg na stacji i późniejsze przybycie do Petersburga, w obec tych zagadek tak ważnych, nad których rozwiązaniem daremnie mózg jego pracował.
Z kolei ofiarowali mu swoje usługi poczmistrz i jego żona. Wchodzili i wychodzili kupcy rozmaici, zachwalając swoje towary, w szczególności rozmaite przedmioty haftowane i przetykane nitkami srebrnemi i złotemi. Piotr nie ruszając się wcale patrzał na nich bezmyślnie. Nie zdawał sobie sprawy dokładnej, czego właściwie chcą od niego? Dziwił się, że ci ludzie potrafią żyć tak spokojnie, nie rozwiązawszy bolesnych zagadnień, które nie przestały dręczyć go, od chwili pojedynku i następnej nocy bezsennej. Podróżując sam jeden, nie mógł skierować biegu myśli na co innego; wracał wiecznie do tego jednego przedmiotu, nie mogąc rozwiązać zagadki. Tak wyglądało jego obecne usposobienie serca i umysłu, jak kiedy w maszynie mocno skomplikowanej, zagnie się i skrzywi jedno z kół wyzębionych, nie mogąc następnie trafić w rozpędzie na karby koła drugiego, aby takowe w ruch wprawić, a jednocześnie samo obraca się niczem nie wstrzymane.
Zjawił się po chwili poczmistrz, zapowiadając z miną i w postawie najpokorniejszej, że jeżeli jego ekscellencja raczy zaczekać małe dwie godzinki, będzie w możności dostarczyć mu koni kurjerskich. Kłamał najwidoczniej, w chęci ograbienia go ile się da bogatego podróżnego.
— Czy to co on czyni, jest złem, czy dobrem? — pomyślał Piotr. — Dla mnie, który będę z tego korzystał jest to dobrem; dla tego kogoś jednak kto po mnie nadjedzie źle wypadnie. Biedak musi atoli tak postępować, bo nie ma co na ząb położyć... Zaręczał mi, że oficer przejeżdżający, zbił go za coś podobnego przed kilku dniami... Skoro go zbił ów oficer, musiało mu być spieszniej, niż mnie... A ja czyż nie strzelałem do Dołogowa, osądziwszy że mnie obraził?... Ucięto głowę Ludwikowi XVI uważając go za zbrodniarza... W rok później posłano tak samo pod gilotynę tych, którzy byli króla na śmierć osądzili... Co jest złem? Co jest dobrem? Co trzeba kochać? Czego nienawidzieć? Po co właściwie żyjemy? Czem jest życie? Czem śmierć? Czem ta siła niepojęta, która rządzi całym światem?...
Nie znajdował odpowiedzi na te mnogie pytania, prócz jednej, która właściwie niczego nie tłumaczyła?... Czem jest śmierć?... Gdy umrzemy dowiemy się o wszystkiem najdokładniej, i o nic już nie spytamy... Straszna to jednak ta śmierć.
— Kupcowa zachwalała mu sławne skóry tjorskie, złotem i srebrem nabijane, szczególniej zwracała jego uwagę głosem wrzaskliwym, na parę pantofli pąsowych.
— Mam tysiące rubli, z któremi nie wiem co robić, ta zaś kobieta prawie w łachmanach, patrzy na mnie tak miłosiernie!... Coby też ona zrobiła z tylu pieniądzmi? Czy dałyby jej one bodaj na cienki włos więcej szczęścia i spokoju? Śmierć kończąca wszystko, która może spaść na każdego z nas z dziś na jutro, czyni wszystko obojętnem, w obec wieczności!...
Znowu zaczynał obiegać koło zaklęte dręczących go przypuszczeń i wątpliwości, bez skutku, nie mogąc z niczem dojść do końca i stojąc wiecznie w jednem miejscu.
Kamerdyner przyniósł mu romans francuzki, do połowy porozcinany. Był pisany w listach, przez panią de Souza. Czytał dalej opis mnogich nieszczęść i walki nader cnotliwej bohaterki owego romansu, Amelji Mansfield.
— Skoro go na prawdę kochała, pocóż walczyła ze swoim uwodzicielem? Bóg nie mógł przecie wzniecić w jej duszy uczuć i pragnień sprzeciwiających się Jego woli wszechwładnej. Moja eks-żona, nie walczyła i może miała słuszność?... Niczego nikt nie dociekł, niczego nie odkrył i tyle tylko wiemy, że właściwie nic nie wiemy. To jest słowem ostatniem wszelkich ludzkich mądrości.
Wszystko w nim i w około niego, wydawało mu się mętnem, niepewnem i wstrętnem. Ale właśnie to uczucie wstrętu i grozy podniecało jego nerwy.
— Czy mogę prosić waszej ekscellencji o cokolwiek miejsca dla osoby, która idzie za mną? — spytał poczmistrz, wchodząc do izby poczekalnej z jakimś jegomością, zmuszonym tak samo jak Piotr czekać na konie. Był to starzec małego wzrostu, z twarzą żółtą i całą pomarszczoną, z krzaczystemi brwiami siwemi, które spadały mu aż na oczy błyszczące, barwy nieokreślonej.
Piotr wyciągnął z pod stołu swoje długie nogi, wstał i poszedł położyć się na łóżko, które mu tymczasem przygotowano. Spozierał raz po raz z pod oka na nowoprzybyłego. Staruszek pozwolił się rozebrać swojemu famulusowi, z miną kogoś bardzo utrudzonego. Został tylko w żółtym krótkim kożuszku, i w butach filcowych na nogach chudych i guzowatych. Usiadł w rogu otomany, opierając o poduszki głowę trochę za dużą, w porównaniu z resztą ciała. Czoło miał szerokie, naprzód wydane, włosy siwe, ucięte prawie przy samej czaszce. Uderzył Piotra na samym wstępie wzrok starca bystry, na wskroś przenikający i pełen inteligencji. Chciał już zadać mu jakieś banalne pytanie, gdy spostrzegł się, że podróżny przymknął oczy, założywszy jedną na drugą swoje stare chude ręce. Na jednym z palców miał obrączkę ołowianą z trupią głową. Było wątpliwem czy spi, czy tylko myśli i rozważa coś tak głęboko. Jego sługus, był tak samo jak on stary, żółty i pomarszczony, bez żadnego zarostu na twarzy. Można było domyśleć się z łatwością po rodzaju skóry gładkiej jak pargamin, że brzytwa nie potrzebywała nigdy przesunąć się po niej. Zręcznie i szybko rozpakował kosz z prowiantami, przygotował wszystko do herbaty, a wyszedłszy na chwilę, wrócił z samowarem. Gdy już wszystko było gotowe, podróżny otworzył oczy, nalał dwie szklanki herbaty i podał jedną z nich staremu sługusowi. Piotr zażenowany, czuł, że będzie zmuszonym najniezawodniej, do nawiązania rozmowy z nieznajomym.
Stary sługa odniósł próżną szklankę, wywróconą na miseczkę, trzymając dotąd w ustach prykuskę, kawałek cukru, którym słodził każdy łyk herbaty.
— Podaj mi książkę — odezwał się pan jego. Skoro mu ją przyniósł, otworzył pośrodku i zaczął ją pilnie wertować, kartkę po kartce.
Zdawało się Piotrowi, że to musi być jakieś dzieło treści religijnej i dalej wpatrywał się badawczo w starca. Ten naraz przestał czytać i znowu oczy przymknął. Gdy tak Piotr czynił w myśli rozmaite wnioski i przypuszczenia, kim może być ów podróżny, starzec oczy otworzył szeroko, zwrócił się ku niemu, fiksując wzrokiem śmiałym, a nawet surowym, który zmieszał Piotra, zaniepokoił, pociągając jednocześnie jakąś siłą nieprzezwyciężoną.





XVIII.

— Mam zaszczyt, jeżeli się nie mylę, mówić z hrabią Bestużewem? — przemówił nieznajomy głosem donośnym, zwolna, nie spiesząc się wcale.
Piotr spojrzał na niego badawczo z pod okularów.
— Słyszałem o tobie, panie hrabio — mówił dalej starzec nie zrażony, że mu nic nie odpowiedziano — i o nieszczęściu które cię spotkało! — podkreślając niejako słowo „nieszczęście“, zdawał się tłumaczyć Piotrowi. — „Nazwij to sobie jak chcesz, a nie mniej ta sprawa jest „nieszczęściem“ dla ciebie“. — Ubolewam nad tobą szczerze panie hrabio.
Piotr spłonął rumieńcem, spuścił nogi na podłogę, pochylił się naprzód onieśmielony, ale uśmiechając się mimo to do starca zagadkowego.
— Okoliczności ważniejsze, niż prosta ciekawość, zmuszają mnie, przypomnieć ci ów „wypadek“ panie hrabio — kończył po chwili milczenia, nie odwracając oczu od Piotra. Posunął się w sam róg otomany, jakby zapraszał Piotra aby usiadł obok niego. Zrezygnowany na wszystko, wstał z łóżka, i usiadł obok starca.
— Jesteś nieszczęśliwym panie hrabio, i bardzo jeszcze młodym; ja zaś jestem stary i doświadczony. Pragnąłbym zatem, o ile sił mi starczy, przyjść ci na pomoc, dobrą i przychylną radą.
— Ah! tak... jestem panu nieskończenie obowiązany — Piotr cedził słowa, z uśmiechem wymuszonym. — Czy przybywasz pan zdaleka?
— Jeżeliby z tej lub z owej przyczyny, niemiłą była ci hrabio rozmowa ze mną, chciej mi to powiedzieć z całą otwartością... — Naraz tak wzrok starca jak i ton głosu złagodniały, nabierając wyrazu czułego, prawie ojcowskiej miłości i troskliwości.
— Oh! nie, przeciwnie, jestem najszczęśliwszy z tego spotkania, i z tej znajomości... — Wzrok Piotra spoczął mimowolnie na obrączce ołowianej, z trupią główką, znak używany w wolnem murarstwie.
— Czy nie będę nadto niedyskretnym, pytając się pana ażali należysz do sekty Wolnych Murarzy?
— Tak hrabio, jestem jednym z nich... W imieniu własnem i mojego stowarzyszenia, wyciągam do ciebie dłoń braterską.
— Obawiam się — bąknął Piotr wymijająco, wahając się pomiędzy sympatją, którą wzbudzał w nim mimowolnie starzec zagadkowy, a nieufnością do sekty Wolnych Murarzy, o których tyle nasłuchał się był żartów i docinków złośliwych — obawiam się — powtórzył — że nie potrafię może pojąć należycie waszych wzniosłych celów. Sądzę, że mój sposób zapatrywania się na świat i tegoż Stworzenie, będzie w zupełnej niezgodzie z waszemi maksymami.
— Znany mi twój sposób widzenia, panie hrabio... Myślisz, i to zdanie dzieli z tobą prawie ogół ludzkości, że wytworzyło się ono przez pracę twojego umysłu, twojej inteligecji... Nie hrabio... Owo zdanie przewrotne, jest owocem pychy, lenistwa, i ludzkiej głupoty!... Żywicie w sobie smutny obłęd, i właśnie, aby cię z niego wyleczyć, rozpocząłem tę rozmowę.
— Dla czegóż nie mógłbym ja przypuścić tak samo, że pan jesteś w błędzie?
— Nie ośmieliłbym się utrzymać, że mam całą prawdę — odrzucił wolny murarz, który zadziwiał Piotra coraz bardziej, niesłychaną zwięzłością i jędrnością w każdym słowie. — Nikt sam przez siebie, nie jest w stanie dojść do prawdy absolutnej. Na to trzeba składać kamyk do kamyka, trzeba udziału w tem dziele olbrzymim kroci pokoleń, które następują jedne po drugich, począwszy od Adama, aż do naszych czasów, a wtedy dopiero wzniesie się kiedyś budynek wspaniały, świątynia godna Boga Najwyższego.
— Muszę panu wyznać otwarcie, że w Boga nie wierzę — rzekł Piotr z wysiłkiem, czuł jednak, że nie powinien niczego zataić przed tym starcem niepojętym i dziwnie zagadkowym.
Wolny Murarz spojrzał na niego wzrokiem na wskroś przenikającym, z uśmiechem bogacza wspaniałomyślnego i hojnego, którego miljony potrafią uszczęśliwić nędzarza, zwierzającego się przed nim, ze swoim ubóstwem, odkrywającego mu swoje rany:
— Bo Go nie znasz hrabio, boś Go poznać nie umiał, i dla tego czujesz się nieszczęśliwym, żeś się o to nie starał.
— Tak... zapewne... wiem o tem dobrze, że jestem nieszczęśliwy... cóż jednak mogę na to poradzić?
— Nie znasz Boga... On jest tu we mnie, w moich słowach — wolny murarz przybrał teraz ton nader surowy — jest nawet i w tem zaparciu się twojem świętokradzkiem, któregoś wymówił przed chwilą!
Zamilkł i westchnął, starając się uspokoić i odzyskać równowagę i krew zimniejszą.
— Gdyby nie istniał — zaczął na nowo pół głosem — czyżbyśmy o Nim rozprawiali? O kim mówiłeś? Kogoś się zaparł? — wykrzyknął nagle z zapałem gorączkowym i siłą pokonywującą. — Któżby Go był zdolnym wymyśleć, gdyby nie istniał? Skądże wzięło się pojęcie tak w tobie, jak i u reszty ludzi myślących, pojęcie jakiejś istoty nieokreślonej, wszechmocnej i wieczno-trwałej, ze wszystkiemi jej przymiotami i własnościami?... On istnieje! — powtórzył z naciskiem po dłuższej chwili milczenia, którego Piotr nie śmiał przerwać jednem słowem. Bał się prawie silniej odetchnąć. — Tylko że my śmiertelnicy pojąć Go nie możemy!...
Ruchem nerwowym przewracał kartki w księdze otwartej, która leżała przed nim na stole.
— Gdybyś nie wierzył w istnienie człowieka, zaprowadziłbym cię do niego, pokazałbym ci go, pozwoliłbym nawet dotknąć się ciała tegoż człowieka. Czyż mogę jednak, ja nędzny grzesznik, istota śmiertelna i przemijająca, dowieść ci Boga wszechmocy, wieczno-trwałości i nieograniczonego miłosierdzia? Co począć ze ślepcem, lub z takim, który zamyka oczy umyślnie, aby Go nie widzieć, nie zrozumieć, a jednocześnie ze złej woli jedynie, nie chce pojąc przewrotności i niegodziwości swojego „ja“ własnego? Kimże ty jesteś? Masz się zapewne za mędrca, żeś śmiał rzucić to bluźnierstwo? — dodał z uśmiechem pełnym pogardy. — A tymczasem jesteś równie szalonym i równie ograniczonym, jak dziecko, bawiące się nierozważnie, z maszynerją nader skomplikowaną zegarka. Dzieciak nie rozumie celu tych wszystkich kółek i sprężyn, arcy mądrze ułożonych i nie wierzy w tego, który zrobił ów zegarek. Trudno bo Go poznać... Pracujemy nad tem wielkiem zagadnieniem, od wieków, od Adama, aż do naszych dni i zawsze odłącza nas od Niego nieskończoność!... Tu bije w oczy nasza słabość i nicość, a Jego wielkość!
Piotr słuchał starca do głębi poruszony, nie przerywając mu ani jednem słowem. Oczy miał rozpromienione i wierzył z całej duszy słowom nieznajomego. Czy rzeczywiście pokonał go swojemi argumentami? A może tylko działał na niego, jak oddziaływa na dzieci, głos starca brzmiący potężnie? Był może olśniony chwilowo jego silnem przekonaniem, szczerością w wyznawaniu swojej wiary, poczuciem swojego przeznaczenia, które przebijało się w każdem słowie starca? Piotra uderzał szczególniej kontrast, między tą żywą wiarą u starca, a jednocześnie tą dziwną atonią moralną, tem zwątpieniu niejako, że nigdy nie potrafi zgłębić prawdy do gruntu. Radby był zacząć wierzyć, jak ten starzec wierzył i doświadczał już teraz dziwnego ukojenia, jakiegoś błogiego spokoju, jakby odradzał się na nowo i miał rozpocząć nowe życie.
— Umysłem nikt nigdy Boga nie zrozumie... życie jedynie uczy nas Go poznawać i myślą obejmywać — rzekł w końcu starzec.
Piotr w obawie, żeby nie napotkał w rozumowaniu starca, strony słabszej, lub czegoś nie dość jasnego, szkopułu, o który mogłaby się rozbić wiara, która zaczynała serce jego przenikać, przerwał mu nagle pytaniem:
— Dla czegożby jednak ludzki rozum nie mógł wznieść się tak wysoko i pojąć tego, o czem pan mówisz?
— Mądrość przedwieczną i prawdę — odpowiedział starzec, z swoim dawnym uśmiechem słodkim i pełnym ojcowskiej pobłażliwości — możnaby porównać do rosy niebiańskiej, którą radzibyśmy ducha naszego przeniknąć i odświeżyć. Czyż mogę ja jednak, naczynie pełne brudu i kału ziemskiego, obmyć się w tej rosie niebiańskiej i osądzić jej przymioty niezrównane? Jedynie oczyszczenie należyte mego ducha, może uczynić nas o tyle, o ile zdolnymi do przyjęcia tej najwyższej łaski bożej.
— Tak, tak, niezawodnie — potwierdził Piotr w radosnem uniesieniu.
— Mądrość najwyższa, ma inne podstawy, niż rozum i nauki ludzi. Jak naprzykład: historja, fizyka i chemia, które rozsypują się w gruzy, za lada silniejszym podmuchem. Mądrość przedwieczna jest jedną, jedyną. Posiada jedną tylko naukę: naukę powszechną; naukę tłumaczącą Stworzenie wszech świata i miejsce, które w niem człowiek zajmuje. Aby pojąć tę naukę, trzeba się oczyścić, trzeba odnowić niejako swoje „ja“. Zanim spłynie na nas rosa niebiańska wiary, musimy popracować sami, nad naszem własnem udoskonaleniem. Światło boże, które błyszczy w głębi dusz naszych, nazywa się sumieniem. Spojrzyj w głąb samego siebie i spytaj się tego zwierciadła duszy twojej, czy z ciebie zadowolone? Zastanów się do jakiego celu zmierzałeś, co osiągnąłeś, radząc się jedynie i mając za przewodnika, li własny rozum? Jesteś hrabio młodym, bogatym, wykształconym, co zrobiłeś z temi wszystkiemi darami, któremi los cię tak hojnie obsypał? Niczegoż ci nie brakuje? Czyś zupełnie zadowolony z siebie samego i z życia, jakie dotąd prowadziłeś?
— Nie, nie, zbrzydło mi, znienawidziłem je, budzi we mnie wstręt najwyższy.
— Skoro budzi wstręt w tobie, odmień tryb tego życia, oczyść ducha z ziemskich brudów; niepotrzebnych naleciałości, a w miarę, jak się zaczniesz odradzać, poznasz i będziesz umiał ocenić mądrość prawdziwą. Na czem ci dotąd życie upływało? Na rozpuście, hulatykach i wszelakich nieprawościach. Wszystko wziąwszy od społeczeństwa, coś mu oddał nawzajem? Na co używałeś dotąd majątku, który dostał ci się w udziale? Coś uczynił dla twoich bliźnich? Czyś kiedy pomyślał, o dziesięciu tysiącach dusz, twoich poddanych? Czyś starał im dopomódz moralnie, a choćby tylko fizycznie? Nie, prawda? Korzystałeś z ich pracy w pocie czoła, około dóbr twoich, aby prowadzić życie rozpustne, aby dogadzać twoim chuciom i dzikim namiętnościom! Oto na czem ci życie schodziło. Czyś kiedy spróbował stać się pożytecznym członkiem społeczeństwa? Nie. Spędzałeś dzień za dniem, w strętnem i ohydnem próżniactwie. Ożeniłeś się następnie. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność i obowiązek prowadzenia tej kobiety. Cóż z nią zrobiłeś? Zamiast dopomódz jej do znalezienia prawdy i boskiej mądrości, wtrąciłeś i ją razem z sobą w otchłań kłamstwa i niedoli. Obraził cię pewien człowiek; zabiłeś go. I mówisz, że nie znasz Boga, a życie własne wstręt w tobie budzi! Czyż mogłoby być inaczej?
Starzec umilkł po tych słowach, utrudzony zbytecznie gwałtownością własnej przemowy. Oparł głowę o poduszki otomany i zamknął oczy, jakby w omdleniu. Usta poruszały się, nie wydając głosu żadnego. Piotr wpatrywał się w niego badawczo, serce rozpierało mu dziwne uczucie, nie śmiał jednak pierwszy przerwać milczenia, które teraz zapanowało.
Starzec zakaszlał się, kaszlem suchym, zwykłym u ludzi w tym wieku, i zawołał na swego sługę.
— Są konie? — spytał.
— Właśnie sprowadzono takowe. Czy wasza miłość nie zechce odpocząć cokolwiek?
— Nie, każ zaprzęgać.
— Czyż odjedzie rzeczywiście, nie wcieliwszy mnie dokładniej w myśl swoją i nie wprowadziwszy zbłąkanego na dobrą drogę? — pytał w duchu Bestużew, który był wstał i chodził po izbie z głową na piersi opuszczoną. — Tak jest, prowadziłem dotąd życie godne pogardy, nie lubiłem go jednak, nie znajdywałem w niem przyjemności, nie chciałem go!... A ten człowiek zna prawdę i mógłby mnie udzielić tejże.
Starzec, gdy pozbierał swoje manatki, zwrócił się ku niemu, pytając tonem grzecznym, ale zupełnie obojętnym:
— W którą stronę udajesz się panie hrabio?
— Dążę wprost do Petersburga — Piotr odpowiedział z pewnem wahaniem — i... dziękuję panu całem sercem! Podzielam pańskie zdanie najzupełniej. Nie myśl pan jednak, żebym był tak do gruntu złym. Radbym był szczerze być takim, jakimbyś pan mnie chciał widzieć, nigdy mi atoli nikt do tego nie dopomógł!.. Czuję się winnym!... Pomóż mi pan, naucz co mam czynić, a może kiedyś...
Głos mu się złamał, stłumiony głuchem łkaniem.
Wolny murarz milczał przez dłuższą chwilę. Namyślał się i rozważał.
— Bóg jeden, może ci dopomódz skutecznie panie hrabio. O ile będzie to możebnem ze strony naszego stowarzyszenia, nie omieszka ono również pospieszyć ci na ratunek. Skoro udajesz się do Petersburga, oddaj to pismo hrabiemu Wilarskiemu (wyjął z pularesu dużą ćwiartkę papieru i na niej napisał słów kilka). Teraz chciej przyjąć jeszcze jedną radę. Poświęć hrabio pierwsze dni twojego pobytu w Petersburgu, na rozmyślanie w samotności i na wejście niejako w samego siebie. Nie daj się wciągnąć pod żadnym względem, w wir twojego życia przeszłego. Żegnam cię panie hrabio. Życzę szczęśliwej podróży i powodzenia w zamysłach — dodał, widząc wracającego swojego starego sługę.
Podróżny nazywał się Osip Aleksiewicz Bazdejew, jak to Piotr przeczytał w książce zapisowej poczmistrza. Bazdejew był wolnym murarzem i osobistością bardzo znaną, za czasów Nowikowa. Długo jeszcze po zniknieniu starca Piotr chodził po izbie, nie myśląc kłaść się spać, nie myśląc również o odjeździe. Zastanawiał się głęboko nad swoją przewrotną przeszłością, nad życiem rozpustnem, z zapałem gorączkowym człowieka, który radby odrodzić się czemprędzej. Wyobrażał już sobie w bujnej fantazji, czem będzie ta przyszłość jego czysta, niepokalana, pełna cnót i czynów najwznioślejszych. Zdawało mu się to czemś niesłychanie łatwem. Sądził, że dla tego tylko tak się popsuł, ponieważ zapomniał niestety, pomimo woli i chęci, ile słodyczy przynoszą nam dobre uczynki. Zniknęły nakoniec wszelkie jego wątpliwości. Wierzył teraz święcie w braterstwo wszystkich ludzi, których powinno być celem jedynym, pomagania sobie nawzajem, na drodze cnoty i w ścisłem wypełnianiu obowiązków. Pojmował on w ten sposób, stowarzyszenie i zasady wolnego murarstwa.





XIX.

Gdy przyjechał do Petersburga, Piotr nie dał znać nikomu ze znajomych o swojem przybyciu. Zamknął się szczelnie w swoim pałacu i spędzał dni całe na czytaniu Tomasza A. Kempis, dzieło wręczone mu potajemnie, przez osobę nieznaną. Im bardziej zagłębiał się i przejmywał duchem dzieła tego, tem święciej wierzył w możność dojścia do najwyższego stopnia doskonałości i miłość braterską wszystkich ludzi, która może jedynie wzbudzić w nich chęć do czynów wzniosłych i szlachetnych. Wszak Bardejew, tak mu opisywał owe braterstwo ludów. Jakoś w tydzień po powrocie do Petersburga, wszedł do niego późnym wieczorem Polak, młody hrabia Wilarski. Znał go dawniej, ale prawie tylko z widzenia, spotykając tu i owdzie w towarzystwach. Wyglądał nader poważnie i miał minę quasi urzędową, jak sekundanci Dołogowa, gdy przyszli wyzywać Piotra na pojedynek. Wilarski zamknął drzwi, oglądnąwszy się w około, czy nie ma kogo prócz nich w pokoju:
— Przychodzę do ciebie panie hrabio z pewną propozycją — przemówił na wstępie. — Osoba, stojąca nader wysoko w naszem stowarzyszeniu, postarała się o przyjęcie pana jako brata pomiędzy nas, mnie zaś prosiła, żebym ciebie wprowadził. Poczytuję za święty obowiązek spełnić życzenie owej osoby. Czy pragniesz zatem panie hrabio wejść jako członek naszego stowarzyszenia, pod moją gwarancją i zostać wolnym murarzem?
Uderzył Piotra ton zimny i surowy młodego człowieka, którego widywał dotychczas motylkującego, z uśmiechem zalotnym na ustach, koło dam najpiękniejszych i ze sfer najwyższych towarzystwa petersburgskiego.
— Pragnę tego — Piotr odpowiedział.
Wilarski skinął głową:
— Jeszcze jedno pytanie, na które chciej mi odpowiedzieć panie hrabio, nie jako przyszły członek naszego stowarzyszenia, ale całkiem szczerze, jak przystało na człowieka honorowego: czy wyrzekłeś się twoich przeszłych zasad? Czy obecnie wierzysz w Boga?
Piotr zastanowił się, a po chwili odrzucił z naciskiem:
— Tak, wierzę w Boga.
— Jedźmy zatem. Mój powóz jest na pańskie rozkazy.
Wilarski milczał przez całą drogę. Na pytanie Piotra, co będzie robił i na co każą mu odpowiadać, nadmienił tylko, że bracia starsi i godniejsi, wybadają nowego adepta. Powinien zaś mówić zawsze szczerą prawdę.
Weszli w bramę obszernego budynku, w którym znajdowała się loża massońska. Następnie zaczęli wstępować po schodach ciemnych i zatrzymali się w przedpokoju słabo oświetlonym. Tu zrzucili z siebie futra i przeszli do pokoju obok. Ukazał się na progu jakiś człowiek dziwacznie ubrany. Wilarski szepnął mu do ucha słów kilka w języku francuzkim. Otworzył potem małą szafkę, pełną ubiorów, nie znanych dotąd Piotrowi, wyjął z niej chustkę i zawiązał nią oczy Piotrowi. Gdy wiązał chustkę z tyłu głowy, kilka włosów zaplątało się w ów węzeł. Pociągnął Piotra ku sobie, ucałował, wziął za rękę i poprowadził dalej. Grubas szedł za przewodnikiem, zniecierpliwiony i zmordowany zawiąską, która go ciągnęła z tyłu za włosy nieznośnie. Zwiesił głowę i ręce, uśmiechał się nieśmiało idąc krokiem chwiejnym i niepewnym.
— Cokolwiek się stanie — przemówił po chwili Wilarski — znieś to mężnie i bez wahania, jeżeliś zdecydowany do nas należeć — Piotr skinął głową potakująco. — Skoro usłyszysz pukanie do drzwi, wolno ci zdjąć z ócz przepaskę. Bądź odważnym i miej nadzieję... — wyszedł uścisnąwszy Piotrowi dłoń po bratersku.
Skoro uczuł się samotnym, Piotr wyprostował się i mimowolnie sięgnął ręką, aby zdjąć przepaskę. Spuścił ją jednak natychmiast. Pięć minut, które zbiegły w przykrem oczekiwaniu, zdały mu się kilkoma godzinami. Nogi uginały się pod nim, ręce sztywniały; czuł się niesłychanie znużonym, doświadczając przy tem wrażeń najrozmaitszych. Lękał się tego, co miało nastąpić, a jeszcze bardziej bał się, żeby mu nie zabrakło odwagi. Ciekawość jego była mocno podnieconą. Co go jednak pocieszało w tej całej zgryzocie, to pewność, że wejdzie nareszcie na drogę odrodzenia i że stawia pierwsze kroki, do owego życia czynnego i pełnego cnót wzniosłych, które odtąd zamierzał prowadzić. Marzył o tem bezustanku, odkąd spotkał się w drodze z nieznajomym. Zastukano do drzwi gwałtownie. Zdjął przepaskę i spojrzał dokoła. Pokój tonął w pomroku. Migotała jedynie słabem światełkiem, lampka ustawiona w jakimś białym przedmiocie, na stole przykrytym czarnem suknem. Obok leżała księga, księga otwarta. Była to Ewangielja, ten zaś biały przedmiot, był trupią czaszką z wyszczerzonemi zębami i głębokiemi dołami ocznemi. Po przeczytaniu pierwszego wiersza: — „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo“ — z Ewangielji św. Jana, obszedł stół w około i zobaczył trumnę otwartą, pełną ludzkich kości. Nie zdziwiło go to wcale, spodziewał się bowiem jeszcze czegoś gorszego, bardziej niezwykłego i straszniejszego. Trupia czaszka, trumna, Ewangielja otwarta, nie zadawalniały jego fantazji rozbujałej. Żądał czegoś więcej i oglądał się w koło, powtarzając te słowa:
— Bóg, śmierć, miłość braterska... słowa nieokreślone, które dla niego były symbolem życia nowego. Otworzono drzwi i wszedł człowiek wzrostu niewielkiego. Przejście nagłe z jasności do owej izdebki nader słabo oświetlonej, musiało go zmieszać niejako. Zatrzymał się chwilę, aby wzrok oswoić z ciemnością tu panującą. Potem zbliżał się do stolika ostrożnie, prawie po omacku. Gdy stanął tuż przy stole, położył na nim obie ręce w rękawiczkach.
Ten mały człowieczek był przepasany białym, skórzannym fartuchem, który od połowy piersi schodził aż do stóp. Około szyji miał rodzaj kolji i kryzy, z której wyłaniała się twarz długa, u dołu mocno szpiczasta.
— Po coś tu przyszedł? — spytał Piotra nowoprzybyły, zwracając się ku niemu. — Po coś przyszedł niedowiarku, którego oczy były dotąd zamknięte na blask prawdy odwiecznej, na światło, i czego żądasz od nas?
W chwili kiedy drzwi otwierano, Piotr uczuł tę samą bojaźń pełną grozy religijnej, jakiej doświadczał w latach dziecięcych przystępując do spowiedzi. Czuł że ten kapłan obcy mu najzupełniej w życiu codziennem, w zwykłych życia warunkach, łączy się z nim obecnie węzłem mistycznym, ojcostwa duchowego. Wzruszony, zmieszany, poszedł do drugiego „Eksperta“ (tak nazywano w stowarzyszeniu massońskiem braci mających przygotowywać „profanów“ do przyjęcia uroczystego) i poznał w nim swego dawnego znajomego Smoljaninowa. To odkrycie było mu bardzo nie na rękę. Wolałby był zobaczyć przed sobą kogoś po raz pierwszy w życiu, i widzieć w nim tylko brata, tylko nauczyciela chętnego i życzliwego. Tak długo milczał, że Ekspert był zmuszony powtórzyć pytanie:
— Ja... ja... pragnę odrodzenia.
— Dobrze — Smoljaninow skinął głową. I mówił dalej: — Czy masz wyobrażenie, jakiemi rozporządzamy środkami, aby dopomódz ci do osiągnienia tego celu?
— Spodziewam się... sądzę... że znajdę pomoc... że... że... poprowadzą mnie... wskażą... — Piotrowi głos drżał i łamał się, niedozwalając wypowiedzieć wyraźnie co myśli.
— W jaki sposób pojmujesz profanie massonerję?
— Sądzę, że ma ona za cel wzniosły, wprowadzić między ludy jedność i braterstwo, aby szły odtąd drogą cnoty.
— Dobrze — rzekł znowu Ekspert zadowolony z odpowiedzi. — Czyś próbował dojść do tego celu za pomocą religji?
— Nie, sądziłem bowiem, że jest właśnie negacją prawdy — odrzucił tak cicho, że Smoljaninow nie dosłyszał odpowiedzi i żądał powtórzenia tejże.
— Byłem ateuszem — Piotr rzekł głośniej.
— Czy po to szukasz prawdy, aby poddać się prawom życia, i znaleść mądrość w połączeniu z cnotą.
— Tak.
Ekspert skrzyżował na piersi ręce w rękawiczkach i rzekł:
— Jest moją powinnością wcielić pana i dać mu poznać cel główny naszego stowarzyszenia. Jeżeli zgadza się z tym, który pan pragniesz osiągnąć, możesz zostać z twojej strony członkiem użytecznym tegoż. Podstawą naszego związku, z której żadna siła ludzka go nie zepchnie, jest zachowanie w całości nienaruszonej i przekazanie najdalszym pokoleniom, tajemnic najważniejszych. Są one w naszem posiadaniu, od czasów zamierzchłych, od wieków, po wieki, zacząwszy od pierwszego człowieka na tej ziemi. Od nich zależą niejako losy ludzkości; nikt ich jednakże nie zdoła pojąć i z nich skorzystać, kto się wpierw nie oczyści dostatecznie i nie przygotuje należycie. Drugim celem naszym jest pomaganie i podtrzymywanie naszych braci. Staramy się uszlachetniać ich serca, oczyszczamy ich ducha, i tym sposobem doprowadzamy zwolna, do rozumienia wielkich tajemnic, które przekazali nam w spuściźnie mędrcy, i tradycja z ust do ust podawana. Oczyszczając ducha braci naszych i poprawiając ich z błędów i przywar, wpływamy zbawiennie na podniesienie, oczyszczenie i uszlachetnienie całej ludzkości. Stawiamy ludziom na przykład naszych towarzyszów, jako wzór cnót i zacności nieposzlakowanej. Z całych sił staramy się walczyć ze złem, które w świecie zapanowało. Zastanów się profanie nad tem com ci powiedział!...
Po tych słowach zniknął z pokoju.
— „Walczyć ze złem które w świecie panuje!“ — powtórzył Piotr, ujrzawszy się samotnym. Zobaczył nagle przed oczami, rozwijającą się wspaniale działalność, w kierunku nieznanym mu dotąd. Widział sam siebie napominającym ludzi zbłąkanych, jak jego łajano i nabierano z góry przed dwoma tygodniami. Owych nieszczęśliwych, przewrotnych i złych, nawracał słowem i czynem. Wydzierał ofiary ze szponów ich ciemiężycieli. Z trzech celów, wymienionych przez Eksperta, ostatni (odrodzenie ludzkości) trafiło mu najbardziej do przekonania i wprawiało w zachwyt. Owe wielkie tajemnice zaciekawiały go po trochę, nie wydawały mu się jednak niezbędnemi. Cel drugi, oczyszczenie samego siebie, uważał również za zbyteczny, i mało się troszczył o niego. Doświadczał już bowiem rozkoszy niewypowiedzianej, czując się zupełnie odrodzonym i poprawionym z błędów i złych nawyczek życia przeszłego. Był gotowiusieńki, spełniać li czyny wzniosłe i szlachetne.
Za pół godziny wrócił Ekspert aby wtajemniczyć profana w siedm głównych cnót, których symbolem były siedm stopni w świątyni Salomona, i które każdy masson powinien rozwijać w sobie: Były one następujące: 1mo Ścisłe zachowanie tajemnicy. 2do Ślepe posłuszeństwo wobec przełożonych. 3tio Jak najlepsze obyczaje. 4to Miłość całej ludzkości. 5to Męstwo nieustraszone. 6to Hojność. 7mo Zamiłowanie śmierci.
— Abyś mógł zastosować się do siódmego warunku, myśl często o śmierci profanie. Wtedy przestanie być straszną dla ciebie. Nie będzie wrogiem twoim, ale wyda ci się przeciwnie, najwierniejszym przyjacielem, który uwalnia cię od tego życia pełnego przykrości i zawodów najboleśniejszych, aby ducha twego oczyszczonego i podniesionego pełnieniem czynów szczytnych i cnotliwych, wprowadzić do krainy wiecznej szczęśliwości, po odebranie nagrody, za życie zacne, prowadzone na tym ziemskim padole. Tam tylko będziemy prawdziwie spokojni i zadowoleni, jeżeli tu, potrafimy sobie na to zasłużyć.
— Zapewne, tak być musi — pomyślał Piotr, zobaczywszy się znowu samotnym — jestem jednak na tyle słabym, że czuję się przywiązanym do życia, teraz szczególniej, gdy zaczynam pojmować jego cel właściwy. — Co do innych pięciu cnót, które liczył na palcach, czuł je już w sobie. Cóż łatwiejszego, niż okazać odwagę, wspaniałomyślność, mieć dobre obyczaje, kochać ludzkość, cóż może być przyjemniejszem nad posłuszeństwo? Ten ostatni warunek, wydawał mu się nie tyle cnotą, ile ulgą i szczęściem najwyższem. Czy mogło być co dla niego przyjemniejszem, jak uwolnić się od własnej woli i poddać się pod przewodnictwo tych, którzy poznali prawdę?
Ekspert pojawił się po raz trzeci, pytając czy jego postanowienie jest niewzruszone i czy gotów poddać się temu wszystkiemu, czego od niego żądają?
— Jestem gotów i przyjmuję wszelkie warunki — odpowiedział Piotr stanowczo.
— Muszę jeszcze i to zapowiedzieć z góry, że nasze stowarzyszenie, nie zadawalnia się słowami, aby rozsiewać prawdę. Używa ono jeszcze innych sposobów, działających może nawet silniej od słów, na tych, którzy szukają mądrości i cnoty. Ozdoby tego „pokoju rozmyślań“, powinnyby przemówić do twego serca, lepiej niż moje słowa, jeżeli ono szczerze pragnie. Jeszcze nie raz ujrzysz podobne symbole, postępując coraz dalej. Nasze stowarzyszenie, na wzór związków w starożytności, wygłasza swoją naukę za pomocą hieroglif. Oznaczają one wyobrażenia abstrakcyjne, które zamykają się w samym przedmiocie przedstawionym symbolicznie.
Piotr wiedział doskonale czem są hieroglify, przeczuwając atoli zbliżające się ciężkie próby, słuchał w milczeniu i z uwagą wytężoną.
— Jeżeli jesteś niewzruszonym w twoim zamiarze profanie, zacznę wtajemniczać cię. W dowód twojej hojności, oddasz mi wszystko co masz kosztownego.
— Ależ nie mam nic przy sobie — bąknął Piotr zmieszany, sądząc, że zażądają od niego całego majątku.
— Oddasz mi zegarek, ile masz przy sobie pieniędzy, pierścionki i tem podobnie...
Piotr zdjął natychmiast z szyji łańcuch z zegarkiem, wyjął z kieszeni sakiewkę z pieniędzmi, tylko przyszło mu z wielką trudnością ściągnąć z palca grubego obrączkę ślubną.
— Na dowód posłuszeństwa, rozbierz się profanie.
Piotr zdjął frak, kamizelkę, i ściągnął but z nogi lewej. Masson roztworzył mu koszulę, po lewej stronie piersi i zawinął pantalony, również ze strony lewej, powyżej kolana. Piotr gotował się powtórzyć to samo na nodze prawej, chcąc oszczędzić trudu Ekspertowi, ten go jednak wstrzymał, podając pantofel aby go włożył na lewą nogę. Zawstydzony, zmięszany, zakłopotany, jak dzieciak niezgrabny, czekał ręce zwiesiwszy, z nogami szeroko rozstawionemi, na dalsze instrukcje.
— W dowód zupełnej szczerości, wyznaj przedemną profanie twoją główną wadę.
— Moją główną wadę? Ależ mam ich tak wiele!
— Błąd, który zaślepiał cię najbardziej, sprowadzając z drogi cnoty i obowiązku?
Piotr szukał po głowie.
— Czy wino, łakomstwo, próżniactwo, lenistwo, gniew, nienawiść, lub kobiety? — przechodził w myśli to wszystko po kolei, nie wiedząc czemu dać pierwszeństwo.
— Kobiety — rzekł wreszcie głosem zaledwie dosłyszanym.
Masson nic nie odpowiedział i milczał dłuższą chwilę. Zbliżył się wreszcie do stołu, wziął z niego chustkę i zawiązał nią oczy Piotrowi.
— Zaklinam cię profanie po raz ostatni, wejdź w siebie. Staraj się odtąd poskramiać i trzymać na wodzy twoje namiętności i chucie cielesne. Szukaj szczęścia, nie w nich, ale w sercu twojem, bo źródło tegoż, jest w nas samych...
Zdawało się Piotrowi, że już odczuwa w duchu owe źródło odradzające i orzeźwiające. Był uradowany i pełen rozrzewnienia.





XX.

Zjawił się teraz Wilarski, który miał go wprowadzić do loży jako poręczyciel. Poznał go natychmiast po głosie. Na jego mnogie zapytania, odpowiedział Piotr: — Tak, tak, na wszystko przystaję! — i z twarzą rozpromienioną, szedł za swoim przewodnikiem. Na jego piersi szerokiej, muskularnej, zupełnie od strony serca obnażonej, Wilarski trzymał miecz obosieczny. Piotr postępował krokiem chwiejnym i niepewnym, z jedną nogą w symbolicznym pantoflu massońskim. Przeszli w ten sposób przez kilka korytarzów, skręcając to w lewo, to w prawo. Zatrzymali się wreszcie przed drzwiami loży. Wilarski zakaszlał. Odpowiedziano mu wrzawą niesłychaną i stukiem młotków. Otworzyły się drzwi przed nimi. Jakiś niski głos basowy, spytał Piotra (miał on dotąd oczy zawiązane) kim jest, skąd przychodzi i gdzie się rodził? Następnie poprowadzono go dalej, mówiąc przez całą drogę, alegorycznie, o trudach i trudnościach w jego podróży, w świętej przyjaźni o Wielkim Budowniczym Wszechświata i męstwie potrzebnem w niebezpieczeństwie i w pracach przedsięwziętych. Zauważył że nazywano go coraz inaczej. Jako to: „Ten który szuka“. „Ten który cierpi“. „Ten który żąda“. A za każdym razem miecze i młotki odzywały się dźwiękiem odmiennym. Podczas gdy go tak oprowadzono, powstała żywa sprzeczka pomiędzy jego przewodnikami. Słyszał ich rozmowę przyciszoną. Jeden z nich upierał się, żeby Piotra poprowadzono przez pewien kobierzec. Położono mu następnie rękę prawą na przedmiocie, którego nie mógł widzieć, a dłonią lewą kazano mu przycisnąć do serca kompas. W tej pozycji musiał powtarzać raz po raz, przysięgę uroczystą, na bezwzględne posłuszeństwo prawom zakonu. Pogaszono świece, zapalając w misie cynowej spirytus, co Piotr poznał po silnym zapachu alkoholicznym. Zapowiedziano mu, że ujrzy „małe światło“. Zdjęto mu z ócz przepaskę i zobaczył przed sobą w słabym płomyku niebieskawym, kilku ludzi, przepasanych białym, skórzanym fartuchem, z mieczami obnażonymi, których ostrza były skierowane prosto ku jego piersi. Jeden z nich miał koszulę całą zakrwawioną. Na ten widok Piotr pochylił się naprzód, jakby chciał żeby go przeszyto mieczami. Podniesiono atoli miecze w górę i zawiązano mu oczy powtórnie.
— Teraz otrzymasz „światło wielkie“ — odezwał się jakiś głos nieznany mu... Pozapalano świece, zdjęto Piotrowi przepaskę, a chór z kilkunastu głosów zaintonował:
Sic transic gloria mundi!
Skoro oprzytomniał cokolwiek i uspokoił się po doznanych wrażeniach, Piotr zobaczył w około dużego stołu, okrytego czarną oponą, dwunastu braci, ubranych jak poprzedni. Znał kilku z nich, spotykając się z nimi tu i owdzie w towarzystwach. Przewodniczącym był młody człowiek obcy mu zupełnie. Ten miał na szyji krzyż odmienny od reszty. Po jego prawej ręce siedział ksiądz Morio, ów włoch, którego poznaliśmy zaraz z początku, na wieczorku u panny Scherer. Dalej siedział wysoki dygnitarz petersburgski, pewien Szwajcar, dawniej nauczyciel w domu księcia Bazylego... Wszyscy słuchali w uroczystem milczeniu przewodniczącego, który trzymał w ręce młotek. Na jednej ze ścian świeciła gwiazda promienista. Róg stołu z jednej strony był przykryty małym kobierczykiem, na którym wyszyto rozmaite znaki massońskie. Po drugiej stronie stołu wznosił się rodzaj ołtarza, na którym złożono księgę Nowego Testamentu i trupią czaszkę. W koło ołtarza ustawiono siedm lichtarzy z gorejącemi świecami, jak w kościele. Dwóch braci poprowadziło Piotra przed ołtarz. Kazano mu złożyć nogi pod prostym kątem i położyć się w całej długości, jakby składał u stóp ołtarza swoją osobę na ofiarę.
— Podać mu kielnią! — odezwał się jeden z braci.
— Niepotrzeba! — wtrącił inny.
Ogłuszony, oszołomiony, Piotr oglądał się w koło wzrokiem zamglonym krótkowidza. Pytał się w duchu z pewnem wahaniem, gdzie znajduje się właściwie, czy nie drwią sobie po prostu z niego i czy później nie będzie zmuszonym wstydzić się sam przed sobą tej chwili? Rozprószyła się jednak jego wątpliwość gdy spojrzał na twarze o wyrazie poważnym i uroczystym, całego swojego otoczenia. Powiedział sobie, że nie może się już cofnąć, a przenikniony na nowo duchem ślepego posłuszeństwa, pokorny i wzruszony do głębi, rzucił się na posadzkę przed ołtarzem. Po chwili podniesiono go, opasano białym fartuchem, jaki mieli inni bracia, wręczając mu kielnią i trzy pary rękawiczek. Wytłumaczył mu wtedy Wielebny, że powinien zachować nietykalnie i niepokalanie białość symboliczną tego fartucha. W nim bowiem były uosobistnione siła i czystość. Kielnia ma mu służyć do wykorzenienia i wyrwania z serca wszelkich przywar. Powinien nadal dobrze czynić i ukochać całą ludzkość jako siebie samego. Pierwszą parę rękawiczek zachowa, nie pytając o ich znaczenie, drugą będzie nosił na ich zebraniach, trzecia zaś para rękawiczek damskich przeznaczona dla Wybranej, którą uszanuje po nad inne kobiety. — „Uważaj tylko bracie kochany, na czystość twego serca i twoich zamiarów, żeby te rękawiczki symboliczne, nie dostały się w niegodne ręce“... Gdy Wielebny wymawiał te słowa, zdawało się Piotrowi, że miesza się mimowolnie. A i Piotr sam, oglądając się w koło poczerwieniał cały, mając prawie łzy w oczach, jakby mały dzieciak zawstydzony.
Zapanowało przez chwilę milczenie wielce dla wszystkich kłopotliwe. Przerwał je na szczęście jeden z braci. Przyprowadził Piotra przed kobierczyk i zaczął mu tłumaczyć z zeszytem w ręce, rozmaite znaki symboliczne. Słońce, księżyc, młotek, ołów, kielnią, kolumnę, trzy okna i tem podobnie... Wskazano mu jego miejsce, wytłumaczono znaki massońskie, dano hasło i pozwolono mu wreszcie usiąść. Wielebny odczytał statuta. Trwało to nader długo, a rozmaite uczucia miotające Piotrem, nie dozwoliły mu wysłuchać wszystkiego z należytą uwagą. Zapamiętał zaledwie ostatni paragraf.
„W naszej świątyni znamy wiele stopni, dzielących cnotę od występku. Strzeż się bracie każdego z nich, abyś nie stracił równowagi. Leć na pomoc bliźniemu twemu, kimkolwiek by on był. Nawróć na dobrą drogę zbłąkanego, pomóż powstać upadłemu. Niech nigdy nie powstaną w sercu twoim gniew i nienawiść przeciw bliźniemu twemu. Bądź życzliwym i uprzejmym dla każdego. Zapalaj w sercach wszystkich ogień cnoty. Dziel twoją pomyślność z bliźnim i niech ci nigdy nie przyjdzie chętka zdrożna, zakłócić czemkolwiek tych czystych rozkoszy. Przebacz twojemu wrogowi i nie mścij się na nim inaczej, jak oddając mu dobrem za złe, tobie wyrządzone. Spełniając te prawa odwieczne, odnajdziesz ślady zatarte, twojej dawnej wielkości, przez grzech utraconej“.
Wielebny uderzył młotkiem w stół, wszyscy usiedli, a po przemówieniu przewodniczącego, który nakłaniał braci do chrześcjańskiej pokory, nakazał przytem dopełnić ostatniej ceremonji. Wysoki ów dygnitarz, noszący w stowarzyszeniu tytuł podskarbiego, obszedł w około całe zgromadzenie. Piotr radby był wpisać się na listę datków, ze wszystkiem co posiadał. Wstrzymał się jednak w zapędzie bojąc się, żeby go nie posądzono o zbytnią chełpliwość. Zapisał się zatem na taką samą sumę, jak i reszta braci.
Po skończonem posiedzeniu wrócił do siebie, jak mu się zdawało zupełnie innym, odrodzonym do gruntu. Miał podobne uczucie, jak gdyby powracał z bardzo dalekiej podróży, trwającej lat kilka. Teraz nie miał już nic wspólnego z przeszłością i ze swojem dawniejszem, zdrożnem życiem, ze swojemi złemi i bezbożnemi nawyczkami.





XXI.

Nazajutrz po przyjęciu do stowarzyszenia, Piotr spędził ranek na czytaniu dzieła wręczonego mu w sposób tajemniczy. Starał się pojąć znaczenie mistyczne kwadratu, którego jedna strona przedstawiała boskość, druga świat moralny, trzecia świat fizyczny, czwarta spójnię między temi dwoma światami. Kiedy niekiedy, odrywał się od czytania i od kwadratów mistycznych, aby nakreślić samemu sobie plan postępowania w przyszłości, powiedziano mu bowiem na owem posiedzeniu, że wieść o jego pojedynku doszła już do uszu cara, zrobiłby zatem najlepiej, oddalając się na czas dłuższy z Petersburga. Pragnął więc wyjechać do swoich dóbr w Rosji południowej i tam zająć się szczerze losem swoich poddanych. Nagle zobaczył wchodzącego ojca Heleny.
— Mój kochany Piotrusiu — przemówił słodziutko książę Bazyli. — Cóżeś to wyprawił w Moskwie najlepszego? Co znaczy to twoje poróżnienie z Helenką? Mylisz się najzupełniej. Wiem o wszystkiem, i mogę zapewnić najuroczyściej, że jest tak samo niewinną wobec ciebie, jak Chrystus Pan w obec swoich sędziów żydowskich. Dla czegoż — dodał szybko, nie dopuszczając zięcia do słowa — dla czego nie udałeś się z tą sprawą wprost do mnie, jako do twojego najlepszego przyjaciela? Mój Boże! rozumiem wszystko... Postąpiłeś jako człowiek dbały o swój honor; działałeś może nadto pospiesznie, ale o tem potem... Pomyśl jednak w jak przykrem położeniu jesteśmy obecnie, ja z Helenką, w obec towarzystwa, w obec „Dworu“ — rzekł ciszej ale nie mniej kładnąc nacisk na słowo „dwór“. — Helenka została w Moskwie a ty tutaj, po jakiemu to wygląda? Powiedz sobie z góry mój drogi, że tu zaszło tylko fatalne nieporozumienie. Chcę wierzyć, że obecnie takiem jest i twoje zdanie. Napisz do niej kilka wierszy, pospieszy do ciebie natychmiast i wszystko wyjaśni się. Jeżeli tego nie uczynisz, mój drogi, obyś tylko w przyszłości nie żałował twego uporu i zawziętości... — Tu książę Bazyli spojrzał na niego z pod oka, w sposób wielce znaczący.
— Wiem z najlepszego źródła — dodał w rodzaju komentarza — że carowa matka zajmuje się mocno waszą sprawą... Wiesz jak była zawsze łaskawą i pełną życzliwości dla Helenki.
Piotr usiłując nadaremnie przerwać ten rwący potok słów, płynący z ust teścia, nie wiedział jak się wziąć do tego, żeby odpowiedzieć na pokojową propozycję odmową kategoryczną. Mieszał się, to bladł, to czerwieniał, zrywał się, aby po chwili usiąść na nowo, przywodził sobie na pamięć napomnienia braterskie massonów, aby oddawać dobrem, za krzywdy wyrządzone, a z tem wszystkiem czuł że będzie zmuszonym, stać się niegrzecznym w własnym domu. Tak był nawykł, poddawać się bezwarunkowo temu człowiekowi, mówiącemu z pańska, tonem lekkim, od niechcenia, a przecież tak despotycznym. Lękał się więc i teraz, żeby nie uledz tej wymowie miodopłynnej. Czuł że cała jego przyszłość zależy od słowa, które wypowie. Czy pójdzie dawnym torem, czy wejdzie śmiało na ową nową drogę, pełną uroku, którą mu wskazali massoni, w celu odrodzenia i uszlachetnienia całej jego istoty moralnej?
— Cóż mój drogi? — wtrącił po chwili milczenia książę Bazyli tonem żartobliwym. — Odpowiedz mi „tak“, a zabijemy tłustego cielca, na uczczenie wracającego „syna marnotrawnego“.
Jeszcze nie dokończył frazesu, kiedy Piotr posiniały od gniewu, z twarzą, która w tej chwili przypominała ojca każdym rysem, odpowiedział głosem stłumionym, nie patrząc wcale na teścia:
— Nie przywoływałem księcia, nie prosiłem o pośrednictwo... oddal się stąd!... — rzucił się do drzwi, otwierając je na oścież. — Proszę wyjść natychmiast! — powtórzył z naciskiem. Książę Bazyli stał niemy, blady, spiorunowany.
— Co ci jest? Tyś chyba chory?
— Oddał się książę! mówię ci! — powiedział to tak groźnym tonem, mimo że głos mu drżał wewnętrznem wzruszeniem, że Bazyli wyniósł się jak nie pyszny, nie czekając wcale na odpowiedź.
W tydzień po tej scenie, Piotr wyjechał do swoich dóbr, pożegnawszy serdecznie swoich nowych przyjaciół, i zostawiając im znaczną sumę pieniędzy, do rozdania pomiędzy ubogich. Dostał na drogę mnóstwo listów polecających do Kijowa i Odessy z przyrzeczeniem solennem, że będą pisywali do niego z Petersburga, radząc mu we wszystkiem, i przewodnicząc na tej nowej drodze, którą iść zamierzał.





XXII.

Mimo surowości carskiej, co do pojedynków, potrafiono zatuszować sprawę Bestużewa z Dołogowem. Nie prześladowano i nie pociągano do odpowiedzialności, ani dwóch przeciwników, ani ich sekundantów. Samą jednak historję skandaliczną, stwierdzoną zresztą dostatecznie rozłączeniem się młodych małżonków, powtarzano sobie i podawano z ust do ust. Piotr przyjęty z niesłychaną uprzejmością i wybaczliwością, gdy był tylko dzieckiem naturalnem, bez nazwiska; którego zasypywano grzecznostkami i pochlebstwami, gdy został najmętniejszą partją na całą Rosję, stracił był wiele z uroku, otaczającego nimbusem świetlanym jego olbrzymią i niezgrabną postać, od chwili ożenienia. Skoro był już żonatym, zgasły nadzieje błogie wszystkich matek mających córki na wydaniu. Tem bardziej odsunięto się od niego, że nie starał się nigdy wśliznąć w łaski koterji high life’u rosyjskiego. Potępiano też jego w tej sprawie jednogłośnie, nazywając przy każdej nadarzającej sposobności, głupcem, fiksatem i szkaradnym zazdrośnikiem, podobnym kubek w kubek do swego ojca. Po Piotra odjeździe z Petersburga, gdy Helena wróciła sama do tego miasta, przyjęto ją wszędzie najserdeczniej, z odcieniem współczucia pełnego szacunku, na które zasługuje każda istota nieszczęśliwa. Jeżeli kto kiedy wymówił niebacznie nazwisko męża, w jej obecności, Helena przybierała natychmiast minę niesłychanie poważną, którą potrafiła sobie przyswoić, ze zwykłą u niej zręcznością, nie rozumiejąc nawet dobrze tejże znaczenia i doniosłości. Jej twarz zawsze prześliczna, wyrażała niejako, że znosi swoje niezasłużone opuszczenie, z wszelką rezygnacją, uważając męża za krzyż ciężki zesłany jej przez Opatrzność. Co do księcia Bazylego, ten wyrażał bez ogródek swoje zdanie, skoro nadarzyła się po temu dobra sposobność. Pukał palcem w czoło, i wzruszał miłosiernie ramionami:
— Półgłówek! fiksat!... zawsze to utrzymywałem — powtarzał każdemu, mówiąc o zięciu kto go tylko chciał słuchać.
— Przepraszam! — wpadała mu zwykle w słowo w tym wypadku panna Scherer. — Mówiłam to pierwsza, jeszcze przed tobą książę kochany, (chodziło jej ogromnie o pierwszeństwo pod tym względem)... — Ten biedny młody człowiek, był na wskroś zgangrenowany, przewrotnemi ideami naszego stulecia. Spostrzegłam to zaraz, skoro powrócił z zagranicy. Pamiętacie jak raz na moim wieczorku zaczął pozować na Marata en miniature? Otóż mamy skutki obecnie, tego przewrotu w głowie! Nie byłam nigdy za tem małżeństwem... przepowiadałam to wszystko co się stało.
Panna Scherer, dawała jak i przedtem wieczorki, które umiała urządzać i urozmaicać, z wysokiem talentem. U niej (jak wyrażała się sama) zbierała się rzeczywiście najwytworniejsza „śmietanka“, co było w Petersburgu najwyżej urodzonego, lub co się odznaczało niezwykłą inteligencją. Jej wieczorki pociągały jeszcze jednym urokiem. Oto potrafiała za każdym razem wprowadzać w to kółko wybrane, jakąś świeżą „nowalijkę“, jakąś nową osobistość, zawsze wielce interesującą. Nigdzie indziej, nie można było wystudjować tak dokładnie atmosfery politycznej w chwili bieżącej i stopni termometru dyplomatycznego. Jej towarzystwo umiało zastosować się zawsze do tego, skąd wiatr powiał, będąc złożone po większej części z dworaków.
Takim był i ów wieczorek urządzony przez nią u schyłku roku 1806. Było to po smutnych biuletynach, donoszących o klęsce i rozbiciu armji pruskiej przez Napoleona pod Jeną i Auerstedt. Większa część fortec pruskich już była się poddała Francuzom, gdy wojska rosyjskie przekraczały granicę, aby rozpocząć drugą kampanję. „Śmietankę towarzystwa“ stanowili dziś: nieszczęśliwa i opuszczona piękna Helena, hrabia Mortemart, ponętny książę Hipolit, powszechnie Hipciem nazywany, który był świeżo przybył z Wiednia. Nie brakowało nieodłącznej od towarzystwa „mojej cioci“. Było prócz osób tych dwóch wysoko położonych dyplomatów, jakiś młodzieniec, znany w salonie panny Scherer pod tytułem: „chłopca obiecującego bardzo wiele na przyszłość“, była młodziutka, świeżo upieczona freilina, carowej matki, jedna dama dworu, i kilka innych mniej wybitnych osobistości.
Nowalijką, ofiarowaną gościom tego wieczora, był tym razem książę Borys Trubeckoj, którego wysłano niedawno kurjerem do armji pruskiej. Był on obecnie adjutantem, pewnej wysoko położonej osobistości.
Termometr polityczny, takie dawał w dniu tym wskazówki: — „Niech sobie jak chcą wybijają pokłony przed Napoleonem, monarchowie europejscy i ich wodzowie naczelni, aby sprawić „mnie“ w szczególności, a „nam“ wszystkim ogólnie najwyższą przykrość i upokorzenie, nasze zapatrywanie na tego „wroga rodzaju ludzkiego“, nie zmieni się nigdy, przenigdy! Powiemy po prostu, raz na zawsze, tak królowi Prus jak i innym mocarzom tego świata: — „Tem gorzej dla ciebie. Masz czego chciałeś, panie Jerzy Dandin!“
Gdy Borys, lew tego wieczoru, wszedł do salonu, wszyscy goście już się byli zgromadzili. Rozmowa, prowadzona i podtrzymywana głównie przez pannę Scherer, obracała się po największej części, około rokowań dyplomatycznych Rosji z Austrją i nadziei nawiązania z nią nowego sojuszu.
Borys, który był znacznie zmężniał w tym czasie, miał na sobie galowy, strojny mundur adjutanta. Wszedł do salonu krokiem lekkim, posuwistym, podkręcając wąsiki z miną junacką. Skłoniwszy się z daleka „Cioci“, zbliżył się do ogniska głównego w salonie.
Panna Scherer dała mu swoją suchą rękę do ucałowania, i przedstawiła go osobom, których nieznał. Nazywała mu jednego po drugim, w miarę jak im wymieniała Borysa nazwisko:
— Książę Hipolit Kurakin... najmilszy chłopiec w świecie... Pan Krug, sekretarz w duńskiej ambasadzie... rozum stanu głęboki... Pan Schittrow... człowiek wielkich zasług...
Udało się w końcu Borysowi dzięki matki zabiegom i panowaniu nad sobą, stworzyć i zapewnić sobie stanowisko iście do pozazdroszczenia. Powierzono mu właśnie ważną misję do spełnienia w Prusiech. Wracał z tamtąd kurjerem. Wcielił się był najzupełniej w ów regulamin nie napisany nigdzie, który uderzył go po raz pierwszy w Ołomuńcu. Przekonał się wtedy, że częstokroć skromny poruczniczek, może wyprzedzić nawet jenerała. I o tem się wówczas dowiedział, że aby cel osiągnąć, i zrobić świetną karjerę, nie potrzeba ani zbytniego wysiłku, ani wielkiej pracy, ani nadzwyczajnego męstwa i wybitnych zdolności. Trzeba jedynie urodzić się dyplomatą i umieć przypodobać się, pochlebiając w sposób zręczny i delikatny ludziom wpływowym, których dłonie rozdają nagrody według własnego widzimisię. Dziwił się sam nieraz, że potrafił w tak krótkim czasie, zajść tak wysoko. Dziwiło go również, jak może ogół nie rozumieć tak prostej i łatwej reguły w postępowaniu. Wskutek tego odkrycia zmieniło się wszystko, cały tryb jego życia dawniejszego, stosunki, znajomości i plany na przyszłość. Mimo nader szczupłych dochodów wolał nie raz głód cierpieć, a wydać ostatnich kilka rubli, byle ubrać się strojniej od innych, byle nie pokazać się na ulicy w wytartym mundurze, i nie jeździć po mieście byle jakim powozem. Aby ten cel osiągnąć, iluż rzeczy musiał sobie odmówić! Szukał jedynie i nawiązywał stosunki z osobistościami stojącemi wyżej od niego w hierarchji społecznej, i które mogły mu się przydać w życiu. Lubił też namiętnie Petersburg, a niecierpiał i pogardzał Moskwą. Wspomnienie o całej rodzinie Rostowów, o dziecinnej miłostce z Nataszką, było mu wprost niemiłem. Odkąd powrócił był z obozu, noga jego nie postała w ich domu. Zaproszony na wieczór do Anny Pawłówny, co uważał za jeden krok zrobiony naprzód w jego karjerze, zrozumiał natychmiast, jaką rolę powinien tam odegrać. Zostawił zrazu gospodyni domu trud i staranie, żeby wykazać towarzystwu całą jego wartość, i co przynosi z sobą zajmującego. On sam przypatrywał się tylko uważnie osobom zgromadzonym, zastanawiając się nad korzyściami, któreby mogły wyniknąć dla niego, z bliższego poznania ludzi tak wybitnych i wpływowych. Usiadł na miejscu wskazanem mu przez gospodynię domu, obok pięknej Heleny i przysłuchiwał się ożywionej rozmowie.
— W Wiedniu znajdują, że podstawy nowego traktatu pokojowego, są do tego stopnia niemożliwe, że nie podobna by było podpisać go nawet po najświetniejszych zwycięztwach. Wątpią również w sposób osiągnienia owych pomyślnych rezultatów. Powtarzam dosłownie frazes gabinetu wiedeńskiego — wmieszał się był do rozmowy sekretarz duńskiej ambasady.
— Owe słówko „wątpią“, jest wielce pochlebne — uśmiechnął się znacząco Schittrow „człowiek wielkich zasług“.
— Trzeba umieć odróżnić gabinet wiedeński, od zdania osobistego monarchy — wtrącił od niechcenia Mortemart. — Cesarz Franciszek, ani pomyślał o czemś podobnem. Utrzymuje to jedynie gabinet dyplomatyczny.
— Ah! mój drogi hrabio — przemówiła Anna Pawłówna. — Uiropa (wymawiała niewiedzieć dla czego, Europę z francuzka, przez miękie „Ui“, zapewne w tym celu, aby popisać się przed rodowitym Paryżaninem, piękną wymową) Uiropa nie będzie nigdy szczerą aljantką Rosji...
Zaczęła teraz wynosić pod niebiosa męztwo bohaterskie króla pruskiego, aby ułatwić Borysowi wejście na scenę.
Ten ostatni czekał cierpliwie, kiedy na niego kolej przyjdzie, zastanawiając się nad każdem słowem, wymówionem przez innych. Rzucał okiem kiedy niekiedy na swoją piękną sąsiadkę, która raczyła czasem odpowiedzieć najsłodszym uśmieszkiem, młodemu i świetnemu adjutancikowi.
Panna Scherer zwróciła się ma się rozumieć do Borysa, prosząc o dokładne opisanie jego podróży do Głogowy i położenia obecnego armji pruskiej. Borys spokojnie, bez pośpiechu, opowiedział poprawnie i z doskonałym akcentem francuzkim, kilka anegdotek wielce ujmujących, o wojsku rosyjskiem i o dworze. Wystrzegał się przytem najstaranniej, wszelkiego zdania osobistego, o faktach, które przytaczał całkiem przedmiotowo. Zwrócił tym sposobem na siebie uwagę całego towarzystwa, a panna Scherer patrzała z dumą doskonałego impressaria, jak przez nią zaproszeni, umieją oceniać prawdziwą wartość sprawionej im niespodzianki i jak im smakuje zaofiarowana „nowalijka“. Helena okazywała najwyższe zainteresowanie się opowiadaniem Borysa. Wypytywała się z wielką troskliwością, dla armji pruskiej, o wszelkie szczegóły, tyczące się jej ostatniej porażki. Zadała również kilka pytań Borysowi tyczących się jego podróży.
— Musisz książę odwidzieć mnie koniecznie — rzekła ze swoim uśmiechem stereotypowym i tonem, który pozwalał się domyślać pewnych kombinacji nie znanych mu, czyniących jednak niezbędną, jego wizytę w jej domu. — We wtorek, między ósmą, a dziewiątą. Zrobisz mi książę prawdziwą przyjemność...
Borys nie omieszkał obiecać się jej najniezawodniej. Chciał rozmawiać dalej z swoją piękną sąsiadką, gdy odwołała go Anna Pawłówna pod pozorem, że „Ciocia“ pragnie z nim mówić.
— Znasz książę jej męża, nieprawdaż? — spytała „Ciocia“ przymykając nabożnie oczy; przyczem wskazała na Helenę ruchem pełnym melancholji. — Ah! jaka to kobieta zachwycająca, a taka bardzo nieszczęśliwa. Nie mów o nim nigdy książę kochany, w jej obecności, błagam cię o to. Przedmiot to nadto bolesny dla jej serca biednego.





XXIII.

Podczas rozmowy Borysa z „Ciocią“ na stronie, książę Hipcio, ściągnął był na siebie powszechną uwagę.
Rozwalony wygodnie w szerokiem karle, podniósł się żywo, wyrzucając niby racę te słowa:
— Król pruski. — Po czem zacząwszy się śmiać na głos, umilkł.
Wszyscy spojrzeli na niego, a Hipcio, trzymając się za boki od śmiechu, wciśnięty w karło, powtórzył jeszcze dobitniej:
— Król pruski!
Anna Pawłówna, widząc że nie myśli dodać nic więcej, napadła na Napoleona ze zwykłą u niej gwałtownością, opowiadając, na poparcie i wytłumaczenie jej wybuchu, jak ten zbój Bonaparte, ukradł w Potsdamie szpadę Fryderyka Wielkiego.
— To szpada Fryderyka Wielkiego, którą ja... — nie dokończyła, wpadł jej bowiem w słowo Hipcio powtarzając po raz trzeci:
— Król pruski... — i umilkł.
Skrzywiła się panna Scherer na ten koncept niesmaczny, a Mortemart najserdeczniejszy księcia Hipolita, spytał go szorstko:
— Cóż ci znowu stało się mój drogi, z tym wiecznym „królem pruskim?“
— Oh, nic zupełnie — bąknął Hipcio od niechcenia. — Chciałem powiedzieć po prostu, że nie potrzebnie wojujemy w obronie króla pruskiego. — Pieścił się od dawna z tym żarcikiem, który słyszał w Wiedniu, starając się zaraz na początku wieczora, przyczepić go gdziekolwiek.
Borys uśmiechnął się ostrożnie, w taki sposób nieokreślony, żeby można przypuścić, albo że drwi z tego, albo też, że podziela to zdanie.
— Bardzo złośliwy twój koncept książę kochany... dowcipny, ale wielce niesprawiedliwy — Anna Pawłówna pogroziła mu palcem. — Nie wojujemy wcale w sprawie króla pruskiego, bądź o tem raz na zawsze przekonany, idzie nam tu jedynie o uczciwe i dobre zasady. Ah, jaki z ciebie książę człowiek złośliwy.
Rozmowę prowadzono dalej o polityce. Ożywiła się ona wielce, gdy zaczęto rozprawiać w kwestji nagród rozdanych.
— Wszak N. N. dostał roku zeszłego tabakierkę złotą z miniaturą? — Zauważył Schittrow. — Dla czegożby S. S. nie mógł dostać takiej samej?
— Przepraszam — zaprotestował jeden z dyplomatów — tabakierka z miniaturą monarchy, jest wprawdzie nagrodą, ale nie jest odznaczeniem. To raczej dar osobisty z rąk cara.
— Są jednak wypadki... że zacytuję tylko Schwarzenberga.
— Niepodobna — rzekł ktoś trzeci.
— Założę się sto na pięć: wielki krzyż to co innego...
W chwili gdy zaczynano się rozchodzić, Helena, która przez cały wieczór prawie ust nie otworzyła, powtórzyła jednak prośbę Borysowi, a raczej nakaz, pełen znaczenia i życzliwości, żeby nie zapomniał we wtorek o swojej obietnicy.
— Trzeba koniecznie — rzekła z uśmiechem, patrząc na pannę Scherer, która poparła niejako ten jej wniosek skinieniem głowy, uśmiechając się przytem melancholijnie.
Helena odkryła w nagłem zainteresowaniu się losami armji pruskiej, powód najsłuszniejszy, aby przyjąć u siebie Borysa. Dawała do zrozumienia, że wyłuszczy i wytłumaczy mu wszystko za pierwszą wizytą.
Udał się zatem Borys w następny wtorek do świetnego salonu pani Bestużew, gdzie znalazł nader liczne towarzystwo. Miał już odejść, nie odebrawszy z jej ust owego tłumaczenia kategorycznego, gdy hrabina, która dotąd ledwie słów kilka przemówiła do niego, w chwili, kiedy pochylił się, całując jej rękę, szepnęła mu do ucha, tym razem bez uśmiechu:
— Przyjdź jutro książę na objad... wieczorem... Musisz przyjść... koniecznie...
I oto w jaki sposób Borys został zainstalowanym w domu hrabiny Bestużew, jako jej najserdeczniejszy, podczas swojego pierwszego pobytu w Petersburgu.





XXIV.

Wojna zawrzała na nowo, zbliżając się coraz bardziej do granic Rosji. Nie słyszano nic innego ze wszech stron, jak tylko złorzeczenia najstraszniejsze przeciw Bonapartemu „wrogowi rodzaju ludzkiego“. Po wsiach dokąd dochodziły co chwila z teatru wojny wieści najpotworniejsze, najmniej prawdopodobne i sprzeciwiające się jedna drugiej, zbierano nowych rekrutów i ćwiczono pospiesznie milicją.
W Łysych Górach, nastąpiły zmiany olbrzymie w życiu każdego z mieszkańców od roku zeszłego.
Starego księcia Bołkońskiego mianowano jednym z ośmiu dowódzców milicji, na całą Rosję. Mimo wielkiego osłabienia, które wzmogło się jeszcze było niepewnością o los syna (nie wiedział nic o księciu Andrzeju całemi miesiącami) uznał za swoją powinność przyjąć zaszczytne stanowisko powierzone mu przez samego cara. Ta nowa sfera działalności, rozwiniętej na wielką skalę, pomogła mu odzyskać dawne siły i dawną energją niespożytą. Spędzał cały czas na przejażdżkach po trzech guberniach, które oddano mu pod zarząd. Surowy w wypełnianiu własnych obowiązków, był nieubłaganym i prawie okrutnym w obec podwładnych. Wchodził zaś wszędzie w szczegóły najdrobniejsze. Córka nie brała więcej lekcji matematyki; za to każdego ranka, w towarzystwie mamki niosącej małego księcia Mikołaja (jak go dziadek nazywał) przychodziła na dzień dobry do ojca gabinetu. Dzieciak mieszkał w pokojach nieboszczki matki, ze swoją mamką i poczciwą starą piastunką Sawisziną. Tam też spędzała dni całe księżniczka Marja, zastępująca z całą gorliwością matkę, biednemu sierotce. I panna Bourrienne zdawała się kochać namiętnie małego chłopczynę. Czasem zdarzało się nawet, że Marja spuszczała się na nią, w dopilnowaniu i zabawieniu ich ślicznego aniołka.
Postawiono w cerkwi w Łysych Górach osobną kaplicę nad grobowcem Lizy. Nad samym grobowcem, klęczał anioł z rozpostartemi skrzydłami. Zdawało się rzeczywiście, że ów anioł marmurowy, z wargą wierzchnią cokolwiek odstającą, zaczyna się uśmiechać. Księcia Andrzeja, jak i jego siostrę, uderzyło na pierwszy rzut oka podobieństwo niesłychane anioła do nieboszczki. Rzecz dziwna i niepojęta: artysta dał aniołowi ten sam wyraz, mimowolnie ma się rozumieć, cichego i łagodnego wyrzutu, który wyczytał w twarzy księżnej po śmierci, jej mąż.
— „Ja wam nic złego nie uczyniłam, a wy, coście ze mną zrobili?“ — Z tem jednem spostrzeżeniem, nie zwierzył się wcale przed księżniczką Marją.
Wkrótce po powrocie, książę Andrzej dostał od ojca darem, obszerne dobra Boguczarowo, oddalone o czterdzieści wiorst od Łysych Gór; uciekając zatem od wspomnień bolesnych i pragnąc samotności, skorzystał Andrzej z ojca wspaniałomyślności, (którego dziwactwa i humor kwaśny stawały się rzeczywiście nie do zniesienia) aby w nowym majątku stworzyć sobie jaki taki przytułek. Tam więc teraz przebywał po większej części.
Po nieszczęsnej bitwie pod Austerlitz, postanowił wystąpić z wojska nieodwołalnie. Zmusiło go to jednak, gdy miano wojnę rozpocząć na nowo, oddać się ojcu na usługi, pomagając starcowi w tworzeniu i ćwiczeniu milicji. Obecnie ojciec z synem, zamieniali role. Starzec podniecony swoją gorączkową i nieustanną działalnością, przepowiadał tym razem najszczęśliwszy obrót, i najmętniejsze zwycięztwa dla Rosji. Syn zaś ubolewał z głębi serca nad zaślepieniem tych, którzy wojny pragnęli, przewidując katastrofę najstraszniejszą i patrząc na wszystko przez czarne okulary.
W dniu 26 lutego, roku 1807, stary książę wyjechał na inspekcją, syn zaś został jak zwykle w podobnych razach, na gospodarstwie w Łysych Górach, aż do ojca powrotu. Stangret, który odwoził starego księcia do najbliższego miasteczka, powrócił był z końmi nazad do Łysych Gór, przywożąc księciu Andrzejowi cały plik papierów i listów.
Lokaj nie znalazłszy Andrzeja w jego apartamencie, poszedł za nim do pokoju księżniczki Marji. I tu jednak nie było nikogo. Brat z siostrą znajdowali się oboje u dziecka, które gorączkując od czterech dni, nabawiało ich strachu nie lada i niepokoiło najokropniej.
— Petruszka szuka i pyta o waszą miłość, przynosi jakieś ważne papiery — rzekła z cicha pokojowa do księcia Andrzeja, który siedząc na niskim taburecie, odliczał najskrupulatniej do kieliszka napełnionego w połowę wodą, krople zapisane przez lekarza, jego choremu synkowi.
— Czego chcesz? — spytał szorstko, a drgnąwszy mimowolnie wlał kilka kropel za wiele. Wylał natychmiast wszystko z kieliszka do miednicy i zaczął liczyć krople na nowo.
Prócz paradnej kołyski, stało jedynie w pokoju dziecka kilka foteli i trochę zgrabnych mebelków małego chłopczynki. W oknach pozaciągano szczelnie story i firanki. Na stoliku płonęła jedna tylko świeca, przysłonięta niby parawanikiem, książką z nutami na sztorc ustawioną, aby światło nie raziło ócz maleństwa chorego.
— Mój drogi — szepnęła bratu Marja, stojąc po drugiej stronie kołyski. — Zaczekaj trochę z tem lekarstwem. Zdaje mi się, że tak byłoby lepiej...
— Dajże mi święty pokój, sama nie wiesz, co mówisz... Czekać, wiecznie czekać, i oto co z tego wynikło! — wskazał na kołyskę, w najwyższem rozdrażnieniu i z cierpkiem wyrzutem.
— A ja proszę cię jednak wstrzymaj się... usnął właśnie.
Andrzej wstał i zatrzymał się z pewnem wahaniem, trzymając w ręce drżącej lekarstwo.
— Ha! któż wie?... możeby i zaczekać?...
— Zrobisz jak zechcesz Jędrusiu, sądzę atoli, że lepiej zaczekać — siostra poczerwieniała, zmieszana niejako brata uległością.
Drugą noc z rzędu czuwali oboje nad chłopczynką chorym na silną gorączkę. Ich ufność do lekarza miejscowego, była nader ograniczoną. Posłali byli do Moskwy po najsławniejszego, próbując tymczasem rozmaitych leków z domowej apteczki. Utrudzeni, niewyspani, zdenerwowani i w najwyższym stopniu zaniepokojeni, wpadali w rozdrażnienie o byle co.
— Petruszka czeka — weszła druga dziewczyna z tem oznajmieniem.
Wyszedł na chwilę, aby odebrać instrukcją ustną ojca, którą dał odjeżdżającemu stangretowi, i wrócił niebawem, niosąc w obu rękach listy i papiery.
— I cóż? — spytał gorączkowo.
— Zawsze to samo... bądź jednak cierpliwym. Karol Iwanowicz zapewniał mnie, że sen znaczy tyle co wyzdrowienie.
Książę Andrzej zbliżył się do kołyski, dotknął zlekka dziecka twarzyczki i sprawdził że jest jak dawniej rozpalona.
— Nie macie oboje sensu w głowach, ty, razem z twoim Karolem Iwanowiczem! — Oburzył się ojciec i nachylił się z lekarstwem w ręce, nad śpiącym chłopczyną. Marja przytrzymywała mu ręce, błagając rozpaczliwie żeby dziecka nie budził.
— Zostaw mnie — odsunął ją niecierpliwie. — Zresztą — namyślił się po chwili inaczej. — Daj mu sama lekarstwo. Z tobą bardziej oswojony.
Marja wzięła mu z rąk kieliszek, a przywoławszy na pomoc starą, poczciwą piastunkę, próbowała wlać dziecku lekarstwo w gardziołko. Malec wrzeszczał w niebogłosy, wyrywał im się z ramion i o mało się nie udusił, zaksztuszony lekarstwem. Książę Andrzej uciekł z pokoju, zatkawszy sobie uszy dłońmi, i upadł na pół martwy na najbliższą kanapę w pokoju obok.
Odpieczętował machinalnie list ojca, pisany sążnistemi, prostemi literami, niby żołnierze w rzędzie poustawianymi. Pisał mu na grubym, siwym papierze, co następuje:
— „Jeżeli szczęśliwa wiadomość, którą otrzymałem przed chwilą przez umyślnego kurjera, nie jest blagą bezwstydną, to zapewniają mnie w owej depeszy, że Bennigsen odniósł świetne zwycięztwo pod Eylau nad Bonapartem. Jest Niemcem, ale mu nie mniej szczerze winszuję tego. Nie rozumiem czem się zajmuje niejaki Hendrykow w Korczewie? Dotąd nie dostarczył ani żywności, ani rekrutów. Jedź, jedź tam natychmiast i oświadcz mu kategorycznie, że każę mu łeb uciąć, jeżeli mi tego wszystkiego nie dostarczy w przeciągu tygodnia. Otrzymano list od Pawełka z pola bitwy pod Eylau. Był tam w ogniu po raz pierwszy... wszystko prawdą!... Skoro nie mieszają się tacy, których to wcale nie dotyczy, nawet Niemiec potrafi pobić Napoleona. Utrzymują, że zmyka jak nie pyszny, z armją mocno nadszarpaną. A więc jedź w tej chwili do Korczewa i spełń co do joty moje rozkazy!“
Drugim listem, który rozpieczętował z kolei, było epitrum, nie kończące się nigdy, od Bilibina. Ten foljał odłożył na bok, aby go później odczytać.
— Jechać do Korczewa?... Jeszcze czego nie stało!... Nie opuszczę przecież mego dziecka chorego!...
Rzucił okiem do drugiego pokoju i zobaczył siostrę, stojącą dotąd w tem samem miejscu gdzie ją zostawił, i poruszającą z lekka kolebką.
— Jakąż tam znowu wieść niemiłą donosi mi Bilibin? Ah! zapewne o zwycięztwie... teraz kiedym z wojska wystąpił... Tak, tak, drwi sobie ze mnie najczęściej... tem lepiej, skoro go to bawi... — Nie rozumiejąc ani połowy i nie zastanawiając się nad niczem, zaczął przebiegać machinalnie oczami list Bilibina, byle oderwać myśl na chwilę od troski o syna, która zajmywała go wyłącznie i sprawiała mu męki niewypowiedziane.





XXV.

Bilibin przyczepiony do głównej kwatery, w swoim charakterze dyplomatycznym, pisał mu list niesłychanie długi, po francuzku, ma się rozumieć, w którym pełno było uwag i słówek dowcipnych, napisanych w duchu francuzkim. Malował on jednak Andrzejowi obecną kampanią, z szczerością i śmiałością na wskroś patryotyczną. Nie cofał się przed sądem, choćby najsurowszym i najzłośliwszym, byle tylko był sprawiedliwym rosyjskich kroków, i prawie ruchu każdego ich armji. Gdy go się czytało, można było spostrzedz łatwo, że znudzony śmiertelnie dyskrecją, do której są zmuszeni ogólnie dyplomaci, czuł się nader szczęśliwym, mogąc wylać żółć całą przed kimś tak pewnym, jak książę Andrzej. List ów daty dość dawnej, był jeszcze pisany przed bitwą pod Eylau.
„Od chwili naszych tak świetnych powodzeń pod Austerlitz, wiadomo ci zapewne, książę kochany, że nie opuszczam wcale głównej kwatery. Nabrałem widocznie zamiłowania do pięknej sztuki wojskowej, i wyszedłem na tym moim guście paradnie. Widziałem przez te trzy miesiące rzeczy, prawie nie do uwierzenia, a jednak prawdziwe“.
„Zaczynam ab ovo. „Nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego“, jak wiesz napada na Prusaków. Prusacy, to nasi wierni sprzymierzeńcy, którzy nas zdradzili tylko trzy razy w przeciągu trzech lat. Naturalnie bronimy ich sprawy zajadle. Tak się jednak dzieje, że „nieprzyjaciel rodu ludzkiego“, ma sobie w pięcie nasze piękne perory, ani trochę nie zważa na takowe, i swoim sposobem, wysoce nie grzecznym i dzikim, rzuca się na Prusaków, nie zostawiwszy im nawet tyle czasu, żeby ustawili się w całej paradzie. Trzask, prask! zbił ich na kwaśne jabłko, i zainstalował się w Potsdamie“.
„Pragnę najgoręcej — pisze król pruski do Bonapartego — żebyś był Sire przyjęty w moim pałacu, w sposób przyjemny ci i zadowalniający. Z całą gotowością użyłem po temu wszelkich środków, na jakie tylko pozwoliły mi okoliczności. Oby mi się powiodło! — Tak samo jenerałowie pruscy przesadzają się w grzeczności w obec Francuzów i składają broń na pierwsze wezwanie.“
„Dowódzca załogi w Głogowie, liczącej dziesięć tysięcy ludzi, zapytuje z góry króla pruskiego, co ma zrobić, jeżeli Francuzi zażądają, żeby się poddał?... Wszystko to jest najprawdziwsze i niewątpliwe.“
„Słowem, spodziewaliśmy się zaimponować Francuzom, li naszą postawą junacką, a tu tymczasem pokazuje się, żeśmy wmieszani na nowo w wojnę na samej naszej granicy, z królem pruskim, i dla króla pruskiego. Wszystko jest w całości imponującem, brakuje nam jedynie drobnostki: wodza naczelnego. Ponieważ znajdywano, że powodzenia nasze pod Austerlitz, mogłyby były stać się bardziej jeszcze wybitnemi, gdyby naczelny dowódzca tamże, był cokolwiek starszy wiekiem, szukają teraz pilnie pomiędzy ośmdziesięcioletniemi. Wybór waha się między Prosorowskim i Kamenskym, dają wreszcie pierwszeństwo temu drugiemu. Jenerał przybywa do nas w kibitce, na wzór Suwarowa. Przyjmujemy go okrzykami radości i tryumfu.“
„Czwartego przybywa pierwszy kurjer z Petersburga. Przynoszą pakiety do gabinetu marszałka, który lubi robić wszystko własnemi rękami. Zwołuje mnie, aby pomódz do rozdzielenia depesz i listów, zachowując te tylko, które nam przeznaczono. Marszałek przypatruje się naszej robocie, czekając na pakiet pod jego adresem. Szukamy... nie ma żadnego. Marszałek zaczyna się niecierpliwić i bierze się sam do szukania. Znajduje rozmaite listy cara do hrabiego T., dla księcia W. i dla innych. Wtedy wpada w jeden z tych swoich wściekłych gniewów, który dobrze znamy. Miota się i ciska pioruny na świat cały, porywa listy cudze, rozpieczętowuje i czyta to, co car pisze innym. — Ah! — wykrzykuje gwałtownie — więc tak ze mną postępują? Żadnego zaufania! Aha! Mają mnie podpatrywać, nadzorować. Precz mi z oczu! wychodźcie! — I pisze ów sławny rozkaz dzienny do jenerała Bennigsena.“
— „Jestem pokaleczony, nie mogę wsiąść na konia, a za tem idzie, że nie podobna mi armją dowodzić. Przyprowadziłeś jenerale twój oddział do Połtuska, mocno nadwerężony, gdzie znajduje się bez drzewa na opał i bez furażu dla koni. Trzeba coś na to poradzić, tak przynajmniej brzmi twój raport do hrabiego Bouschewdena. Powinieneś cofnąć się aż do naszej granicy, co masz wykonać dziś zaraz“.
— „Wskutek wszystkich trudów obozowych i ciągłego siedzenia na koniu — pisze marszałek do cara — siodło obdarło mi skórę do żywego mięsa. Nie jestem w stanie dosiąść konia, ani dowodzić armią, w chwili tak ważnej. Oddałem więc naczelne dowództwo najstarszemu w randze, hrabiemu Bouschewdenowi, odsyłając mu cały sztab przyboczny, i wszystko do tego przynależne. Udzieliłem mu przy tem rady, jeżeli mu braknie chleba, żeby usunął się w głąb Prus. Wiem z raportów, że chleba zaledwie wystarczy na jeden dzień. Kilka pułków nie zaopatrzono w żywność zupełnie, według sprawozdania dywizjonerów, Ostermana i Sedmoreckiego. Chłopi okoliczni, sami głód cierpią, cóż więc znajdą u nich nasi żołnierze? Co do mnie będę czekał na wyleczenie z ran w szpitalu garnizonowym w Ostrołęce. Uwiadamiając o tem wszystkiem Waszą Cesarską Mość, mam zaszczyt dodać, że jeżeli nasza armja będzie obozowała w tem samem miejscu jeszcze ze dwa tygodnie, do wiosny nie będziemy mieli w szeregach ani jednego żołnierza mocnego i zdrowego.“
„Pozwól Najjaśniejszy Panie odpocząć w wiejskiem zaciszu starcowi niedołężnemu. Uniesie on z sobą smutne i bolesne przekonanie, że nie zdołał spełnić należycie, wielkich i chlubnych zadań, do których raczyłeś go powołać. Zaczekam na łaskawe pozwolenie, mego Pana Najmiłościwszego, tu, w szpitalu, aby nie grać roli skrybenta, zamiast wodza naczelnego. Moje usunięcie się z armji przejdzie niepostrzeżenie i nie sprawi więcej hałasu, niż gdyby opuścił ją dziad ślepy. Takich jak ja, znajdzie się w Rosji na tysiące.“
„Kotuzow gniewa się na cara i karze nas wszystkich za to. Nieprawdaż że to niesłychanie logicznie?“
„Oto zatem akt pierwszy. W następnych, rzecz naturalna, wzrasta interes i cała śmieszność położenia. Po odjeździe wodza naczelnego, pokazuje się, że jesteśmy naprzeciw nieprzyjaciela i że jest nieuniknionem stoczenie z nim bitwy. Bouschewden, jest tedy wodzem naczelnym, z powodu najwyższej rangi, ale jenerał Bennigsen nie chce nic o tem wiedzieć, tem bardziej, że on jest ze swoim oddziałem najbliżej nieprzyjaciela. Korzysta więc z nadarzającej się sposobności, aby stoczyć bitwę — auf eigene Hand — jak Niemcy zwykli mówić. Stacza ją istotnie. To owa sławna potyczka pod Pułtuskiem, którą otrąbiono szeroko i daleko, jako wielkie zwycięztwo. Mnie bo wydaje się ona wręcz przeciwnie. Wiadomo ci książę kochany, że my cywile mamy tę szkaradną nawyczkę, oceniać według naszego własnego głupiego widzimisię, o zwycięztwie lub przegranej w bitwie. Ten, który cofa się z pola bitwy, przegrał ją (ośmielamy się twierdzić w naszych ciasnych mózgownicach) a z tego stanowiska zapatrując się na fakt spełniony, to my przegrali bitwę pod Pułtuskiem. Koniec końców, cofamy się po bitwie, ale nie mniej wysyłamy kurjera do Petersburga, który ma oznajmić o walnem zwycięztwie. Bennigsen nie oddaje zatem Bouschewdenowi naczelnego dowództwa, przekonany najmocniej, że w nagrodę za bitwę wygraną, przyszłą mu z Petersburga nominacją na generalissimusa. Podczas tego bezkrólewia, kreślimy plan działania, niesłychanie interesujący i uderzający oryginalnością. Nie jest naszym celem, jakby być powinno, unikać nieprzyjaciela, lub też atakować go; manewrujemy tylko w ten sposób, żeby nie zetknąć się przypadkiem z Buschewdenem, który mógłby upomnieć się, o wydarte mu samowolnie naczelne dowództwo. Aby ten cel osiągnąć, postępujemy tak energicznie, że przeprawiwszy się przez rzekę głęboką i nie mającą wcale brodu, palimy mosty za sobą, aby oddzielić się nurtami rwącemi od wroga. Chwilowo zaś, wrogiem naszym nie jest Bonaparte, ale jenerał Bouschewden. Tymczasem Bouschewden, dzięki naszym genjalnym manewrom, o mało nie został otoczony i wzięty w niewolę przez nieprzyjaciela... Bouschewden ściga nas... my przed nim zmykamy. Zaledwie on znajdzie się po jednej stronie rzeki, my na łeb, na szyję przechodzimy na brzeg przeciwległy. Na koniec, nasz wróg Bouschewden łapie nas i napada po prostu. Dwaj jenerałowie gniewają się na serjo. Następuje wyzwanie na pojedynek ze strony Bouschewdena, i kurcze epileptyczne z wielkiej irytacji u Bennigsena. W chwili najkrytyczniejszej, ów kurjer posłany do Petersburga z wieścią o naszem świetnem zwycięztwie, powraca z tamtąd, przywożąc nam upragnioną nominacją na jenerała głównodowodzącego. Skoro pobiliśmy na głowę wroga Bouschewdena, możemy pomyśleć z całym spokojem o drugim nieprzyjacielu Napoleonie. Ale oto podnosi przeciw nam łeb hydry wróg trzeci. Nasi rycerze prawosławni, domagają się wrzeszcząc w niebogłosy, chleba, mięsa, sucharów, siana... i Bóg wie czego jeszcze? W magazynach pusto jak wymiótł, drogi nie do przebycia“.
„Nasi kochani prawosławni puszczają się zatem po swojemu na rabunek, w stopniu o tyle wydoskonalonym, że nie możesz o nim mieć najlżejszego wyobrażenia z ostatniej kampanji. Większa połowa pułków tworzy bandy rozbójnicze, które przebiegają najbliższe okolice, niszcząc wszystko ogniem i mieczem. Mieszkańcy zrujnowani i obdarci do koszuli, w szpitalach nie można już pomieścić chorych, głód i nędza ogólna. Dwa razy główna kwatera wodza naczelnego, była napadniętą przez taką bandę niesforną maroderów. Wódz naczelny widział się zmuszonym zawezwać na pomoc bataljon strzelców, aby rozpędzić tę hołotę. W jednej z takich utarczek skradziono mi próżny tłumok i stary szlafrok. Car ma ustanowić prawo doraźne, dozwalające dywizjonerom rozstrzeliwać maroderów natychmiast, nie zwołując sądu. Lękam się jednak, żeby nie była zmuszoną w takim razie, jedna połowa armji, wystrzelać drugiej“.
Książę Andrzej zaczął czytać list z roztargnieniem. Zwolna jednak wzmagał się interes, chociaż nie cenił znowu zbyt wysoko raportu Bilibina, znając jego języczek obosieczny. Mimo niesłychanej długości listu, nie wypuścił go z ręki, póki nie przeczytał od deski do deski. Teraz dopiero zmiął go w dłoni niecierpliwie i rzucił na bok. Gniewało go, że tak go jeszcze zajmuje owe życie obozowe, o którem sądził, że stało mu się obecnie najzupełniej obojętnem. Przymknął oczy i przesunął dłoń po czole, jakby chciał spędzić ztamtąd myśl uprzykrzoną i zapomnieć o tem wszystkiem co przed chwilą przeczytał. Wytężył słuch, aby usłyszeć co się dzieje w dziecka pokoju. Zdało mu się, że słyszy tam hałas niezwykły. W trwodze śmiertelnej, czy nie pogorszył się stan synka chorego, podczas jego czytania, zbliżył się do drzwi na palcach cichuteńko. Gdy wszedł, znowu bujna i podniecona gorączkowo wyobraźnia, kazała mu dostrzedz w twarzy piastunki okropne przerażenie, jakby chciała ukryć coś przed nim. Przestraszyła go również nieobecność Marji w dziecka pokoju.
— Mój drogi! — szepnęła siostra po za jego plecami. Po nocach bezsennych doświadcza się częstokroć rodzaju halucynacji. Widzi się i słyszy nieledwie to, o czem innym nie przyśniło się nawet. W tych słowach najniewinniejszych, wymówionych głosem przyciszonym odczuł coś strasznego, wezwanie rozpaczliwe, przygotowujące go na śmierć dziecka, która zresztą była dość prawdopodobną.
— Wszystko skończone! — pomyślał, a na czoło wystąpił mu pot zimny i kroplisty. Zbliżył się do kolebki przekonany najmocniej, że ją zastanie próżną, że piastunka chowa przed nim dziecko nieżywe... Rozsunął firanki a wzrok jego zamglony strachem piekielnym nie mógł zrazu niczego rozróżnić w pomroku. Zobaczył nareszcie małego chłopczynę. Spał smaczno, poruszając przez sen usteczkami, jakby ssał pierś mamki. Twarzyczkę miał różową, oddech równy i lekki.
Uradowany i całkiem uspokojony, pochylił się nad kolebką, przykładając usta do czoła dziecka, jak widział siostrę robiącą, aby przekonać się o stopniu gorączki u chorego. Uczuł pod ustami skórkę wilgotną i ciepłą w samą miarę. Włoski dziecka aż przylepły były do skroni, a pocił się chłopczyna obficie. Domyślił się po tym pocie, że nie tylko śmierć nie nastąpiła, ale nadeszła kryzys zbawienna, zapowiadająca rychłe wyzdrowienie. Pragnąłby był porwać w ramiona i przycisnąć do serca, tę słabiutką istotkę. Nie śmiał jednak tego uczynić. Wodził tylko oczami łez pełnemi, po konturach niepewnych tej małej główeczki, tych drobnych rączek i nóżek, które odznaczały się pod kołderką. Usłyszał obok siebie lekki szelest, i cień jakiś przesunął się mimo. To księżniczka Marja, zapuściła delikatnie firanki nad spiącym chłopczyną. Ojciec nie mógł się oderwać od kolebki, przysłuchując się z lubością dziecka równemu oddechowi. Nie zwrócił się nawet ku siostrze, tylko wyciągnął rękę po za siebie, którą Marja silnie uścisnęła:
— Poci się... — rzekł głosem stłumionym.
— Chciałam ci to właśnie powiedzieć — siostra odrzuciła.
Teraz spojrzeli jedno na drugiego, w chwili kiedy dziecko ruszyło się przez sen, uśmiechnęło się i otarło jak kotek o poduszkę swoje czołko spocone. Książę Andrzej dostrzegł w oczach siostry, owe światło promieniste, które ją jakby przeobrażało, czyniąc piękną, wyrazem nadziemskiej błogości. Pociągnęła brata ku sobie, chcąc go uściskać; tym ruchem atoli zaczepiła się niechcący o firankę. Przestraszyli się oboje, czy przypadkiem nie zbudzili dzieciątka. Stali tak przez chwilę nieruchomi w pomroku, jakby oddzieleni od reszty świata. Książę Andrzej wysunął się pierwszy, prawie po omacku. Spojrzał od progu raz ostatni na kolebkę i pomyślał z ciężkiem westchnieniem: — Tak, tak, to wszystko co mi zostało, na tym tu ziemskim padole!





XXVI.

Piotr zabrał był ze sobą wyjeżdżając z Petersburga, instrukcje spisane najdokładniej przez swoich nowych braci, aby kierować nim w ulepszeniach, które myślał wprowadzić w swoich dobrach rozległych, w celu niesienia ulgi licznym poddanym.
Skoro znalazł się w Kijowie, zwołał tam wszystkich rządców dóbr w tej gubernji, oświadczając im jasno i dobitnie swoje chęci i zamiary. Zapowiedział im z góry, że poczyni natychmiast kroki odpowiednie, aby uwolnić chłopów od robienia pańszczyzny. Zanim to nastąpi, trzeba im nieść ulgę w każdym kierunku, i nie obciążać zbytnio pracą. Kobiety i dzieci, miały być od pańszczyzny uwolnione natychmiast. Kary, powinny się ograniczyć od tej chwili, jedynie do ustnych napomnień. W każdym majątku, wybuduje się szpital, szkołę i ochronkę dla małych dziatek, gdy rodzice zmuszeni są zostawiać ich w domu, idąc w pole na robotę. Kilku rządców (byli między nimi tak ograniczeni, że nie umieli ani czytać, ani pisać) słuchali z nabożeństwem swego chlebodawcę, przejęci trwogą piekielną. Podsuwali słowom Piotra znaczenie tyczące się wprost ich osoby. Jaśnie pan pewno niezadowolony z ich rządów i musiał mu ktoś z boku donieść, że kradną go nadto bezczelnie. Inni, skoro cokolwiek ochłonęli z pierwszego przerażenia, zaczęli się bawić nieśmiałem bąkaniem pana, który jąkał się i mieszał co chwila, wypowiadając swoje zamysły i zamiary, zupełnie nowe i niezwykłe dla tych ludzi. Trzecia kategorja, słuchała go z uwagą w poczuciu obowiązku ale całkiem obojętnie. Ostatni nakoniec, złożeni z warstwy trochę bardziej inteligentnej, i z grubszego ociosanej pod względem umysłowym, z pełnomocnikiem jeneralnym na czele, wpadli od razu na trop, jak powinni mówić, i jak z panem postępować, aby trafić z nim do końca i jeszcze lepiej obłowić się przytem. To też zamiary filantropijne Piotra, wzbudziły w nich najżywszą sympatję i zapał prawdziwy:
— Trzebaby jednak zacząć od uregulowania interesów — dodawali w rodzaju komentarza — i oczyszczenia dóbr, które są pożyczkami bankowemi przeciążone.
Mimo olbrzymiego spadku po ojcu, Piotr był może na prawdę bogatszym wtedy, kiedy mu nieboszczyk wypłacał na roczne utrzymanie dziesięć tysięcy rubli, niż obecnie mając (na papierze) pięć kroć sto tysięcy rubli dochodu, jak ogół utrzymywał. Budżet jego mniej więcej przedstawiał się w ten sposób: Bankom płacono rocznie procentu od sum wypożyczonych 80.000 rubli. Utrzymanie pałacu w Moskwie, kosztowało na rok 30.000 włączając w to rentę wypłacaną księżniczce Katince i jej siostrom. Rozmaite zakłady dobroczynności pochłaniały rocznie 15.000. Hrabina pobierała dochód z dóbr w kwocie olbrzymiej 150.000 rubli. Pomniejsze dłużki prywatne zjadały procent w kwocie 17.000 rubli. Rozpoczęto budowę dwóch cerkwi i na te odliczano co roku 10.000, nie kończąc ich jakoś dotąd. 100.000 rubli, które mu zostawały, jako dochód osobisty, rozłaziły się tędy i owędy, że ani wiedział, kiedy i gdzie wsiąkały. Dość na tem, że rok rocznie był zmuszony dopożyczać. Trafił się zawsze jakiś pożar, grad, lub inna klęska atmosferyczna, sprowadzająca nieurodzaj, a co za tym idzie głód u chłopów na przednówku. Widział się zatem zmuszony od pierwszych kroków, stawianych w nowym kierunku, wglądnąć osobiście w zawikłane interesa, do czego nie czuł najmniejszej chęci i zresztą co prawda nie miał po temu żadnych a żadnych zdolności.
Codziennie poświęcał kilka godzin wertowaniu przedłożonych mu foljałów, błądząc niby w ciemnym lesie. Nie postąpił ani krokiem ku lepszemu; czuł przeciwnie, że jemu miesza się w głowie, od tej pracy wytężającej; w interesach zaś idzie wszystko swoim trybem, jak szło przedtem, coraz gorzej ma się rozumieć. Pełnomocnik ze swojej strony, nie omieszkał przedstawić mu wszystkiego w kolorach najczarniejszych, dowodząc jak na dłoni, że trzeba czemprędzej długi pospłacać, a w tym celu wypada podwoić właśnie pańszczyznę. Możnaby pomnożyć dochody, odwożąc naprzykład: za pańszczyznę, drzewo, kamienie na gościniec, lub cośkolwiek innego, i biorąc za to grube pieniądze od przedsiębiorców. Piotr protestował i opierał się temu z całych sił, żądając właśnie i to z naciskiem, nieodwołalnie, żeby przedsiębrano czemprędzej kroki potrzebne do zupełnego usamowolnienia jego poddannych. Tego jednak nie można było uskutecznić nie spłaciwszy wpierw sum bankowych. Odesłano zatem urzeczywistnienie tych pięknych projektów, na Świętego Nigdy!
Tego jednak nie wypowiedział mu pełnomocnik wyraźnie i bez ogródek. Łudził Piotra przeciwnie, planami rozmaitemi. To mu proponował sprzedaż borów wysokopiennych, które posiadał w guberni kostromskiej, to znowu radził sprzedać ten lub ów klucz, aby pieniądzmi otrzymanemi oczyścić z długów resztę dóbr. Wszystkie te jednak operacje finansowe, rozbijały się o nader skomplikowaną procedurę sądową. Trzeba było wprzód pozwolenia na sprzedaż ze strony banków, oczyszczenia hipotek i tak dalej... i tem podobnie... w którym to labiryncie Piotr gubił się najzupełniej, nie mając żadnej Arjadny, żeby go z tamtąd nicią swoją wyprowadziła. Powtarzał tylko raz po raz: — Tak, tak, weź się pan do tego, bardzo proszę...
Brakowało mu zmysłu praktycznego, który byłby mu ułatwił żmudną i bezowocną pracę. Nienawidził jej też całem sercem. Udawał jedynie przed pełnomocnikiem, że się wielce interesuje temi wszystkiemi sprawami. Ten nawzajem grał komedją, podziwiając wzrok bystry jaśnie pana i ubolewając, że jest zmuszony tyle na to czasu poświęcać.
W Kijowie spotkał się Piotr z kilkoma dawniejszymi znajomymi, a i nieznajomi cisnęli się tłumnie do jego domu. Przyjmowano otwartem sercem i otwartemi ramionami, tego miljonera, który posiadał największy kompleks w ziemi na całą okolicę. Wskutek tego, opadły go tak silne pokusy, że nie był wstanie im się oprzeć. Mijały dni, tygodnie i miesiące, w tym samym chaosie, złożonym ze śniadań kawalerskich, objadów proszonych, balów i tym podobnie... Prowadził życie podobne jak dwie krople wody, do dawnej hulatyki petersburgskiej, zamiast tego, o którem marzył, pełnego czynów wzniosłych i poświęcenia dla ludzkości. Zmieniła się jedynie miejscowość.
Nie mógł ukryć tego sam przed sobą, że z trzech zobowiązań zaciągniętych w obec massonów, nie wypełniał wcale tego, które miało odrodzić go moralnie i uczynić wzorem czystości; z owych zaś siedmiu cnót, dobre obyczaje i zamiłowanie śmierci, nie znajdywały również poparcia z jego strony i nie budziły echa w jego duszy. Pocieszał się myślą, że pełni za to inne cnoty i inne misje... stara się odrodzić ludzkość naprzykład... posiada również miłość bliźniego i cnotę hojności.
Na wiosnę roku 1807, postanowił wrócić do Petersburga. Po drodze chciał zwidzieć wszystkie swoje posiadłości szczegółowo, aby przekonać się naocznie, o ile postąpiło wykonanie jego planów i programu ułożonego, w celu wzniosłym uszczęśliwienia ludu, który Bóg oddał jego pieczy. Wszak pragnął najgoręcej obsypać ten ludek wiejski wszelakiemi dobrodziejstwami.
Pełnomocnik, mimo że uważał pomysły i zamiary swego chlebodawcy, za proste szaleństwo, tak samo niekorzystne dla Piotra, jak i dla jego poddanych, postanowił czynić mu jednak pod tym względem pewne ustępstwa. Przedstawiał mu wprawdzie, że projekt usamowolnienia poddanych jest niewykonalnym, kazał jednak zacząć tu i owdzie budować na wielką skalę: szpitale, ochronki, i szkoły. Prócz tego przygotowywał po drodze wspaniałe przyjęcia, pełne pompy i nastroju uroczystego. Był pewny, że to musi Piotra za serce schwycić, i nie zawiódł się w błogich nadziejach. Te procesje z popem na czele, z chorągwiami i obrazami świętemi, niesionemi przez wiejskich parobków i dziewuchy, ci wójci przyjmujący swego pana na granicy chlebem i solą, oddziaływały silnie na Piotra wyobraźnią i podtrzymywały jego słodkie ułudy.
Wiosna wczesna, ciepła i wonna na południu, podróż w wygodnej, miękko wyścielonej karecie, sam na sam z własną osobą i własnemi myślami, wszystko to sprawiało mu nie lada używanie. Owe dobra, które zwiedzał po raz pierwszy, były jedne piękniejsze od drugich. Lud wydał mu się szczęśliwym, w dobrym bycie i rozczulony jego dobrodziejstwami. Przyjęcia pompatyczne, które mu wszędzie urządzano, żenowały go cokolwiek, w głębi serca jednak był im rad, i uczuwał słodkie wzruszenie. W jednej wsi deputacja chłopska ofiarowała mu prócz knysza i soli, obraz dwóch apostołów Piotra i Pawła. Proszono go przytem, żeby pozwolił dodać do cerkwi już istniejącej, na koszt gminy, kaplicę na cześć i pod inwokacją jego patrona św. Piotra. W innej znowu miejscowości wyszły naprzeciw niego kobiety ze swojemi niemowlętami na ręku, dziękować za uwolnienie od ciężkich robót pańszczyźnianych. W trzeciej wsi wyszedł pop z krzyżem w ręce, na czele sporej gromady dzieci miejskich, którym dzięki jego wspaniałomyślności, udzielał elementarnych początków nauki. Wszędzie widział pozaczynane budynki, według jego planów, które miały wkrótce otworzyć się jako miejsca przytułku dla chorych, dla drobnej dziatwy i dla starszych chłopców i dziewcząt łaknących nauki. Wszędzie odbierał raporta i rachunki od rządców, w których stało czarne na białem, jako dni pańszczyźniane zmniejszyli o połowę. Odbierał za to stokrotne dzięki od chłopów ubranych odświętnie w kaftany długie z sukna szafirowego.
O czem jednak Piotr nie wiedział, to że wieś ofiarująca mu obraz św. Piotra i Pawła, jako też chcąca budować kaplicę na koszt własny, była właściwie miasteczkiem bardzo handlowem. Ci, którzy wyszli do niego w deputacji, byli to sami bogacze miejscowi. Reszta zaś chłopstwa ginęła prawie z głodu wyzyskiwana i tyranizowana najokropniej, przez tych właśnie bogaczów. I to nie doszło do jego wiadomości, że wskutek jego zakazu, żeby kobiet karmiących niemowlęta nie wołano na pańszczyznę, mężowie zmuszali te same biedne kobiety, do pracy o wiele cięższej na ich własnem polu i w ich własnem obejściu. Nie domyślał się i tego, że ów pop, przyjmujący Piotra uroczyście na granicy z krzyżem w ręku, strzygł porządnie swoje owieczki, obdzierał chłopów ze skóry po prostu. Kazał sobie składać w dwójnasób dziesięciny, tych zaś uczniów tak katował zamiast uczyć, i takiemi obciążał robotami, nad ich siły dziecięce, że rodzice wykupywali tychże z jego szponów, nieraz za drogie pieniądze. Nie wiedział i o tem, że do tych wszystkich budowli pozaczynanych, używano pociągów chłopskich, i wyzyskiwano ich pracę za darmo. Pańszczyzna zatem zwiększyła się, zamiast zmniejszyć, jak stało napisane w kłamliwych raportach. Tam, gdzie pełnomocnik zapisywał w księgach dochodu, że zniesiono tyle i tyle dziesięcin od chłopów, w snopach, ulach z pszczołami, motkach z lnu i konopi, w drobiu, i tym podobnie... zastępywano te dary, zdwojoną liczbą dni pańszczyźnianych. Piotr zachwycony pomyślnym rezultatem swojej objażdżki, czuł się rozpromienionym nową żarliwością filantropijną, i pisał listy sążniste, pełne uniesień do brata instruktora, jak nazywał Wielebnego.
Jak to łatwo być dobrym! Nie potrzeba wcale nadzwyczajnego wysiłku po temu — myślał Piotr — a jak mało staramy się o to.
Czuł się najszczęśliwszym z okazywanej mu wdzięczności. Zawstydzała go jednak ta sama wdzięczność, gdy zastanowił się o ile więcej dobrego mógłby był zdziałać do tego czasu.
Pełnomocnik naczelny, głupi ale chytry jak lis, przeniknął na wskroś młodego hrabiego, który mimo wykształcenia i niepospolitej inteligencji, był jak dziecko naiwnym i łatwowiernym. Oszukiwał go też i wyzyskiwał na wszystkie strony. Skorzystał z dobrego wrażenia, które na Piotrze wywarły procesje chłopskie, (urządzone i nakazane najostrzej przez pełnomocnika rządcom, pod karą natychmiastowego wypędzenia ze służby nader korzystnej), aby w nich znaleść nowe argumenta, przeciw usamowolnieniu poddanych. Przekonywał młodego dziedzica, i zapewniał najuroczyściej, że lud po wsiach czuje się obecnie najszczęśliwszym, i każda zmiana wypadłaby li na tegoż niekorzyść.
Piotr przyznawał mu słuszność w głębi serca. Nie mógł wyobrazić sobie ludzi bardziej zadowolonych, ubolewając z góry nad ich losem, gdyby zostali wolnymi, i dziedzic przestał się nimi opiekować, przestał troszczyć się o ich potrzeby. A jednak w poczuciu sprawiedliwości, nie chciał w żaden sposób odstąpić od tego zamiaru.
Pełnomocnik, ma się rozumieć, obiecał solennie użyć wszelkich sposobów, aby uczynić zadość woli jaśnie pana. Był z góry przekonany, że młody hrabia nie znajdzie nigdy dość czasu, aby przewertować pilnie, składane mu przez niego foljały. Nie dowie się przeto, czy pełnomocnik starał się sprzedać lasy, lub jeden z kluczów i czy był w stanie oczyścić resztę dóbr? Wiedział i o tem, że nie spyta się więcej czy dokończono budowli pozaczynanych, i czy budynki służą do owych użytków filantropijnych, na co były przeznaczone? Chłopi rzecz naturalna, będą dalej robili pańszczyznę, i składali dziesiątą część od każdego produktu, jak gdzie indziej, to jest tyle, ile tylko da się z nich wycisnąć.





XXVII.

Z powrotem z owej przejażdżki, Piotr znajdując się w najszczęśliwszem usposobieniu serca i umysłu, postanowił doprowadzić do skutku odwidziny na wsi, swego przyjaciela księcia Andrzeja Bołkońskiego, którego nie widział od dwóch lat przeszło.
Boguczarewo rozłożyło się szeroko i wygodnie na płaszczyźnie, przeplatanej lasami i płatami ornej ziemi. Część lasu wyrąbano w pień, co nie było wcale malowniczem, i wyglądało nader prozaicznie. Dom dziedzica był zbudowany ze wszystkiemi przynależnościami na końcu wsi. Wieś sama była zabudowana w jedną linję, nad gościńcem murowanym, niby szereg wyciągnięty pod sznur żołnierzy. Po za tą długą ulicą, spostrzegało się źwierciadło wody. Było widocznem że ów staw wykopano tylko co, zapewne w celu osuszenia łąk i samej wioski. Woda była zupełnie czysta, a brzegi stawu nie miały czasu zazielenić się murawą, poróść trzciną i sitowiem. Za stawem był młody lasek, świeżo zasadzony. Wśród młodzieży, wznosiły w niebo swoje dumne korony, drzewa stare, omszałe, o koronach rozłożystych, zostawione prawdopodobnie jako nasienniki.
Budynki gospodarskie, nieopodal od domu mieszkalnego składały się z dużej stodoły, dwóch stajen murowanych i łazienki także murowanej z wysokim kominem. Dom miał dwa skrzydła, widocznie później dobudowane. Sam środek przedstawiał dość obszerne mieszkanie. Facjata z przodu z kamienia ciosowego, nie była jeszcze skończona. Wystawka owa, była otoczona ogrodem. Ostrokół i dwie bramy wjazdowe były nowiusieńkie. Pod obszerną szopą stały dwie sikawki do gaszenia pożaru i kilka beczek do wody, pociągniętych zieloną farbą. Ścieżki były wyczyszczone i piaskiem wysypane. Nad rzeczułką w ogrodzie, zbudowano mostek mocny i ozdobny. Wszędzie znać było ład i pewne poczucie piękna. Na pytanie: — „Książę w domu?“ — służba wskazała pawilon zupełnie nowy, zbudowany nad stawem. Stary kamerdyner Andrzeja, Antoni, pomógł Piotrowi wysiąść z karety i wprowadził do domu, również świeżo odmalowanego i urządzonego wewnątrz.
Uderzyło go nader skromne urządzenie, odstrychające od umeblowania wspaniałego, w ich apartamencie, w którym odwidzał Piotr księstwo przed dwoma laty. Z małego przedpokoju, wszedł Piotr szybko do pokoju obok, którego czuć było sośniną, i nawet nie był dotąd pomalowany. Antoni pobiegł naprzód na palcach i zapukał zlekka do drzwi naprzeciw.
— Cóż tam nowego? — odezwał się głos twardy, szorstki i niemiły.
— Wizyta! — odpowiedział kamerdyner.
— Proś niech zaczeka. — Usłyszeli jakby stuk krzesła, odsuniętego ruchem niecierpliwym. Piotr posunął się ku drzwiom i prawie uderzył się o księcia Andrzeja, gdy ten ukazał się na progu. Podniósłszy na czoło okulary, rzucił mu się w ramiona ściskając serdecznie. Mógł mu się w tej chwili przypatrzyć uważnie.
— A to niespodzianka!... rad ci jestem niezmiernie — książę przemówił. Piotr jednak milczał, nie mogąc wzroku oderwać od przyjaciela, tak go uderzyła twarz Andrzeja zmieniona do niepoznania. Mimo przyjęcia życzliwego uśmiechu wymuszonego, i usiłowania, żeby nadać oczom wyraz radośny, te oczy dawniej tak promieniste, zostały smutnemi i przygasłemi. Wychudł, pobladł, postarzał się o lat kilkadziesiąt. Wszystko świadczyło u niego od wzroku zamglonego, aż do bruzdy głębokiej na czole, że jego umysł był zajęty jedną myślą przygnębiającą całe jego jestestwo. Ten wyraz niezwykły w księcia fizjognomji, mieszał i onieśmielał Piotra niewypowiedzianie.
Jak zwykle bywa po długiem rozłączeniu, rozmowa prowadzona zrazu bezładnie, dorywczo, złożona z samych krótkich pytań i odpowiedzi, dotykała zaledwie zlekka, muskając po wierzchu kwestje najbardziej ich obu zajmujące, nawet i takie, o których byli z góry przekonani, że wymagają rozmowy bardziej wyczerpującej. Zaczęli wreszcie rozmawiać porządniej. Po słowach urywanych, nastąpiły długie opisy, co przeżyli przez te dwa lata rozłąki, i co zamierzają robić na przyszłość. Była mowa o Piotra podróży, o jego zajęciach obecnych i o wojnie. Twarz Andrzeja posmutniała jeszcze więcej, i bruzda na czole stała się głębszą, gdy słuchał Piotra, który rozprawiał z zapałem gorączkowym o swojej przeszłości, i o czem marzy na przyszłość. Mogło się zdawać, że książę Andrzej, choćby nawet rad z duszy, nie potrafi zainteresować się tem wszystkiem. Odczuł Piotr wreszcie, że mu nawet nie wypada w księcia obecności, puszczać wodze mrzonkom swoim o szczęściu i czynach wzniosłych, dobroczynnych, z któremi pieścił się nieustannie w swojej bujnej wyobraźni. Nie śmiał również, bojąc się okryć śmiesznością, wystąpić ze swojemi nowemi teorjami massońskiemi, które w ostatniej podróży, odżyły w jego duszy w całej pełni. A jednak pałał żądzą przekonania swojego druha serdecznego, że nie jest już tym lekkoduchem, jakiego znał w Petersburgu. Obecnie stał się zupełnie innym człowiekiem, lepszym i jakby odrodzonym.
— Nie umiem opisać ci dokładnie, co nie wszystko przeżyłem, i czego nie doświadczyłem w tym czasie. Koniec końców, częstokroć sam siebie nie poznaję.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się pod bardzo wielu względami — bąknął książę Andrzej od niechcenia.
— A ty? Jakież są twoje projekta?
— Moje projekta? — uśmiechnął się Andrzej z gorzką ironją, powtarzając te słowa jakby ze zdziwieniem, że go mogą pytać o coś podobnego. — Widziałeś przecie... Kopię stawy... buduję... chcę się tu urządzić jak najwygodniej, i zamieszkać stale w roku przyszłym.
— Nie o to mi idzie... — rzekł Piotr nieśmiało i wahająco.
— Ale po co mamy mówić o mnie? — dodał książę przerywając swemu gościowi. — Opowiedz mi raczej jeszcze co o twojej podróży... Coś widział, i coś zdziałał w twoich dobrach rozległych?
Zaczął więc Piotr opowiadać, ukrywając ile możności udział, jaki brał w tych wszystkich ulepszeniach, zaprowadzonych w jego majątku. Pomimo, że go Andrzej słuchał bez wielkiego zajęcia, dokańczał czasem kilku sztrychami obrazu przez Piotra przedstawionego. Żartował po trochę z jego zbytecznych uniesień, nad starzyznami, od dawna zużytemi i zdartemi, które jemu wydawały się czemś nowem i niezwykłem.
Tak Piotra żenowała i onieśmielała obecność księcia, że wreszcie umilkł zupełnie.
— Posłuchaj że teraz mnie, mój drogi — zaczął Andrzej, doświadczający widocznie tego samego uczucia niemiłego. — Dotąd jestem tu tylko jak na popasie, zupełnie jeszcze nie urządzony, jak sam widzisz. Przybyłem jedynie na krótką inspekcją, aby rzucić okiem na to i na owo. Wracam dziś wieczór do Łysych Gór. Jedź ze mną. Przedstawię cię mojej siostrze... Zresztą, znasz ją, nieprawdaż? — mówił dalej bezmyślnie, aby coś powiedzieć temu przyjacielowi, z którym obecnie nic go więcej nie łączyło, żadna myśl, żadne wspólne pragnienie. — Wyjedziemy zaraz po obiedzie... a teraz pójdź oglądnąć ze mną, moje nowe gospodarstwo.
Wyszli mówiąc odtąd jedynie o polityce i sprawach bieżących, niby ludzie zupełnie obcy sobie i obojętni jeden dla drugiego. Pokazując gościowi i robiąc mu niejako honory, swoich nowych budowli, ożywił się był cokolwiek książę Andrzej, jakby te rzeczy budziły w nim jednak pewny interes. Naraz zatrzymał się w pół drogi, na jednem z rusztowań, nie dokończył frazesu, którym coś Piotrowi tłumaczył, machnął ręką i rzekł z dziwnem zniechęceniem:
— Ot! idźmy lepiej na objad. Wtem wszystkiem nie ma nic a nic zajmującego.
Podczas objadu, rozmowa ich zeszła przypadkiem na temat ożenienia Piotra z Heleną Kurakin.
— Byłem mocno zdziwiony, tą nowiną — wtrącił Andrzej.
Piotr zmieszał się, poczerwieniał i dodał pospiesznie:
— Opowiem ci kiedyś szczegółowo, jak się to wszystko stało. Ale to skończone i na zawsze!
— Na zawsze? „Zawsze“ nie istnieje mój drogi.
— Musiałeś przecież słyszeć, jak się ta sprawa rozstrzygnęła? O moim pojedynku?
— Tak jest, wiem żeś jeszcze i przez to przejść musiał!
— Dziękuję Bogu za to jedno, żem go nie zabił — wtrącił Piotr.
— I cóżby to było szkodziło? Ubić psa wściekłego, jest nawet zasługą wobec społeczeństwa.
— Zapewne, ale zabić człowieka... bliźniego, to nie dobrze, to niesprawiedliwie...
— Dla czego niesprawiedliwie? Nie jest nam danem rozróżniać, co jest sprawiedliwością, a co nieprawością! Ludzkość myliła się zawsze na tym punkcie, i mylić się będzie, po wieki wieków!
— Niesprawiedliwością jest każde zło bliźniemu wyrządzone — Piotr zaczął na nowo rozmowę, widząc z zadowoleniem, że jego przyjaciel, zaczyna się nią coraz bardziej interesować. Nie tracił również nadziei, że odkryje w końcu, co Andrzeja tak zmieniło względem niego?
— Któż to ci wytłumaczył tak dokładnie, co właściwie nazywa się złem, wyrządzonem bliźniemu?
— Przecież wiemy sami najlepiej — odrzucił Piotr — co nam byłoby niemiłem. A zatem nie powinniśmy czynić tego drugiemu.
— Wiemy o tem... zapewne... To jednak, co mnie się złem wydaje, komu innemu wyda się może właśnie pomyślnością — Andrzej wpadał w coraz większy ferwor. — Znam tylko dwa cierpienia rzeczywiste: wyrzuty sumienia i chorobę. Dobrem nazywam jedynie brak tych dwóch cierpień. Żyć li dla siebie i strzedz się ich, oto cała moja mądrość.
— A miłość bliźniego? A poświęcenie? — wykrzyknął Piotr. — Nie, nie mogę podzielać w tem twego zdania! Żyć i wystrzegać się zła, aby następnie nie doświadczać wyrzutów sumienia, to za mało. Żyłem tak dawniej, i moje życie przechodziło nieużytecznie. Teraz dopiero żyć zaczynam... odkąd staram się żyć dla drugich, kiedym pojął jaka się w tem rozkosz mieści. Nie, i tysiąc razy nie, nie jestem twego zdania, a i ty sam, myślisz inaczej niż mówisz.
Książę Andrzej wlepiwszy w niego wzrok badawczy, słuchał z drwiącym uśmiechem:
— Poznasz moją siostrę księżniczkę Marję, i ręczę że przystaniecie od razu do siebie. Zresztą, może i ty masz słuszność. Niech każdy żyje po swojemu. Utrzymujesz, żeś żył nadaremnie i bez użytku, żyjąc li dla siebie, że dziś dopiero pojmujesz czem jest szczęście, poświęcając się dla innych? Ja przeciwnie, żyłem dla sławy, a czemże jest sława, jak nie miłością bliźniego, jak nie chęcią być mu użytecznym i zasłużyć na jego pochwałę? Żyłem zatem dla innych, i cały ten okres jest dla mnie stracony, stracony bezpowrotnie. Odkąd żyję sam dla siebie, jestem o wiele spokojniejszym.
— Czyż podobna żyć tylko dla siebie? — Piotr zacietrzewiał się coraz bardziej. — A twój syn, twoja siostra, twój ojciec?
— Oni stanowią jedną całość ze mną, to nie są „inni“, owi „bliźni“, jak ich nazywacie: ty i księżniczka Marja. Bliźni, owe źródło nieustające wszelkiego zła i wszelkich nieprawości! Bliźni twoi, to ci poddani, których zamyślasz obsypać dobrodziejstwami, wiesz?
— Żartujesz chyba Andrzeju? — Piotr zawołał rozżalony tem gwałtownem wystąpieniem. — Czyż ja błądzę, czyż popełniam przez to coś niesprawiedliwego, jeżeli pragnę wyświadczyć tym biedakom cokolwiek dobrego? Tak zresztą dotąd idzie mi to oporem, i tak mało tego było! Jestże w tem co złego, chcieć oświecić cokolwiek tych biednych ludzi, to chłopstwo ciemne, a którzy bądź co bądź, są naszymi braćmi przed Bogiem? Rodzą się i umierają ci biedni prostaczkowie, nie znając prawd odwiecznych, nie umiejąc inaczej Boga pochwalić i oddać Mu czci należnej, jak przez bezmyślne klepanie pacierza i wybijanie pokłonów przed ołtarzem. Czyż byłoby zbrodnią wobec nich dać im poznać czem będzie dla nich życie przyszłe, życie wieczne, w którem mogą znaleść nagrodę za trudy i cierpienia doświadczone tu na ziemi? Czyż i w tem jest coś złego, i jest błąd nie do przebaczenia, nie pozwolić im ginąć jak psom, bez pomocy, bez ratunku, kiedy przecież można z taką łatwością dopomódz im pod tym względem, postarawszy się o szpital, o lekarza, o przytułek dla chorych? Nie będzie-ż to dobrodziejstwem dotykalnem, niezaprzeczonem, jeżeli potrafię ulżyć na chwilę temu chłopu, tej kobiecie obarczonej dziećmi, tym ludziom wiecznie stroskanym i zapracowanym? Zrobiłem to... dotąd ma się rozumieć, na bardzo drobną skalę... ale i to dobre na początek. Nie potrafisz wyperswadować mi, i nie przekonasz nigdy, żem źle zrobił i że ty tego nie pochwalasz. Ja zresztą, przekonałem się wręcz przeciwnie, mianowicie: że rozkosz, którą nam sprawiają uczynki miłosierne, jest jedynem i prawdziwem szczęściem trwałem na ziemi.
— Zapewne, jeżeli w ten sposób kwestją postawisz — przywtórzył książę Andrzej. — Ja zakładam ogród, stawiam budynki, upiększam dom, ty zaś budujesz szpitale, ochronki i szkoły. Można uważać jedno jak drugie, za rozrywkę, którą sobie czas skracamy. Zostawmy rozstrzygnienie ostateczne co jest złe, a co dobre Istocie Najwyższej, Temu, który jeden ma prawo o tem sąd wydawać... nieodwołalnie. Widzę, że miałbyś ochotę prowadzić dalej dysputę? A więc chodźmy...
Wyszli na ganek, który tworzył przed domem rodzaj terasy.
— Rozprawiasz o szkołach, oświacie... i tym podobnie, to jest: — dodał Andrzej wskazując ręką na chłopa, który właśnie przechodził, kłaniając im się do samej ziemi — chcesz go wyrwać z jego stanu zwierzęcego, dać mu poznać pewne potrzeby duchowe, kiedy według mego zdania, szczęście i używanie czysto zwierzęce, jest jedynem dla niego... Chcesz go pozbawić tej błogości, a ja mu tego tak zazdroszczę! Chcesz go zrobić „tobą“, „mną“, nie mogąc mu zapewnić tych środków, jakiemi rozrządzamy obydwaj. Pragniesz ulżyć mu w pracy, kiedy mojem zdaniem, praca fizyczna, jest tak samo niezbędna dla niego, jak praca umysłowa dla nas. Ty naprzykład: nie możesz wstrzymać się od marzeń, od rozmyślań nad tem i nad owem... ja kładę się spać nieraz o trzeciej rano i jeszcze zasnąć nie mogę. Myśli rozmaite mózg mi rozsadzają, przewracam się po łóżku na prawo i lewo... On spi jak kłoda, gdy raz zwali się na swój twardy siennik za piecem. Bo dla nas myśleć, jest taką samą potrzebą, jak dla chłopa uznoić czoło orką lub kośbą. Skoro przestanie pracować fizycznie, pójdzie czas wolny zapić w karczmie, albo się rozchoruje... Tydzień jego pracy nużącej, zabiłby mnie najniezawodniej!.. Tak samo, gdyby kazano chłopu żywić się dobrze, tak jak ja i ty, a przytem prowadzić życie na pozór próżniacze, jak nasze... nie wytrzymałby tak samo!... O czemże jeszcze marzysz? Aha! o szpitalach i lekarzach! Ma udar na mózg dajmy na to... no! i ginie... Ty każesz go brać do szpitala, puszczają mu krew, stawiają pijawki, wizykatorje... uzdrawiają częściowo... Żyje, ale na pół sparaliżowany... żyje latami, ciężarem najokropniejszym sobie i drugim. Czy nie byłoby stokroć lepiej, pozwolić mu umrzeć od razu? Zawsze jeszcze nadto ludzi na świat przychodzi! Inna kwestja zupełnie, jeżeli uważasz, że w tym chorym tracisz dwie ręce robocze. Oto mój sposób zapatrywania się na tę sprawę. Ty atoli, chcesz ich leczyć przez miłość bliźniego, a tego oni wcale nie potrzebują. Jeszcze jedna z naszych błogich ułud, że medecyna potrafiła kogokolwiek uleczyć! W zabijaniu ludzi, przewyższa rzeczywiście sama siebie, to prawda!
Wypowiedział słowa ostatnie z goryczą niewysłowioną. Było widocznem, i łatwo można było domyśleć się po sposobie jasnym i dobitnym, w jakim wygłaszał Andrzej swoje zdanie w tym względzie, że nie raz i nie dwa, rozbierał w myśli kwestje podobne. Mówił z ogniem i z zapałem, jak człowiek, któryby był od dawna pozbawiony tej przyjemności. Wzrok mu się rozpromieniał, w miarę jak jego sądy stawały się coraz bardziej rozpaczliwemi.
— Ah! to straszne! straszne! — Piotr zadrżał cały z przerażenia. — Nie pojmuję jak możesz żyć z podobnemi zasadami? Przyznaję, że i ja przechodziłem w Moskwie takie chwile zwątpienia rozpaczliwego... i jeszcze później w podróży do Petersburga. Wtedy zaczynam po prostu wegietować. Schodzę tak nisko, tak nisko, że wszystko na świecie wstręt we mnie budzić zaczyna, a najpierw ja sam... Nie śpię, nie jem, przestaję się myć...
— Jakto, nie myć się? Pfe! Ależ to brud szkaradny. Trzeba przeciwnie, umieć sobie własne życie uprzyjemnić, o ile to w naszej mocy. Jeżeli żyję, to przecież nie z mojej winy. Staram się zatem wegietować w ten sposób, aż do śmierci... nie zawadzając nikomu.
— Dla czegóż jednak masz myśli podobne? Chcesz więc nie zajmować się nigdy niczem, nie spróbujesz wziąć się do czegokolwiek?
— Ktośby mógł doprawdy przypuścić, słysząc ciebie, że w życiu można być spokojnym! Byłbym najszczęśliwszy, gdyby mi dozwolono nic nie robić. Ale oto szlachta okoliczna, czyni mi ten wielki zaszczyt i obiera mnie swoim marszałkiem. Pozbyłem się tego honoru, ledwie nieledwie z najwyższym trudem. Nie mogli zrozumieć, że brak mi tej głupkowatej i drobnostkowej dobroduszności, której oni potrzebują znaleść w marszałku nieodzownie, i spodziewali się u mnie tego przymiotu nieocenionego... Zaczynam ścielić sobie gniazdo w tym kącie zapadłym, aby tu przynajmniej nikt mnie nie ruszał... Nadchodzi sprawa z milicją i rad nie rad muszę się nią zajmować.
— Dla czegoś z wojska wystąpił?
— Jakto, miałżem zostać po Austerlitz? — Andrzej spytał ponuro. — Nie, zaprzysiągłem najsolenniej, że nie będę więcej służył w wojsku, i święcie słowa dotrzymam, choćby Bonaparte zjawił się tu, w guberni smoleńskiej. Gdyby napadł na Łyse Góry, nie wstąpiłbym powtórnie w szeregi. Co się tyczy milicji: ponieważ mój ojciec został mianowany dowódzcą jeneralnym trzeciego okręgu, nie mogłem uwolnić się inaczej od służby czynnej, jak oddając się jemu pod rozkazy.
— A więc jednak służysz?
— Tak... służę...
— Dla czego?
— Dla czego? Rzecz bardzo prosta. Ojciec mój jest niezaprzeczenie jedną ze znakomitości w swojem stuleciu. Starzeje się jednak, i nie będąc właściwie okrutnym z natury, ma nadto wiele ruchliwości i popędliwości w całym ustroju. Nawyczka, żeby zawsze i wszędzie wola jego była wszechwładną, robi go strasznym, teraz szczególniej, kiedy mu przyznano rzeczywiście władzę nieograniczoną, jako dowódzcy jeneralnemu, i to z woli samego monarchy. Przed dwoma tygodniami, gdybym się był spóźnił o dwie godziny, byłby kazał powiesić na pierwszej lepszej gałęzi, pewnego łotra, urzędnika w Juknowie. Prócz mnie jednego, nikt nie ma wpływu na starca. Muszę więc służyć, aby starcowi nad grobem oszczędzić czynów, któreby później prześladowały go, jako wieczny wyrzut sumienia.
— A widzisz!
— Tak, ale ja to pojmuję inaczej niż ty. Nie życzyłem i nie życzę nic dobrego, temu łotrzykowi, który kradł buty żołnierzom. Byłbym nawet rad z duszy, gdyby go byli powiesili. Żal mi tylko było mego ojca. A mój ojciec i ja, to jakby jedna całość!
Wzrok Andrzeja nabierał blasku gorączkowego, w miarę jak starał się przekonać Piotra, że nie troszczy się nigdy o dobro swego bliźniego.
— Chcesz usamowolnić twoich poddanych? Hm! wolność, to na oko rzecz piękna. Wierz mi jednak, że nie wypadnie ani na twoją, ani na ich korzyść. Spodziewam się, żeś ich nigdy nie kazał katować, aniś wysyłał na Sybir, na „posielenie“. Ale oni i z tego zadowoleni, jak ich biją i wysyłają na Sybir, bo tam przynajmniej mają czas wylizać się z ran na grzbiecie... Na Sybirze zaczynają znowu wegietować po zwierzęcemu, i tak samo czują się szczęśliwi... Wiesz dla kogo pragnąłbym aktu usamowolnienia poddannych? Dla tych, których poziom moralny obniża nadużycie. Dopuszczają się go zaś wskutek władzy nieograniczonej. Wyznaczają kary samowładnie, później, doznając bądź jak bądź wyrzutów sumienia, stacją się stłumić w sobie ten głos, karcący ich za sądy niesprawiedliwe. Zwolna, zwolna, przestają go słyszeć, i stają się srogimi tyranami. Ty boś może nigdy nie widział, tak jak ja, natur z gruntu szlachetnych, tylko wychowanych niestety w tych tradycjach nieszczęsnych władzy, bez żadnego hamulca? Z latami stają się tacy ludzie coraz bardziej rozdrażnionymi, w gniewnie niepohamowanymi, nawet okrutnymi, niezdolnymi panować nad sobą, a przez to powiększają z dnia na dzień ogrom przytłaczającego ich nieszczęścia. Tych oto żal mi z duszy, nad nimi ubolewam, i dla takich usamowolnienie włościan byłoby prawdziwem dobrodziejstwem. Tak jest, opłakuję zdeptaną godność człowieka, spokój jego sumienia, czystość skalaną niepowrotnie jego uczuć. Co się tyczy grzbietów i czół innych, te zostaną takiemi samemi grzbietami i czołami, choć je będą bili i golili!
Po uniesieniu, z jakiem Andrzej wypowiadał to wszystko, Piotr domyślił się mimowolnie, że temi uwagami musiał go natchnąć charakter ojca.
— Nie i tysiąc razy nie — powtórzył — nie podzielę nigdy twego zdania, kochany Andrzeju.





XXVIII.

Wyjechali pod wieczór do Łysych Gór. Książę Andrzej przerywał kiedy niekiedy milczenie, kilkoma słowy, które świadczyły o jego dobrem usposobieniu umysłowem i wcale niezłym humorze. Daremnie atoli zwracał uwagę Piotra na pola orne, tłumacząc mu, jakie w rolnem gospodarstwie pozaprowadzał płodozmiany i ulepszenia; ten zadumany i roztargniony, odpowiadał ni w pięć, ni w dziewięć, najczęściej „tak“, lub „nie“. Zastanawiał się głęboko nad nieszczęściem swojego przyjaciela. Czuł, że Andrzej błądzi, że nie poznał dotąd światła prawdziwego, i że jest jego powinnością, dopomódz mu oświecić i podnieść go z upadku moralnego. Wiedział jednak i o tem, że za pierwszem jego słowem Andrzej jakimś zjadliwym sarkazmem, wywróci do góry nogami wszystkie jego wzniosłe teorje. Bał się więc zaczynać, aby nie wystawić na pośmiewisko świętej arki, mieszczącej w sobie jego wyznanie wiary niezachwianej.
— Skąd bierzesz myśli podobne? — przemówił nagle, pochylając głowę na wzór byka, który gotuje się nadziać kogoś na rogi. — Nie masz prawa do tego!
— Do czego nie mam prawa? — spytał Andrzej zdziwiony.
— Myśleć w ten sposób o życiu, o przeznaczeniu człowieka. I ja tak samo osądzałem wszystko, a czy wiesz, co mnie wyrwało z rozpaczliwej niewiary? Massonerja! Nie uśmiechaj się, nie bierz tego za przedmiot do drwinek. I ja z razu uważałem ją za sektę religijną, która wszystko zasadza na czczych ceremoniach. Tymczasem przekonałem się, że jest ona wcieleniem niejako tego, co jest w człowieku najwznioślejszem i wiecznotrwałem...
Zaczął mu Piotr tłumaczyć, że massonerja, jak on ją pojął, jest prawdziwą nauką chrześcijańską, uwolnioną od pętów socjalno-religijnych. Jest ona uosobistnieniem szczytnych zasad równości, braterstwa i miłosierdzia.
— Nasze wzniosłe stowarzyszenie — kończył Piotr z zapałem — zrozumiało jedynie prawdziwy cel życia naszego na ziemi. Reszta jest prostą ułudą, błędnym ognikiem, wiodącym nas na bezdroża. Po za massonerją i jej zasadami, wszystko jest kłamstwem i nieprawością do tego stopnia, że po za nią, nie pozostaje rzeczywiście nic innego, człowiekowi zacnemu i pełnemu inteligencji, jak wegietować z dnia na dzień, tak, jak ty robisz, wystrzegając się jedynie, aby nie krzywdzić bliźniego. Skorobyś jednak przejął się naszemi maksymami, wstąpił do naszego stowarzyszenia, gdybyś następnie, pozwolił braciom udzielić ci rad i wskazówek, jak ja uczyniłem, odczułbyś tak samo, jak ja odczułem, że stanowisz jedno ogniwo w tym łańcuchu niewidzialnym a wiecznym, którego początek ukryty w niebiosach.
Książę Andrzej patrzał w dal i słuchał nie odpowiadając ani jednem słowem. Jeżeli turkot kół zagłuszył coś z mowy Piotra, prosił go o powtórzenie. Blask jego oczów, nawet i milczenie, pozwalały Piotrowi spodziewać się że nie mówił napróżno, że słowa jego nie zostaną wyśmiane i w żart obrócone.
Nadjechali nad rzekę wezbraną po same brzegi, którą trzeba było przebyć na promie. Wysiedli z powozu i weszli na prom, gdy już na nim ustawiono powóz wraz z końmi.
Oparty o poręcz promu, wpatrywał się Andrzej bezmyślnie w bystre nurty rzeki, mieniącej się niby łuską złotą i porpurową, w blaskach słońca zachodzącego.
— Cóż myślisz o tem? Dla czego nic mi nie odpowiadasz Andrzeju?
— Co myślę? Ależ słucham ciebie! Wszystko to brzmi bardzo pięknie. Powiadasz: zostań członkiem naszego stowarzyszenia, a my ci wskażemy cel życia, nauczymy cię do czego człowiek jest przeznaczony, i jakie prawa rządzą światem... A kimże wy jesteście? Ludźmi! Dla czegóż mielibyście wy, wszystko wiedzieć i wszystko przeniknąć, a z jakiego powodu ja tego nie wiem i dopatrzeć nie mogę? Utrzymujecie, że cnota i prawda powinny na świecie panować, ja zaś tego wcale nie spostrzegam!
— Wierzysz w życie przyszłe? — zapytał go Piotr, wpadając mu nagle w słowo.
— W życie pozagrobowe? — szepnął Andrzej wahająco. Piotr wytłumaczył sobie odpowiedź przyjaciela jako zaprzeczenie. Znany mu był przecie od dawna ateizm obu Bołkońskich. Zaczął więc mówić na nowo.
— Powiadasz, że nie możesz dopatrzeć na ziemi panowania cnoty i prawdy? Ja także nie widzę, i w ogóle widzieć tego nie można, jeżeli zapatrujemy się na życie doczesne, jako początek i koniec wszystkiego. Na ziemi rzeczywiście, nie ma nic cnoty, ni prawdy... wszystko jest kłamstwem. W świecie ogólnym jednak, prawda rządzi wszechwładnie. Zapewne, tu jesteśmy istotami ziemskiemi, ale w wieczności, będziemy cząstką wszechświata. Odczuwam mimowolnie, że jestem jednym z atomów, tej harmonijnej i bezmiernej całości. Odczuwam że w tej niezliczonej ilości stworzeń, dowodzących boskości Tego, który w nich życie tchnąć potrafił, lub owej siły twórczej i wszechwładnej... jeżeli wolisz to drugie tłumaczenie... jestem bądź co bądź jednem z ogniw, jednym ze szczebli drabiny, pnącej się w górę. Skoro widzę jasno i dobitnie szczeble tej drabiny, idącej nieprzerwanie od świata roślinnego aż do człowieka, dla czegoż miałbym przypuścić, że zatrzymują się na mnie, zamiast iść wyżej? Jak nic w świecie nie ginie, tak samo i ja nie mogę rozpłynąć się w nicości! Wiem że byłem, jestem i będę! Wiem że prócz mnie i nademną, żyją duchy i tam to mieszka i panuje prawda odwieczna!
— Teorja Herdera — Andrzej wtrącił od niechcenia — ona mnie jednak nie trafia w niczem do przekonania! Życie i śmierć, oto co nas uczy i przekonywa!... Gdy patrzymy na istotę ukochaną, złączoną ściśle z nami, w obec której zawiniliśmy nieraz i radzibyśmy poprawić się, dać jej zapomnieć o krzywdach wyrządzonych... (głos zadrżał mu w tem miejscu)... a zobaczymy nagle jak ta istota cierpi, jak walczy i miota się w bolach śmiertelnych i... nareszcie umiera... pytamy mimowolnie dla czego? Niepodobna, żeby na to nie było odpowiedzi! Wierzę święcie że jest, i być musi! Oto co może przekonać i co mnie przekonało.
— Ależ powiedziałem przecież to samo — Piotr zaprotestował.
— Nie, ja chcę dowieść przez to, że nie rozumowania doprowadzają nas do przypuszczenia, że musi istnieć życie pozagrobowe, ale ten fakt, gdy szło się przez życie we dwoje, aż tu nagle odrywa się od nas nasz towarzysz i ginie tam gdzieś... w jakiejś próżni... Zatrzymujemy się wtedy nad tą przepaścią, spoglądamy w nią... przekonanie rzuca nam się w oczy... ja zaś patrzyłem...
— Skoro tak jest, musisz więc wiedzieć, że jest „gdzieś“ „coś“ i jest — „ktoś“, czyli: że istnieje życie przyszłe i Bóg!
Książę Andrzej nic na to nie odpowiedział. Powóz z końmi stanął był od dawna po drugim brzegu rzeki; słońce już się chowało za grzbiety pagórków. Lekki przymrozek pokrył był szronem brylantowym drzewa przydrożne i kałuże, które wylew wody pozostawiał w załomach i wklęsłościach gruntu nad brzegiem rzeki. Tymczasem Piotr z Andrzejem, ku wielkiemu zdumieniu służby i przewoźników, ani myśleli opuszczać promu.
— Jeśli jest Bóg, jest i życie wieczne. Muszą również istnieć cnota i prawda bezwzględna. Szczęście najwyższe człowieka powinno więc na tem się zasadzać, żeby po usilnych staraniach dosięgnąć tego stopnia doskonałości. Trzeba żyć, kochać i wierzyć święcie, że nie żyjemy jedynie na tym szmacie ziemi, ale żeśmy żyli i nadal żyć będziemy wiecznie, w owym bezmiarze wszechświata.
Piotr wskazywał ręką niebo.
Książę Andrzej, oparty dotąd o poręcz promu słuchał mówiącego, błądząc wzrokiem po ściemniałej powierzchni wody, którą już teraz gdzieniegdzie tylko złociły ostatnie blaski słońca zachodzącego. Piotr umilkł. Spokój i cisza w okół zapanowały. Słychać było jedynie lekki szmer fal uderzających o boki promu, który stał od dawna w miejscu nieruchomo. Fale zdawały się szeptać: — „To prawda szczera, uwierz w nią!“ — Bołkoński westchnął i zwrócił oczy słodkie, serdeczne, ku Piotrowi, którego twarz wyrażała zapał, połączony z uczuciem trwogi i onieśmielenia, czego doświadczał zawsze w obec przyjaciela, uznając wyższość Andrzeja nad sobą.
— Oh! gdyby tak było! — Bołkoński przemówił głosem stłumionym. — Ale jedźmy — dodał zaraz.
Gdy miał już zejść z promu, spojrzał jeszcze w owe niebo, które mu Piotr wskazywał. I oto po raz pierwszy od bitwy pod Austerlitz, odszukał swoje niebo, bezdenne, idealne, to samo, które rozciągało się wtedy po nad jego głową, gdy leżał ranny na polu. Uczucie uśpione w nim oddawna, najlepsze z niego całego, zbudziło się na nowo w jego duszy; odradzała się w nim młodość i szczęścia pragnienie. Skoro powrócił do swoich codziennych zatrudnień, uczucie to zacierało się i słabło po trochę. Jednak od chwili owej rozmowy z Piotrem, i mimo że nic się na pozór nie zmieniło w trybie jego życia, Andrzej czuł jakieś dziwne drgania w sercu, niby zapowiedź zupełnie odmiennego życia moralnego w przyszłości.





XXIX.

Ściemniło się już było zupełnie, gdy zajeżdżali główną bramą, przed dom w Łysych Górach. Książę Andrzej zwrócił śmiejąc się uwagą Piotra, na popłoch niesłychany i ruch na dziedzińcu, który wszczął się na widok ich pochodni, pozapalanych w głównej alei do domu prowadzącej. Drzwiami bocznemi pałacu, wysuwały się trwożliwie jakieś cienie. Staruszka uginająca się pod ciężarem sporego worka, który dźwigała na plecach; później jakiś mężczyzna wzrostu małego, z długiemi włosami, ubrany całkiem czarno, uciekli natychmiast, gubiąc się w ciemnym szpalerze. Jeszcze dwie kobiety dopędziły tych dwoje pierwszych, oglądając się trwożliwie na zbliżający się powóz.
— To „Boże Dzieci“,[6] których księżniczka Marja przyjmuje i tuli pod swoje skrzydła opiekuńcze — objaśniał Andrzej. — Wzięli mnie za mego ojca, a ten każe ich pędzić bez miłosierdzia. W tem jednem staje się ojcu nieposłuszną, biedna moja siostra, że przyjmuje tych ludzi, pomimo ostrego zakazu księcia.
— Cóż to za „Boże Dzieci?“ — spytał Piotr.
Andrzej nie miał już czasu odpowiedzieć mu na pytanie. Na ganku ukazała się służba, wybiegająca na ich spotkanie. Zaczął ich się wypytywać, kiedy spodziewają się powrotu księcia, na co odpowiedzieli, że ma nadjechać lada chwila.
Zostawił Piotra w swoim apartamencie, który czekał zawsze gotów na jego przyjęcie, sam zaś udał się do pokoju synka. Wrócił niebawem, aby Piotra do siostry zaprowadzić.
— Sam jeszcze jej nie widziałem. Chowa się ze swoimi „Bożymi Dziećmi“. Napadniemy ją niespodziewanie. Będzie prawdopodobnie mocno zmieszana i zawstydzona, ale zobaczysz ich. Coś ciekawego, na honor!
— Ależ powiedz raz cóż to takiego?
— Zaczekaj chwilkę, a zobaczysz.
Księżniczka Marja zarumieniła się po same uszy, gdy zobaczyła ich wchodzących do jej pokoiku, w którym paliło się kilka lampek przed „Ikonostasem“ suto wyzłacanym. Obok niej siedział na kanapie młody chłopak, w habicie braciszka klasztornego. Nos był u niego równie długi, jak włosy spadające na ramiona. Obok niej siedziała, tonąc w dużem karle, stara babuleńka, zawiędła, skurczona, z twarzą tak pomarszczoną, jakby kto skórę całą, igłą i nitką ufałdował. Obok wrodzonej chytrości i sprytu, twarz staruszki starała się przybrać minę wielkiej słodyczy i pokory niesłychanej.
— Dla czegóż nie uprzedziłeś mnie Andrzeju? — odezwała się do brata księżniczka Marja z ciężkiem wyrzutem, zasłaniając sobą swoich pielgrzymów, jak kokosz przykrywa skrzydłami kurczątka, skoro spostrzeże grożące im skądkolwiek niebezpieczeństwo.
— Jestem uszczęśliwiona, że mogę pana powitać — dodała zwracając się do Piotra, który ucałował jej rękę na samym wstępie. Znała Piotra będąc dzieckiem jeszcze. Jego przywiązanie do Andrzeja, nieszczęścia, które w życiu przechodził, a szczególniej jego twarz tak poczciwa i serdeczna, usposobiły ją dla Piotra jak najlepiej, na pierwszy rzut oka. Patrzała na niego swoim wzrokiem głębokim, słodkim i promienistym i zdawała się nim przemawiać:
— Kocham cię szczerze i błagam nie drwij sobie z „moich“.
Po wymienieniu pierwszych powitalnych komplementów, poprosiła ich aby raczyli usiąść.
— Oho! jest i Iwanuszka — Andrzej z uśmiechem wskazał na młodego neofitę.
— Jędruś! — siostra rzuciła na niego spojrzenie błagalne.
— Trzeba ci wiedzieć — zwrócił się Andrzej ku Piotrowi — że to przebrana kobieta.
— Andrzeju dajże pokój na miły Bóg! — Marja wykrzyknęła.
Było aż nadto widocznem, że daremne błagania księżniczki Marji i złośliwe drwinki księcia Andrzeja musiały być między nimi na porządku dziennym.
— Ależ moja droga, powinnabyś mi właśnie być nieskończenie wdzięczną, że staram się wytłumaczyć Piotrowi, twój zbyt ścisły stosunek z młodym chłopakiem.
— Doprawdy? — wtrącił Piotr zaciekawiony, ale całkiem serjo, co mu zjednało jeszcze większą sympatją księżniczki.
Marja kłopotała się niepotrzebnie „swoimi“, ci bowiem nie byli wcale zmieszani, ani zażenowani, żarcikami i docinkami Andrzeja. Mała, sucha babuleńka, wywróciwszy na miseczkę próżną filiżankę, obok kawałka cukru przez pół obgryzionego, siedziała nieruchomo w swojem karle, z oczami skromnie spuszczonemi. Czasem łypnęła wzrokiem chytrze na prawo i lewo w oczekiwaniu, że może domyślą się i naleją jej drugą szklaneczkę „czaju“, który to trunek lubiła namiętnie. Iwanuszka pił, czy piła swoją herbatę wylaną na miseczkę, zwolna łykając po trochę. I te oczy młode, zdradzały chytrość iście kobiecą.
— Gdzieś była, w Kijowie? — spytał Andrzej staruszkę.
— Byłam, byłam, ojczulku kochany — zaczęła mleć szybko językiem. — Przed Bożem narodzeniem dostąpiłam tej łaski najwyższej i przyjęłam w „Ławrze“ przenajświętszą komunję. Teraz powracam z Koliszyna. Objawił się tam wielki cud.
— Byłaś tam razem z Iwanuszką?
— Nie — odrzucił Iwanuszka, starając się nadać głosowi swojemu niskie dźwięki basowe. — Spotkaliśmy się dopiero w Juknowie z Pelagjuszką.
Staruszka uniesiona chęcią namiętną, opowiadania szeroko i długo o tem co widziała, nie dała mu dokończyć.
— Tak, ojczulku kochany, stał się wielki cud w Koliszynie.
— Cóż takiego? Czy objawił się w studni, lub w lesie jaki nowy obraz? — spytał drwiąco Andrzej.
— Andrzeju, daj jej spokój... Nie opowiadaj mu niczego Pelagjo.
— Dla czegóż nie miałabym mu opowiedzieć, moja słodka mamuńciu? — zaprotestowała babuleńka. — Kocham go, jest dobrym... to Boski wybraniec, mój dobrodziej.. Nie zapomniałam jak widzisz, że dał mi raz aż dziesięć rubli... Otóż jak byłam w Kijowie, mówi mi Kirjuszka... Wiesz ojczulku kim jest Kirjuszka?... Niewiniątko, idjota, prawdziwe Boże Dziecię, który pielgrzymuje jak Boży rok od miejsca do miejsca, zimą i latem boso i w jednej koszulinie... Powiada mi więc to niebożątko: — „Po co włóczysz się babo, po cudzych stronach? Idź do Koljaszyna. Objawiła się tam cudowna Matka Boża“. — Pożegnałam tedy Świętych Pańskich w Ławrze i poszłam!... Gdym dochodziła do miejsca wskazanego, mówili mi po drodze ci, którzy z tamtąd powracali:
— „Dostąpiliśmy wielkiej łaski! Widzieliśmy olej święty, ściekający z twarzy Matki Bożej“...
— Dobrze, już dobrze — wpadła jej w słowo Marja płonąc szkarłatem — opowiesz nam to kiedy indziej.
— Pozwól mi księżniczko, zadać tej kobiecie jedno pytanie — wtrącił Piotr. — Widziałaś to na własne oczy?
— Ma się rozumieć, mój ojczulku. Dostąpiłam i ja tej łaski. — Twarz promieniała światłem i blaskiem nadziemskim, a olej święty kapał z policzków, kropla po kropli.
— Ależ to proste oszukaństwo! — Piotr zauważył, słuchając staruszki.
— Ah! ojczulku, cóżeś to powiedział? — wykrzyknęła Pelagja przerażona — zwracając się do Marji, jakby ją wzywała na ratunek.
— Tym sposobem wyzyskują lud łatwowierny! — Piotr mówił dalej oburzony.
— Panie Jezu! — staruszka przeżegnała się aż trzy razy. — Oh! niepowtarzaj tego mój ojczulku. Znam jednego wielkiego Ganerała, który tak samo jak ty nie wierzył i mówił: — „To mnichy ludzi za nos wodzą!“ — I oślepł na obydwa oczy biedaczysko!... Aż oto śni mu się, że widzi przed sobą Matkę Bożą peczerską, a Ta powiada mu: — „Uwierz we mnie, to cię uzdrowię!“... Zaczął więc prosić, błagać: — „Prowadźcie mię do Niej! prowadźcie!“... — Opowiadam ci ojczulku świętą prawdę jak na spowiedzi, bom go widziała na własne oczy, gdy go przyprowadzono ślepca niewidomego i gdy upadł na twarz przed Nią, wołając głosem wielkim: „Uzdrów mnie, a oddam ci Chrest, który dostałem od Cara za Chrabrost!“ — I zaraz przejrzał ślepiec... a potem widziałam i tę gwiazdę brylantową, którą zawiesił na obrazie, jak był obiecał... Nie mów tak ojczulku, bo to grzech ciężki i Bóg gotów cię za to pokarać.
— Jakąż to gwiazdę zawiesił? — spytał Piotr nie zrozumiawszy dobrze o co idzie.
— Wyniesiono zapewne naszą Matkę Boską tym Chrestem, do rangi jeneralskiej — Andrzej uśmiechnął się złośliwie.
Pelagja pobladła, załamując ręce rozpaczliwie.
— Boże, Boże! jaki grzech straszny! — jęknęła boleśnie. — A ty masz syna i nie boisz się Pana Boga! Cóżeś śmiał powiedzieć?... Niech ci tego Bóg nie pamięta i niech ci przebaczy! — dodała uroczyście. — Prośmy, żeby go oświecił i przebaczył niewidomemu — zwróciła się ku księżniczce Marji, zbierając z pośpiechem gorączkowym swoje manatki.
Czuło się łzy w jej głosie. Lękała się i wstyd jej było, korzystać z dobrodziejstw w domu, w którym mówiono w ten sposób. A może z drugiej strony, żal jej było porzucać dobrą wyżerkę.
— Czyż to tak wielka dla panów przyjemność, zakłócać spokój i wiarę tych biedaków? — rzekła Marja z gorzkim wyrzutem po francuzku. — Pocoście tu przyszli w ogóle?
— Ależ księżniczko, to był tylko żart niewinny, którego pozwoliłem sobie z Pelagjuszką. Słowo honoru księżniczko, że ani mi w myśli nie postało, chcieć ją obrazić. No, no! nie gniewajcie się matko, nie mówiłem na serjo, zaręczam najuroczyściej.
Pelagja zatrzymała się, niepewna i wahająca. Tak szczera skrucha, malowała się w poczciwej twarzy Piotra i tak się do niej miło uśmiechał książę Andrzej, że uspokoiła się niebawem i postanowiła zostać dłużej.





XXX.

Skoro odsapnęła cokolwiek po gwałtownem wzruszeniu, wróciła Pelagja do swego przedmiotu ulubionego. Rozprawiała szeroko i długo o ojcu Amfilochu, o jego świętem, bogobojnem życiu i jak jego dłonie wonieją kadzidłem. Opowiedziała również, jak w Kijowie, w czasie jej ostatniej pielgrzymki, jeden mnich dobry znajomy, dał jej klucze do podziemia w Ławrze. Spędziła w katakombach dwie doby, mając jedynie kromkę suchego chleba, za całe pożywienie:
— Modliłam się przed jednym, potem czołgałam się na kolanach do drugiego świętego. Spałam po trochę, całowałam świętym nogi i ręce... a jaki tam spokój panuje, moja droga mamuńciu, jaka cisza błoga. Nie brała mnie wcale ochota powracać z tamtąd nazad, na Bożą ziemię.
Piotr słuchał jej i badał z uwagą; Andrzej zaś niebawem wyszedł z pokoju. W końcu i księżniczka pożegnawszy „Boże Dzieci“, wprowadziła Piotra do salonu.
— Jesteś hrabio bardzo dobrym — odezwała się Marja z cicha.
— Nie chciałem jej obrazić, zaręczam pani. Umiem cenić jej uczucia i szanuję takowe chciej mi wierzyć.
Księżniczka Marja odpowiedziała na to Piotrowi swoim najsłodszym uśmiechem.
— Znam cię hrabio od dawna i kocham jak brata. Jakże znalazłeś Andrzeja? Trwoży mnie. Był zdrowszy przeszłej zimy, pod wiosnę jednak otworzyła mu się rana, a lekarz zaleca mu jakieś wody zagraniczne. Trapi mnie również i niepokoi stan jego duszy. Nie może tak jak my kobiety, ulżyć sobie łzami w bólu, który mu serce rozdziera. Kryje się z nim i cierpi tem bardziej. Dziś jest prawie wesół, ożywiony, dzięki tobie hrabio kochany... to się mu teraz tak rzadko wydarza!... Wyperswaduj mu, żeby gdzieś wyjechał. Potrzebuje rozrywki, życia czynnego, a ta jednostajność w zajęciach zabija go... nikt tego nie uważa, ale ja to czuję.
O dziesiątej w nocy, służba wybiegła na ganek, usłyszawszy „kałakoł“ i mniejsze dzwonki przy zaprzęgu który przywoził starego księcia. Piotr i Andrzej wyszli również do sieni, aby go powitać.
— Któż to taki? — spytał starzec wysiadając z powozu. — Ah tak, bardzom rad, rad nieskończenie. Pocałuj mnie tu — dodał poznawszy Piotra i nadstawiając mu swój policzek żółty i pomarszczony.
Starzec był w humorze wyśmienitym. Tak był dla Piotra uprzedzającym, że w godzinę później, zastał ich już Andrzej żwawo dysputujących. Piotr dowodził, że musi kiedyś ustać wszelka wojna na ziemi. Stary książę natomiast, bez gniewu śmiał się z tego i żartował w najlepsze, utrzymując wręcz przeciwnie.
— Wypompuj z ludzi wszystką krew i nalej im wody w żyły, a wtedy przestaną wojować. Urojenie, mrzonki kobiece! mrzonki kobiece — dodał klepiąc Piotra przyjacielsko po ramieniu, przyczem przybliżył się do stołu przy którym usiadł był Andrzej nie chcąc mieszać się do dysputy. Przerzucał tymczasem papiery złożone na stole.
— Marszałek szlachty — rzekł stary książę do syna — hrabia Rostow dostarczył mi zaledwie połowę tego co miał nakazane dostawić. Wyobraź że sobie, na jaki wpadł koncept. Skoro dowiedział się żem przybył do miasta, przysyła mi zaproszenie na objad... No, dałem ja mu objad... Przeczytaj bruljon listu, który mu wypisałem... Wiesz, że mi się podoba ten twój przyjaciel, budzi mnie do życia. Ktoś inny będzie nam prawił rzeczy niesłychanie rozumne i zanudzi nas na śmierć. Twój Piotruś tymczasem plecie mi koszałki opałki, bombarduje andronami i to rozrywa moją starą łepetę. Idźcie, idźcież na wieczerzę. Być może, przyjdę i ja tam za wami, żeby jeszcze trochę podysputować... Wszak zrobisz mi hrabio tę przyjemność i pokochasz cokolwiek moją głupią księżniczkę Marję, nieprawdaż?
Podczas swego pobytu w Łysych Górach, Piotr potrafił ocenić cały urok przyjaźni, łączącej go z księciem Andrzejem. Stary książę i Marja, którzy znali go zaledwie, obchodzili się z nim tak serdecznie, jakby należał do rodziny. Czuł się kochanym nie tylko przez Marję, której serce podbił od razu, swoją dobrocią dla jej protegowanych, ale nawet przez dzieciaka jednorocznego, malutkiego księcia Mikołaja (jak go dziadek nazywał). Malec uśmiechał się do niego i pozwalał Piotrowi chuśtać się na rękach. Panna Bourrienne i budowniczy przysłuchiwali się rozpromienieni, rozmowie starca z gościem. Książę przyszedł rzeczywiście na wieczerzę, czem dał o jeden więcej dowód Piotrowi niesłychanej swojej uprzejmości. Grzecznym, uprzedzającym prawie, został starzec do końca, przez całe dwa dni, które Piotr spędził w Łysych Górach.
Gdy po Piotra odjeździe zebrała się cała rodzina, i ma się rozumieć, zaczęto zastanawiać się i rozbierać jego charakter, wszyscy, co się rzadko zdarza, nie mogli go się dość nachwalić, taką wzbudził w nich sympatją.





XXXI.

Gdy powrócił po długim urlopie, Mikołaj Rostow uczuł po raz pierwszy, jak silnemi węzłami jest złączony z Denissowem i swoim całym pułkiem.
Skoro rzucił okiem na pierwszego lepszego huzara w koszuli, z rękawami zakasanemi, czyszczącego konia, na widok rudego sierżanta Dementiewa, pikiety złożonej z kilku koni bułanych, szczególniej usłyszawszy poczciwego sługusa Denissowa wrzeszczącego w niebogłosy: — „Przyjechał nasz jasny pan hrabia!“ — i po serdecznym uścisku Denissowa, który wybiegł na prędce ze swojej chałupy, rozczochrany i w największym negliżu, po takiem samem radosnem powitaniu, przez resztę towarzyszów broni, Rostow doświadczył tego samego błogiego uczucia, jak kiedy wysiadał przed gankiem domu rodzicielskiego, gdy rodzice i rodzeństwo, o mało go nie udusili uściskami bez końca i miary. Coś go ścisnęło za gardło, łzy napłynęły do ócz, tak że na razie nie był w stanie przemówić.
Zameldował się natychmiast pułkownikowi, a ten przeznaczył mu tę samą służbę co dawniej, i w tym samym szwadronie. Gdy wypytał się dokładnie, o wszelkie swoje obowiązki, znalazł w tem pożegnaniu wolności i swobody, w tem ścisłem pełnieniu służby, według regulaminu, z całą karnością wojskową, prawie to samo uczucie spokoju i pomocy w danym razie, jakiego doświadczał w swojej własnej rodzinie. Czyż koniec końców pułk nie stanowił dla niego miejsca przytułku równie drogiego, jak dom rodzicielski? Tylko że tu na szczęście nie istniał ów hałas i tartas wielko-światowy, który porywał go niekiedy w wir niebezpieczny, czego później gorzko żałował. W pułku nie było również Soni, z którą nigdy nie wiedział co robić, i na jakiej być z nią stopie? Tu nie mógł latać z jednego miejsca na drugie, i zamęczać się po prostu nadmiarem zabaw i rozrywek, nie zawsze godziwych. Nie miał w koło siebie owego tłumu szalejącego jak i on bezmyślnie. Nie spotykał na swojej drodze owych „najserdeczniejszych“, żenujących go i wprawiających w kłopot nie lada wiecznemi prośbami o pożyczenie pieniędzy, z oddaniem na świętego „Nigdy“. Nie było i bezczelnego strasznego Dołogowa, rabującego jednej nocy 43,000 rubli biednemu Mikołajowi. Tu było wszystko jasnem, i z góry najwyraźniej określonem. Świat cały dzielił się tu w jego oczach na dwie połowy nierówne: Jedną stanowił „nasz“ pułk Pawłogrodzki, drugą, owa reszta do pułku nienależąca, o którą nie wiele się troszczył. Tu wszystko mu było znanem. Wiedział kto jest nadporucznikiem, kto rotmistrzem. Znał tak błędy jak i przymioty towarzyszów. Co było najważniejszem, że byli to sami jego „druhy“. Markietanka pułkowa, chętnie mu kredytowała. Pensją wypłacano mu co miesiąc. Wskutek tego szło wszystko gładko: nie było wyboru, nie było żadnych kombinacji. Ograniczało się wszystko na karności i ścisłem spełnianiu swoich powinności.
Skoro poddał się na nowo nawyczkom i jarzmu służby wojskowej, czuł się tak samo szczęśliwym i zadowolonym, jak ktoś mocno utrudzony, gdy może wyciągnąć się wygodnie na łóżku i odpocząć. To życie czynne, było mu tem przyjemniejsze, że zaprzysiągł najuroczyściej, po swojej przegranej (wyrzucał sobie tę lekkomyślność, jak prawdziwą zbrodnię, mimo że rodzice z serca mu wszystko przebaczyli), zaprzysiągł tedy, że więcej kart do rąk nie weźmie. Aby zaś choć w części winę zmazać, postanowił zachowywać się w pułku wzorowo, i wypełniać najściślej otrzymane z góry rozkazy. Słowem chciał zostać człowiekiem na wskroś uczciwym i bez zarzutu, co było o wiele łatwiejszem do spełnienia w pułku, niż w wirze wielko-światowym. Postanowił również oddać w lat kilka rodzicom ową sumę przegraną, w ten sposób: wydawać tylko dwa tysiące rubli, z dziesięciu tysięcy przeznaczonych mu przez ojca jako roczny apanaż, a resztę zostawiać co roku do ich rozporządzenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



Tom V



Tom VI

VII.

Gdy pod wieczór Haguin pożegnał Mikołaja, ten teraz dopiero zdał sobie sprawę dokładną, jaka przestrzeń ogromna, dzieli go z Otradnoe. Przyjął też najchętniej i z wdzięcznością „wujcia“ propozycję, żeby tak ludzie, jak i psy jego, odpoczęli przez noc w Michałówce.
— A gdybyście i wy do mnie zajechali, co? Historja pewna! marsz!... — zawyrokował „wujcio“. — Powietrze zimne, wilgotne... Przekąsicie cokolwiek, odsapnięcie, a hrabianeczka wróci nazad w powozie.
Projekt przyjęto z radością. Jednego z dojeżdżaczów wysłano natychmiast do Otradnoe, aby przyjechali z dorożkami po Nataszkę i jej braci. Następnie zaś całe towarzystwo prowadzone przez „wujcia“, udało się do jego wioski i zostało przyjęte na ganku, przed domem mieszkalnym, przez pięciu sługusów, stanowiących otoczenie męzkie „wujcia“. Z oficyn, nieopodal od domu, wyściubiły głowy kobiety, młode i podstarzałe, zwabione widokiem gości, tłumnie przed ganek zajeżdżających. Było ich sporo, z dziesięć sztuk razem. Najwyższy podziw wzbudziła w nich Nataszka, siedząca bokiem na damskiem siodle, w długiej amazonce. Najbardziej ciekawe niemogły wytrzymać, żeby jej się zblizka nie przypatrzeć. Najśmielsze, zaczęły głośno robić uwagi rozmaite, jakby miały przed sobą jakąś nadziemską istotę, która nie może ich ani widzieć, a tem mniej słyszeć i rozumieć.
— Patrz no Aryna — rzekła jedna — jak ona śmiesznie siedzi na koniu, ni to mysz na pudle! A jaki z tyłu garb ma to siodło! A suknia taka długa, długa! To ci dziwo dopiero!
— Rany Chrystusowe!... I że ona się jakoś utrzyma?
— Czyś ty nigdy nie spadła Barinia?[7] — spytała ją wprost najśmielsza.
„Wujcio“ zeskoczył żwawo z konia przed gankiem domu wiejskiego, nader skromnego, który chował się prawie w ogrodzie i sadzie, rosnącym dziko po obu stronach. Spojrzał ostro na służbę, wydając każdemu stosowne rozkazy, aby nie zbrakło na niczem, tak jego gościom, jak i drużynie łowieckiej, z którą przybyli. Rozlecieli się natychmiast na wszystkie strony.
Teraz zwrócił się do Nataszki, zsadził ją z konia, postawił na ganku i tu podał jej ramię szarmancko, żeby pomódz przejść po kilku schodach drewnianych ganku, chwiejących się i na pół spróchniałych. Wewnątrz dom był dalekim od wzorowej czystości i ładu. Grube i powykrzywiane belki na suficie, nie były nawet wapnem pociągnięte, tylko połyskiwały ciemną barwą od kurzu i dymu kominkowego. Skoro się kto rozglądnął po tych pokojach, domyślił się z łatwością, że ostatnią troską tutejszych mieszkańców, było utrzymanie domu w jakim takim porządku, i choćby zmycie błota naniesionego w sieniach i przedpokoju. W sieni rozchodziła się woń ckliwa i nieprzyjemna, jabłek gnijących. Ściany w obszernej sieni były ozdobione myśliwskiemi trofeami.
Z przedpokoju wchodziło się do sali jadalnej. Tu stał na środku stół składany, pociągnięty czerwonym lakierem. Otaczały go takiej samej barwy stołki drewniane. Z salki były drzwi do tak nazwanego: „pokoju bawialnego“. Piec olbrzymich rozmiarów, zabierał prawie połowę czworokątku. Kanapa wąska, wybita czarną włosienną materją, kilka karłów z poręczami, stół okrągły przed kanapą, o jednej wielkiej nodze i serwantka, której półki cztery politurowane, podtrzymywały formując nogi od razu, trzy cielska olbrzymich wężów, niegdyś wyzłacanych, a dziś mocno poczerniałych i poobdzieranych z pozłótki, stanowiły tu całe umeblowanie. Na półkach serwantki, poukładano rozmaite rupiecie ze szkła i porcelany, poszczerbione i ponadtłukiwane. Na koniec dochodziło się do gabinetu i sypialni zarazem samego gospodarza. Tu nieład panował najstraszniejszy, a powietrze stęchłe, cuchnące, przesiąkłe dymem tytuniowym, staremi skórami, psami, które tu się wiecznie wylegiwały i potem końskim, aż za gardło chwytało. Tu meble były połamane, podarte, zewsząd wychodziły garście kłaków i włosia. Podłoga nie była myta od czasów odwiecznych, ściany poczerniały i pozieleniały od wilgoci, przez brudne szyby, okryte kurzem i pajęczyną, zaledwie zdołało się światło przecisnąć. Pokój tonął zawsze w pół cieniu. Na jednej ścianie w rogu, wisiał Ikonostas. Na drugiej portret Suwarowa. W głowach tapczana, okrytego skórą niedźwiedzią, który służył za łóżko „wujciowi“ wisiały portrety (istne bohomazy!) rodziców gospodarza. Poprosił gości żeby usiedli w pokoju bawialnym, sam zaś wyszedł na chwilę. Niebawem wbiegł do salonu Rugaj, należycie wymyty i wyczesany. Zajął natychmiast swoje zwykłe miejsce, na kobiercu przed kominkiem, kończąc jeszcze toaletę i wylizując językiem swoje rude kudły.
Po drugiej stronie pokoju gospodarza, był wąski korytarz, a za nim izba dla służby męzkiej. Z niej dochodził gwar głosów pomieszanych i wybuchy śmiechu. Tam teraz zgromadziły się prawie wszystkie kobiety z oficyn. Nataszka i jej bracia, porzucali futra i ciepłe buciki, wyciągając się wygodnie na szerokiej otomanie w sali jadalnej. Paweł zasnął natychmiast, nie nawykły do trudów podobnych. Nataszka i Mikołaj mimo głodu i zmęczenia niesłychanego, nie stracili humoru. Ponieważ nie miał przed kim pozować na wielkiego strzelca i mężczyznę dojrzałego, Mikołaj odpowiedział na figlarne mrugnięcie siostry, szczerym, dziecinnym niemal wybuchem śmiechu, któremu ona zawtórowała, niewiedząc nawet, z czego właściwie śmieją się oboje...
„Wujcio“ ukazał się wkrótce w stroju domowym. W krótkim kożuszku, szerokich, z sukna granatowego szarawarach i w wygodnych bucikach filcowych. Ten ubiór, który niegdyś pobudzał Nataszkę w Otradnoe do śmiechu i przekpiwań ze starego dziwaka, tu wydał jej się zupełnie zastosowany do całego otoczenia, i nie raził wcale jej smaku wyrafinowanego. „Wujcio“, także w usposobieniu najweselszem, przyłączył się do nich, śmiejąc się na całe gardło, swoim niskim, potężnym basem.
— Cóż? Zdrowiśmy hrabianeczko? — Ścisnął czule za ręce Nataszkę. — Bodaj to być młodym!... Historja pewna!... marsz!... Nie ma nad młodość nie lepszego na świecie!... — Wykrzyknął z zapałem, podając Mikołajowi fajkę na długim cybuchu wiszniowym, z pysznym bursztynem u góry. Sam wziął krótką fajeczkę, z której zaczął pykać dym, mlaskając językiem z najwyższem zadowoleniem.
— Cały dzień na koniu, jak mężczyzna, i wygląda jak róża, a szczebiocze wesoło jak czeczotka! To rasowa niewiastka! Dajcie mi takich jak najwięcej! — wujcio strzepnął palcami.
W tej chwili, dziewczyna wiejska, bosa, ma się rozumieć podeszła cicho pod drzwi, i otworzyła je, aby ułatwić wejście kobiecie około lat czterdziestu, dźwigającej z trudem tacę olbrzymią. Była sobie tuszy okazałej, cery świeżej, policzki miała pulchne i rumiane, usta koralowe, podbródek tłusty, potrójny. Wyglądała babina nader apetycznie, powitała gości ukłonem pełnym uszanowania, i najserdeczniejszym uśmiechem. Widocznem było, że jest tak samo gościnna jak i jej chlebodawca. Mimo znacznej tuszy, ruchy jej były szybkie i elastyczne. Postawiła tacę na stolę i zaczęła natychmiast ustawiać na nim butelki, szklanki, kieliszki i talerze z najrozmaitszemi zakuskami. Cofnęła się następnie ku drzwiom nie przestając uśmiechać się słodko i serdecznie. Zatrzymała się chwilę przy drzwiach, z wyrazem tryumfu w oczach, jakby chciała powiedzieć: — „Patrzcie na przysmaki, przezemnie przysposobione. Czy teraz rozumiecie, dla czego „wujcio“, trzyma mnie stale i nie chce puścić?“
Czyż mogli tego nie rozumieć? Czegóż bo nie było na tej tacy błogosławionej? Wyborne „nalewki“, konserwy z owoców, suche konfitury i w syropie, gruszki w miodzie osmarzane i suszone, przewyborne placuszki kruche z mąki pszennej, chleb żytni razowy świeżuteńki, masełko jak migdał, miód w plastrach, patoka i wyborny miodek sycony. Na koniec coś bardziej realnego: szynka olbrzymia i kapłon z rożna, żółciutki jak pomarańcza.
Wszystko było tak samo apetyczne, jak cała postać gospodyni „wujcia“ Anicji Fedorówny, wszystko jaśniało czystością, jak jej strój, ręce pulchne i białe, twarz i zęby duże, ale śliczne i równe, niby rząd opali.
Wróciła po chwili z nowemi zapasami, których nie była w stanie pomieścić na tacy.
— Proszę hrabianeczki, skosztować tego, a teraz kawałek kapłona, a może placuszka? — zapraszała najserdeczniej Nataszkę, która też zajadała wszystko, i pochłaniała niemal z iście wilczym apetytem. Zdawało się jej, że nigdy w życiu nie jadła takich doskonałości. Ani tak tłustego i kruchego kapłona, ani takiej szynki, ani takich smacznych placuszków, konfitur, orzechów z miodem, i tak dalej... i dalej... Mikołaj z „wujciem“, prowadzili ożywioną rozmowę, o polowaniu odbytem i o tem, które miało wkrótce nastąpić, o niezrównanych przymiotach Rugaja, i kosztownej psiarni Haguina. Nataszka usiadłszy po turecku, na nóżkach, rozparta wygodnie, słuchała pilnie ich dysput z oczami błyszczącemu zapałem. Próbowała kiedy niekiedy nakarmić Pawła doskonałościami, na których sama tak używała. Podnosił leniwo ociężałe powieki, połykał machinalnie co mu w usta wciskała, mrucząc słowa bez związku i zapadał na nowo w sen ciężki, prawie letargiczny. Ona nie posiadała się z radości, tak się u wujcia czuła swobodną, tak jej tu dobrze było i miło. Jednego tylko obawiała się najokropniej, żeby za wcześnie nie nadjechały po nią konie z Otradnoe. Wśród milczenia, które było na chwilę zapanowało pomiędzy mówiącymi, usłyszała te słowa:
— Tak, tak — wyrwał się „wujcio“ jakby odpowiadał sam sobie. — W taki sposób kończę moje życie... gdy raz jejmość śmierć zajrzy w oczy... historja skończona!... na przód marsz!...
Był prawie piękny w tej chwili. Mikołajowi przypomniało się, co mu ojciec nie raz o „wujciu“ opowiadał, o jego czynach najszlachetniejszych, a spełnianych w największej ciszy, bez rozgłosu i chwalby niepotrzebnej. W całym powiecie uważano „wujcia“ tak samo za najzacniejszego z ludzi, pomimo jego mnogich dziwactw, i za zupełnie bezinteresownego. Co chwila wzywano go bądź na sędziego polubownego, bądź na arbitra, mającego rozstrzygnąć ostatecznie sprawę ważną i spór w obywatelstwie okolicznem. Spełniał on nieraz rozmaite obowiązki obywatelskie, ale na wyrywki, kiedy mu właśnie przyszła po temu ochota. Stałego urzędu nie byłby przyjął za żadną cenę. Czas jego tak był podzielony: Na wiosnę i w jesieni polował zawzięcie, prawie nie zsiadając z konia. Na zimę zasklepiał się w domu, i nie ruszał nigdy i nigdzie, niby niedźwiedź z legowiska. W lecie leniuchował tak samo, z tą tylko różnicą, że nie w domu leżał po dniach całych, ale na trawie, w cieniu gąszczu leśnego, który podobało mu się nazwać ogrodem.
— Dla czego „wujcio“ nie przyjmie jakie urzęda? — spytał Mikołaj w toku rozmowy.
— Dość się już nasłużyłem... teraz jam stary grat, do niczego!... historja skończona!... na przód marsz!... Do was młokosy przyszłość należy, ja stary już teraz niczego nie rozumiem. Polowanie to rzecz inna... Historja pewna!... na przód, marsz!... Hej! otworzyć drzwi do sieni!... któż to je zamknął? — krzyknął „wujcio“. Zbliżyła się znowu do drzwi bez szelestu owa bosa dzieweczka, ręka niewidzialna drzwi otworzyła, i naraz usłyszano ciche tony bałałajki[8]. Tony czyste, dźwięczne, zdradzały prawdziwego artystę. — To mój woźnica Mitka, gra w ten sposób. Kupiłem mu też instrument doskonały — tłumaczył „wujcio“ swoim gościom. — Lubię bardzo tę muzykę!
Było w zwyczaju od dawna, że skoro pan powracał z polowania, Mitka puszczał wodze swojej fantazji, improwizując coraz nowe warjacje, na znane, ludowe melodje. „Wujcio“ słuchał go zawsze z zachwytem.
— Gra rzeczywiście nie źle — bąknął Mikołaj od niechcenia, jakby wstydził się przyznać, że go zajmuje ta muzyka.
— Jakto nie źle? — zawołała Nataszka z wyrzutem. — Ależ gra prześlicznie, czarująco! — Istotnie prosta melodja, której słuchała, wydała jej się idealnie piękną, tak samo, jak przed chwilą znajdywała, że w życiu nie jadła niczego tak smakowitego, jak zakuski u „wujcia“.
— Jeszcze, jeszcze! wujciu każ mu grać dalej! — błagała Nataszka, gdy muzyka ucichła. Mitka zatem, podstroiwszy instrument, zaczął na nowo pieśń Krasnij Sarafan, tylko z innego tonu i z odmiennemi modulacjami. „Wujcio“ z głową trochę na bok przechyloną, słuchał najuważniej w świecie, z błogim uśmiechem po ustach igrającym. Pierwotna melodja, wracała wiecznie pod palce biegłego artysty, coraz w inne kwiaty przystrojona. Słuchacze nie byli tem znudzeni, ani przesyceni. Przeciwnie, żądali ciągle, żeby grać nie przestawał. Słuchała i Anicja Fedorówna, oparta plecami o futrynę w drzwiach:
— Niech hrabianeczka słucha tylko — szepnęła Nataszce, z uśmiechem takim samym, jak i rozjaśniał w tej chwili twarz „wujcia“. — Gra doskonale ten kawałek!...
— Oho! ten takt zmylił! — rzucił się nagle „wujcio“ jak oparzony — z giestem energicznym. — Te nuty powinny być grane żywo! nie tak ślamazarnie! Historja pewna! na przód, marsz!...
— Czyżby „wujcio“ umiał sam grać na bałałajce? — spytała Nataszka zdumiona.
— Anicjuszko! — wujcio uśmiechnął się figlarnie. — Podaj no mi moją hiszpańską gitarę, tylko popatrz czy są wszystkie struny. Tak dawno nie miałem jej w rękach!
Anicja z widocznem zadowoleniem, pospieszyła rozkaz wykonać i przyniosła gitarę, starannie schowaną w pochwę skórzanną.
„Wujcio“ oczyścił ją z pyłu najstaranniej, nastroił palcami kościstemi; a usiadłszy wygodniej, zaokrąglił lewe ramie, trochę przesadnie, jakby stał na estradzie koncertowej, mrugnął oczami na Anicję i wziął kilka śmiałych akordów. Zaczął improwizować wprawnie i biegle, bez chwili namysłu, na temat pięknej melodji Sołowiej, w sposób iście zachwycający. Tempo było powolne, ale melodja tak rzewna, tak na wskroś przejmująca, że Nataszka o mało w głos się nie rozpłakała. Anicja łkając głucho, z chustką na oczach, uciekła z pokoju. „Wujcio“ przeszedł teraz do innej, równie rzewnej melodji:
„Tam, tam, nad strumykiem, Dzieweczka czeka mnie!“
Grał coraz piękniej i z większym zapałem. Gdy nareszcie struna jedna pękła z świstem złowrogim, Nataszka rzuciła mu się z płaczem na szyję, ściskając do uduszenia, i prosząc tak usilnie, żeby grał dalej, jak gdyby życie jej zawisło od tych tonów czarownych.
— Dość tych ckliwych melodji! — zawołał „wujcio“. Teraz wyglądał jakby nagle odmłodzony. Wąsa podkręcił junacko, mrugnął zalotnie ku drzwiom, gdzie stała znowu Anicja, i jeszcze kilka głów ciekawych ze służby tak żeńskiej, jak i męzkiej, zaglądało do salki jadalnej.
— A no hrabianeczko! proszę na przód! — zakomenderował. Nataszka uwolniła się szybko z dużej chustki, związanej na plecach, wyskoczyła jak łania na środek pokoju, wzięła się pod boki obiema rękami, i czekała na muzykę, kołysząc się zwolna i przestępując z nogi na nogę.
Jakim cudem, ta panna wychodowana w cieplarni salonowej, kształcona przez guwernantkę Francuzkę, i labusia, również czystej krwi Paryżanina; ta najlepsza uczennica Joghela, wykonująca z gracją niezrównaną, ukłony dworskie w menuecie, entrechats, battements i piruety w Anglezie i rozmaitych innych tańcach salonowych, mogła sobie nagle przyswoić, ruchy trochę rubaszne, a tak jednak miłe dla patrzących, prawdziwej, szczerej wiochny? Jakim cudem niepojętym odgadła, a raczej odczuła, czem jest Tropak i odtańczyła go z mistrzostwem niezrównanem?
Wszyscy byli zachwyceni i oczarowani. Anicja to łzy ocierała ukradkiem, przypominając sobie własną młodość, to śmiechem wybuchała, patrząc na zwinne ruchy ślicznej dzieweczki. Nataszka oddawała w tańcu narodowym, nie tylko to, co taka Anicja była w stanie pojąć i zrozumieć, ale te wszystkie uczucia podniosłe, któremi pałały serca jej rodziców, i całego jej otoczenia, dla kraju ojczystego!
— Bravo! bravissimo! hrabianeczko! — wujcio uderzył pierwszy w dłonie, nie posiadając się z radości, gdy tańczyć skończyła. — Niczego ci nie brakuje, tylko tęgiego i pięknego chłopca na męża!
— Ależ już i tego sobie znalazła! — zaśmiał się Mikołaj.
— Oho! — „wujcio“ strzepnął palcami z najwyższem zdumieniem. Nataszka skinęła główką z rozkosznym uśmieszkiem. Zaraz jednak ściągnęła brwi niechętnie. Inne, mniej wesołe myśli, zawirowały w jej głowie: — Mikołaj, zdaje się przypuszczać — powiedziała sobie w duchu — że mój Andruszka kochany, nie pochwaliłby, i nie chciałby podzielić naszej dzisiejszej swywolnej wesołości? Ja zaś jestem pewną, że byłby się tak samo rozigrał... Gdzie on teraz przebywa?...
Rozjaśniła się jej twarzyczka, zasępiona przez jedno mgnienie oka. — Eh! ktoby tam o tem myślał i troszczył się o to? — mruknęła z cicha. Przysiadła się do wujcia, łasząc mu się jak kotka pieszczotliwie, i prosząc usilnie, żeby jej co zaśpiewał. Uczynił zadość jej życzeniu z całą gotowością.
Śpiewał nieuczenie, jak wieśniak prawdziwy, głos atoli był rzewny, czysty, i słowa wypowiadał z czuciem i zrozumieniem. Był to śpiew nieświadomy samego siebie, niby świergotanie ptaszka na gałązce; i tem właśnie rozczulał i zachwycał. Nataszka oświadczyła uniesiona zapałem bez granic, że swoją arfę wyrzuca na strych bez ceremonji, a zacznie uczyć się grać na gitarze. Udało jej się nawet wziąć kilka akordów na „wujcia“ instrumencie.
Około dziesiątej w nocy zajechały dorożka i bryczka pół-kryta z Otradnoe. Służba opowiadała, że hrabstwo byli bardzo niespokojni, co się stało z „pannuncią“ i „jasnymi paniczami?“.
Pawła zaniesiono do dorożki, która była z tyłu zaokrąglona, i miała wzdłuż idącą ławkę dość szeroką. Na tej złożono spiącego, okrywszy starannie futrami, i przymocowawszy przez pół ciała do ławki, żeby nie spadł. Przy śpiącym usiadł jeden z pachołków. W bryczce usiedli Nataszka i Mikołaj. „Wujcio“ poobtulał ich najstaranniej futrami, szczególniej Nataszkę, z troskliwością iście ojcowską. Odprowadził ich idąc pieszo, aż po za most, który nie był bardzo pewny. Na moście stali hajducy ze smolnymi kagańcami. Ci dostali rozkaz, eskortowania, hrabiankę i hrabiczów, aż do Otradnoe.
— Do zobaczenia, śliczna siostrzeniczko! — usłyszała jeszcze na zakręcie drogi ostatnie „wujcia“ pożegnanie, tym głosem tak sympatycznym, który w śpiewie nieuczonym, zachwycił ją nie mniej i oczarował.
Świeciło się jeszcze gdzie niegdzie, w chatach przydrożnych. Dym z łuczywa wychodził otworem w strzesze, a wiatr figlarz, zapędzał go nazad do wnętrza chaty.
— Co to za brylant ten wujcio! — wykrzyknęła Nataszka, skoro zniknął jej z oczów w pomroku.
— Święta prawda! — przywtórzył Mikołaj. — Nie zimno ci?
— Ależ gorąco!... Tak mi dobrze, tak się czuję swobodną!... — odpowiedziała, dziwiąc się sama, dla czego czuje się tak wesołą? Zamilkli nagle oboje.
Noc ciemna i mglista otaczała ich na około. Kagańce migotały przed łbami końskiemi blaskiem nie pewnym i czerwoniawym. Konie szły leniwo, wyciągając zwolna nogi z błota gęstego i lepkiego.
Jakie myśli wirowały po tej główce? Jakie uczucia rozpierały serce Nataszki, pół dziecka, pół kobiety? Ona tak była na wszystko wrażliwa! Jak potrafiła połączyć w całość jednolitą wrażenia natury tak odmiennej i różnorodnej? Była to wesołą, jak przed chwilą bratu wyznała, to smętną, zadumaną, i stęsknioną. Na raz wśród głębokiego zamyślenia, już blisko domu w Otradnoe, wyrzuciła z piersi w powietrze zimne i wilgotne kaskadę tonów srebrzystych. Przypomniała sobie nagle nutę piosnki, która ją tak była zachwyciła, gdy ją śpiewał „wujcio“.
— Doskonale! — brat zawołał.
— O czem myślałeś w tej chwili Mikołuszka? — spytała, jak to często czyniła, będąc z bratem sam na sam.
— O czem? Zastanawiałem się najprzód nad Rugajem, w którem odkryłem pewne z „wujciem“ podobieństwo. Zdaje mi się, że gdyby on mógł się był przemienić w człowieka, zostawiłby na zawsze „wujcia“ przy sobie, tak dla polowania, jak i dla muzyki. Uważałaś, jak psisko słuchało „wujcia“ z nabożeństwem? Nieprawdaż? A ty?...
— Ja? Zaczekaj, niech myśli pozbieram. Tyle bo mi ich przez głowę przeleciało. Przypominałam sobie z lubością nasze polowanie... przypuszczałam, że zamiast dojechać po prostu do Otradnoe, spędzimy może resztę nocy w jakim pałacu zaczarowanym; potem zaś... Nie... to już wszystko...
— Domyślam się... myślałaś o nim, co?
— Nie — odrzuciła Nataszka stanowczo. A jednak długo o nim myślała, o wrażeniu, jakieby wywarł „wujcio“ poczciwy, na Andrzeju:
— Wiesz Mikołka? — zagadała po chwili. — Zdaje mi się, że już nigdy w życiu nie będę tak szczęśliwą i spokojną jak w tej błogiej chwili.
— Ba, cóż znowu za szaleństwo? Ty bo musisz przesadzać wiecznie i zawsze — odmruknął z niechęcią Mikołaj. Jednocześnie zaś pomyślał: — Co to za skarb nieoceniony ta Nataszka! To mój najlepszy, najmilszy przyjaciel... Po co bo ona za mąż wychodzi? Moglibyśmy tak życie całe spędzić wesoło, wałęsając się tędy i owędy.
— Złote serce u tego Mikołuszki — mówiła sobie w duchu Nataszka. Dodała głośno, gdy nareszcie przed gankiem, stanęli: — Patrzajże, jeszcze świeci się w salonie. Widocznie na nas czekają. — Wskazała ręką na okna, odbijające jaskrawo, światłem rzęsistem, od gęstych cieni nocnych.





VIII.

Ojciec Rostow zrzekł się tytułu marszałka szlachty w swoim obwodzie, narażało go to bowiem na wydatki nadto wielkie w stosunku do jego niesłychanie zmniejszonych dochodów. Mimo tego stan jego finansów nie poprawiał się wcale. Mikołaj i Nataszka wyłapywali nieraz rodziców na cichej rozmowie, prowadzonej w gorączkowem rozdrażnieniu, w której namyślali się co wypada im sprzedać, czy pałac w Moskwie, czy który z ziemskich majątków? Obecnie, gdy przestał być marszałkiem, nie dawał ani objadów, ani balów. Na pozór życie płynęło bardzo spokojnie w Otradnoe, ale dom przeto nigdy się nie wypróżniał. Codziennie siadało do stołu przeszło dwadzieścia osób. Byli to wszystko „najserdeczniejsi“, należący prawie do rodziny, a którzy udawali przynajmniej, że im niepodobna rozłączyć się z Rostowami. Metr muzyki Dimmler z żoną, stary Joghel z całą liczną familją, wynoszącą sześć sztuk razem, Panna Below, dawna guwernantka panienek, dziś osiadła na łaskawym chlebie u Rostowów i jeszcze inni uważający, że im o wiele wygodniej żyć u hrabstwa, niż w domu własnym. Chociaż nie dawano jak dawniej uczt wspaniałych, wydatki były zawsze olbrzymie, rozchód nie odpowiadał dochodowi, a oboje gospodarstwo, zupełnie nie pojmowali, jakby temu można było zaradzić. Psiarnia, jak i cała drużyna łowiecka, została jeszcze pomnożoną przez Mikołaja. Stało zawsze pięćdziesiąt koni na stajni, utrzymywano stale piętnastu koniuszych, składano sobie nawzajem w dniach imienin kosztowne podarunki, i każdy z tych dni uroczystych, musiał być uświęcony ucztą wspaniałą. Wtedy spraszano całe sąsiedztwo, występywano z potwornym nie kończącym się nigdy objadem, hrabia zgrywał się w wista, lub w bostona, pokazując jak zwykle, wszystkie karty swoje partenerom, którzy uważali za świętą powinność, nie tylko należeć do „partyjki“ z gospodarzem, ale również wypróżniać o ile się dało jego kieszenie z pieniędzy. Czynili to bez najlżejszego skrupułu, bez cieniu wyrzutów sumienia. Tych kilkaset rubli wygrywanych od hrabiego przy każdej takiej sposobności, stanowiły ich stały dochód.
Poczciwy stary hrabia, brnął w długi dalej i dalej, błądząc na ślepo, wśród zawikłań majątkowych, dających mu się w znaki coraz dotkliwiej. Starał się wiecznie pokrywać deficyta, byle żony nie martwić, zarywał kogoś nowego, aby załatać dziurę dawniejszą, nie mając ani cierpliwości, ani odwagi, aby raz spojrzeć śmiało w oczy niebezpieczeństwu, i jakimś krokiem stanowczym zażegnać ruinę grożącą im nieodwołalnie. Serce matki, przywiązane szalenie do dzieci, przeczuwało tę fatalność, bolało nad ich ubóstwem może już w najbliższej przyszłości. I hrabina jednak stała bezradna, nad brzegiem przepaści. Nie chciała o nic męża oskarżać. Czuła, że jest dziś za stary, żeby odstąpić od swoich nawyczek, żeby zmienić w czemkolwiek tryb domu. Ratunek widziała jedynie w tem położeniu rozpaczliwem, bez wyjścia, w ożenieniu się Mikołaja, z jaką miljonerką. Chwytała się kurczowo tej myśli, jak tonący chwyta za deskę kruchą, sądząc że na niej dobije szczęśliwie do brzegu. Chciała go swatać z Julją Kuragin, córką zacnych rodziców, panną z wielkiego rodu, sławną z urody, znaną mi od dawna, która przez śmierć przedwczesną obu braci, dziedziczyła sama jedna olbrzymi majątek.
Hrabina była nawet napisała cichaczem w tej sprawie, list poufny do matki Julji. Odebrała odpowiedź najpomyślniejszą. Pani Kuragin zapraszała Mikołaja najserdeczniej, żeby je w Moskwie odwidził, dając sposobność Julce, do ostatecznej decyzji. Matka nie wątpiła atoli, że i Julji odpowiedź wypadnie na korzyść Mikołaja.
Nie raz i nie dwa, rozwodziła się hrabina przed Mikołajem, ze łzami w oczach, jaką byłoby dla niej pociechą niewypowiedzianą, gdyby i on wybrał sobie żonę stosowną, jeszcze za życia matki. Losy jej dwóch córek zapewnione. Widząc i jego los ustalony, mogłaby zejść do grobu spokojnie. Ziszczenie jej marzeń najmilszych, osłodziłoby tę resztkę dni, które Bóg jej jeszcze do życia przeznaczył. Przy każdej nadarzającej się sposobności, podsuwała mu myśl o ślicznej, zachwycającej panience, którą radaby przycisnąć do serca, jako synowę najukochańszą.
Dnia pewnego wymieniła mu nazwisko Julji Kuragin bez ogródek, radząc mu szczerze, aby pojechał do nich zaraz po Świętach Bożego Narodzenia. Nie taiła przed nim, że tym sposobem jedynie, dałoby się zażegnać ich ruinę ostateczną. Mikołaj rad był w końcu, że matkę doprowadził do szczerego wyznania jej planów.
— A więc, gdybym kochał dziewczynę ubogą, mama wymagałabyś ofiary mego szczęścia i zadowolenia w przyszłem pożyciu małżeńskiem, a poniekąd i ofiary z mego honoru, byle widzieć mnie poślubiającego wór złota?! — zawołał z gorzkim wyrzutem.
— Co za przesada! Nie zrozumiałeś mnie synu najdroższy — odrzuciła pomieszana, nie wiedząc na razie, jak wytłumaczyć mu swoje pragnienie najgorętsze. — Czegóż ja sobie życzę? Twego szczęścia jedynie i zadowolenia najzupełniejszego!
Czując w głębi serca, że to nie jest jej celem głównym, i że źle czyni prawdopodobnie, zalała się łzami.
— Niech że mateczka nie płacze — wziął ją czule za obie ręce do ust przyciskając. — Proszę mi powiedzieć całkiem po prostu: — „To potrzebne do mego szczęścia i spokoju“ — a chętnie poświęcę choćby życie własne, byle tą ofiarą, mamie zgotować starość spokojną.
Hrabina jednak pojmowała tę kwestję z zupełnie odmiennego stanowiska. Ona to raczej była gotowa dla dzieci poświęcić ostatnią kroplę krwi, byle szczęście im zapewnić.
— Nie mówmy o tem więcej — przerwała mu, łzy ocierając. — Nie rozumiesz mnie i zapoznajesz!
— Jak też matka mogła mi proponować to małżeństwo? — pomyślał Mikołaj. — Czy sądzi, że ja nie kocham Sonii, dla tego tylko, że jest ubogą? A jednak jestem najmocniej przekonany, że byłbym z nią stokroć szczęśliwszy, niż z tą lalką wymuskaną, Julją Kuragin!
Bawił dalej na wsi. Matka nie wracała więcej do tego przedmiotu w rozmowie ze synem. Rozdrażniała ją jednak i gniewała niesłychanie, poufałość i stosunek coraz czulszy, między Sonią a Mikołajem. Nie mogąc temu zapobiedz, dokuczała Sonii na każdym kroku. Mówiła jej — „moja panno“ — lub przez trzecią osobę, nie nazywając jej już nigdy jak dawniej po imieniu. Czasem wyrzucała sobie, że tak biedaczkę prześladuje, tem miększe miała skrupuły, patrząc na sieroty poddanie się i cichą rezygnację, pomimo, że musiała czuć, iż krzywdę jej wyrządzają i karzą za winy niepopełnione. Hrabinie okazywała zawsze cześć najgłębszą i dziecięce przywiązanie. A jej miłość dla Mikołaja, była tak bezinteresowną, tak gotową do najwyższych ofiar z jej strony. Musiała to przyznać hrabina, mimo całej swojej niechęci dla ubogiej krewniaczki męża. Czasem nawet Sonia podziw w niej wzbudzała.
Odebrano w tym czasie list od Andrzeja, pisany z Rzymu. Był on czwartym z rzędu, odkąd wyjechał. Donosił, że byłby już oddawna w drodze do Rosji, gdyby nie wielkie upały. Otworzyła mu się była rana, i z tej przyczyny, musi czekać pierwszych dni stycznia, i dopiero po nowym Roku, wybierze się z powrotem do kraju. Nataszka, mimo że była szczerze przywiązaną do narzeczonego, i że poniekąd miłość ta uspokoiła jej fantazję nadto wybujałą, puszczała częstokroć wodze jeszcze i teraz rozmaitym wybrykom. Czasem wesoła aż do swywoli, nagle zapadała w głęboką i ponurą melancholję. Wtedy opłakiwała gorżko swój los niezasłużony, narzekała na czas tak długi, który dla niej upływa bezowocnie, czując potrzebę gwałtowną kochać, i być nawzajem kochaną.
Kończył się urlop Mikołaja. Odjazd brata miał zasmucić ją jeszcze bardziej. Jakże pustą wyda się jej wieś, bez jego najmilszego towarzystwa!





IX.

Nadeszło Boże Narodzenie. Nie przyniosło jednak z sobą żadnej odmiany pożądanej. Wszystko odbyło się w zwykłym porządku, zabijająco nudno i monotonnie! Pompy religijne, życzenia składane jak każdego roku przez sąsiadów, suknie nowe dla panienek, z Moskwy zapisane, mróz trzaskący, słońce olśniewające, noc księżycowa, powtórzyły się, jak zwykle.
Po obiedzie w trzeci dzień Świąt, każdy wrócił do swojego kąta, i życie popłynęło trybem codziennym. Goście się rozjechali, w całym zaś domu zrobiło się naraz cicho i... nudno, ah! jak nudno! Mikołaj wróciwszy z objażdżki po sąsiedztwie, chrapał aż miło w salonie na szezlongu. Ojciec poszedł za syna przykładem, urządzając sobie słodką drzemkę w gabinecie. Sonia w pokoju bawialnym, siedząc przy okrągłym stoliku, coś przerysowywała. Hrabina kładła z kart pasjanse na innym stole. Stary trefniś, przezwany na żarty Anastazją Iwanówną, z miną nader kwaśną, usiadł w okna framudze, ani pary z ust nie wypuszczając. Nataszka wszedłszy, zatrzymała się chwilę przy Sonii, patrząc bezmyślnie na jej rysunek. Następnie pochyliła się nad matki pasjansem rozłożonym szeroko na stole i ciężko westchnęła:
— Czegóż tak błądzisz z kąta do kąta, ni to dusza pokutująca? — spytała hrabina niechętnie. — Czego chcesz?
— Jego chcę! jego zaraz, natychmiast!... — Nataszka wybuchnęła gwałtownie, z oczami rozpłomienionemi, z wypiekami gorączkowemi na twarzy, wyrzucając słowa urywane, z piersi ściśniętej.
Matka spojrzała na nią badawczo, jakby chciała ją na wskroś przeniknąć.
— Proszę się tak na mnie nie patrzyć, bo się w głos rozpłaczę!
— Usiądź przy mnie Nataszko, i staraj się uspokoić.
— Mamo, ja go mieć muszę!... Mnie go potrzeba, zaraz, koniecznie! Dla czegóż mam tak usychać z nudów i tęsknoty?...
Głos jej łkanie stłumiło, łzy trysły z ócz i nagle wybiegła z salonu.
Z chustką na oczach powlekła się do garderoby. Tu zastała starszą pokojowę burczącą młodą dziewczynę, która teraz dopiero wracała z jakiejś hulanki, spocona zziajana, nie mogąc na razie tchu złapać:
— Jest pora na wszystko! — mruczała gniewnie staruszka. — Ale hulać trzy dni i trzy noce, to się nie godzi!...
— Daj jej spokój Kondratiewna! — wdała się w tę sprawę Nataszka, broniąc młodej dziewczyny. — Trzeba używać świata, póki służą lata!... Kiedyś odpoczniemy dość długo, gdy nas złożą do grobu! — dodała melancholijnie. — Baw się, baw Mawruszka, póki możesz!
Snuła się dalej po domu, bez celu i myśli, aby czas zabić. Z kolei wstąpiła do przedpokoju. Stary lokaj, z dwoma młodymi hajdukami grali w karty. Na jej widok przestali grać, zrywając się na równe nogi:
— Jakąby im zadać robotę? — spytała się w duszy Nataszka. — Nikita, proszę też ciebie... (ale gdzież go mam posłać?) wystaraj mi się i przynieś natychmiast... pięknego koguta. No! i trochę pszenicy, żebym miała go czem nakarmić.
— Pszenicy? — Nikita oczy wytrzeszczył.
— Pszenicy dla koguta! Cóż? nie rozumiesz?
— A idź że prędzej gamoniu! — ofuknął chłopaka stary lokaj — skoro każe ci panna hrabianka!
— Ty zaś Fedor — zwróciła się do staruszka, — daj mi kawałek... kawałek... czegóż bo ja to chciałam?... Aha! kawałek kredy!
Wpadła jak bomba do kuchni. Rozkazała nastawić samowar, chociaż miał być potrzebny dopiero za dwie godziny. Miała ochotę spróbować swojej władzy, na starym szafarzu Foce, najgorszym burczymuchą z całego dworu. Nie mógł uwierzyć własnym uszom i spróbował zaprotestować nieśmiało przeciw tak niezwykłemu rozporządzeniu:
— Teraz? Ależ to za wcześnie pannuńciu!
— Kiedy ja ci mówię nastaw, to nastaw! — krzykną impetycznie Nataszka.
— Ha! cóż robić, toć i nastawię!
I stary jak niepyszny, nalał wody w olbrzymi samowar, zaczął sypać węgle i rozdmuchiwać ogień butem dziurawym, niby mieszkiem improwizowanym.
Nikt nie dawał tyle do roboty służbie, nikt ich tak nie rozsyłał na wszystkie strony, jak Nataszka. Skoro spostrzegła któregokolwiek, wysiliła umysł, aby go czemś zatrudnić i pchnąć po to, lub po owo. Czyniła to prawie bezwiednie, nie mogąc się wstrzymać od tego. Możnaby było posądzić ją, że próbuje swojej siły i wpływu, czy się też kiedy kto nie zbuntuje przeciw jej tyranji, i nie wypowie ślepego jak dotąd posłuszeństwa. Rzecz dziwna jednak, że niczyich rozkazów nie spełniano tak szybko i ochotnie, jak właśnie wszelkie zachcianki najkapryśniejsze ukochanej pannuńci!
— A teraz gdzie pójdę? Co mam robić? — pomyślała idąc długim, ciemnym korytarzem. W nim zetknęła się ze starym trefnisiem.
— Anastazjo Iwanówno — spytała żartobliwie. — Co ja też wyszedłszy za mąż na świat wydam?
— Ty hrabianeczko? Pchły, świerszcze i polne koniki. To rzecz pewna!
— Dziękuję za przepowiednią! — dygnęła mu ironicznie. — Boże! Boże! — następnie ręce załamała rozpaczliwie. — Gdzie się ukryć przed tą nudą zabijającą? Wiecznie jedno i to samo! Można na prawdę oszaleć!
Przeskakując po dwa schody na raz, weszła na drugie piątro do państwa Joghel. Tam zastała całą inteligencją zebraną i zajadającą wety, złożone z różnych bakalji. Sprzeczano się zawzięcie, gdzie jest większa drożyzna? W Moskwie, czy w Odessie? Nataszka usiadła na chwilę przysłuchując się rozmowie głęboko zadumana. Nagle zawołała: — Madagaskar!... Wyspa Ma-da-ga-skar! — powtórzyła, dzieląc z naciskiem sylaby. Wyszła natychmiast, nie wytłumaczywszy nikomu, mimo pytań ze wszech stron, co miał znaczyć, ten jej wykrzyknik tajemniczy? Na schodach spotkała Pawła, z jego kozaczkiem nieodstępnym Jurkiem. Obydwaj byli zajęci wyłącznie ogniami sztucznemi, które na wieczór przygotowywali:
— Pawłóniu! znieś mnie na dół! — krzyknęła wskakując mu na grzbiet na barana i obejmując za szyję ramionami. Tak zjechali pędem aż na dół, Nataszka ma się rozumieć wlokąc nogami po stopniach drewnianych.
— Dość tego!... dziękuję... Ma...da...ga...skar! — mruknęła stając na podłodze w sieniach.
Wróciła niebawem do wielkiego salonu, po szczegółowem zwiedzeniu swego państwa, przekonawszy się naocznie i namacalnie, że jej poddani są zawsze ślepo posłuszni, gotowi na jej skinienie, więc i tam wszystko idzie po staremu... nudno.... nieznośnie! Usiadła w kąciku najciemniejszym, za serwantką oszkloną i wyłożoną taflami źwierciadlanemi. Zaczęła dobierać akordów na gitarze. Szukała melodji i akompaniamentu do niej, którą słuchali razem z Andrzejem, w sali opery, pewnego wieczora w Petersburgu. Tych kilka akordów nieokreślonych, wziętych nieśmiało i ręką niewprawną, musiałyby uderzyć ucho i najmniej muzykalne, brakiem harmonji. W jej duszy jednak, dzięki fantazji podnieconej gorączkowo, budziły cały szereg wspomnień najsłodszych. Oparta o mur plecami, z wzrokiem wlepionym, w wąski promień światła padający ukośnie z przedpokoju przez szparę w drzwiach, słuchała z rozkoszą melodji niedokończonej, która jej nie mniej błogą przeszłość przypominała.
Sonia przeszła przez salon z szklanką pełną wody:
— Soniu, co ci to przypomina? — spytała, biorąc kilka akordów.
— Jakto, siedzisz w tym ciemnym kącie? — Sonia drgnęła nerwowo, przysuwając się bliżej. — Niewiem... nie poznaję... Czy nie ustęp z Burzy? — odezwała się wahająco, w przekonaniu że się myli.
— Tak jest — pomyślała Nataszka. — Wiedziałam naprzód co zrobi... Drgnie przestraszona, a potem odpowie mi słodko jak zawsze... Nie inaczej... posiada ona te wszystkie nieocenione przymioty, których mnie brakuje najzupełniej... — Źleś zgadła! — dodała głośno. — To był chór z naszej opery narodowej: Wodonosz... posłuchaj tylko uważniej — zaczęła nucić melodję pół głosem. — Gdzie dążysz?
— Chciałam przynieść sobie czystej wody, aby skończyć zaczętą akwarelę.
— Wiecznieś zajęta, zapracowana, a ja nigdy niczem! Gdzie Mikołcio?
— Zdaje mi się że spi.
— Idź go obudź. Powiedz mu niech zaśpiewa co z nami.
Odeszła Sonia, a Nataszka utonęła na nowo w głębokiej zadumie. Radaby była przypomnieć sobie, jak przyszło do tego, co się z nią stało? Nie mogła rozwiązać tej zagadki. Owiały ją znowu wspomnienia rozkoszne, upajające! Stanął przed nią Andrzej, czuła na sobie jego wzrok namiętny i miłością rozpromieniony.
— Byle wracał już raz! Tak się lękam, żeby go jeszcze co nie zatrzymało!... Zresztą, nie ma co owijać w bawełnę... starzeję się z dniem każdym... nie będę już taką jak byłam... Któż wie?... Może przybędzie?... I jest tam... w salonie?... Czyż nie zapomniałam przypadkiem, że bawi od wczoraj w Otradnoe?...
Wstała, zawiesiła na ścianie gitarę i przeszła do sali obok. Tu zastała już wszystkich domowników zgromadzonych przy długim stole herbacianym. Służba uwijała się raźno w około... Andrzeja atoli nie było między nimi!...
— Otóż i Nataszka! — zawołał ojciec. — Chodź usiądź przy mnie „duszinko!“ — Ona nie usłuchała jednak serdecznych zaprosin, przysunęła się do matki, a tuląc się do jej piersi szepnęła, zaledwie wstrzymując się od płaczu rzewnego:
— Mamo... mateczko!... Gdzie on? Dajcie mi go, prędzej, prędzej!... — załkała głucho, ale uspokoiła się niebawem wysiłkiem nadludzkim i usiadła na swojem miejscu:
— Boże! Boże! wiecznie jedno i to samo! — pomyślała. — Tatko jak zwykle wylewa herbatę na miseczkę, i dmucha aby prędzej ostygła... jak wczoraj... pozawczoraj... jak będzie dmuchał jutro!
Irytowało ją całe towarzystwo. Nie mogła im przebaczyć, że są tacy nudni i jednostajni.
Po herbacie, trójka nierozłączna, Nataszka, Sonia i Mikołaj, ukryli się w rogu salonu, na swojej kozetce ulubionej, ocienionej klombem roślin egzotycznych. Tam jedynie szła im od serca gawędka; tam nie mieli żadnych tajemnic jedno dla drugiego.





X.

— Zdarza ci się to kiedy — zapytała nagle brata Nataszka — czuć jakoby nie miało się już niczego w życiu przed sobą, jakby już się odebrało od losu swoją cząstkę szczęścia ziemskiego, i było się nie znudzonym, ale niewypowiedzianie smutnym?
— Naturalnie! Zdarzało mi się bardzo często, patrzeć na wesołość bez miary moich towarzyszów, swywolić nawet i hulać na równi z nimi. Naraz ogarniał mnie taki smutek, takie zniechęcenie do życia, żem o mało nie powiedział sobie: — „Czy nie lepiej byłoby dla nas wszystkich przestać istnieć, i cierpieć?“ — Pamiętam jak dnia pewnego muzyka grała, a ja byłem pogrążony w takiej czarnej melancholji, żem nie pomyślał nawet pójść poparadować na głównej promenadzie!
— Jak ja ciebie pojmuję! A ja znowu przypominam sobie — wtrąciła Nataszka — jak ukarano mnie pewnego razu za zjedzenie śliwek... o ile pamiętam... byłam najniewinniejszą w świecie... wy reszta tańczyliście najswobodniej... mnie zostawiono samotną w naszym pokoju do nauki... płakałam rzewnie, łzami gorżkiemi, nad sobą i nad wami, których mi także było żal okropnie!
— I ja pamiętam tę chwilę. Poszedłem nawet, aby cię pocieszyć, tylko nie wiedziałem od czego zacząć... jacy my też byli śmieszni wówczas!... Posiadałem pajaca z dzwonkami, i darowałem ci go przy tej sposobności.
— A to pamiętasz? — mówiła dalej Nataszka — byliśmy tyci, malusieńcy, gdy nas wuj zawołał do swego gabinetu. Było w pokoju zupełnie ciemno, i naraz ujrzeliśmy...
— Murzyna! — dokończył za nią Mikołaj, śmiejąc się serdecznie. — Ależ pamiętam doskonale, jakbym go w tej chwili widział przed sobą. Dziś jeszcze nie jestem pewny, czy nam się li przyśniło, czy widzieliśmy go rzeczywiście?
— Wyszczerzał do nas takie duże, białe zęby i wlepiał w nas oczy czarne świecące.
— Pamiętasz go kuzyneczko? — Mikołaj zwrócił się do Soni.
— Cokolwiek... ale bardzo niewyraźnie.
— Rodzice zapewniali jednak, że nigdy murzyn nie postał w naszym domu... A pamiętasz jaja na twardo gotowane, któremi bawiliśmy się na Wielkanoc, tocząc po posadzce? A ów wieczór, kiedy dwie staruszki wyszły z pod podłogi, śmiejąc się i pokrzywiając się nam? Potem znikły nagle...
— Tak, tak... tatko zaś tego dnia samego, w futrze z białych niedźwiedzi, z włosem do góry obróconym, strzelał z ganku do tarczy... Wszak musisz i ty to pamiętać?..
W ten sposób przesuwały im się przed oczami, nie smętne wspomnienia starości, ale jasne i barwne, niby skrzydełka motyli obrazy ich wrażeń i zabaw niewinnych, w szczęśliwych latach dziecięcych, kiedy patrzymy na wszystko z taką świętą wiarą, kiedy owiewa nas urok poetyczny świata zaczarowanego, świata śpiących królewien i rycerzy w nich zakochanych którzy budzą je pocałunkiem.
Sonia opowiedziała z kolei, jak bała się Mikołaja, z powodu pętlic z guzami, któremi był naszyty jego kaftan. Uspokoiła ją dopiero piastunka, zapewniając, że na Nowy Rok i ona dostanie taką kacabajkę, z pętlicami od góry do dołu.
— Ta sama niania, opowiadała mi raz, że Mikołkę znaleziono w ojca starym pantoflu, a mnie w główce kapusty — Nataszka śmiechem parsknęła. — Nie śmiałam jej zaprzeczyć, ale pamiętam żem długo się namyślała nad tem ważnem zagadnieniem.
Odchylono w tej chwili drzwi od sieni i jedna z dziewcząt służebnych, wściubiła głowę przez szparę wołając ścicha:
Pannuńciu! Nikita przyszedł ze wsi, z prześlicznym kogutem.
— Daj mi pokój Kseniu. Powiedz mu niech go odniesie nazad skąd go wziął.
Dimmler, wszedłszy tymczasem do salonu, wyjął arfę ze skórzannej pochwy i zaczął ją podstrajać.
— Edwardzie Karolowiczu, zagraj nam proszę, moją ulubioną noktiurnę Fielda — zawołała hrabina.
Dimmler wziął kilka akordów i spojrzał w kąt, gdzie siedziała trójca nierozłączna.
— Cóż to się dzisiaj stało, że nasza młodzież taka cicha i spokojna? — spytał zdziwiony.
— Filozofujemy — odrzuciła Nataszka, snując dalej wątek ich błogich marzeń.
Skoro Dimmler grać zaczął, Nataszka zbliżyła się cichuteńko do stołu, na którym stał kandelabr z czterema świecami płonącemi i wyniosła go na palcach do pokoju obok. Potem wróciła i usiadła znowu między Sonią i Mikołajem. W sali było prawie zupełnie ciemno, a szczególniej w ich kąciku noc zapanowała. Jedynie rzucały gdzieniegdzie jaśniejsze plamy, na posadzkę, drżące promienie księżyca przekradając się przez gęste drzew konary.
— Czy wiesz Mikołka? — szepnęła Nataszka, gdy Dimmler skończywszy kawałek, o który prosiła hrabina, brzdąkał coś nieokreślonego, czekając na natchnienie. — Czy wiesz że gdy tak sięgamy coraz dalej i dalej po wspomnienia w nasze lata dziecięce, zaczynamy nieledwie przypominać sobie, co się działo z nami, przed naszem urodzeniem, i...
— Ależ to po prostu metampsychora — przerwała jej Sonia, chcąc pokazać, że nie zapomniała jeszcze czego ją uczono — Egipcjanie wierzyli święcie, w przejście dusz naszych po śmierci w ciała zwierząt, lub żeśmy byli zwierzętami, przed naszym urodzeniem.
— W to nie wierzę ani troszkę! — Nataszka ręką machnęła, mówiąc cichuteńko, mimo że Dimmler grać przestał. — To atoli wiem na pewno, żeśmy gdzieś, kiedyś byli aniołami, a może nawet schodziliśmy na ziemię, i z tego powodu przypomina nam się kiedy niekiedy owe życie z sfer wyższych.
— Czy wolno przyłączyć się do waszej rozmowy? — spytał Dimmler, siadając obok nich na krześle.
— Jeżeli byliśmy aniołami, dla czegóż upadliśmy tak nisko? — bąknął Mikołaj.
— Jakto nisko? Któż ci to powiedział?... — zaprotestowała Nataszka. — Kto może wiedzieć na pewno czem byłam? Skoro dusza moja jest nieśmiertelna, i jej przeznaczeniem jest żyć wiecznie w przyszłości, musiałam żyć i istnieć tak samo w przeszłości, mam zatem wieczność i po za sobą, nie tylko przed sobą.
— Zapewne, trudno tylko wyobrazić sobie tę wieczność — Dimmler zauważył, teraz całkiem na serjo, bez dawniejszego uśmiechu szyderskiego.
— Dla czego trudno? — rzekła Nataszka. — Po dniu dzisiejszym, przychodzi jutro, potem pojutrze, i tak dalej i dalej: Skoro było wczoraj, musi nastąpić jutro, a zatem...
— Nataszko! teraz na ciebie kolej, zaśpiewaj mi cokolwiek — odezwała się matka. — Cóż bo siedzicie w tym waszym ciemnym kącie, niby jacy spiskowcy?
— Żeby mateczka wiedziała, jak mi się nie chce! — Wstała jednak, a Mikołaj usiadł do fortepjanu. Ona postąpiła jak zwykle na sam środek sali, skąd głos rozchodził się najdźwięczniej. Zaintonowała matki ulubioną barkarolę.
Mimo że z góry zapowiedziała, jako nie czuje się dobrze usposobioną, od dawna nie śpiewała tak cudownie. Hrabia, który dawał jakieś dyspozycje Mitence w swoim pokoju, radby był pozbyć go się natychmiast, niby student, spieszący z ławki szkolnej do zabawy, skoro usłyszał pierwsze tony piosenki. Że to jednak nie szło tak łatwo, nakazał mu milczenie i stanął w progu, aby nie stracić ani jednego tonu. I Mitenka słuchał z widocznem zadowoleniem. Mikołaj spozierał raz po raz na siostrę i oddychał silniej, tam gdzie i ona oddychała. Sonia, cała zasłuchana, oczarowana tym głosem anielskim, porównywała siebie z Nataszką, uznając jej wyższość pod każdym względem i ten dziwny urok, którym ujarzmia w lot każdego. Ona, Sonia tego nie potrafi! Daremnie kusiłaby się o coś podobnego! Hrabina zaprzestała kłaść pasjansa. Na jej ustach igrał uśmiech słodki i smętny zarazem, oczy miała łez pełne. Potrząsała głową raz po raz, przypominając sobie własną młodość. Trwoga ogartywała jej serce macierzyńskie, na myśl, o przyszłem pożyciu małżeńskiem jej córki najukochańszej, z człowiekiem o tyle starszym i tak dziwnego charakteru i usposobienia.
Dimmler siedząc obok hrabiny, z oczami na pół przymkniętemi nie posiadał się z radości i słuch wytężał.
— Talent olbrzymi! Europejski! — potarzał z cicha. — Nie ma się już czego uczyć... Co to za czystość, giętkość, słodycz, ile dźwięku w tym głosie. Łzami śpiewa i łzy z ócz wyciska!...
— Ah! jak ja się o nią lękam! — westchnęła hrabina. Matka odgadywała w Nataszcze, zbytek uczuć namiętnych, które mogłyby ją zgubić bardzo łatwo, byle znalazła się sposobność po temu. Jeszcze nie była skończyła śpiewać, gdy Pawełek wpadł z impetem do salonu, zapowiadając tryumfalnie i z najwyższą radością przybycie całego grona masek.
— Głupiec! — wykrzyknęła Nataszka, urywając w pół taktu, a upadłszy na krzesło najbliższe, zaczęła szlochać tak gwałtownie, że potrzebowała kilka minut, aby odzyskać równowagę i utulić się w płaczu.
— To nic mateczko... to przejdzie — uspokajała hrabinę próbując uśmiechu pomimo łez obficie płynących. — Ten głupi Pawełek tak mnie przestraszył, a zresztą nic mi nie jest.
I zaczynała szlochać coraz głośniej.
Wszyscy oficjaliści i wyższa służba dworska byli poprzebierani. Za żydów, turków, damy salonowe, nareszcie za pajaców i niedźwiedzi. Weszli do sieni przejęci na wskroś mrozem, który na dworze zapanowałbył z całą srogością. Nie śmieli zrazu przestąpić progu do państwa apartamentu. Wkrótce jednak nabrali odwagi i tak popychając na przód jedni drugich i chowając się po za plecy tego i owego, wtłoczyli się nareszcie wszyscy do wielkiej sali z muzyką wiejską na przedzie. Tu zachęceni przez obojga hrabstwa, prędko odtajali i zaczęły się na dobre tańce, śpiewy i zabawy najrozmaitsze. Młodzież znikała była na razie.
Za jakie pół godziny, zobaczono w salonie francuską margrabinę, w peruce upudrowanej à frimas, w robronie mocno odstającym, z mnóstwem muszek nalepionych na twarzy. To był Mikołaj. Pawełek przebrał się za Greczynkę, Dimmler za pajaca. Nataszka wystąpiła jako huzar, Sonia jako czerkies. Obie miały brwi mocno korkiem wyczernione i wąsiki nad ustami.
Przyjęto ich, nibyto nie poznając, aby im tem większą sprawić przyjemność. Młodzi dumni z tak świetnego przebrania, zadecydowali jednogłośnie, że trzeba się pokazać jeszcze gdzieś indziej, w jakimś obcym domu.
Mikołaj, który ginął z chęci popisania się swoją trójką pysznych rysaków, dobraną niedawno, zaproponował, żeby odwidzieć „wujcia“, ponieważ sanna taka wyśmienita, zabierając z sobą z jakie dziesięć masek, najlepiej ukostiumowanych.
— Dajcież pokój staremu! — perswadowała matka. — Narobicie mu tylko kłopotu niepotrzebnego! Nawet miejsca nie będzie dla was w jego ciasnym i małym domku. Jeżeli już koniecznie macie gdzie jechać, to odwidźcie raczej panią Melukow.
Była to bogata wdowa, mająca z tuzin dzieci, w różnym wieku, trzy panny dorosłe na wydaniu, odpowiedne quantum guwernantek i guwernerów, mnóstwo służby i dom nader obszerny, a zawsze należycie zaopatrzony w wiktuały i trunki najrozmaitsze. Jej majątek był oddalony o cztery wiorsty od Otradnoe, zawsze zatem zaliczono ją do dość bliskich sąsiadek.
— Myśl doskonała — hrabia wykrzyknął. — I ja idę się przebrać za kogokolwiek. Pojadę z nimi, aby rozbudzić sąsiadeczkę, jeżeli już spi.
Hrabina atoli ani o tem słyszeć nie chciała. To byłoby istnem szaleństwem, narażać na taki mróz nogi chore i popuchnięte. Hrabia ustąpił jak zwykle. Pani Schoss, stara nauczycielka, żyjącą dziś u Rostowów na łaskawym chlebie, ofiarowała się towarzyszyć młodym panienkom dla decorum, Sonia była najlepiej ukostiumowaną. Strój Czerkiesa, był jej bardzo do twarzy. Brwi wyczernione i wąsiki nad ustami pełnemi i jak wisznia czerwonemi, podnosiły blask oczów i czyniły ją iście zachwycającą. W sukniach męzkich była śmielsza i wesoła jak nigdy. Jakiś głos tajemny szeptał jej w głębi serca, że ten wieczór wpłynie rozstrzygająco na jej przyszłe losy. W pół godziny, cztery sanie zaprzężone trójkami, z kałakołem, i mnogiemi dzwoneczkami, sunęły po twardym śniegu, z szybkością błyskawiczną.
Nataszka stała na czele tej wesołej drużyny zapustnej. Jej swywolne usposobienie, udzieliło się zwolna i reszcie zgromadzonych. Wsiadano do sanek wśród krzyków, śmiechów, śpiewów i nawoływań.
Pierwsze sanie były zaprzężone końmi hrabiego, drugie ciągnęły rysaki Mikołaja. Ostatnie miały już tylko konie folwarczne, ale obecnie wypoczęte i doskonale wyobroczone. Mikołaj wsiadł do swoich sanek, zarzuciwszy na kostjum margrabiny swój płaszcz huzarski.
Była pełnia właśnie. Światło księżyca odbijało się od śniegu iskrzącego, od dzwonków mosiężnych i od źrenic koni, które strzygły uszami, spozierając niespokojnie i z niedowierzaniem, na tłum różnobarwny a wrzaskliwy, zalegający ganek.
Nataszka, Sonia, pani Schoss i dwie panny służebne hrabiny, usiadły w sankach Mikołaja. Dimmler z żoną i Paweł, w sankach hrabiego. Resztę masek wpakowało się na ostatnie dwoje sani:
— Naprzód Zacharko — krzyknął Mikołaj na ojca stangreta. Chciał sprawić sobie później przyjemność i wyprzedzić go. Ruszyły sanki z przed ganku, piszcząc po śniegu, jakby żelaza przymarzły do niego. Zadzwonił kałakoł, zadźwięczały małe dzwoneczki i konie puściły się tęgim kłusem, wyrzucając z pod kopyt śnieg zmarzły, niby grudki cukru skrystalizowanego.
Mikołaj puścił się drugi zaraz, wąskim torem utartym wśród dwóch wałów śniegu po obu stronach drogi.
Póki jechali obok parku, drzewa kładły na sanie długie cienie, które kładły chwilami blaski księżyca. Skoro jednak wyjechano na bity gościniec, światło księżyca olśniewało prawie. Cała płaszczyzna białości niepokalanej, lśniła, iskrzyła się, niby posiana brylantami. Nagle podskoczyły gwałtownie pierwsze sanie, natrafiwszy na głęboki wybój. Tak samo podrzuciło w górę i sanki Mikołaja. Zgrzyt sanic, parskanie koni, odgłos dzwonków, przerywał zuchwale błogą ciszę, w jakiej pogrążyła się cała przyroda, spiąc pod śniegu całunem.
— Ślady zajęcze! — zawołała Nataszka. Głos jej odbił się echem przeciągłem w powietrzu mroźnem i lekkiem.
— Jaka noc jasna, niby dzień — odezwała się z kolei Sonia. Mikołaj odwrócił się ku nim, aby przypatrzeć się tej ślicznej twarzyczce, z czarnemi brwiami i takiemiż wąsikami. W blasku księżycowym, w wysokiej czapce sobolowej na głowie, wydawała mu się niby jakąś obcą, ale niemniej niesłychanie ponętną:
— To chyba kto inny, nie Sonia! — zaśmiał się głośno.
— Co ty pleciesz! — nabrała go z góry Nataszka.
— Nic... nic!... — bąknął siadając znowu do nich plecami.
Skoro znaleźli się na szerokim ubitym gościńcu, ze świecącemi śladami, które wycisnęły żelaza sanek, konie same od siebie raźniej pomknęły naprzód. Sanie Zacharka odbijały od śniegu niby duża czarna plama. Słychać było dzwonki i wybuchy śmiechów w pierwszych saniach.
— Hej! koniki moje! Pokażcie no co potraficie! — cmoknął Mikołaj na swoje rysaki strzelając z bata im nad głowami. Popędziły teraz z wichrem w zawody. W głowie się kręciło od tej szybkości niesłychanej. Twarze zarumieniły się bardziej, smagane ostrem powietrzem, kiedy niekiedy i śnieg dziewczętom oczy zasypywał.
Wkrótce Mikołaj zrównał się z pierwszemi sankami.
— Gdzie my właściwie znajdujemy się? — pomykał oglądając się w koło. — Zdaje mi się, że to łąka i pagórek nad rzeką? Na prawdę, nie mogę poznać tej okolicy! Phi! mniejsza o to!... Coś nowego... nieznanego... tem lepiej!... Jedźmy na los szczęścia, na chybił trafił! To właśnie najzabawniejsze!...
Zacharko wstrzymał konie na jedno mgnienie oka, zwracając ku Mikołajowi swoją twarz brodatą i całą szronem okrytą:
— Niech jaśnie pan uważa! — huknął z całej piersi, cmokając na konie i skropiwszy im boki batem rozwiniętym.
Przez chwilę dwoje sani mknęło jedne obok drugich. Wkrótce jednak mimo wysiłku Zacharka, Mikołaj go wyprzedził. Pył śnieżny zasypał siedzących w saniach, żelaza zgrzytnęły po śniegu, kobiety zaczęły wrzeszczeć w niebogłosy, a dwa zaprzęgi goniły zawzięcie jeden za drugim.
Gdy już odsadził się dobry kawałek od sani Zacharka, Mikołaj wstrzymał konie cokolwiek. W koło niego była płaszczyzna biała, lśniąca i połyskująca w blaskach księżycowych:
— Zacharko krzyczał, żeby wziąć na lewo... dla czego na lewo? — pomyślał Mikołaj. — Czy my mamy koniecznie jechać do pani Melukow?... Przeciwnie... jedźmy gdzie nas oczy poniosą... Jakie to wszystko dziwne i zachwycające jednocześnie. — Spojrzał znowu na osoby w sankach siedzące.
— Popatrz jaki on śmieszny, z brwiami i wąsikiem całkiem białym od szronu — zawołał jeden z dwóch młodzików, ubranych fantastycznie, z czarnemi łukami brwi na czole i delikatnemi wąsikami.
— Ten chłopak, który teraz przemówił, to Nataszka, ile mi się zdaje — mruknął Mikołaj. — Ale tego tam Czerkiesa nie znam, czuję jednak, że kocham go nad życie.
— Nie zimno wam? — spytał troskliwie. Odpowiedziano mu wybuchem śmiechu. Dochodziło ich echo dalekie z pierwszych sani. Coś tam głośno Dimmler perorował, coś zabawnego, bo śmiano się serdecznie i bez ustanku.
— Coraz lepiej idzie — mówił sobie w duchu Mikołaj. — Pojechałem w prawo, zamiast wziąć na lewo i oto znajdujemy się w jakimś lesie zaczarowanym... Kładną się na drogę długie czarne cienie, przyćmiewając blask djamentów, po niej rozsianych... Cóż to za pałac majaczy mi przed oczami, z szerokiemi schodami i kolumnadą marmurową?... Czy mi się śni, czy słyszałem na prawdę ryk dzikich zwierząt w wiatru poświście?... A gdyby też to była całkiem po prostu Melokówka, którą widzę zdaleka? Daj go katu, byłoby to czemś iście cudownem, jechać na oślep i trafić tam właśnie, gdzieśmy pierwotnie byli postanowili.
Był to rzeczywiście wspaniały pałac w Melokówce. Zobaczył zajeżdżając przed ganek, wybiegającą służbę ze światłem, uradowaną tą miłą niespodzianką i przerwą w nudnem, jednostajnem życiu wiejskiem.
— Kto zajeżdża? — odezwał się głos w sieniach.
— Kulig od hrabstwa z Otradnoe... To tamtejsze konie, sanie i służba — odpowiedzieli lokaje na ganku stojący.





XI.

Pelagja Daniłówna Meloków, tęga, rosła kobieta, w okularach, na dużym, ale foremnym nosie rzymskim, siedziała spokojniej, otoczona gronem dzieci i domowników w sali jadalnej, wylewając z ołowiu roztopionego rozmaite figury, dla rozrywki jakiejkolwiek. Potem przykładano to „coś“ do ściany, odgadując na cieniu, czem to ma być właściwie i tworząc z tego wnioski i przepowiednie. Nagle usłyszano gwar w sieniach i tupanie nogami.
Maski różnorodne, otrzepywały śnieg z ubrań wierzchnich, lub z kudłów niedźwiedzich i uwalniały wąsy i brody od sopli lodowych, które potworzyły się z oddechu na mrozie siarczystym. Skoro tylko pozrzucano okrycia, maski weszły tłumnie do wielkiej sali, gdzie tymczasem służba na gwałt świece zapalała. Dimmler pajac i francuzka margrabina, ucięli ognistego tropaka, na samym wstępie. Reszta masek, otoczona dziećmi skaczącemi i wrzeszczącemi w niebogłosy z nadmiaru radości, witała się z panią Melukow, zmieniając głos najzupełniej.
— Nie podobna poznać nikogo — wołała rozweselona gospodyni domu. — Na prawdę, wszak to Nataszka?... Patrzcież tylko na nią... tak mi kogoś z mężczyzn przypomina... Edwardzie Karolowiczu, jak wspaniale wyglądasz i jak tańczysz znakomicie. A ten tam śliczny Czerkies, któż to taki?... Ejże, wszak to Sońcia... A my tak się na śmierć nudziły... Ha, ha, ha! jacy wy wszyscy zabawni! Ta Nataszka wygląda raczej na paryskiego gamina, niż na huzara, z tą swoją minką swywolną... Nie mogę patrzeć na nią bez śmiechu! — Rzeczywiście, wesołość szalona ogarnęła wszystkich, śmiano się i dokazywano na wyścigi.
Nataszka ukochana przez panny Melukow, zniknęła z sali razem z niemi. Kazała sobie przynieść do ich pokoju korek i rozmaite przybory toaletowe, szczególniej męzkie ubranie. Lokaj podawał sztukę po sztuce przez drzwi odchylone, panienkom porozbieranym ze zwykłych sukienek. Wyrywały mu każdą rzecz, wysuwając za drzwi ramiona obnażone. Za krótką chwilę złączyły się z tłumem masek i panny domowe, przebrane do niepoznania.
Pani domu zarządziła tymczasem sutą wieczerzę, żeby i państwo i służba, mieli czem się posilić należycie. Dopełniwszy sumiennie powinności gospodyni, wróciła do głównej sali, z okularami na nosie. Zaglądała po kolei w oczy każdemu, nie poznając nikogo w tym tłumie różnobarwnym, nawet swoich własnych córek.
— Któż to taki, ten młody Tatar? — pytała zaciekawiona, guwernantki swoich dzieci, łapiąc za rękaw od kaftana Tatara kazańskiego, którym była po prostu jej córka najstarsza! — To ktoś należący do Rostowów, nieprawdaż?... A ty panie huzar — zaczepiła Nataszkę — do jakiego pułku należysz?... Dajcie no tym Turkom konfitur kijowskich — zawołała na służbę. — Religja mahometańska, nie zabrania przecież używania wszelkich słodyczy, co?
Na widok skoków dziwacznych i rozmaitych wybryków, których sobie pozwalano bezkarnie, pod pokrywką masek karnawałowych, pani Melukow ginęła ze śmiechu trzęsąc się całym swoim wspaniałym i otyłym korpusem. Była to prawdziwa, dawna, szanowna matrona, serdeczna, wesoła i pełna wybaczliwości dla swywoli wieku młodocianego.
Gdy wytańczono się do upadłego, zebrała wszystkich w jedno koło olbrzymie, proponując na odpoczynek gry cokolwiek spokojniejsze: Pierścionek na tasiemce, rubla i mruczka.
Teraz, gdy wskutek spocenia i umęczenia tańcem, zaczynały ściekać farby i czernidło z korka spalonego, łatwiej przyszło pani Melukow, rozpoznawanie osób zgromadzonych w jej domu. Nie szczędziła pochwał pannom Rostow, jak i Mikołajowi, nad znakomitem ukostjumowaniem i ugrymowaniem, nie mogąc dość nadziękować wszystkim obecnym, za tak miłą niespodziankę sprawioną jej samej i dzieciom. Do wieczerzy państwo zasiedli w głównej sali, reszta masek w obszernej i ogrzanej sieni.
— Oh! w dniu święta Trzech Króli — (a było właśnie to święto). — Kazać sobie przyszłość przepowiadać, siedząc w wannie, w ciepłej kąpieli, to ci dopiero coś strasznego! — zapewniała z cicha, stara panna, rezydentka siedząca na łaskawym chlebie u pani Melukow.
— Dlaczego? — spytała szybko Nataszka.
— Panna hrabianka pewnoby się na to nie odważyła! Do tego trzeba być bardzo śmiałym.
— A ja odważyłabym się bez namysłu — wtrąciła Sonia.
— Opowiedz nam duszinko, — poprosiła jedna z panien Melukow, — jak to było z tą twoją znajomą?
— Poszła Naścia Hrehorówna — zaczęła mówić rezydentka głosem przyciszonym — do kąpieli, niosąc koguta i dwa nakrycia na stół, jak to się zawsze robi... i czekała... Usłyszała nagle jakby dzwonki przed domem... ktoś szedł po schodach, dzwoniąc ostrogami... Widzi naraz wchodzącego oficera... z ciałem i kośćmi.. tak jej się przynajmniej wydawało... Ten siada przy stole, na przeciw niej, przed nakryciem dla niego przygotowanem.
— Ah, ah! coś okropnego! — krzyknęła Nataszka oczy dłonią zasłaniając.
— I mówił do niej, na prawdę mówił? — pytano zewsząd.
— Mówił zupełnie jak człowiek... zaczął ją prosić, błagać usilnie, żeby nie opierała się dłużej jego szalonej miłości... Co do niej, powinna była opierać się i przeciągnąć rozmowę, aż póki kur pierwszy raz nie zapije... strach ją jednak ogarnął i tak samo jak przed chwilą panna hrabianka, zakryła sobie twarz dłońmi. Wtedy rzucił się, żeby ją w szpony djabelskie pochwycić... Na szczęście kilka innych dziewcząt zaciekawionych, które podsłuchiwały i śledziły wszystko bacznie pod drzwiami, wpadły do środka łazienki a djabeł znikł natychmiast jak kamfora.
— Na co im pleść takie banialuki i przestraszać bez potrzeby? — przerwała z wymówką opowiadającej pani Melukow.
— Ale i ty mateczko — przytuliła się do niej pieszczotliwie najmłodsza z trzech córek, matki ulubienica — przyznałaś się raz przed nami, że ci jakaś cyganka, wywróżyła nieboszczyka tatusia?
— A co się dzieje w stodole? — badała Sonia.
— Idzie się całkiem po prostu, w nocy do stodoły... ot teraz naprzykład... Jeżeli usłyszy się cepy młócące, to dobry znak... jeżeli sypiące się zboże... to zła przepowiednia...
— Mateczko, opowiedz co ci się w stodole przydarzyło? — prosiła córka najmłodsza.
— Tak już dawno temu — uśmiechnęła się matka dobrodusznie — żem na prawdę z kretesem zapomniała... Na co wam jednak wiedzieć o tem, kiedy i tak żadna z was nie odważyłaby się pójść do stodoły o tej porze?
— Otóż ja pójdę natychmiast — zapewniła Sonia najuroczyściej.
— Idź, jeżeli nie braknie ci do tego śmiałości.
— Wszak pani pozwoli? — spytała Sonia pani Schoss.
Czy tańczono, grano w gry, lub rozmawiano o czemkolwiek, Mikołaj nie spuszczał z oka Soni na jedną chwilę. Zdawało mu się, że ją widzi po raz pierwszy tego wieczora i że dotąd nie umiał ocenić należycie całej wartości, tej istoty iście czarującej. Rozweselona, śliczniutka do zjedzenia, w swojem oryginalnem przebraniu, podniecona i o wiele śmielsza, w stroju męzkim, olśniła go, podbiła i ubezwładniła najzupełniej tym razem.
— Co też to był za setny głupiec ze mnie! — myślał i dumał przez cały wieczór, niby w odpowiedzi na Soni spojrzenia płomieniste i na jej uśmiech tryumfujący, a tak słodki i uroczy, który żłobił dwa dołki cudowne, okrąglutkie, miękkie, z każdej strony ustek drobnych, pod czarnym, junacko wykręconym wąsikiem. I tych dołków nie widział dotąd!
— Oh! nie lękam się niczego! — zapewniła Sonia, zrywając się rezolutnie od stołu. Kazała sobie opowiedzieć dokładnie, którędy idzie się do stodoły, i jak się ma tam zachować. Wybiegła następnie na długi korytarz, z którego były drzwi na dziedziniec. Na wychodnem z sali, rzuciła na Mikołaja przeciągłe i wielce znaczące spojrzenie.
W korytarzu owinęła się pierwszem lepszem futrem, zasadziła czapkę męzką na głowę i puściła się dziedzińcem we wskazanym kierunku.
Za nią w tropy, wysunął się i Mikołaj z sali, ale innemi, głównemi drzwiami, wprost do sieni.
Mróz cisnął coraz bardziej. Blask księżyca oślepiał prawie, śnieg iskrzył się pod jej stopami, miljardem iskierek, mieniących się barwami tęczowemi. Były one niby wiernem odbiciem, gwiazd błyszczących na ciemnem tle nieba.
Mikołaj zbiegł pędem po stopniach ganku, okrążył dom, dążąc za Sonią. Nie spostrzegł jej zrazu, bo na pół drogi, rzucały cień stosy drzewa, zwiezione na opał. Sonia odetchnęła całą piersią, nie posiadając się z radości. Ona widziała doskonale Mikołaja, wybiegającego na ganek, który lśnił w blasku księżycowym, niby cały wyłożony drogiemi kamieniami, iście jak w jakim pałacu zaczarowanym. Wyskoczyła nagle z cieniu, o dwa kroki od Mikołaja. Otoczył ramieniem jej wiotką kibić, wsuwając takowe po pod futro, przycisnął namiętnie do piersi, wyciskając na jej ustach ognisty pocałunek, mimo ze czuć było nad niemi odór korka spalonego.
— Sonio! — Mój Mikołciu! — szepnęli głosem omdlewającym, w rozkosznem upojeniu. I ona wzięła twarz jego w obie dłonie, głaszcząc niby kotka, łapeczkami aksamitnemi. Po chwili schwycili się za ręce, pobiegli co tchu do stodoły, i wrócili nazad, aby wśliznąć się niepostrzeżenie do sali, każde z nich inną stroną i innemi drzwiami, tak samo jak uczynili wychodząc na dziedziniec.







Tom VII

Rostow opowiadał, płacząc, żonie o tem wszystkiem, i sam zapisał Pawełka do pułku huzarów.
Nazajutrz car z Moskwy wyjechał. Szlachta zrzuciła mundury, i znowu wszystko szło dawnym trybem. Schodzono się do klubu, i jaki taki, ciężko wzdychając, nakazał rządcy, aby wybrał ludzi zdolnych do służby wojskowej, i pomyślał o ich umundurowaniu. Dziwili się sami sobie, skąd im się wzięła na raz tak wielka ofiarność?!





XXIII.

Dla czego Napoleon wydał wojnę Rosji? Bo było w górze zapisane, że uda się do Drezna, że tam mu głowę zawrócą pochlebstwami, że przywdzieje mundur polski, że podziała na niego upajający poranek czerwcowy, że da się unieść gniewem w obecności Kurakina, a następnie w rozmowie z Bałakowem.
Aleksander czując się osobiście obrażonym nie chciał się układać. Barclay de Tolly przykładał wszelkich starań, aby dobrze armją komenderować, najprzód: że uważał to za swoją powinność, a następnie: że chciał zasłużyć u potomności na sławę wodza znakomitego. Rostow puścił się w pogoń za Francuzami, dla tego po prostu, że nie mógł oprzeć się chętce przejechania się galopem po równinie... I oto w jaki sposób działali, stosownie do ustroju osobistego, do ich nawyczek, pragnień i systemu nerwowego, ludzie, występujący i wysuwający się na pierwszy plan w tej wojnie wiekopomnej. Ich obawy, próżnostki, uciechy, poglądy krytyczne, wszystkie te uczucia, które im wydawały się jako wypływające z ich własnej woli, były tylko narzędziem nieświadomem dziejów świata, i pracowały mimowolnie, na ów rezultat niesłychanej doniosłości, z czego dziś dopiero możemy sobie zdać sprawę dokładną. Takim jest niezmiennie los wszystkich czynników wykonywujących, którzy im wyżej są postawieni w hierarchji społecznej, tem mniej działają według własnej woli.
Dziś, ludzie z roku 1812, od dawna zeszli z widowni. Ich osobiste interesa i poglądy, nie zostawiły śladu po sobie. Dla nas są jedynie widocznemi skutki tych, lub owych wypadków, z tej, lub owej epoki, zapisane w historji. My dziś zaczynamy pojmować, w jaki sposób posługiwała się Opatrzność, każdym z tych ludzi, którym zdawało się wówczas, że działają w widokach osobistych, a oni byli tylko narzędziem, do spełnienia dzieła kolosalnego i wiekopomnego, o czem ani oni nie mieli wówczas wyobrażenia, ani się również tego nie domyślali Aleksander i Napoleon.
Byłoby obecnie zupełnie zbytecznem, zastanawiać się i sprzeczać o powody i przyczyny, które sprowadziły straszliwą klęskę Francuzów. Z jednej strony najwidoczniej przyczynia się do tej klęski ich zapuszczanie się w głąb Rosji w porze nadto spóźnionej, i brak wszekich przygotowań do kampanji wśród zimy. Z drugiej zaś strony, cecha niezwykła tej wojny, którą jej nadają ciągłe pożary miast i miasteczek, jak też dzikie podżeganie ludu rosyjskiego do nienawiści względem najeźdźców. Armja złożona z 800,000 żołnierzy najbitniejszych i najlepiej wyćwiczonych na całej kuli ziemskiej, na których czele stał wódz dotąd niepokonany, mając przed sobą wojsko liczące zaledwie połowę ludzi na liczbę; prowadzonych przez jenerałów niedołężnych i niedoświadczonych, nie powinna była i nie mogła pójść w rozsypkę, tylko przez ten najfatalniejszy zbieg wypadków. To jednak co nas obecnie uderza, nie występywało tak jasno przed oczami współżyjących. Usiłowania zaś tak Rosjan, jak i Francuzów, zmierzały ku temu właśnie, aby ubezwładniać ciągle jedyną dla nich szansę ratunku.
W dziełach historycznych z roku 1812, pisarze francuzcy zadają sobie bardzo wiele trudu, aby dowieść, że Napoleon, zdawał sobie sprawę dokładną z niebezpieczeństwa które mu groziło, jeżeli prowadząc tę kampanją, będzie zapuszczał się coraz dalej i dalej w głąb kraju. Że usiłował stoczyć walną bitwę, a marszałkowie starali się go nakłonić do zatrzymania się na zimowe leże w Smoleńsku i tak dalej... i tem podobnie... Historycy rosyjscy ze swojej strony, kładną nacisk na plan z góry ułożony, od pierwszej chwili najazdu, aby na wzór Scytów, wciągnąć Napoleona w sam środek państwa. Na poparcie tego swojego twierdzenia, przytaczają mnóstwo przypuszczań i wniosków, wyciągniętych z ówczesnych wypadków. Owe jednak przypuszczania i wnioski należą do rzędu wieści niepewnych, nieokreślonych, niepopartych żadnym niezbitym dowodem, a zatem bez rzetelnej wartości. Na czemś tak kruchem, niepodobna budować historji. Historyk nie może wziąć za podstawę czegoś, nie dającego się udowodnić. A w tym wypadku jeden fakt zbija drugi, i jeden mniej prawdziwy od drugiego!
Cóż bo nas w tem wszystkiem najbardziej uderza? Armje rosyjskie rozstrzelone, starają się połączyć z sobą siłą, mocą, chociaż to połączenie nie przedstawia dla nich najmniejszej korzyści. Szczególniej gdybyśmy przypuścili, że myślano z góry, o wciągnieniu nieprzyjaciela w głąb kraju. Obóz nad Dryssą oszańcowany według systemu Pfuhl’a, w tym celu najwidoczniej, żeby się z tamtąd wcale nie ruszać. Widzimy następnie cara w pośród armji, nie po to chroń Boże! żeby urządzać rejteradę, ale przeciwnie w tym celu, aby swoją obecnością podniecać zapał w żołnierzach, i bronić do upadłego każdą piędź ziemi rosyjskiej od obcego najazdu. Czyż car nie robi srogich wyrzutów wodzowi naczelnemu, który cofa się wiecznie i zawsze? Można przypuścić, że car spodziewał się pożaru Moskwy, skoro nie chciał zrazu wierzyć, że nieprzyjaciel już Smoleńsk opanował? To też gniewa się najokropniej na wiadomość, że nie stoczono żadnej walnej bitwy, mimo połączenia się dwóch armji, że Smoleńsk zdobyty i obrócony w perzynę! Wojskowi i lud cały oburzają się tak samo na to ciągłe cofanie się przed Francuzami... Tymczasem dokonywują się fakta, nie przypadkiem i nie na mocy jakiegokolwiek planu, w którego istnienie nikt nie wierzy, tylko w skutek intryg, pragnień i usiłowań tych, którzy działają w swoim własnym interesie, lub po prostu na chybił trafił.
Cóż robią Rosjanie? Usiłują połączyć dwie armje rozstrzelone, zanim bitwę stoczą. Wskutek tego planu cofają się aż do Smoleńska, pociągając za sobą Francuzów. Ten obrót jednak nie przynosi w rezultacie korzyści oczekiwanych i spodziewanych. Dlaczego? Bo Barclay de Tolly jest niemcem niepopularnym i nielubionym, bo Bagration dowodzący drugą armią, nienawidząc Barclay’a, nie radby wcale znaleść się pod jego komendą, jako niższy w randze, i z tego powodu opóźnia, jak długo może, złączenie dwóch armji. Co do obecności cara: ta zamiast wzniecać zapał, podżega li niezgodę i niszczy jednolitość planu i czynności w armji, przez różnorodne wpływy i intrygi dworskiej Camarilli. Paulucci, ubiegający się na gwałt o tytuł jeneralski, zaczyna wywierać wpływ przeważny na cara. Odrzucają plan Pfuhla, a składają ogólny kierunek ruchów armji w ręce Barclay’a de Tolly. Jednocześnie atoli obostrzają jego władzę wykonawczą, z powodu że mu nie bardzo ufają. Dzięki tym wewnętrznym rozterkom, tym zazdrościom i współubieganiom; niepopularności i niedowierzaniu głównodowodzącemu, niepodobna stoczyć walnej bitwy. Gdy z tego powodu wzrasta ogólne niezadowolenie i nienawiść do niemców, dochodzi również do szału prawie, miłość dla ojczyzny, zagrożonej ze wszystkich stron. Budzi się we wszystkich warstwach społeczeństwa rosyjskiego poczucie obowiązku, doprowadzone do szczytu poświęcenia.
Car opuszcza wreszcie główną kwaterę, pod najlepszym pozorem, jaki można było znaleść na prędce, żeby swoją obecnością rozpłomieniać zapał ludu w obu stolicach. I rzeczywiście krótki pobyt cara w Moskwie przyczynia się wiele do przyszłego oporu rozpaczliwego całej ludności przeciw najeźdźcom.
Mimo że cara już niema w obozie, położenie wodza naczelnego staje się z dnia na dzień przykrzejszem i bardziej zawikłanem. Otacza go cały rój jenerałów, Bennigsen, i wielki książę na czele, aby śledzić bacznie każdą jego czynność i podniecać w danym razie jego słabnącą energję. Barclay de Tolly jednak, czując coraz bardziej ciężący na nim: — „wzrok cara“ — staje się coraz przezorniejszym i ostrożniejszym, unikając najstaranniej każdego starcia z nieprzyjacielem.
Ta ostrożność wydaje się naganną, prawie zbrodniczą carewiczowi, który daje nawet do zrozumienia półsłówkami, że to zakrawa po prostu na zdradę stanu, i żąda uderzenia na wroga natychmiastowego. Lubomirski, Branicki, Włodko i wielu innych, tak dokazują i hałasują w obozie, że Barclay wysyła ich do cara jednego po drugim, pod pretekstem oddania monarsze do rąk własnych nader ważnych dokumentów, a pozbywszy się polskiego, niespokojnego żywiołu, staje do walki z przyłbicą podniesioną z carewiczem i Bennigsenem.
Koniec końców, pomimo oporu Bagrationa, łączą się dwie armje rosyjskie pod Smoleńskiem.
Bagration zajeżdża w powozie przed dom zajmowany przez Barclay’a. Wódz naczelny, przywdziewa mundur galowy i przepasuje pierś wielką wstęgą orderu, na przyjęcie i złożenie raportu, starszemu od niego jenerałowi, co do lat służby. Bagration uniesiony patryotycznem zaparciem się samego siebie, poddaje się Barclayowi, co mu jednak nie przeszkadza być wiecznie i zawsze innego zdania, niż jenerał głównodowodzący. Pisuje on wprost do cara, według rozkazu monarchy, i oto co umieszcza w liście do Arakczejewa:
„Pomimo życzenia mojego monarchy i pana najmiłościwszego, nie mogę zostać dłużej z ministrem (tak zawsze nazywał Barclay’a.) Na miły Bóg! poślijcie mnie gdziekolwiek; dajcie mi jeden, jedyny pułk, ale wyświadczcie mi tę najwyższą łaskę, i wyprowadźcie mnie ztąd! W głównym sztabie roi się od niemców, którzy Rosjanom żyć nie dają po prostu! Panuje tu chaos nierozwikłany! Sądziłem, że służę carowi i ojczyźnie, aż tu się pokazuje jak na dłoni, że służę jedynie Barclay’owi! Wyznaję szczerze, że tego nie mogę się podjąć!“
Wintzingerode i jemu podobni, sieją dalej niezgodę i nieporozumienie pomiędzy jenerałami, czem nie dopuszczają do jednolitego działania. Przygotowują się nareszcie do zaatakowania Francuzów pod Smoleńskiem. Wysyłają na zwiady jednego z jenerałów, a ten osobisty nieprzyjaciel Barclay’a, zamiast oglądnąć i zbadać pozycję Francuzów, przepędza dzień cały u pewnego pułkownika, swojego dobrego znajomego, a wróciwszy krytykuje i gani cały plan bitwy, choć na nic i na nikogo nawet okiem nie rzucił.
Gdy w ten sposób intrygują i dysputują w obozie rosyjskim, nad miejscem, na którem ma się bitwę rozpocząć, starając się dopatrzeć stanowiska Francuzów, ci spadają niespodziewanie na dywizją Newerowskiego i podchodzą pod same mury Smoleńska.
Ustaje zatem wszelkie wahanie. Aby uratować komunikację między dwiema armjami, i nie być wziętym we dwa ognie, Rosjanie radzi nie radzi, muszą przyjąć bitwę. Rozpoczyna się walka zacięta: tysiące ludzi padają z obu stron, i Smoleńsk dostaje się w ręce najeźdźców, wbrew woli wyraźnej cara, i wbrew żądań i pragnień ludu. Miasto podpalają właśni jego mieszkańcy, których gubernator oszukał najhaniebniej. Doprowadzeni do ruiny, do nędzy straszliwej, myśląc wyłącznie o swojej osobistej niedoli, ci nieszczęśliwi ciągną ku Moskwie, aby świecić przykładem swoim ziomkom i podniecać w nich dziką nienawiść do Francuzów. Rosjanie tymczasem cofają się coraz dalej, a Napoleon ze swojej strony, posuwa się w głąb kraju jako tryumfator, ani przeczuwając jakie tam czyha na niego niebezpieczeństwo... I oto w jaki sposób rozstrzyga się, wbrew wszelkim oczekiwaniom, jego zguba, a ocalenie Rosji!...





XXIV.

Nazajutrz po odjeździe Andrzeja, stary książę Bołkoński, kazał córkę przywołać:
— Sądzę, żeś powinna być zupełnie zadowoloną — przemówił z przekąsem zjadliwym. — Poróżniłaś mnie z Andrzejem, czegoś jedynie pragnęła. Co do mnie, jestem smutny i zgnębiony, czuję się starym, bezsilnym, opuszczonym... tegoś właśnie chciała... Precz!... — Zatrzasnął drzwi za nią, i nie widział jej cały tydzień. Zachorował bowiem i przez ten cały czas nie opuszczał swego pokoju.
Księżniczka Marja zauważyła z najwyższem zdziwieniem, że Bourrienne nie była teraz wcale wzywana. Starzec nie przyjmował usług — od nikogo, prócz od jednego kamerdynera Tykona.
Po tygodniu wyzdrowiał, i zaczął żyć dawnym trybem. Zajmywał się z całą gorliwością stawianiem nowych budynków i upiększaniem ogrodu. Stosunek atoli nadto poufały, między księciem a Francuzką, ustał odtąd najzupełniej. Zawsze szorstki i bez miłosierdzia w obec córki zdawał się chcieć przemówić:
— Spotwarzałaś mnie przed Andrzejem, poróżniłaś z nim z powodu tej Francuzki, a teraz widzisz, że nie potrzebuję nikogo, ani ciebie, ani jej.
Księżniczka spędzała większą część dnia z małym Mikołkiem. Była przytomną lekcjom, udzielanym mu przez Desalle’a, i sama uczyła go niektórych przedmiotów. Resztę czasu poświęcała czytaniu, rozmawiała ze starą „nianią“ i pielgrzymami, którzy zakradali się do niej jak i dawniej bocznemi schodkami.
Rozmyślała o wojnie, jak to zwykłe czynić kobiety. Lękała się o brata, ubolewała nad dzikością ludzi, którzy gorsi od wilków mordują się nawzajem, nie przykładając jednak do tej wojny większej wagi, niż do tych, które już były minęły. Desalle, śledzący bacznie obroty i marsze obu armji, dzielił się z nią kiedy niekiedy swojemi uwagami i tłumaczył, jak on się zapatruje na te sprawy niesłychanej według niego doniosłości. Pielgrzymi z drugiej strony, opowiadali jej rzeczy niestworzone, po swojemu, o Antychryście, uosobistnionym w cesarzu Napoleonie. Piękna Julka, obecnie księżna Trubeckoj, pisywała do niej listy tchnące wygórowanym patryotyzmem.
„Piszę do ciebie, moja droga po rosyjsku, znienawidziłam bowiem Francuzów, jak nie mniej ich język. Nie znoszę obecnie tej mowy. Siedzimy dotąd w Moskwie, gdzie wszyscy są rozentuzjazmowani do stopnia najwyższego, naszym carem ubóstwionym“.
„Mój biedny mężulek, znosi głód i wszelkie braki, w nędznych norach, gdzie niema nikogo prócz brudnych pejsatych żydków. Wiadomości, których mi udziela kiedy niekiedy, podniecają coraz więcej mój zapał“.
„Słyszałaś zapewne o czynie bohaterskim Rajewskiego?... Co to była za wzniosła chwila dla otaczających, gdy wykrzyknął, przyciskając do łona swoich dwóch synów. — „Zginiemy razem, ale nie ustąpimy!“... — I rzeczywiście, choć nieprzyjaciel był dwa razy liczniejszy, nasze wojsko dotrzymało placu. Spędzamy czas jak możemy... à la guerre, comme à la guerre![9] Księżne: Alina i Zofia przychodzą do mnie codziennie. Rozmawiamy smutno i poważnie, biedne wdówki słomiane! i skubiemy całe stosy szarpi. O, jakże mi ciebie brakuje, moja najlepsza, najdroższa przyjaciółko!“ i t. dalej.
Jeżeli księżniczka Marja nie zdawała sobie sprawy dokładnej, z niesłychanej ważności obecnych wypadków, wina co do tego ciężyła jedynie na jej ojcu. Nigdy o wojnie nie wspomniał. Zdawać się mogło, sądząc z pozorów, że nie wie o niczem. Drwił w najlepsze z Desalle’a, przy każdym obiedzie, wypytywał się żartobliwie, co tam znowu nowego przeczuwa? Ten zaś ton ojca, tak pewny i spokojny, wlewał otuchę i w serce Marji. Pokładała w ojcu ufność zupełną i wierzyła ślepo jego słowom.
Czynny i pełen energji, w lipcu wyrysował nowy plan, mającego się założyć ogrodu, i wmurował własną ręką pierwszy kamień na obszerny dom, za ogrodem dla służby dworskiej. Jeden atoli symptom niepokoił wielce księżniczkę Marję. Ojciec przestał prawie spać. Kazał co nocy przenosić gdzie indziej swoje składane łóżko polowe, i ustawiać to w salonie, to w sali jadalnej, to wreszcie w galerji obrazów. I tak bywało, że siadał w wielkiem karle w salonie i drzemał przy monotonnym głosie chłopca kredensowego Fedja, który zastępywał teraz w czytaniu pannę Bourrienne.
Pierwszego sierpnia dostał list drugi od syna. W pierwszym zaraz, błagał go Andrzej usilnie o przebaczenie, i o puszczenie w niepamięć słów niebacznych, które mu się wyrwały niepotrzebnie. Starzec odpowiedział mu krótko, ale w tonie dość czułym i pojednawczym. W drugim liście, syn opisywał mu szczegółowo zajęcie Witebska przez Francuzów, i dalsze wypadki wojny obecnej. Podawał mu nawet plan dokładny, prawdopodobnych ruchów i marszów obu armji. Kończył zaś, zaklinając ojca na wszystko w świecie, żeby usunął się jak najrychlej z teatru wojny, która zbliżała się wielkiemi krokami do Łysych-Gór i przeniósł się do Moskwy.
Desalles, któremu doniesiono z boku o zajęciu Witebska przez Francuzów, nie omieszkał podzielić się tą wiadomością ze wszystkimi podczas objadu. Wtedy dopiero starzec przypomniał sobie o liście syna.
— Pisał do mnie książę Andrzej — bąknął od niechcenia. — Czytałaś list? — zwrócił się do córki.
— Nie, mój ojcze — odpowiedziała strwożona. Jakże mogła czytać list, o którym teraz dopiero dowiadywała się że istnieje.
— Coś mi tam i o wojnie donosi — uśmiechnął się drwiąco i pogardliwie, jak zawsze czynił, skoro ten przedmiot naruszano.
— List musi być niesłychanie zajmujący — wtrącił Desalles. — Któż mógłby wiedzieć lepiej o wszystkiem?...
— Ależ naturalnie! — wykrzyknęła panna Bourrienne.
— Trzeba go przynieść z mego pokoju. Jest na małym stoliczku, pod przyciskiem marmurowym.
Francuzka zerwała się chcąc okazać wielką usłużność.
— Nie, nie! — starzec zmarszczył brwi groźnie. — Pójdź ty Michale Iwanowiczu!... — Budowniczy usłuchał rozkazu, zaledwie jednak wyszedł z sali, a już starzec zerwał się od stołu i rzucił serwetę niecierpliwie:
— Bałwanisko, nigdy niczego znaleść nie może! — Gotów mi jeszcze wszystko poprzewracać do góry nogami! — mruknął gniewnie i wyszedł w tropy za posłanym. Marja, Francuzka i Mikołcio, spojrzeli jedno na drugiego znacząco, ale w głębokiem milczeniu. Za chwilę wrócił książę, a za nim budowniczy. Przynosili list razem z planem strategicznym narysowanym dokładnie przez Andrzeja. Starzec położył to wszystko koło swego talerza, i do końca objadu, ani wspomniał o papierach przyniesionych.
Gdy przeszli do salonu, dał list córce, aby go w głos odczytała. Ta skończywszy czytanie, spojrzała wyraziście na ojca. Starzec wpatrzony bezmyślnie w plan nowej jakiejś budowli zdawał się nie słyszeć ani słowa.
— Co jaśnie oświecony książę sądzi o tem wszystkiem? — Desalles spytał nieśmiało.
— Ja? ja? — starzec szorstko odrzucił, nie odrywając oczu od planu.
— Można przypuszczać że teatr wojny przybliży się do nas niebawem — Desalles mówił dalej głosem przyciszonym.
— Ha! ha! ha! teatr wojny? Dobry sobie! — starzec parsknął śmiechem. — Powiedziałem i powtarzam: Teatrem wojny pozostaną prowincje polskie. Nieprzyjaciel nie może posunąć się za Niemen!
Desalles spojrzał na starca osłupiały: Mówić o Niemnie, gdy najeźdźca już Dniepr przekroczył! Tylko księżniczka Marja, zapominając najzupełniej o jeografji, wierzyła w słowa ojca jakby w Ewangielją!
— Gdy na wiosnę zaczną śniegi topnieć, wszystkich pochłoną sławne bagna w Polsce! — bredził starzec dalej — Bennigsen powinienby był od dawna wkroczyć do Prus, wtedy byłoby wszystko raźniej poszło. — Starcowi na pół zdziecinnałemu, przypominała się widocznie kampanja z roku 1807.
— Ależ jaśnie oświecony książę raczy wybaczyć — Desalles mruknął jeszcze bardziej onieśmielony. — W tym liście jest mowa o zajęciu Witebska przez...



Tom VIII

XXI.

O drugiej popołudniu, zebrała się pełna rada wojenna, w najpokaźniejszej izbie w chacie należącej do wieśniaka Andrzeja Sewastjanowa. Przed drzwiami chaty i na podwórzu, gapił się tłum chłopów, bab, dziewcząt i dzieci, na wchodzących jenerałów, całych złotem szamerowanych, z piersiami lśniącemi od mnogich gwiazd i orderów. Kutuzow drzemał w kącie izby pod piecem, na który wdrapała się była przed chwilą faworytka dziadzia (tak sześcioletnia Parania nazywała Kutuzowa) córeczka Sewastjanowa, której Kutuzow dawał raz po raz cukierki. Przykucznąwszy w rogu pieca, patrzyła nieśmiało na wchodzących jenerałów, to znowu uśmiechała się słodko do „dziadzia“. Kutuzow budząc się kiedy niekiedy, okazywał rozdrażnienie i niecierpliwość, to mrucząc coś pod nosem, to szarpiąc gwałtownie kołnierz od munduru, jakby go ten dusił, mimo że był rozpięty od góry do dołu. Gdy jego adjutant Kajssarow, zbliżył się do okna, chcąc odsunąć firankę, machnął ręką niecierpliwie, aby dał temu pokój. Adjutant domyślił się, że wódz naczelny pragnie zostać w cieniu, aby nikt nie mógł niczego z twarzy jego wyczytać.
Było już pełno w izbie, czekano jedynie z rozpoczęciem narady, na przybycie Bennigsena. Ten pod pozorem badania powtórnego całej pozycji, kończył najspokojniej objad smakowity, który mu był kucharz jego przyrządził. Gdy zjawił się nareszcie, przez dwie godziny radzono pół głosem, patrząc na mapy i plany, rozłożone na stole pod oknem, ale nie powzięto niczego stanowczego, i żadnej decyzji ostatecznej.
Skoro ukazał się Bennigsen, Kutuzow przysunął się z krzesłem do stołu, tak atoli, żeby światło świec zapalonych, na twarz mu nie padało.
Bennigsen zagaił posiedzenie, wypowiadając te słowa tonem patetycznym:
— Czy wolno nam poświęcić bez walki, odwieczną i świętą dla Rosjan starą carów stolicę, czy też mamy jej bronić?
Zapanowało nagle ponure milczenie. Twarze wszystkich drgnęły kurczowo, oczy skierowały się na Kutuzowa. Ten z brwiami ściągniętemi, pokaszliwał, nos siąkał, starając się opanować wzruszenie mimowolne. I Parania z wysokości swojego schronienia, przypatrywała się bacznie „dziadziowi“.
— Stara i święta carów stolica! — powtórzył nagle starzec słowa poprzednie z gniewem, i gorżkiem szyderstwem, jakby chciał wykazać całemu światu, fałsz w nich ukryty. — Wasza ekscellencja pozwoli sobie powiedzieć — zwrócił się do Bennigsena — że ten frazes wydaje się zupełnie bez znaczenia dla każdego serca rosyjskiego. Nie w ten sposób musi być postawioną kwestja, dla której roztrząsania zgromadziłem wszystkich panów tu obecnych. Jest ona czysto wojskową, i tak się przedstawia: Zbawienie i ocalenie kraju od najazdu, zależy od armji. Czy zatem przedstawia większą korzyść narażenie tejże armji na zgubę razem z Moskwą, po stoczonej bitwie, czy też lepiej cofnąć armję bez straty, a Moskwę poświęcić, nie broniąc jej wcale? W tym względzie pragnę zasięgnąć waszej rady.
Zaczęto nad tem rozprawiać szeroko i długo. Bennigsen nie dając za wygranę, zgadzał się wprawdzie w zdaniu z Barclay’em, że niepodobna bronić pozycji w Fili; zaproponował jednak żeby w nocy przesunąć wojsko cichaczem, ze skrzydła prawego na lewe, i zaatakować następnie skrzydło prawe Francuzów. Poparli go w tem Jermołow, Dokturow i Rajewski. Czy sądzili na prawdę, że trzeba złożyć tę ofiarę krwi, zanim się Moskwę rzuci na pastwę nieprzyjacielowi, czy też mieli w tem jakie widoki osobiste? Rozprawiano namiętnie. Posypały się znowu zdania najsprzeczniejsze. Jak byli wszyscy nie zdawali sobie sprawy dokładnej, że ta ich cała narada, nie jest w stanie powstrzymać biegu fatalnego wypadków; że de facto Moskwa jest zgubioną. Jedynie dwóch, czy trzech jenerałów, odezwało się nieśmiało, w jakim kierunku może armja rosyjska cofać się dalej, z najmniejszem stosunkowo niebezpieczeństwem. Ci zrozumieli od razu, o co idzie. Parania inaczej to sobie tłumaczyła. Sądziła w swojej dziecięcej naiwności, że „ten pan z długiemi połami“ (tak nazywała Bennigsena) kłóci się z jej „dziadziem“. Zauważyła, że obydwaj są rozdrażnieni i gniewni. W głębi swego serduszka przyznawała jednak słuszność „dziadziowi“. Schwyciła w lot rzut oka Kutuzowa, którym przenikał chytrze myśli niejako swego przeciwnika, i była niesłychanie uradowana, że Kutuzow pokonał tamtego. Bennigsen usta do krwi zagryzając, zerwał się z ławki i przeszedł krokiem przyspieszonym po izbie. Czuł on w słowach Kutuzowa, mimo, że je wymawiał zwolna i z spokojem lodowatym, naganę najzupełniejszą.
— Nie mogę panowie — tłumaczył dalej Kutuzow — przyjąć planu hrabiego Bennigsena. Podobne przesuwanie wojska z miejsca na miejsce, pod samym nosem nieprzyjaciela, jest zawsze operacją wielce niebezpieczną. Historja potwierdza to zresztą. I tak naprzykład... — zatrzymał się szukając po głowie faktu odpowiedniego, spojrzawszy przytem z pod oka, z przesadną szczerością i nieśmiałością na Bennigsena. — Naprzykład: w bitwie pod Friedlandem, którą musisz hrabio pamiętać... nie było to wcale korzystnem dla nas; właśnie w skutek podobnego obrotu.
Zaciężyło znowu przez jaką minutę nad całem zebraniem, które wydawało się wieczystem!
Rozprawiano jeszcze po trochę dla formy, czuł jednak każdy z osobna, że właściwie wyczerpano kwestję sporną najzupełniej. Kutuzow wyprostował się nagle i silnie odchrząknął. Zrozumiawszy, że powie coś stanowczego, całe grono jenerałów skupiło się w koło niego.
— Zrozumiałem to dobrze, moi panowie, że ja sam będę musiał wziąć na moje barki całą odpowiedzialność. Wysłuchałem cierpliwie zdań najrozmaitszych. Wiem, że wielu będzie przeciw mnie... jednak, na mocy władzy najwyższej, udzielonej mi przez naszego pana i cara najmiłościwszego — dodał powtarzając i schyliwszy czoło z pokorą. — Otóż w imię tej władzy, poruczonej mi przez monarchę i naród cały, nakazuję... dalszą rejteradę!
Jenerałowie rozeszli się w milczeniu uroczystem, z jakiem zwykło się opuszczać pokój, w którym spoczywa umarły. Parania którą oddawna oczekiwano na wieczerzę, zlazła z pieca czemprędzej, przebiegła cichutko, jak myszka bosemi nóżętami, pomiędzy gronem wojskowych, i zniknęła za drzwiami izby.
Kutuzow pożegnawszy wszystkich członków rady wojennej, siedział długo jeszcze nad stołem pochylony, z głową w dłonie schowaną, zastanawiając się na nowo, jak się to stać mogło, i czemu trzeba przypisać ostateczne wydanie Moskwy w ręce Francuzów?
— Tego nie przypuszczałem... nie sądziłem nigdy, żeby do czegoś podobnego dojść mogło! — przemówił do adjutanta Schneidera, który wszedł był do niego późnym wieczorem. — Rzecz to dla mnie niepojęta!
— Wasza książęca mość powinnaby udać się na spoczynek — wtrącił adjutant wymijająco.
— Zapewne... Ha! zobaczymy. Zmuszę ich do jedzenia mięsa końskiego, tak jak Turków zmusiłem! — Kutuzow uderzył w stół pięścią z całej siły, powtarzając: — Skosztują go, jak mi Bóg miły! skosztują koniny!





XXII.

Jako przeciwstawienie z Kutuzowem, z powodu czynu stokroć większej w dziejach świata doniosłości, niż cofanie się armji rosyjskiej, przypisują współcześni równie niesprawiedliwie Roztopczynowi fakt dokonany, opuszczenia i spalenia Moskwy.
Każdy Rosjanin przenikniony dziś jeszcze tem samem uczuciem, którem wtedy pałały serca ogólnie, mógłby był przepowiedzieć z góry te wypadki. Po bitwie pod Borodynem stało się to nieuniknionem.
Tak w Smoleńsku, jak i we wszystkich miastach i wsiach, ten sam duch panował co i w Moskwie. A na tamtych mieszkańców nie wpływał przecież Roztopczyn; tamci nie czytali i nie znali jego drukowanych rozporządzeń. Lud czekał nieprzyjaciela z najwyższym lekceważeniem, nie burząc się, nie robiąc żadnych nieporządków. Czekał w nastroju uroczystym, czując głęboko, że w danej chwili potrafi działać jak należy. Skoro wieść doszła o zbliżaniu się wojsk nieprzyjacielskich; warstwy wyższe w społeczeństwie, ludzie możniejsi wynosili się z miasta, zabierając wszystko i wywożąc co większą wartość przedstawiało. Ubożsi zaś palili i niszczyli to, co pozostało. Przekonanie że tak być musiało, i że zawsze tak będzie, istniało wtedy, i do dziś istnieje w każdem prawdziwem sercu rosyjskiem. To przekonanie powiemy więcej nawet! przewidywanie zdobycia Moskwy przez Francuzów, przeniknęło było całe wyższe towarzystwo w roku 1812. Dowodzili tego najdobitniej ci, którzy miasto gromadnie opuszczali w lipcu i sierpniu, zostawiając po za sobą swoje pałace, stanowiące połowę prawie ich majątku. Działali oni pod wpływem dziwnej siły patrjotyzmu ukrytego, który nie zasadza się na górnolotnych frazesach, ani na poświęcaniu swoich dzieci dla dobra i zbawienia ojczyzny, ani na innych czynach podobnych, przeciwnych ludzkiej naturze, tylko przejawia się po prostu, bez wielkiego rozgłosu i wysiłków bohaterskich; a właśnie dla tej prostoty i naturalności, dochodzi do olbrzymich rezultatów. — „Czyn to haniebny — ogłaszały afisze Roztopczyna — uciekać przed niebezpieczeństwem. Tylko podli tchórze Moskwę opuszczają!“ — A mimo tego opuszczali ją, wszyscy ludzie zamożniejsi, nic sobie nie robiąc z tego, że zostaną za tchórzów poczytani! Wyjeżdżali czując, że tak być powinno. Roztopczyn nie mógł ich przerazić, opowiadając o potwornych i strasznych okrucieństwach, popełnianych przez armję Napoleońską w krajach podbitych. Wiedzieli przecież doskonale, że w Wiedniu i Berlinie wojsko niczego nie tknęło. Doszły nawet do nich i te szczegóły, że podczas pobytu w owych miastach Francuzów, mieszkańcy spędzali czas najweselej, z tymi zwycięzcami, pełnymi powabów i przymiotów niezrównanych, skłaniających ku nim serca wszystkich niewiast. Wtedy ceniono tak samo wysoko Francuzów w wyższych towarzystwach rosyjskich. Żaden salon arystokratyczny nie mógł się dawniej obejść bez nich, tak w Moskwie jak w Petersburgu. Dziś jednak uciekali przed Francuzami, nie było bowiem mowy o tem, żeby Rosjanie mogli dostać się pod panowanie Napoleona! Czy groźnego czy łagodnego, oni tego panowania znieść nie byli w stanie. Odjeżdżali nie zdając sobie nawet sprawy dokładnej, jak wielkiem było poświęceniem z ich strony, oddawanie dobrowolne miasta tak wspaniałego, na łup ognia i grabieży, co stawało się teraz nieuniknionem. Powiedzmy bowiem prawdę, że to już leży w naturze ludu moskiewskiego, żeby palić i rabować domy opuszczone przez ich mieszkańców! A zatem, każda z owych dam wielko-światowych, wynosząca się na wieś, ze swego pałacu w Moskwie, z całą służbą, murzynami, karłami i błaznami nadwornymi, (pomimo zakazu Roztopczyna i trwogi, czy nie każe jej przypadkiem aresztować byle tylko nie zostać poddanką Napoleona!... przyczyniała się według naszego zdania tym czynem prostym a wzniosłym do wielkiego dzieła, mającego zbawić ojczyznę! Najmniej właśnie przyczynił się do tego sam Roztopczyn. Co chwila zapierał się on niejako własnych czynów i własnych rozporządzeń. Z jednej strony potępiał najsurowiej odjeżdżających, a z drugiej nakazywał wywóz z Moskwy wszelkich archiwów państwowych. Dziś rozdawał broń z arsenału tłumom pijaków rozbestwionych, i namawiał duchowieństwo do odbywania licznych procesji, jutro broń gwałtem odbierał, zakazując wszelkich procesji i nabożeństw publicznych, jako lud nadto podżegających. Zabierał osobom prywatnym wszelkie powózki, zapowiadając głośno, że raczej Moskwę podpali na cztery rogi, zamiast do niej wpuszczać Francuzów, a w godzinę później klął duszę i ciało, że coś podobnego ani mu w głowie nie postało. Raz zachęcał pospólstwo, żeby szukało i dostawiało mu szpiegów francuzkich, drugi raz znowu, gdy mu coś innego na nos wsiadło, karał za to każdego najsurowiej. Nibyto wypędzał z miasta gwałtownie Francuzów, a jednocześnie zostawiał w spokoju panią Aubert-Chalm’e, której salon był wielkim zbiornikiem żywiołu francuzkiego i miejscem, gdzie ściągała się cała kolonja francuzka. Wysyłał bez powodu na wygnanie starego i szanowanego powszechnie dyrektora poczty w Moskwie, Kluczarewa. Zbierał najgorszy motłoch uliczny na Trójgórze, pod pozorem stawiania oporu nieprzyjacielowi. Rzucał tłumowi na pastwę człowieka niewinnego, do poszarpania w kawałki, byle go się pozbyć z karku. Utrzymywał uroczyście, wszem wobec, że nie potrafi przeżyć Moskwy nieszczęścia! a tymczasem wymykał się cichaczem, bocznemi drzwiczkami, podśpiewując głupi czterowiersz francuzki[10], byle tylko nikt nie wątpił w jego udział w tem dziele. W końcu ten człowiek, nie miał najlżejszego wyobrażenia o doniosłości niespożytej i niesłychanej wartości moralnej tego wypadku, który dokonywał się w jego oczach. Trawiony chęcią szaloną, żeby jemu samemu wszystko przypisano, żeby świat cały zdumiał się nad jego wielkim czynem bohaterskim, drwił sobie jak pierwszy lepszy ulicznik, z opuszczenia i spalenia Moskwy. Sądził w swojej pysze szatańskiej, że mógłby wstrzymać w czemkolwiek tę straszną lawinę, ten prąd wszechpotężny patryotyzmu narodowego, który unosił go razem z innymi, niby źdźbło słomy, niby piórko z którem wiatr igra dowolnie!





XXIII.

Gdy powróciła z Wilna razem z całym dworem, piękna hrabina Bestużew, znalazła się w położeniu trochę kłopotliwem. W Petersburgu osłaniał ją skrzydłem opiekuńczem pewien dygnitarz, w wieku podeszłym, piastujący w państwie jedno z najwyższych dostojeństw. W Wilnie znowu nawiązała była nader ścisły stosunek z księciem krwi z państwa ościennego. Tak młody i ognisty książę, jak i ów wielki pan rosyjski, upominali się natarczywie o swoje prawa. Była zatem w kłopocie nie lada, jak rozwiązać to zadanie tak drażliwe, jak dogodzić jednemu i drugiemu, nie zrywając z żadnym serdecznych stosunków. Coby było wydało się innej kobiecie wprost niemożliwem, u niej wymagało jedynie króciutkiej chwili namysłu. Zamiast ukrywać się z swojemi czynami, zamiast używania jakichkolwiek wykrętów, aby wyjść cało z tak fałszywego położenia, coby było wszystko popsuło, dowodząc karygodności z jej strony, ona nie zawahała się ani na chwilę i jak prawdziwy wielki człowiek, potrafiła pozyskać opinję ogólną.
W odpowiedzi na gorzkie wyrzuty, któremi obarczył ją zagraniczny książę krwi, zaraz przy pierwszej wizycie, podniosła z dumą swoją prześliczną główkę, zwrócona profilem do niego:
— Oto próbka samolubstwa i okrucieństwa mężczyzn — odpowiedziała wyniośle. — Spodziewałam się z góry czegoś podobnego. Kobieta poświęcająca się dla ciebie mości książę, cierpi i taką za to odbiera nagrodę. Skąd rościsz sobie prawo książę, do żądania odemnie rachunku z moich czynów i stosunków przyjaźni? Ten człowiek był więcej niż ojcem dla mnie... Tak — trzepała coraz prędzej, aby księcia do słowa nie dopuścić — może miał dla mnie uczucia trochę odmiennej natury, nie zupełnie ojcowskie, ale to jeszcze nie powód, żebym zamykała mu drzwi przed nosem... Nie jestem mężczyzną, żeby być niewdzięczną! Chciej to przyjąć raz na zawsze do wiadomości mości książę, że z moich uczuć wewnętrznych zdaję li rachunek przed Bogiem i przed własnem sumieniem — dodała patetycznie, przyciskając dłonią swoje łono jak puszek łabędzi białe i pełne, a obnażone ile tylko się dało, aby mikroskopijny staniczek nie spadł z ramion zupełnie. Przy czem nie omieszkała wznieść w górę swoich przecudnych oczów fiołkowych, z wyrazem męczennicy niewinnie oskarżonej.
— Ależ hrabino, nie doprowadzaj że mnie do ostatnich granic rozpaczy.
— Ożeń się ze mną mości książę, a zostanę twoją najpokorniejszą niewolnicą.
— Ależ to jest wręcz niemożliwem.
— Powiedz raczej mości książę, iż nie raczyłbyś zniżyć się aż do mnie — rozpłakała się rzewnie.
Książę starał się ją pocieszyć i uspokoić. Ona zaś łzy lejąc (umiała płakać tak sztucznie, że stawała się jeszcze piękniejszą i ponętniejszą), zaczęła mu tłumaczyć, że rozwód jest możebnym w pewnych razach, że bywały już podobne wypadki. Tak mało jednak miała ich do zacytowania, że wymieniła jedynie Napoleona i kilku innych książąt panujących. Opowiadała szeroko i długo, że nigdy nie była żoną swego męża, że czuła wstręt do niego niepokonany, że była wtedy dzieckiem prawie, kiedy go jej gwałtem narzucono.
— Ależ religia, prawa ludzkie i Boskie? — powtarzał książę już na pół zwalczony i przekonany.
— Religia... prawa?... Ciekawam jakiby z nich był pożytek, gdyby nie mogły nam dopomódz w tym wypadku?
Uderzony i oszołomiony tą uwagą tak prostą zresztą, młodzik rozkochany odbył poważną naradę z pewnym labusiem francuzkim, znanym z swojej giętkości w zdaniach i niezrównanej pobłażliwości na drobne grzeszki pięknych dam.
W kilka dni później książę wprowadził swego przyjaciela, owego czystej krwi Paryżanina, księdza Joubert’a, do Daczy hrabiny Bestużew w Kamiennym-Ostrowie, gdzie piękna Helena wyprawiała dla „swoich“ najserdeczniejszych bal wspaniały. Czarne jak tarki i pełne ognia oczy księdza Joubert’a stanowiły dziwny kontrast z jego włosami bujnemi, wijącemi się w puklach, aż na ramiona, ale śnieżnej białości. Piękna gospodyni balu rozmawiała bardzo długo w ogrodzie, sam na sam z uroczym i szarmanckim labusiem. Oświetleni poetycznie mdłym blaskiem księżyca w pełni i jaskrawym światłem chińskich latarni, gęsto porozwieszanych pomiędzy drzewami, przy dźwiękach czarujących doskonałej orkiestry, przygrywającej w sali do tańca, rozprawiali o miłości stworzenia dla Stwórcy, dla Jezusa Chrystusa, dla Serc przenajświętszych tak Maryi Dziewicy niepokalanej jak i Jej Boskiego Syna. O pociechach obiecanych tu na ziemi jak i w życiu przyszłem, duszom wiernym, wyznającym religję jedynie prawdziwą i mogącą jedynie uszczęśliwić istotę ludzką... religię katolicką. Helena wzruszona do głębi tą wymową miodopłynną, czuła kilkakrotnie łzy w oczach słuchając księdza Joubert’a, którego głos drżał również, z wielkiego i świętego zapału. W tej chwili nadszedł jeden z tancerzów, zapraszając ją do walca i przerwał rozmowę budującą. Nazajutrz atoli pojawił się znowu labuś u Heleny, spędził z nią sam na sam cały wieczór i od tego dnia stał się jej gościem codziennym.
Dnia pewnego zaprowadził hrabinę do kościoła katolickiego. Klęczała długo nieruchoma, przed jednym z ołtarzów. Ksiądz Joubert dotknął się dłonią jej czoła i po tem dotknięciu (jak później opowiadała Helena każdemu, kto chciał słuchać i kto nie chciał), doświadczyła dziwnie błogiego uczucia, jakby ją było musnęło skrzydło anielskie... to łaska zaczynała spływać do jej duszy.
Później przystąpiła do spowiedzi i komunji św., ksiądz Joubert przyjął ją najsolenniej na łono kościoła katolickiego. Powinszował jej w słowach wymownych tego wielkiego szczęścia, zapowiadając, że dowie się o tem sam Ojciec Święty i dostanie wkrótce z Rzymu jego błogosławieństwo na piśmie.
To wszystko, co się teraz z nią działo, dowody uwielbienia ze strony katolików, którzy w niej siostrę witali, czystość gołębicy, otrzymana po odejściu od konfesyonału, a przedstawiająca się na jej osobie w szatach powłóczystych, śnieżnej i niepokalanej białości, stanowiło dla niej chwilowo bardzo miłą i niezwykłą rozrywkę. Nie traciła przeto z oka celu głównego. I jak to zwykło dziać się w sprawach, gdzie chytrość i podstęp grają główną rolę, strona o wiele słabsza umysłowo, ale przebieglejsza, miała odnieść zwycięstwo na całej linji.
Helena zrozumiała od razu, że te wszystkie piękne frazesy i słówka miodowe, dążą głównie do tego, żeby pozyskać bogatą owieczkę. Gotową była poczynić znaczne nawet ofiary pieniężne, ale w zamian zażądała stanowczo rozwodu. Ksiądz Joubert zaczął z nią o tem rozprawiać, ze zwykłą u niego miodopłynną wymową. Że skoro ją zmuszono do małżeństwa, dzieckiem prawie, z człowiekiem wstrętnym jej i który również nie pojmował obowiązków małżonka i jedynego celu małżeństwa; żeby nie zejść z tego świata bezpotomnie; nie dotrzymując mu wiary, popełniła tylko grzech powszedni... Jeżeliby zaś teraz, dla tego li pragnęła rozwodu, aby z innym mężem mieć dzieci, w takim razie...
— Koniec końców — przerwała mu Helena niecierpliwie. — Pytam sama siebie, jakby to być mogło, żebym była związaną z heretykiem, skoro przeszłam na łono religji jedynie prawdziwej... religji rzymsko-katolickiej?
Ta jej uwaga, wywarła na zacnego labusia prawie to samo wrażenie, co niegdyś na towarzyszach Kolumba, owo zagadnienie z jajem, tak po prostu przez niego rozwiązane. Zdumiał się, nie wiedząc co ma na to odpowiedzieć. Był jednocześnie zachwycony postępami swojej córki duchownej, w głębokiem przejęciu się zasadami nowej swej wiary. Nie chciał jednak uznać się za pobitego i dalej prowadził swoje nauki, wypowiadane uroczyście, z pominięciem drażliwej kwestji rozwodu.







Tom IX




  1. W owej epoce, magnaci mieli po 4 i 6 koni u karet, a na przedniej parze, siedział zawsze izwoszczyk.
  2. Lud prosty w Rosji spi na piecach ogólnie.
  3. Szafka ze świętemi obrazami.
  4. Znana w Moskwie przechadzka.
  5. Lekarz przyboczny Napoleona.
  6. Tytuł pewnej sekty religijnej w Rosji.
  7. Pani.
  8. Rodzaj gitary o trzech strunach.
  9. Na wojnie, jak na wojnie.
  10. Je suis par naissance Tartare
    Je voulus devenir Romain
    Les Français m’appellent barbare
    Et les Russe, George Dandin!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.