Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Powrócił Piotr tego samego wieczora do Marji Dmytrówny, aby spełnić poleconą mu misję. Nataszka była już w łóżku, hrabia w klubie. Oddał więc listy Soni, a sam poszedł odwidzieć panią domu, która była niesłychanie ciekawą, jak też książę Andrzej zniósł ów zawód bolesny? W chwilę później zjawiła się Sonia.
— Nataszka prosi pana hrabiego — przemówiła.
— Ale jakżeż ja tam Piotra zaprowadzę? — zauważyła Marja Dmytrówna. — Taki w jej pokoju nieład straszliwy.
— Wstała i czeka na hrabiego w pokoju bawialnym — Sonia odrzuciła.
Marja Dmytrówna wzruszyła miłosiernie ramionami.
— Żeby już jej matka przyjechała jak najprędzej. Wyznam szczerze, że mnie siły najzupełniej opuszczają. Co do ciebie, Piotrze kochany, nie mów wszystkiego, oszczędzaj ją ile możności. Taka wycieńczona, taka mizerna, że mimo wszystkiego wzbudza tylko litość. Nie ma się serca, obarczać jej jeszcze bardziej wyrzutami.
Nataszka blada, wychudła, nie wyglądała jednak wcale przygnębioną i upokorzoną, jak Piotr sądził, że ją zastanie. Przyjęła go stojąc na środku saloniku. Zawahała się widząc go wchodzącego. Nie wiedziała, czy postąpić ku niemu, czy zostać na miejscu?
Przyspieszył kroku, spodziewając się, że jak zwykle, wyciągnie do niego rękę na powitanie. Nie uczyniła tego. Coś ją za gardło chwytało. Spuściła bezwładnie oba ramiona wzdłuż ciała. Ani pomyślała zapewne w tej chwili, że w takiej postawie, stawała zawsze do śpiewu, na środku sali. Dziś atoli, jakże zmieniła się jej śliczna twarzyczka... a i wszystko zresztą w koło niej.
— Piotrze Cyryłowiczu — przemówiła szybko, głosem stłumionym — książę Bołkoński był... jest dotąd twoim przyjacielem — poprawiła się biedaczka. Zdawało się jej bowiem, w tym strasznym chaosie, który był w koło niej zapanował, że wszystko to co było dawniej, istnieć przestało. — Polecił mi był udać się do ciebie, w razie gdybym...
Głos jej złamał się głuchem łkaniem. Piotr milczał. Aż do tej chwili i on ją obarczał w serca swego skrytości srogiemi wyrzutami. Próbował nawet zacząć nią pogardzać. Teraz jednak, w miarę jak zwiększała się coraz bardziej, biorąc górę nad wszystkiem innem litość dla tej nieszczęśliwej, owe wyrzuty, ulatywały i znikały jeden za drugim...
— Wiem że jest już tu... powiedz że mu... proś odemnie, aby... mi przebaczył! — Znowu urwała, bo jej tchu zabrakło, wskutek wzruszenia. Nie uroniła jednak ani jednej łzy.
— Dobrze... powiem mu to — szepnął Piotr, nie wiedząc co mówić dalej.
Nataszka strwożona, czy sobie nie tłumaczy fałszywie jej słów, i nie widzi w nich chęci nawiązania z Bołkońskim na nowo dawnych stosunków, dodała z żywością:
— Oh! wiem że wszystko między nami skończone na zawsze, i że przepaść dzieląca nas, nie da się niczem zapełnić. Dręczy mnie tylko myśl o tem, jak wielką krzywdę mu wyrządziłam. Proś go zatem hrabio, żeby mi przebaczył... żeby raczył mi przebaczyć!... — zaczęła drgać kurczowo i upadła przez pół omdlała na fotel najbliższy.
— Nie omieszkam powtórzyć mu wszystkiego, co do słowa... — Piotr odpowiedział, rozrzewniony i przejęty do głębi. — Radbym tylko dowiedzieć się o jednem...
— O czemże takiem?
— Czyś hrabianko kochała rzeczywiście tego tam... — (zatrzymał się na chwilę, szukając wyrazu dość dosadnego, aby nim napiętnować Anatola.) — Czy kochałaś tego... nikczemnika?
— Oh! nie nazywaj go tak hrabio! Nie wiem... Niczego już teraz nie wiem i... niczego nie rozumiem!
Sercem Piotra owładło zwycięzko uczucie takiej litości i miłości jednocześnie, jakiego dotąd w życiu nie doświadczył. Łzy mu z ócz wytrysły. Czuł jak płyną po twarzy z pod okularów, i myślał że Nataszka tego nie spostrzeże.
— Nie mówmy więcej o tem, moje biedne dziecię — rzekł po chwili, odzyskawszy cokolwiek równowagę. Nataszkę uderzyła słodycz niewypowiedziana w głosie i szczerość jego wzruszenia.
— Nie mówmy więcej o nim — powtórzył. — Ale przyobiecaj mi jedno przynajmniej: Uważaj mnie jako twego najlepszego przyjaciela. Gdybyś potrzebywała rady, pomocy w czem i kiedykolwiek, a choćby tylko, gdybyś chciała zrzucić ciężar z serca, i wynurzyć się z tem, co ci dolega... jeszcze nie teraz... kiedyś... później... gdy wglądniesz sama w siebie... gdy wszystko zobaczysz jasno, jak na dłoni... wtedy chciej sobie o mnie przypomnieć! — Ujął ją za rękę, i serdecznie takową ucałował. — Byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł ci przydać się na cokolwiek...
— Nie mów tak do mnie panie hrabio, nie wartam tego! — wykrzyknęła Nataszka, zerwawszy się z siedzenia, aby odejść. Piotr przytrzymał ją jednak. Miał jeszcze jej o czemś nadmienić, a gdy wszystko wypowiedział, sam się zdziwił, skąd wziął na tyle śmiałości?
— To pani nie powinnaś wyrażać się w ten sposób! — zaprotestował energicznie. — Masz jeszcze życie całe przed sobą!
— Nie, nie mam już niczego! Wszystko dla mnie stracone! — załamała ręce rozpaczliwie.
— Nic nie jest stracone — Piotr mówił dalej, zapalając się coraz bardziej. — Gdybym nie był tym, kim jestem, ciężkim, niezgrabnym i.. związanym, skrępowanym niestety! ale najpiękniejszym, najwykształceńszym, najlepszym i najbogatszym, teraz w tej samej chwili, błagałbym na kolanach, o pani rękę i o jej miłość.
Nataszka, która dotąd jednej łzy nie uroniła, rozpłakała się rzewnie po tych słowach, i wyszła z pokoju, dziękując Piotrowi spojrzeniem pełnem najczulszej wdzięczności.
I on zdołał tylko z największym wysiłkiem stłumić łzy, które mu się gwałtem do ócz cisnęły. Otarł oczy, wybiegł do przedpokoju, zarzucił futro na prędce i wskoczył do sanek.
— Gdzie jechać proszę jaśnie pana? — spytał stangret.
— Gdzie? — Piotr mruknął sam do siebie. Gdzież miał się kazać wieźć? Jużci nie do klubu, w ten tłum bezmyślny i obojętny!... Wszystko wydawało mu się teraz tak nędznem, w porównaniu z uczuciem miłości i najwyższego przywiązania, które go na wskroś przenikało, w porównaniu z tem spojrzeniem przeciągłem, a tak niewypowiedzianie słodkiem, którem go i obdarzyła, uśmiechając się przez łzy!
— Do domu! — krzyknął Piotr, zrzucając z siebie niedźwiedzie, mimo dziesięciu stopni mrozu. Wystawił na powiew świeżego powietrza swoją pierś szeroką, i niczem nie osłoniętą, którą rozgrzewało i rozpierało uczucie szczęścia nadziemskiego.
Nad jego głową rozciągał się lazur nieba tak czystego, że dusza tonąc w tych eterach, zapominała na chwilę o wszelkich kołach ziemskich. W samym środku świeciła kometa z wspaniałym warkoczem niby słońce promienistym, owa sławna kometa z roku 1811go. Utrzymywano powszechnie, że miała ona zwiastować niesłychane klęski, a nawet koniec świata. W sercu Piotra nie wzbudziła jednak żadnej trwogi zabobonnej. Przeciwnie: oczami od łez wilgotnemi, wpatrywał się w nią z zachwytem. Zdawało mu się, że jej światło przeczyste rozprasza ciemności, panujące w jego duszy, i pozwala dojrzeć jasność nadziemską, w której utonie odrodzony, rozpoczynając żyć na nowo. Wydała mu się parabolem, zawieszonym nad ziemią, który blaskiem swoim, rozwiązywał wszelkie jego wątpliwości. Tak, może i dla niego jeszcze zaświta szczęścia jutrzenka!


KONIEC TOMU SZOSTEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.