Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Pomimo że Piotr wierzył święcie we wszystkie prawdy objawione mu przez Dobrodzieja, i mimo niezmiernej radości, która z razu serce jego przenikała, w pierwszych miesiącach terminowania w związku masońskim, gdy pracował gorliwie nad własnem odrodzeniem, nagle stał się na to wszystko najzupełniej obojętnym. Wysilał się, aby wytrwać na drodze raz obranej, nie szło mu to jednak, bo prysnął urok, który dotąd zakrywał przed nim wszelkie cienie i braki w tem stowarzyszeniu. Zniechęcił się ostatecznie do masonerji po zaręczynach Andrzeja z Nataszką i śmierci Bazdejewa. Oba te wypadki nastąpiły jednocześnie. Został mu obecnie rodzaj skieletu, mianowicie: dom, żona, do której powrócił był wbrew swojemu przekonaniu, idąc ślepo za radą masonów, jego mnogie stosunki i znajomości, zamęczające swoją czczością i jednostajnością, jako też służba u dworu z całym szeregiem nudnych, nieznośnych etykiet i obowiązków. To też życie, skoro się nad niem głębiej zastanowił, wzbudzało w nim wstręt najwyższy. Przestał prowadzić zapiski w dzienniku, unikał starannie wszelkiego zetknięcia z masonami, pojawił się na nowo w klubie, rozpoczął dawną hulatykę kawalerską, pił i jadł, jadł i pił. Wkrótce stał się tak głośnym i sławnym, że jego dostojna i cnotliwa małżonka, widziała się zmuszoną skarcić go ostro i surowo za tak skandaliczne wybryki. Piotr przyznał jej słuszność we wszystkiem i uciekł do Moskwy, aby Heleny nie kompromitować swojem niestosownem zachowaniem. (Ona sama była teraz w wielkich łaskach, u pewnego księcia krwi). W Moskwie uczuł się nareszcie w domu... u siebie. Wszystko go radowało, zwiastując, że nareszcie, po wielu burzach, zawinął szczęśliwie do portu. Nawet kuzynki schnące na pniu, niby kłosy wcale nie zżęte i w zimie śniegiem przyprószone, nie sprawiały mu przykrości. Rad był licznej służbie snującej się bezczynnie z kąta do kąta. Zachwycała go kaplica z cudowną Matką Bożą Iwerskają, jaśniejąca dzień i noc setkami świec płonących. Z niemniejszą radością powitał wielki plac Kremliński, pokryty śniegiem trzeszczącym pod nogami, zobaczył stojących rzędem izwoszczyków i sklepy Kitajgrodzkie. Odwidzał dawnych, starych znajomych, dożywających w Moskwie reszty dni swoich, cicho i spokojnie. Brał udział w balach i objadach klubu Angielskiego... Moskwa oddziałała na niego tak błogo, jak gdy ktoś spracowany przez cały dzień, wraca do domu uznojony, zrzuca czemprędzej strój ciasny, galowy i wciąga na siebie z lubością, stary szlafrok, watowany, ciepły, miękki i wygodny, choćby nawet po trochę brudny i wymaziany.
Całe towarzystwo, tak starzy jak i młodzi, przyjęło go otwartemi ramionami. Miejsca jego nikt nie wypełnił. Czekało puste na niego. Potrzebował li rękę wyciągnąć, aby zająć je napowrót. W oczach tych wszystkich poczciwców, Piotr był najlepszym w świecie człowiekiem, oryginałem najweselszym, dobrodusznym, a jednak pełnym inteligencji. Uważali go słowem, za typ prawdziwy, dawnego wielkiego pana, jakich przedtem w Moskwie nie brakło. Wiecznie roztargniony, ale uprzejmy dla każdego, z sakiewką pustą, bo stała otworem dla wszystkich i każdy czerpał z niej bez najlżejszego skrupułu.
Czego i kogo bo on nie protegował! Na co i komu nie sypał pieniędzy całemi garściami. Udawano się hurmem do niego. Aktorzy mający mieć benefis w teatrze, najgorsi, ostatniorzędni bazgracze ze swojemi bohomazami na płótnie, jak i partacze rzeźbiarze, z posągami potwornemi i niemożliwemi. Należał do wszelkich składek najróżnorodniejszych. Dawał na objady dla tych lub owych matador wojskowych i cywilnych, na towarzystwa dobroczynności, na potrzeby masonerji, na cerkwie i kościoły, na wydawnictwa dzieł kosztownych. Wszystko i wszyscy, byli przez niego najuprzejmiej przyjmowani. Nie umiał odmówić nikomu i byłby ogołocił się do grosza własnemi rękami, gdyby go nie byli wzięli w rodzaj kurateli, dwaj z jego przyjaciół najserdeczniejszych. W klubie nic nigdy nie obeszło się bez jego współudziału. Zaledwie wyciągnął się na szerokiej otomanie, w całej swojej olbrzymiej długości i szerokości, po wypiciu co najmniej dwóch butelek Château-Margaus, otaczało go natychmiast liczne grono, które go pieściło, wynosiło pod niebiosa, śmiejąc się i baraszkując z nim najweselej. Jeżeli kiedy rozmowa przechodziła w dysputę grożąc jaką awanturą, zażegnywał burzę w tej samej chwili, Piotra uśmiech serdeczny, dobroduszny i żarcik niewinny, rzucony przez niego od niechcenia, a zawsze trafnie i dowcipnie. Skoro jego nie było, cały klub smutniał, rozmowa jakoś się nie kleiła, towarzystwo stawało się osowiałe i zapadało w ponure milczenie. Na balach, skoro brakło tancerzy, panie wyciągały go z kąta bez ceremonji i tańczył do upadłego. Lubiły go wszystkie kobiety, młode i starsze, mężatki i panienki, z powodu, że nie zalecając się do żadnej, nadto widocznie i uderzająco, obdzielał wszystkie zarówno uśmiechem, miłem słówkiem, i grzeczną usługą, gdy tylko nadarzyła mu się po temu sposobność.
— Zachwycający — powtarzały kobiety jedna za drugą. — Jest się z tym Bestużewem tak swobodnie, jak gdyby był rodzaju nijakiego.
Jakże byłby gorżko zapłakał nad samym sobą, gdyby mu był kto przepowiedział z góry, przed siedmiu latami, kiedy powrócił z za granicy, że nie potrzebuje niczego szukać, niczego wymyśleć, nad niczem się zastanowić, że droga jego jest już wytknięta, i że mimo wszelkich starań i wysiłków z jego strony, nie potrafi być lepszym, od tych wszystkich, którzy znaleźli się w jego położeniu i na jego stanowisku!... Zaprawdę, nie byłby uwierzył tej fatalnej przepowiedni!
Czyż to nie on sam pragnął namiętnie widzieć Rosją niepodległą, wyzwoloną z pod jarzma, i rządzoną jako republika? Czyż to nie on marzył o zdaniu doktoratu z filozofii?... Który żałował że nie urodził się Napoleonem, lub tym człowiekiem, któryby potrafił pokonać tego olbrzyma i uwolnić ludzkość całą od jej wroga i tępiciela? Nie on że to wierzył święcie, w możliwe odrodzenie się ludzi, i czyż sam nie pracował wytrwale nad tem wielkiem zadaniem? Nie w tymże celu, udoskonalenia moralnego, budował szkoły, zakładał szpitale, obdarowywał wolnością swoich poddanych?
I czemże został w końcu? Właścicielem wielkiego majątku, mężem słomianym żony niewiernej, służącym jej za parawan, szambelanem tytularnym jego carskiej mości, członkiem klubu Angielskiego i pieszczochem całego wyższego towarzystwa w Moskwie. Przed wszystkiem innem, lubił dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić, kiedy niekiedy, zaś po sutym objedzie, dla strawności żołądka, zabawiał się w krytykowanie rządu obecnego, od niechcenia, dla zabawki. Nie mógł długo oswoić się z tą myślą, że stał się ni mniej, ni więcej, tylko typem skończonym pasożyta, dworaka w odstawce; zerem najzupełniejszem w społeczeństwie. Z jakąż pogardą patrzał przed siedmiu laty na podobne okazy, w które Moskwa zawsze obfitowała.
Pocieszał się czasem, wmawiając w siebie, że ten tryb życia nie potrwa długo. W chwilę później, przechodził w myśli z przerażeniem, wszystkich swoich znajomych, którzy wszedłszy do klubu tak samo jak on, z dobremi zębami i gęstą czupryną, wyszli z niego niebawem bez zębów, i z głową łysą jak kolano.
Czasem znowu perswadował sam sobie, ratując podrażnioną miłość własną i dumę, że nie jest w niczem podobny do owych szambelanów w odstawce, którymi pogardzał, do tych istot głupich, bezbarwnych, nadętych jak purchawki, zakochanych w swojem ja, zadowolonych z swojej nicości:
— Dowód najlepszy — powtarzał w myśli — żem ja wiecznie i zawsze nie zadowolony, wiecznie nagabywany chęcią i żądzą namiętną, zrobienia czegoś wielkiego, skutecznego dla dobra ludzkości!... Któż wie jednak? — dodawał zaraz, ze zwykłą u niego skromnością i pokorą. — Któż wie, czy i oni nie próbowali wytknąć w życiu nowych dróg, czy nie dążyli również do wzniosłych celów? A tymczasem zapory nie do przełamania, siła wypadków i okoliczności, wrogie żywioły, z któremi staczali walkę nadaremną, złamały ich wolę, unicestwiły chęci najszlachetniejsze, zaprowadziły słowem tam, gdzie ja obecnie stanąłem.
Dzięki tym rozumowaniom, po kilkomiesięcznym pobycie w Moskwie, nie tylko przestał nimi pogardzać, ale pokochał całem sercem, zaczął prawie otaczać szacunkiem, ubolewając li nad współtowarzyszami niedoli, jak ubolewał nad swoim własnym losem fatalnym.
Piotr nie doświadczał teraz owych gwałtownych napadów rozpaczy, wstrętu i zniechęcenia do życia. Z częsta jednak nagabywało go cierpienie moralne, niepozbyte, mimo że usiłował je stłumić, i zamknąć w głębi serca. Wtedy zapytywał sam siebie:
— Po co, i w jakim celu żyjemy? Na co właściwie stworzyła nas Opatrzność, i do czego przeznaczyła? — Wiedząc atoli ze smutnego, a tylokrotnego doświadczenia, że te kwestje dręczące jego sumienie pozostaną bez odpowiedzi, przechodził nad niemi szybko do porządku dziennego. Bądź brał w rękę książkę pierwszą lepszą, lub też uciekał z domu, goniąc czy do klubu, czy do kogo ze znajomych, aby tam zasięgnąć wiadomostek, o najnowszych awanturkach skandalicznych i brukowych wypadkach.
— Moja żona — zastanawiał się nieraz w duchu — która nie kochała w życiu nic i nikogo, prócz siebie samej, a właściwie mówiąc: prócz swego ciała pięknego; która jest najgłupszą istotą, jaką znam, uchodzi nie mniej w sferach najwyższych, za kobietę najrozumniejszą i najprzyjemniejszą w świecie. Wszystko pada plackiem przed nią. Napoleon, wyśmiewany i wyszydzany, gdy był prawdziwie wielkim, dziś gdy został prostym komedjantem w koronie kradzionej, jest ogólnie wielbiony, a cesarz Franciszek, monarcha z „Bożej łaski“, błaga go, aby raczył przyjąć rękę jego córki. Hiszpanie dziękują Opatrzności, za pośrednictwem duchowieństwa katolickiego, za zwycięztwo odniesione nad Francuzami w dniu czternastego czerwca. Francuzi ze swojej strony, nakazują temuż duchowieństwa modły dziękczynne, za zwycięstwo odniesione przez nich nad Hiszpanami w tym samym dniu i godzinie. Moi bracia masoni przysięgają najsolenniej poświęcić wszystko dla dobra bliźniego, a później żałują dać bodaj rubelka, na składkę dla nędzarza który ginie z głodu po prostu. Astrea, intryguje przeciw Poszukiwaczom Manny niebiańskiej. Starają się wszelkiemi siłami, aby otrzymać ustawy Loży Szkockiej, których właściwie nikt z nas nie potrzebuje, nikt nie myśli wykonywać, z tej prostej przyczyny, że nikt tego nie rozumie, zacząwszy od tych, co to pisali! Utrzymujemy na wyścigi, jako uważamy się za uczniów Chrystusowych, zalecamy darowanie uraz, miłość bliźniego, na dowód czego stawiamy w Moskwie czterdzieści świątyń bóstwu poświęconych. A nie dawniej niż wczoraj, widziałem na własne oczy, jak puszczano przez rózgi dezertera z wojska. Ci zaś, którzy powinniby głosić jedynie prawo najwyższego miłosierdzia, zamiast wstawić się za delikwentem, dawali mu jakby na drwiny, całować krzyż Zbawiciela, przed rozpoczęciem strasznej, nieludzkiej i dzikiej egzekucji!
Takie myśli przesuwały się po głowie Piotra, ta zaś obłuda bezustanna, to wieczne udawanie, przyjęte i uświęcone niejako przez wszystkich, oburzało go za każdym razem, niby coś zupełnie nowego:
— Czuję ją wszędzie, widzę jasno i dobitnie — dumał nieraz ze smutkiem głębokim — cóż jednak na to poradzę? W jaki sposób potrafię to ludziom wytłumaczyć, o ile taka obłuda jest wstrętną i przewrotną? Daremnie próbowałem. Przekonałem się, że rozumieją to doskonale na równi ze mną, ale dobrowolnie na coś podobnego oczy zamykają. Więc takim trybem musi wszystko iść na świecie! Cóż ja mam jednak począć. Czem ja w końcu zostanę? — Jak wielu pomiędzy ludźmi, a szczególniej pomiędzy jego rodakami, posiadał i on ten smutny przywilej, widzieć najdokładniej zło, wierzyć jednocześnie i uwielbiać dobro, nie mając jednak dość sił i odwagi cywilnej, aby wziąć czynny udział w walce z ciemnotą i rozmaitemi przesądami i wyjść z tej walki zwycięzko. To kłamstwo nieustanne, spotykane wszędzie, na każdym kroku, gdziekolwiek zwrócił się, chcąc pracować dla dobra ludzkości, ubezwładniało jego chęci najszczersze. Trzeba było bądź jak bądź, czemś życie zapełnić. Dręczony wiecznie przez kwestje palące, a których nie był w stanie rozwiązać, rzucał się rad nie rad w wir światowy, aby o nich zapomnieć bodaj na chwilę, aby odurzyć się po prostu, rozrywkami rozmaitemi.
Książki połykał formalnie. Czytał wszystko, co mu wpadło pod rękę. Zasypiał nawet z książką w ręce i lokaj miał nakazane pamiętać zawsze o wsunięcie jakiegoś dzieła pod poduszkę. Tak żył z dnia na dzień, czytając po trochę, ale daleko więcej czasu poświęcając czczym salonowym paplaninom, w klubie lub w jakim domu prywatnym, gdzie jadł, pił i zabawiał się z kobietami.
Trunki gorące stawały mu się z dniem każdym potrzebniejsze, tak fizycznie, jak nawet i moralnie. Pił namiętnie, wbrew przestrogom lekarzy, którzy obawiali się skutków jak najgorszych z tego nałogu dla Piotra, ze względu na jego krwistość i otyłość coraz pokaźniejszą. Czuł się dopiero szczęśliwym i całkiem swobodnym, po wypiciu kilku kieliszków mocnej wódki, i przynajmniej jednej butelki dobrego wina. Wtedy miłe ciepło rozlewało mu się po ciele; dla otaczających był serdecznym, usłużnym, miłym, że choć do rany przyłóż. Umysł rozjaśniał mu się, pojmował wszystko, niczego atoli nie zgłębiając za nadto. Tylko w takim stanie lekkiego upojenia, węzeł gordyjski, którym był sobie najfatalniej życie zawiązał, nie wydawał mu się tak straszną zagadką. Sądził nawet, że da się rozplątać z wszelką łatwością. Powtarzał w duszy: — „Potrafię go rozciąć... wkrótce wezmę się do tego... pomyślę jakby to zrobić... niebawem“. — To „niebawem“, jakoś nigdy nie nadchodziło. Skoro wytrzeźwiał zupełnie, widział znowu przed sobą piętrzące się zapory, zagadki straszniejsze i bardziej nieodgadnione, niż były kiedykolwiek. W takim razie chwytał szybko za książkę, aby pozbyć się tej zmory dręczącej go we śnie i na jawie.
Przypominał sobie czasem opowiadania żołnierzów, wystawionych na ogień nieprzyjacielski, podczas walnej bitwy. Starali się stojąc po za szańcami, zająć się czemkolwiek, choćby zabawką najbłachszą, iście dziecinną, byle zapomnieć na chwilę o grożącem im niebezpieczeństwie. Mówił sobie w duchu, że każdy z ludzi, robi mniej więcej to samo. Lękając się życia, stara się na wzór owych żołnierzy, zapomnieć o niem. Ci osiągają cel pożądany dogadzając żądzom ambitnym, inni zagłębiają się w politykę, lub służą rządowi, są zaś i tacy, którzy toną w ziemskich rozkoszach, odurzają się winem, grą w karty, towarzystwem pięknych kobiet, końmi i polowaniem.
— Koniec końców — tak zwykle wnioskował — nic właściwie nie jest czczem, i nic nie jest nieodzownem. Wszystko na jedno wychodzi i do jednego celu zmierza. Starajmy się o to jedynie, aby uniknąć ile możemy nieprzejednanej rzeczywistości i nie spotykajmy się z nią nigdy oko w oko!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.