Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

O drugiej popołudniu, zebrała się pełna rada wojenna, w najpokaźniejszej izbie w chacie należącej do wieśniaka Andrzeja Sewastjanowa. Przed drzwiami chaty i na podwórzu, gapił się tłum chłopów, bab, dziewcząt i dzieci, na wchodzących jenerałów, całych złotem szamerowanych, z piersiami lśniącemi od mnogich gwiazd i orderów. Kutuzow drzemał w kącie izby pod piecem, na który wdrapała się była przed chwilą faworytka dziadzia (tak sześcioletnia Parania nazywała Kutuzowa) córeczka Sewastjanowa, której Kutuzow dawał raz po raz cukierki. Przykucznąwszy w rogu pieca, patrzyła nieśmiało na wchodzących jenerałów, to znowu uśmiechała się słodko do „dziadzia“. Kutuzow budząc się kiedy niekiedy, okazywał rozdrażnienie i niecierpliwość, to mrucząc coś pod nosem, to szarpiąc gwałtownie kołnierz od munduru, jakby go ten dusił, mimo że był rozpięty od góry do dołu. Gdy jego adjutant Kajssarow, zbliżył się do okna, chcąc odsunąć firankę, machnął ręką niecierpliwie, aby dał temu pokój. Adjutant domyślił się, że wódz naczelny pragnie zostać w cieniu, aby nikt nie mógł niczego z twarzy jego wyczytać.
Było już pełno w izbie, czekano jedynie z rozpoczęciem narady, na przybycie Bennigsena. Ten pod pozorem badania powtórnego całej pozycji, kończył najspokojniej objad smakowity, który mu był kucharz jego przyrządził. Gdy zjawił się nareszcie, przez dwie godziny radzono pół głosem, patrząc na mapy i plany, rozłożone na stole pod oknem, ale nie powzięto niczego stanowczego, i żadnej decyzji ostatecznej.
Skoro ukazał się Bennigsen, Kutuzow przysunął się z krzesłem do stołu, tak atoli, żeby światło świec zapalonych, na twarz mu nie padało.
Bennigsen zagaił posiedzenie, wypowiadając te słowa tonem patetycznym:
— Czy wolno nam poświęcić bez walki, odwieczną i świętą dla Rosjan starą carów stolicę, czy też mamy jej bronić?
Zapanowało nagle ponure milczenie. Twarze wszystkich drgnęły kurczowo, oczy skierowały się na Kutuzowa. Ten z brwiami ściągniętemi, pokaszliwał, nos siąkał, starając się opanować wzruszenie mimowolne. I Parania z wysokości swojego schronienia, przypatrywała się bacznie „dziadziowi“.
— Stara i święta carów stolica! — powtórzył nagle starzec słowa poprzednie z gniewem, i gorżkiem szyderstwem, jakby chciał wykazać całemu światu, fałsz w nich ukryty. — Wasza ekscellencja pozwoli sobie powiedzieć — zwrócił się do Bennigsena — że ten frazes wydaje się zupełnie bez znaczenia dla każdego serca rosyjskiego. Nie w ten sposób musi być postawioną kwestja, dla której roztrząsania zgromadziłem wszystkich panów tu obecnych. Jest ona czysto wojskową, i tak się przedstawia: Zbawienie i ocalenie kraju od najazdu, zależy od armji. Czy zatem przedstawia większą korzyść narażenie tejże armji na zgubę razem z Moskwą, po stoczonej bitwie, czy też lepiej cofnąć armję bez straty, a Moskwę poświęcić, nie broniąc jej wcale? W tym względzie pragnę zasięgnąć waszej rady.
Zaczęto nad tem rozprawiać szeroko i długo. Bennigsen nie dając za wygranę, zgadzał się wprawdzie w zdaniu z Barclay’em, że niepodobna bronić pozycji w Fili; zaproponował jednak żeby w nocy przesunąć wojsko cichaczem, ze skrzydła prawego na lewe, i zaatakować następnie skrzydło prawe Francuzów. Poparli go w tem Jermołow, Dokturow i Rajewski. Czy sądzili na prawdę, że trzeba złożyć tę ofiarę krwi, zanim się Moskwę rzuci na pastwę nieprzyjacielowi, czy też mieli w tem jakie widoki osobiste? Rozprawiano namiętnie. Posypały się znowu zdania najsprzeczniejsze. Jak byli wszyscy nie zdawali sobie sprawy dokładnej, że ta ich cała narada, nie jest w stanie powstrzymać biegu fatalnego wypadków; że de facto Moskwa jest zgubioną. Jedynie dwóch, czy trzech jenerałów, odezwało się nieśmiało, w jakim kierunku może armja rosyjska cofać się dalej, z najmniejszem stosunkowo niebezpieczeństwem. Ci zrozumieli od razu, o co idzie. Parania inaczej to sobie tłumaczyła. Sądziła w swojej dziecięcej naiwności, że „ten pan z długiemi połami“ (tak nazywała Bennigsena) kłóci się z jej „dziadziem“. Zauważyła, że obydwaj są rozdrażnieni i gniewni. W głębi swego serduszka przyznawała jednak słuszność „dziadziowi“. Schwyciła w lot rzut oka Kutuzowa, którym przenikał chytrze myśli niejako swego przeciwnika, i była niesłychanie uradowana, że Kutuzow pokonał tamtego. Bennigsen usta do krwi zagryzając, zerwał się z ławki i przeszedł krokiem przyspieszonym po izbie. Czuł on w słowach Kutuzowa, mimo, że je wymawiał zwolna i z spokojem lodowatym, naganę najzupełniejszą.
— Nie mogę panowie — tłumaczył dalej Kutuzow — przyjąć planu hrabiego Bennigsena. Podobne przesuwanie wojska z miejsca na miejsce, pod samym nosem nieprzyjaciela, jest zawsze operacją wielce niebezpieczną. Historja potwierdza to zresztą. I tak naprzykład... — zatrzymał się szukając po głowie faktu odpowiedniego, spojrzawszy przytem z pod oka, z przesadną szczerością i nieśmiałością na Bennigsena. — Naprzykład: w bitwie pod Friedlandem, którą musisz hrabio pamiętać... nie było to wcale korzystnem dla nas; właśnie w skutek podobnego obrotu.
Zaciężyło znowu przez jaką minutę nad całem zebraniem, które wydawało się wieczystem!
Rozprawiano jeszcze po trochę dla formy, czuł jednak każdy z osobna, że właściwie wyczerpano kwestję sporną najzupełniej. Kutuzow wyprostował się nagle i silnie odchrząknął. Zrozumiawszy, że powie coś stanowczego, całe grono jenerałów skupiło się w koło niego.
— Zrozumiałem to dobrze, moi panowie, że ja sam będę musiał wziąć na moje barki całą odpowiedzialność. Wysłuchałem cierpliwie zdań najrozmaitszych. Wiem, że wielu będzie przeciw mnie... jednak, na mocy władzy najwyższej, udzielonej mi przez naszego pana i cara najmiłościwszego — dodał powtarzając i schyliwszy czoło z pokorą. — Otóż w imię tej władzy, poruczonej mi przez monarchę i naród cały, nakazuję... dalszą rejteradę!
Jenerałowie rozeszli się w milczeniu uroczystem, z jakiem zwykło się opuszczać pokój, w którym spoczywa umarły. Parania którą oddawna oczekiwano na wieczerzę, zlazła z pieca czemprędzej, przebiegła cichutko, jak myszka bosemi nóżętami, pomiędzy gronem wojskowych, i zniknęła za drzwiami izby.
Kutuzow pożegnawszy wszystkich członków rady wojennej, siedział długo jeszcze nad stołem pochylony, z głową w dłonie schowaną, zastanawiając się na nowo, jak się to stać mogło, i czemu trzeba przypisać ostateczne wydanie Moskwy w ręce Francuzów?
— Tego nie przypuszczałem... nie sądziłem nigdy, żeby do czegoś podobnego dojść mogło! — przemówił do adjutanta Schneidera, który wszedł był do niego późnym wieczorem. — Rzecz to dla mnie niepojęta!
— Wasza książęca mość powinnaby udać się na spoczynek — wtrącił adjutant wymijająco.
— Zapewne... Ha! zobaczymy. Zmuszę ich do jedzenia mięsa końskiego, tak jak Turków zmusiłem! — Kutuzow uderzył w stół pięścią z całej siły, powtarzając: — Skosztują go, jak mi Bóg miły! skosztują koniny!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.