Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Car przywołał nazajutrz Bałakowa, odczytał list napisany po francusku, polecając mu, żeby go oddał do własnych rąk Napoleona. Powiedział mu raz jeszcze frazes z balu, nakazując, żeby powtórzył wszystko, słowo w słowo cesarzowi Francuzów. Pogróżki tej nie umieścił w liście, pojmując z taktem wrodzonym, że nie wypada jej przytaczać w chwili, kiedy próbuje po raz ostatni utrzymać pokój i zażegnać straszne widmo wojny. Bałakow wybrał się tedy z trębaczem i dwoma kozakami i stanął z pierwszym dnia brzaskiem we wsi Rykonty, zajęte przez forpoczty konnicy francuskiej, już na gruncie rosyjskim.
Podoficer od huzarów, w mundurze amarantowym, z kołpakiem na głowie, krzyknął, żeby się zatrzymał. Bałakow jednak szedł dalej zwolniwszy tylko cokolwiek kroku. Podoficer podszedł ku niemu mrucząc coś gniewnie pod nosem i zakląwszy najprzód siarczyście, wyciągnął pałasz, a wywijając nim groźnie spytał gburowato, czy jest głuchym? Bałakow wymienił swoje nazwisko. Wtedy Francuz posłał jednego ze swoich podkomendnych, po wyższego oficera, dowodzącego całym oddziałem. Sam zaś zaczął na nowo swobodną gawędkę z towarzyszami broni, nie troszcząc się wcale o rosyjskiego wysłannika. Bałakow doświadczał dziwnego uczucia, wystawiony osobiście na podobne zniewagi i lekceważenie w swoim własnym kraju. Był to objaw siły brutalnej, tak nowej dla niego, nie szanującej nic i nikogo. A on nawykł do oznak najwyższego poważania, jako dostojnik, mający przystęp w każdej chwili do cara, który niedawno temu konferował przez całe trzy godziny ze swoim ulubieńcem.
Słońce przezierało przez lekką chmur zasłonę. Powietrze było świeże, chłodne i przesiąkłe rosą. Trzody wiejskie szły na paszę, a skowronki unosiły się nad kwiecistemi, wonnemi łąkami, napełniając przestrzeń swoim słodkim świegotem. Unosiły się w powietrze, niby perełki tworzące się na wodzie zagotowanej. Bałakow czekając na oficera powodził wzrokiem roztargnionym, za owemi ptaszętami, ginącemi w przestrzeni, a jednocześnie jego eskorta patrzała z podełba na huzarów francuskich, w milczeniu, podejrzliwie i z nienawiścią.
Pułkownik francuzki, którego wyciągnięto dopiero z łóżka, o ile się zdawało, zjawił się nareszcie z dwoma huzarami, jadącemi za nim w tyle. Siedział na pięknym siwku, tak gładkim i wykarmionym, że kropla wody nie byłaby się utrzymała na jego tłustych i połyskujących bokach. Tak rumaki, jak i jeźdźcy, wyglądali doskonale, w pełni zdrowia i animuszu.
Był to dopiero pierwszy okres wojny, okres występów w całej paradzie, w porządku wzorowym, jakby w czasie pokoju, podczas manewrów; z przymieszką atoli min junackich, zaczepnych, usposobienia bardziej wojowniczego, i owego uniesienia, owego nadmiaru wesołości, która zwykła ożywiać wojsko w samym początku wyprawy wojennej.
Pułkownik tłumił z wysiłkiem chęć nieprzezwyciężoną do ziewania, był jednak grzecznym w obec Bałakowa, zrozumiawszy nakoniec ważność powierzonej mu misji. Pozwolił mu przejść po za forpoczty i zapewnił uprzejmie, że z powodu bliskości miejsca, w którem znajduje się cesarz ze swoim głównym sztabem, życzenie posła, aby mu być przedstawionym osobiście, może spełnić się niebawem i nie natrafi prawdopodobnie na trudności nieprzełamane.
Przeszli następnie wzdłuż wsi pomiędzy pikietami huzarów, jak też i innych żołnierzy, garstkami oficerów tu i owdzie stojących, którzy salutując ich grzecznie, przypatrywali się z wielką ciekawością mundurom rosyjskim. Wyszli na pole stroną przeciwną. O dwie wiorsty dalej, stał kwaterą jenerał dywizji, który miał się podjąć przeprowadzenia posła carskiego, aż na miejsce, gdzie się znajdował Napoleon.
Słońce pozbywszy się wszelkich obsłon, oświetlało i siało w koło złote, ożywcze promienie, na pola i lasy okoliczne.
Zaledwie minęli karczemkę, zbudowaną na jednym z niewielkich pagórków, spostrzegli zbliżających się ku nim kilku wojskowych, na czele których jechał mężczyzna na pięknym, wysokim karym koniu, z czaprakiem i rzędem kapiącym od złota i błyszczącym zdaleka w blaskach słonecznych. Był on postaci wyniosłej, płaszcz purpurowy zarzucił był od niechcenia na ramiona, nogi trzymał w strzemionach, zwyczajem francuzkim na przód wyciągnięte. Na głowie miał olbrzymi kapelusz, z pod którego wymykały się kosmyki długich włosów, barwy kruczej. Lekki wietrzyk poruszał jego pióropuszem na kapeluszu, złożonym z piór różnobarwnych. I on tak samo jak rząd na koniu lśnił od złota, brylantów i rozmaitych innych drogich kamieni, niby okno z wystawą u złotnika.
Bałakow znajdował się już tuż blisko garstki jeźdźców i owego rycerza iście teatralnego, poobwieszanego łańcuszkami, dewizkami, szpinkami i kosztownemi bransoletami na obu rękach, gdy pułkownik Julner szepnął mu do ucha.
— Król Neapolitański!
Był to rzeczywiście Murat, którego tak tytułowano, chociaż trudno było pojąć, dlaczego on w tej chwili, miał być „królem Neapolu?“ — Sam zresztą brał tak na serjo ową maszkaradę, że gdy w wilją swego odjazdu z Neapolu, przechadzał się po ulicach miasta pod ramię z żoną, rzekł smutno usłyszawszy kilku Lazaronów wrzeszczących: — „Viva il Re!“ — Nieszczęśni! ani przeczuwają, że ich monarcha ukochany już jutro stąd odjeżdża!
Mimo najsilniejszego przekonania, że nie przestał być królem Neapolu z Bożej łaski i że poddani opłakują jego nieobecność, wziął się wesoło, na pierwsze skinienie swego szwagra do rzemiosła wojennego, w czem był o wiele bieglejszym, niż w rządzeniu państwem neapolitańskim.
— Zrobiłem cię królem, abyś rządził na moją modłę, nie zaś według twojego własnego widzimisię! — zapowiedział mu Napoleon w Gdańsku. I natychmiast, niby młody tabun, skaczący i dokazujący wesoło, mimo cugli i wędzidła, pogalopował po drogach Polski, ustrojony w barwy najjaskrawsze, obwieszony klejnotami, niby obraz cudowny, nie troszcząc się wcale o cel i doniosłość wyprawy.
Skoro spostrzegł o kilka kroków przed sobą jenerała rosyjskiego, odrzucił w tył głowę pełną pukli misternie ułożonych, ruchem dumnym, iście królewskim, i spojrzał pytająco na pułkownika francuskiego. Ten wytłumaczył z całem uszanowaniem, jego królewskiej mości, czego pragnie carski wysłannik, którego nazwiska nie był wstanie wymówić jak się należy.
De Balmachere? — powtórzył król bez zająknienia, z wrodzoną mu rezolutnością, w pokonywaniu wszelkich przeszkód i trudności, przerobiwszy na włoskie sławiańskie nazwisko, nie troszcząc się tak jak Julner i nie siląc na tegoż poprawne wymówienie. — Uradowany, z poznania pana jenerała — dodał z giestem pełnym miękkości. — Jak tylko atoli król raczył się ożywiać rozmową, głos stawał się donośnym, prawie wrzaskliwym, tracąc wszelką cechę powagi królewskiej. Przechodził natychmiast w ton jemu właściwy, serdecznej poufałej gawędy. Oparł rękę na łopatce wierzchowca Bałakowa, pytając dobrodusznie:
— Cóż o tem sądzisz jenerale?... Zdaje się ze wszystkiego, że mimo chęci najlepszych, wojny nie unikniemy — mówił tak jakby ubolewał nad faktem spełnionym, którego nie śmiał jednak roztrząsać, ani ganić.
Sire, mój pan najmiłościwszy, nie życzy sobie wojny i jak wasza królewska mość raczy sama osądzić... — mówił dalej Bałakow w tym sensie, nie szczędząc z widoczną przesadą tytułu królewskiego, słuchającemu go Muratowi, którego to tytułowanie musiało nader miło łechtać po sercu, skoro twarz jego rozpromieniała się najwyższą radością, po każdem takiem wyrażeniu się posła carskiego. Ale nie na darmo przecie dźwiga się na ramionach godność królewską... Murat też czuł się obowiązanym gwarzyć ni w pięć ni w dziewięć z panem de Balmacheve, wysłannikiem cara, o sprawach państwa. Zsiadł z konia, co też uczynił i Bałakow. Wziął go następnie pod ramię i zaczął się z nim przechadzać tam i nazad, starając się nadać wielkie znaczenie każdemu wyrazowi, który z ust jego wychodził. Powiedział mu między innemi, że Napoleon czuł się obrażony żądaniem, żeby wycofał z Prus swoje wojsko. Dotknęło go szczególniej ogłoszenie publiczne tego żądania. Ten fakt ubliżał godności i powadze Francji. Bałakow odpowiedział mu na to, że to żądanie nie miało w sobie nic, czemby mogła Francja czuć się dotkniętą, ponieważ... Murat jednak nie pozwolił mu dokończyć.
— Zatem według ciebie jenerale, car Aleksander nie jest podżegaczem w sprawie wojny przygotowującej się obecnie? — spytał nagle, z bezmyślnym uśmiechem.
Bałakow starał się mu wytłumaczyć powody najsłuszniejsze, które każą mu uważać Napoleona, za jedynie winnego w tej sprawie.
— Ah! kochany jenerale, radbym z całego serca, żeby obaj monarchowie mogli jakoś porozumieć się z sobą i aby nie przyszło do tej wojny, rozpoczętej wbrew mojemu życzeniu. — Mówił dalej Murat tonem sługusów, którzy radziby zostać w przyjaźni i serdecznej zażyłości, mimo że ich panowie wodzą się za łby nawzajem.
Dowiadywał się następnie o zdrowie wielkiego księcia, wspominając o tych dniach rozkosznych, które spędzali razem w Neapolu. Nagle przypomniała mu się jego wielka godność królewska. Wyprostował się dumnie, przybierając tę samą pozę teatralną, jaką miał podczas swojej koronacji. Skinął ręką protekcjonalnie.
— Nie będziemy cię dłużej zatrzymywali, panie de Balmacheve... życząc wszelkich pomyślności, w spełnieniu misji powierzonej! — Cofnął się ku swojej świcie, która czekała na niego z uszanowaniem, o kilka kroków w tyle. Wkrótce płaszcz purpurowy, takiż czaprak na koniu i mnóstwo świecideł w słońcu połyskujących, wszystko to z oczu zniknęło w kurzu tumanach.
Bałakow jechał dalej, przekonany że zastanie Napoleona zaraz w drugiej wsi. Tu tymczasem zatrzymały go straże od piechoty, pod dowództwom Davoust’a. Adjutant pułkowy zaprowadził go do pomieszkania pana marszałka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.