Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Po raz drugi, w ciągu bitwy, Piotr opuścił wzgórek, z umieszczoną na nim baterją, i pobiegł do żołnierzów w Kniazkowie. Przeszedłszy przez jar głęboki, znalazł się przy jednym z ambulansów. Tu znowu zobaczył w koło krwi kałuże, i usłyszał straszne jęki i krzyki serce rozdzierające. Uciekł i stąd czemprędzej. Teraz pragnął gorąco jednej tylko rzeczy: Zapomnieć o ile możności o tych okropnościach, wejść nazad w tryb życia zwykły, codzienny, znaleść się w swoim pokoju, i na swojem łóżku. Czuł, że tam dopiero uporządkuje ile tyle myśli bezwładne, i zda sobie sprawę dokładną z tego co widział i czego doświadczył. Ale jak to zrobić? Wprawdzie na drodze, którą szedł, przestały huczyć bomby i nie świstały mu już złowrogo koło uszów kule karabinowe, ale sceny krwawe, powtarzały się co krok. Spotykał co chwila wlokących się mozolnie rannych, z twarzami trupio blademi i powykrzywianemi z bolu. W dali zaś słyszał dotąd trzask gęstego ognia rotowego.
Przeszedł ze trzy wiorsty, po drodze kurzem okrytej, a wiodącej ku Mozajskowi. Usiadł wreszcie znużony niesłychanie. Noc zapadła. Ustał był zupełnie huk armat. Piotr leżał na wznak, z głową opartą na rękach. Zdawało mu się co moment, że jakieś widma ocierają się o niego, i bomba pada z hukiem złowrogim tuż obok. Wtedy pot kroplisty a zimy występywał mu na czoło. Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć, ile godzin tam przeleżał? Dobrze z północy, wyprowadzili go z tego stanu letargicznego trzej żołnierze, rozpalając nieopodal duży ogień. Chcieli ugotować sobie przy ognisku trochę suchara. Gdy woda zawrzała w kociołku, nakruszyli w nią suchara z odrobiną jakiegoś tłuszczu. Ta zupka zmięszana z dymem ogniska, drażniła wcale przyjemnie powonienie Piotra, któremu głód dokuczał szalenie. Westchnął ciężko. Żołnierze, którzy go z razu nie byli wcale spostrzegli, zwrócili się nagle ku niemu, usłyszawszy westchnienie.
— A ty co za jeden? — spytali dając mu do zrozumienia, że podzielą się z nim chętnie jedzeniem, jeżeli okaże się godnym ich współczucia.
— Ja, ja? — bąknął Piotr wymijająco. — Jestem oficerem w milicji... zabłąkałem się, nie znając dobrze tych dróg... Mój oddział przepadł gdzieś również wśród bitwy.
— No! no! — potrząsali głowami żołnierze. — Skoro tak, jedz z nami jeżeliś głodny bratku! — dodał podając Piotrowi łyżkę drewnianą, którą sam jadł przed chwilą.
Piotr nie dał się prosić, zasiadł przy ognisku, i zajadał z wilczym apetytem. Nic mu się dotąd w życiu tak smacznem nie wydało! Gdy tak połykał chciwie jedną łyżkę za drugą, żołnierze przypatrywali się ciekawie jego twarzy oświetlonej czerwoniawym blaskiem ogniska:
— Gdzież idziesz? — spytał jeden z nich.
— Radbym dostać się do Mozajska.
— Ty jesteś Baryń, nieprawdaż?
— Tak...
— Jakże się nazywasz?
— Piotr Cyryłowicz...
— No! to dobrze... zaprowadzimy cię zatem Baryń gdzie zechcesz...
I poszedł dalej razem z żołnierzami.
Koguty piały przededniem, gdy dotarli do Mozajska, pnąc się mozolnie pod górę nader stromą. Piotr w swojem historycznem roztargnieniu, zapomniał najzupełniej że dom zajezdny, gdzie stoi jego powóz wraz z końmi, jest u podnóża góry. I nie byłby sobie o tem przypomniał najzupełniej, gdyby nie był spotkał po drodze lokaja, który szukał go po całem mieście od wczoraj. Poznał natychmiast swego pana po białym kapeluszu, świecącym z daleka w pomroku.
— Nie wiedzieliśmy wcale co się stało z jaśnie panem! — wykrzyknął Piotra zobaczywszy. — Jaśnie pan idzie piechotą? Po cóż?... Przecież powóz czeka na jaśnie pana tam, na dole.
— Aha!... prawda... zapomniałem — Piotr uderzył się w czoło.
Zatrzymał się na drodze, a i żołnierze stanęli również.
— Odszukaliście zatym Baryń, waszych ludzi? — spytał jeden.
— Skoro tak, żegnamy was Piotrze Cyryłowiczu.
— Żegnamy! — powtórzyli wszyscy trzej.
— I ja was żegnam, dziękując serdecznie za wszystko! — Piotr przemówił odchodząc. — Możeby im dać co za to? — pomyślał sięgając ręką do kieszonki w kamizelce. — Nie... toby się nie godziło, płacić pieniędzmi za ich poczciwość! — usłyszał jakiś głos wewnętrzny. Ponieważ w oberży nie było gdzie szpilki wetknąć, tak była ludźmi zapchana, Piotr położył się po prostu w swojej karecie podróżnej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.