Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pierwszy szron zwarzył był w jesieni liście, krzewy i kwiaty delikatniejsze. Trawa wygnieciona, wmieszona w błoto przez pasące się bydło, wyrastała gdzie niegdzie zielonemi kępkami, wśród czarnej ziemi. Gdzie niegdzie sterczała hreczka poczerniała od przymrozków i owies nie zebrany, zwieszał smutno kłosy przez pół wysypane. Lasy świeciły dotąd cudnemi barwami jesiennemi, złotem i purpurą, odbijając prześlicznie od pól szmaragdowych, zasianych wcześnie zbożem ozimem. Zając zmieniał futerko przed zimą, młode lisy zaczynały wymykać się z nory rodzicielskiej, myszkując na własną rękę tędy i owędy. Wilczęta tegoroczne, powyrastały do rozmiarów dużego psa. Była to pora najsposobniejsza do polowania. Sfory psów, należące do namiętnego i niestrudzonego Nemroda, młodego Rostowa, ledwie wlokły nogami, mimo, że ich żywiono doskonale. Zadecydowano zatem, na walnej naradzie, że pieskom pozwolą odpocząć przez trzy dni, a za to szesnastego września, wyruszą na wielkie polowanie, zaczynając od lasu we wsi Dubrawie. Tam miał bowiem znajdować się cały miot młodych wilczków.
Czternastego września, zimno było na wskroś przejmujące, a ziemia perliła się gęstym szronem. Na wieczór ociepliło się cokolwiek powietrze i puścił przymrozek. Z rana też, piętnastego września, gdy Mikołaj jeszcze w szlafroku prosto z łóżka wyszedł na ganek, zobaczyć co się na świecie dzieje, aż w ręce plasnął z radości. Powietrze było jakby zapisane umyślnie i zamówione z góry, do polowania. Nieba szara powłoka zdawała się rozpuszczać, roztapiać i zniżać coraz bardziej nad ziemią. W powietrzu ani jeden liść nie drgnął. Szmer jedyny sprawiały wśród tej ciszy głębokiej, kropelki mgły okiem niedoścignione, które zbierając się zwolna bądź na liściach, trzymających się dotąd gałązek, bądź na konarach już nagich zupełnie, spływały coraz niżej i niżej. Ziemia w ogrodzie, czarna i tłusta jak smoła, połyskiwała wilgocią, łącząc swoją barwę żałobną i błotną, z niebem dziwnie szarem, mglistem i pełnem ponurej melancholji. W chwilę później, Mikołaj wyszedł na ganek powtórnie już zupełnie ubrany. Po stopniach kamiennych woda spływała i wszędzie były ślady błota, wyciśnięte stopami służby dworskiej. Uczuł w powietrzu odór ostry wychodzący ze stajen i z budynku gdzie psy miały w nocy swoje legowisko. Od pól i lasów wiał ów zapach jesienny, gleby świeżo zoranej i liści gnijących; zapach przypominający, że wkrótce nastąpi śmierć w naturze, że wszystko uśnie pod zimnym śniegu całunem. Na ganku leżała jego ulubiona suka Milka, o sierci czarnej, połyskującej, z rudemi centkami gdzie niegdzie rozrzuconemi. W tyle była szeroka. Oczy ogniste, miała osadzone na wierzchu głowy. Skoro spostrzegła swego pana, wstała z pod progu, przeciągnęła się, położyła mu się u nóg, niby zając w bruździe przyczajony, aż naraz zerwała się, jednym skokiem rzuciła się na piersi Mikołajowi, liżąc go pieszczotliwie po twarzy, różowym językiem. Nadbiegł i chart z ogrodu, kręcąc radośnie ogonem i ocierając się przynajmniej o nogi pańskie, skoro już wyższe piątro zastał zajęte.
— Ho, ho!... Huź ha!... — Ktoś zawołał w tej chwili, tym tonem nieokreślonym, a tak trudnym do naśladowania, dla mieszczuchów, w którym łączą się nuty najniższe z najwyższemi i (że się tak wyrazimy) najbardziej szpiczastemi. Tak umieją tylko wołać na psy strzelcy z profesji, którzy uczą się tego od lat najmłodszych do późnej starości. Z po za węgła domu wysunął się Daniło, łowczy nadworny hrabiego Rostowa. Twarz miał żółtą jak wosk i pokrytą gęstą siecią zmarszczków. Włosy szpakowate, nosił długie, z przodu podgolone, według mody Mało-Rusinów. Trzymał w prawej dłoni długi bat. W wyrazie jego fizjognomji, malowała się zupełna niezależność i owa głęboka pogarda dla wszystkiego, co nie ma styczności bezpośredniej, z ważną kwestją polowania. Coś podobnego spotyka się bardzo często u strzelców z zawodu. Zdjął wprawdzie czapkę czerkieską z głowy, przed swoim młodym panem, twarz mu się jednak ani na włos nie zmieniła. Nie było przeto w tym wyrazie niczego wyzywającego lub obrażającego innych. Mikołaj cenił wysoko tego człowieka z gminu, mimo jego miny trochę zuchwałej. Daniło był dla młodego adepta sztuki strzeleckiej ideałem dotąd niedoścignionym.
— Cóż mi powiesz Daniło? — zawołał Mikołaj rozradowany tem powietrzem stworzonem do polowania, widokiem swoich psów i starego łowczego.
— Co rozkaże wasza miłość? — odpowiedział mu głos basowy, trochę przez nos puszczany, prawdziwy głos niski a zachrypnięty djaka ruskiego. Dwoje oczu czarnych jak piekieł czeluście, a przeszywających niby ostrze szpady, utonęły w postaci młodego hrabiego, który zamilkł nagle. — „Czy on też wytrzyma i oprze się pokusie?“ — zdawały się mówić te oczy ogniste.
— Dzień jakby zamówiony do polowania z nagonką, nieprawdaż Daniło? — przemówił Mikołaj, kręcąc delikatnie w palcach długie uszy Milki.
— Uwarka, nasz gajowy, poszedł nadsłuchiwać do dnia, po rosie — odezwał się powtórnie głos basowy. — Gotów przysiądz na Ewangelją, że szelma przeszła w nocy do lasu zamkniętego w Otradnoe. Słychać było ich wycie.
To miało znaczyć, że wilczyca, z całą swoją nadobną familijką, którą tropił, przeszła do innego lasu, oddalonego o dwie wiorsty od pałacu.
— Trzeba tam się udać! Cóż ty na to? Sprowadź mi Uwarkę.
— Jak wola jaśnie pana.
— Zaczekaj trochę, a nie daj im jeść.
— Nie głupim! — bąknął od niechcenia Daniło.
W chwilę później Daniło i Uwarka wchodzili do gabinetu Mikołaja. Daniło był wzrostu miernego, a jednak rzecz dziwna, wydawał się tak samo nie na miejscu w tym pokoju, jak niedźwiedź, lub koń juczny, któregoby wprowadzono do salonu. Odczuwał to instynktowo i przyciskał się do drzwi, żeby o co nie zawadzić. Tak głos zniżył, że prawie szeptem mówił. Skoro znalazł się pod dachem gdziekolwiek, było mu duszno i ciasno. Wypróżniał czemprędzej torbę ze zwierzyny upolowanej i uciekał na świeże powietrze, z pod sufitu, który zdawał się go przygniatać swoim ciężarem.
Mikołaj ukończywszy śledztwo, po solennem zaręczeniu Daniły, (który sam ginął z chęci namiętnej zapolowania na wilczycę), że psom to wyjdzie właśnie na zdrowie, wydał rozkaz, żeby konie osiodłano. W chwili kiedy Daniło wychodził, wbiegła Nataszka do brata pokoju. Nie była dotąd ani uczesana, ani nawet ubrana. Zarzuciła tylko na prędce dużą chustkę wełnianą starej „niani“.
— Jedziesz? — wykrzyknęła — Byłam tego pewna! — Sonia utrzymywała przeciwnie. — Byłoby grzechem śmiertelnym, nie korzystać z takiego dnia jak dzisiejszy!
— Wybieram się rzeczywiście — Mikołaj bąknął od niechcenia, mocno niezadowolony z tej napaści. Miał zapolować tym razem na serjo i nie rad był ciągnąć za sobą Pawła i Nataszkę. — Tropimy wilczycę z wilczętami. Toby cię tylko znudziło.
— Ależ przeciwnie, interesuje mnie nadzwyczajnie coś podobnego! Wiesz o tem doskonale. Szkaradnie z twojej strony, żeś kazał siodłać konie, a nam o tem ani wspomniałeś.
— Prawy Rus, nie zna przeszkód, ani zapory!... Na przód! — wrzasnął Paweł na całe gardło wpadając zaraz po siostrze do gabinetu.
— Powinnabyś pamiętać — gderał Mikołaj — że mama zakazuje ci najsurowiej podobnych ekstrawagancji.
— A ja pojadę, pojadę! i na tem koniec! — Nataszka tupnęła nóżką energicznie — niech mi osiodłają moją klaczkę Daniło! a Michajłowi powiedz, żeby przygotował moją sforę chartów.
Daniło zażenowany i unieszczęśliwiony, że w ogóle znajduje się w pokoju, zaniepokoił się jeszcze bardziej, rozkazem wydanym przez młodą panienkę. Wysuwał się bokiem za drzwi, z łokciami przy sobie, żeby przypadkiem nie zawadzić o „pannuńcię“ udając zupełnie głuchego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.