Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Przechodziły resztki piechoty z najwyższem pospiechem. Furgony już przejechały, już nie było na moście tak wielkiego ścisku, nareszcie przeszedł ostatni bataljon wojska. Jedynie szwadron huzarów, pod komendą Denissowa, nie mógł dostrzedz kolumn nieprzyjacielskich, które ci, co stali na pagórkach, tak po jednej, jak po drugiej stronie, widzieli najdokładniej. Huzarzy, stojąc w wąwozie, dość stromym pagórkiem mieli zakryty widnokrąg. Na pierwszy plan, roztoczył się step nagi, porosły gdzie niegdzie kępkami mchu i niskiemi krzewami leśnemi.
Nagle na drogi zakręcie, ukazała się wprost przed nimi artylerja i obce mundury. Byli to Francuzi. Oficerowie i żołnierze ze szwadronu Denissowa, usiłowali na pozór rozmawiać o tem i owem, całkiem obojętnie, rozglądając się w koło od niechcenia. Każdy z nich jednak myślał o tem wyłącznie, co przygotowywało się tam za górą? Badali oni mimowolnie, z uwagą wytężoną, plamy czarne, rysujące się w dali, na tle nieba. Wiedzieli doskonale, że te ruchome czarne punkty, to... nieprzyjaciel.
Po objedzie wyjaśniło się niebo najzupełniej. Słońce przed zachodem zsyłało ziemi swoje blaski najcudowniejsze. Nad Dunajem i w górach ciemnych, które rozsiadły się nad jego brzegami, panował spokój niczem nie zmącony, jak zwykle bywa pod wieczór cichy a pogodny. Tylko kiedy niekiedy, przerwał tę błogą ciszę odgłos trąbki, wygrywającej pobudkę w obozie nieprzyjacielskim, a czasem także wstrząsały powietrzem krzyki i nawoływania Francuzów. Po stronie francuskiej zaprzestano strzelać. Na przestrzeni kilkuset metrów było pusto, ledwie tu i owdzie migały nieliczne patrole. Każdy odczuwał w obec tej odległości niezbadanej a groźnej, trwogę nieokreśloną, nie dającą się ani słowami opisać, ani zupełnie opanować, doznajemy jej bowiem zawsze przed czemś nieznanem i tak samo tajemniczem, jak przestrzeń, dzieląca dwie armje nieprzyjacielskie. Co się tam znajduje po za tą linją niewidzialną, która dzieli żywych od umarłych? która nastręcza myśli ponure o innych światach?... Może bole i straszne cierpienia, dotąd niedoświadczane? A może śmierć?!... Co tam nas spotka, po za tem polem, tem drzewem, tym dachem w słońcu połyskującym? Nie wiemy tego, a radzibyśmy odgadnąć... Mimowolnie dreszcze nami wstrząsają, lękamy przejść po za tę linję, a z drugiej strony, radzibyśmy przekroczyć ją jak najrychlej, rozumiejąc, że prędzej czy później, zmuszą nas do tego. Wtedy dowiemy się, co kryje się tam w dali, jak odsłonią się przed nami tajemnice pozagrobowe, gdy raz rozstaniemy się z życiem doczesnem, ziemskiem... Czujemy się w tej chwili pełni sił, zdrowia, wesołości i animuszu. Tak samo czują się i ci, co nas otaczają, dziarscy i odważni!
Takie są uczucia i myśli każdego człowieka, gdy stanie oko w oko z nieprzyjacielem. Wywołują one w umyśle ludzkim dziwną jasność, dziwne podniecenie wszelkich władz, dziwną wrażliwość i pojmowania wlot tego wszystkiego, co roztacza się w koło nas, podczas tych chwil błyskawicznych, a pamiętnych do końca życia, choćby do wieku najsędziwszego.
Na jednym z pagórków, ukazała się lekka chmurka dymu, i kula armatnia przeleciała świszcząc po nad głowami huzarów Denissowa. Oficerowie, skupieni razem, porozjeżdżali się natychmiast, każdy na swoje stanowisko; żołnierze stanęli w ściśnionych szeregach. Zapanowało głuche milczenie. Oczy całego szwadronu skierowały się na Denissowa, oczekiwano na komendę. Drugi i trzeci pocisk, tak samo przeleciał z świstem piekielnym w powietrzu i padł po za nimi.
Strzelano do nich widocznie, ale na szczęście kule przenosiły nad ich głowami im samym szkody nie wyrządzając. Huzarzy nie oglądali się po za siebie, ale po każdym wystrzale, podskakiwali na siodłach jakby na komendę, poczem wszyscy razem spadali nazad z nogami w strzemionach. Każdy z żołnierzy spozierał ukradkiem na swojego sąsiada najbliższego, jakby go chciał wybadać i podchwycić wrażenie, jakiego tamten doświadczył na odgłos kanonady nieprzyjacielskiej. Zacząwszy od Denissowa, a skończywszy na trębaczu pułkowym, każdemu drgały nieznacznie usta i broda, co świadczyło o wewnętrznej walce i nerwowem podnieceniu. Wachmistrz, ze swoją chmurną fizjognomją, przenosił wzrok ponury z jednego żołnierza na drugiego, jakby miał ich za chwilę ukarać surowo. Junker Mironow, gołowąsy młodzieniaszek, schylał głowę, ile razy świsnęła mu kula nad uchem. Rostow, stojąc na lewem skrzydle, na swoim Kruczku, połyskującym w blaskach słonecznych, niby kruk prawdziwy, ze skrzydłami czarnemi jak heban, wyglądał szczęśliwy i zadowolony, jak student, gdy jest pewny że zda egzamin dojrzałości „z odznaczeniem“, w obec licznie zebranej publiczności. Patrzał wesoło, bez cieniu trwogi, z miną junacką na towarzyszów, biorąc niejako na świadków, że zachowuje spokój zupełny w obec ognia nieprzyjacielskiego. Jednak i na jego czole dotąd gładkiem, bez troski, zarysowała się bruzda mimowolna, świadcząca, że i on doznaje wrażenia nowego, które całej fizjognomji nadaje wyraz poważniejszy, robiąc starszą najmniej o lat dziesięć.
— A tam kto tak salutuje każdą kulę? Hej! Mironow! to nie wypada młodzieńcze! Popatrzno mi prosto w oczy! — zawołał Denissow, który nie mogąc ustać na miejscu, objeżdżał w koło szwadron jak w maneżu.
Denissow nie zmienił się ani na włos. Oczy mu błyszczały, nos zadarł do góry, wyszczerzył białe i ostre zęby, w ręce małej ale silnej, trzymał rękojeść pałasza, drugą kierował wprawnie swoim ognistym i niesfornym arabczykiem. Był to on, taki sam, jak dnia każdego, a raczej każdej nocy, po wypróżnieniu dwóch butelek. Był tylko jeszcze bardziej czerwony. Nagle wyrzucił w tył głowę kędzierzawą, na wzór ptaka gdy pije, wspiął ostrogami bez miłosierdzia swego dzielnego beduina, i popędził jak wicher ku lewemu skrzydłu. Tu głosem zachrypniętym, wydał rozkaz, żeby każdy oglądnął pistolety. Następnie zwrócił się do Kirsteina, który zbliżał się stępo, na klaczy starej i nader spokojnej.
— I cóż będzie dalej? — spytał nowoprzybyły, serjo jak zawsze ale z wzrokiem błyszczącym. — Czy mamy tak stać wiecznie, z rękami założonemi?... Zobaczysz, że każą nam cofnąć się bez jednego wystrzału.
— Djabli nadali takie miłe położenie — mruknął przez zęby Denissow. — Ah! to ty, Rostow — zawołał weselej, zobaczywszy twarz rozradowaną młodego chłopaka. — Jakbyś był na balu, co?
Rzeczywiście Rostow czuł się w tej chwili szczęśliwym najzupełniej. Na moście ukazał się jenerał dywizji. Denissow pomknął ku niemu.
— Ekscellencjo, pozwólcie nam tych tam zaatakować! Jak wpadniemy na nich znienacka, przewrócą koziołka, ręczę za to słowem oficerskiem.
— Tylko tego brakowało! — jenerał podniósł brwi w górę, jakby chciał spędzić z czoła muchę uprzykrzoną. — Po co w ogóle stoicie tu dotąd? przednie poczty cofają się. Odprowadzić nazad szwadron.
Pierwszy i drugi szwadron przeszedł przez most napowrót, oddalając się tym sposobem, od miejsca, gdzie padały pociski nieprzyjacielskie. Udali się na wzgórze, nie straciwszy ani jednego człowieka. Ostatnia sotnia kozaków, opuściła również brzeg rzeki przeciwległy.
Pułkownik Karol Bogdanicz zbliżył się do szwadronu Denissowa, jadąc dalej stępą. Ocierał się prawie o konia Rostowa, nie troszcząc się wcale o podwładnego, którego zobaczył po raz pierwszy, od owej sprzeczki spowodowanej kradzieżą Teljanina. Rostow, na swojem tak jeszcze podrzędnem stanowisku, czuł się w mocy tego człowieka, zdanym na jego łaskę i niełaskę. I do tego poczuwał się w chwili obecnej, że zawinił w obec pułkownika. Jakaś siła niezależna od jego woli, przykuwała wzrok młodego człowieka, do tych pleców atletycznych, do tej szyi czerwonej i do karku grubego jak u porośniętego gęstym, jasnym jak len włosem. Zdawało mu się, że Bogdanicz udaje umyślnie, jakby go nie widział, że po to jedynie przybył, aby wypróbować Rostowa odwagę; prostował się też na siodle coraz bardziej, patrząc w koło z całą swobodą, sądził również, że pułkownik, dla tego tylko nie odjeżdża, żeby przed junkrem popisać się swoją zimną krwią. Wyobraził sobie w końcu w bujnej fantazji, że gotów, byle zemścić się na nim, pchnąć cały szwadron na przepadłe, kazać mu wykonać jakąś wściekłą szarżę. Po szarży zaś, zbliży się do ciężko rannego młodzieńca, i pierwszy uściśnie mu dłoń na znak przebaczenia i pojednania.
Gerkow, znany jak zły szeląg w pułku Pawłogrodzkim, zbliżył się teraz do Bogdanicza. Wypędzony ze sztabu głównego, nie został jednak w pułku. Powiedział sobie, że nie głupi nadstawiać skóry, kiedy może nic nie ryzykując, przyczepiony do jakiegokolwiek sztabu, awansować a nawet złapać przy sposobności orderek. Potrafił tedy wśrubować się zręcznie do świty księcia Bagrationa, jako oficer ordynansowy. I oto wysłał go baśnie dowódzca arjergardy, z rozkazem do Gerkowa dawnego przełożonego.
— Panie pułkowniku! — przemówił salutując z miną ponurą i niesłychanie uroczystą, przyczem rzucił spojrzenie wymowne swoim towarzyszom — rozkazują wam most spalić.
— Któż jest, ten „rozkazujący?“ — pułkownik mruknął gniewnie.
— Czy ja wiem? — odrzucił Gerkow zawsze z tą samą powagą. — Książe Bagration... tyle tylko doszło do mojej wiadomości... kazał mi odraportować, żeby huzarów zawrócić, i kazać im spalić most.
Zjawił się wkrótce z tym samym rozkazem oficer z głównego sztabu, w towarzystwie grubego i tęgiego Neświckiego. Obaj przygalopowali z najwyższym pospiechem.
— Jakto panie pułkowniku, mówiłem przecie najwyraźniej, żeby most zapalić... Znowu nieporozumienie... Wszyscy głowy potracili, czy co? Nikt niczego pojąć nie może.
Pułkownik wstrzymał zwolna konia i skinął również na żołnierzy żeby się zatrzymali. Potem zwrócił się do Neświckiego:
— Mówiliście mi tylko o palnym materjale. O spaleniu zaś mostu ani wzmianki nie było.
— Jakto, tatku kochany! nie wspominałem wam o spaleniu mostu? — Neświcki zdjął kaszkiet rozgrzebując włosy palcami, mokre od potu i do czoła przyklejone. — Skoro była mowa o palnym materjale, więc...
— Najprzód nie jestem waszym „tatkiem”, panie oficerze od głównego sztabu, i nie powiedzieliście mi — „Spal most!” — Znam służbę i mam zwyczaj wykonywać dosłownie rozkaz odebrany. Powiedzieliście: — „most spalą”. — Chyba zatem przez Ducha Świętego mogłem się domyśleć, kto właściwie miał go podpalić.
— To zawsze tak... jakby na złość... mruknął pod nosem Neświcki niecierpliwie. — I ty tutaj? — zwrócił się do Gerkowa.
— Przybyłem z tym samym co ty rozkazem... Aleś mokry jak gąbka! Chcesz? to cię wykręcę.
— Powiedzieliście mi, panie oficerze od głównego sztabu... — chciał mówić dalej Bogdanicz obrażony.
— Spieszcie się, panie pułkowniku — nie dał mu dokończyć drugi oficer, wysłany przez Kotuzowa — inaczej skartaczuje nas nieprzyjaciel!
Pułkownik zmierzył ich po kolei od głowy do stóp w milczeniu i zmarszczył brwi groźnie:
— Most spalę! — rzekł uroczyście, jakby tem składał dowód, że potrafi spełnić powinność, choćby stanęły mu na przeszkodzie wszystkie moce piekielne.
Wspiął konia ostrogami, jakby biedne zwierzę coś w tem zawiniło i podjechał do szwadronu Denissowa, aby mu powtórzyć rozkaz, tyczący się spalenia mostu.
— Nic innego, tylko chce mnie wypróbować — pomyślał Rostow.
Serce ścisnęło mu się, krew cała rzuciła się do skroni.
— Niechże patrzy staruch! Zobaczy czy ze mnie tchórz! — szepnął sam do siebie.
Zadrgały znowu usta i twarze pobladły u żołnierzy w szwadronie. Rostow nie spuszczał oczu z Bogdanicza, chcąc wyczytać w jego fizjognomji potwierdzenie swoich domysłów. Pułkownik jednak nie spojrzał nań ani razu, przeglądając dalej szeregi okiem badawczem, z miną ponurą.
Usłyszano nakoniec jego komendę.
— Prędzej! prędzej! — nawoływano się nawzajem.
Pałasze zaczepiały się o cugle, dzwoniły ostrogi jedna o drugą, nareszcie huzarzy pozsiadali z koni, sami nie wiedząc, co mają robić. Kilku przeżegnało się po trzy razy, i Rostow przestał patrzeć na swego wroga, bo już nie miał na to czasu. Bał się zostać w tyle, ręce mu drżały, gdy rzucał cugle żołnierzowi, który miał mu konia potrzymać. Słyszał serce uderzające mu jak młotem. Denissow, w tył przegjęty, przeleciał koło niego, mrucząc pod nosem coś niezrozumiałego. Rostow widział jedynie biegnących co tchu huzarów, zaplątanych w ostrogi i brzęczących pałaszami.
— Nosze! — usłyszał czyjąś komendę po za sobą, nie zdając sobie sprawy na razie, na co owe nosze mogły być potrzebne.
Leciał dalej, byle być zawsze na przedzie. Naraz potknął się wchodząc już na most, i upadł na ręce w błoto śliskie a mocno ubite. Zanim zdołał stanąć na nogi, wyprzedzili go wszyscy towarzysze.
— Z dwóch stron od razu i na środku rotmistrzu! — zawołał pułkownik siedząc na koniu i stanąwszy tuż koło mostu. Twarz miał rozweseloną i tryumfującą.
Rostow otarł sobie ręce z błota o skórzanne rajtuzy, a spojrzawszy na swego wroga, pędził dalej na oślep, pomyślawszy, że im bardziej wysunie się naprzód, tem więcej tamtemu męstwem zaimponuje. Bogdanicz tymczasem krzyknął gniewnie wcale go nie poznawszy:
— Kto tam leci po moście jak szalony? Hej! junker! nazad! i wy rotmistrzu — zwrócił się do Denissowa, który przez brawurę niepotrzebną, wjechał był konno na most — nie narażajcie się lekkomyślnie. Proszę was zsiądźcie z konia.
Denissow z siodła zeskakując mruknął:
— Widzicie go! wiecznie mu niedogodnie.
Gdy to działo się na moście, trzech oficerów stało z daleka, nie narażając się na pociski nieprzyjacielskie i patrzało na garstkę ludzi w mundurach ciemno zielonych z pętlicami, w żółtych kaszkietach, w pantalonach granatowych, którzy krzątali się żywo, most podpalając. To znowu wzrok przenosili na drugi brzeg, gdzie można już było dojrzeć gołem okiem zbliżających się żołnierzy francuzkich, a za nimi idące konie, które łatwo było poznać, jako należące do artylerji.
— Spalą, czy nie spalą mostu? Kto pierwszy most opanuje? Ich ogień, czy francuzkie kartaczownicze, które ich wszystkich zmiotą? — Każdy z mnogich widzów tej sceny, rozgrywającej się po środku dwóch armij potężnych, skoncentrowanych, na pagórkach, po obu brzegach rzeki, zadawał sobie mimowolnie to pytanie, widząc wszystko jak na dłoni, skąpane w złotych blaskach słońca zachodzącego.
— Oh! — zawołał pierwszy Neświcki. — Biedacy! Wygarbują naszym huzarom skórę co się zowie. Wystrzelają ich jak kaczki.
— Za wielu wziął z sobą pułkownik — wtrącił oficer przysłany z głównego sztabu.
— Zapewne — przywtórzył Neświcki — dwóch zuchów byłoby to załatwiło.
— Oh! Ekscellencjo! Ekscellencjo! — krzyknął Gerkow, nie odrywając wzroku od huzarów.
Miał zawsze do tego stopnia minę naiwno-głupkowatą, że każdy pytał się w duchu, czy ten człowiek drwi, czy też mówi całkiem serjo?
— Co za dziki pomysł! Posłać tylko dwóch zuchów na most! Któżby nas w takim razie obdarował Św. Włodzimierzem z rozetką, w butonierce?... O to mniejsza, że ich tam trochę skartaczują. Przynajmniej będzie można sprezentować ile zostanie z całego szwadronu i każdy z oficerów może spodziewać się na pewno dekoracji Ho! ho! pułkownik wie, co robi.
— Oto kartaczownice — bąknął oficer od głównego sztabu, wskazując palcem na armaty nieprzyjacielskie, które zwracano ku mostowi.
Ukazał się dym białawy na raz w trzech miejscach, a w chwili, kiedy pierwszy strzał wstrząsnął powietrzem, gotowano się już i do czwartego.
— Oh! — Neświcki chwycił się za piersi, jakby uczuł nagle ból fizyczny. — I porwał za ramię stojącego obok oficera. — Popatrz tam! padł! padł już jeden...
— Dwóch... trzech nawet o ile mi się zdaje — odrzucił tamten dość obojętnie.
— Gdybym był monarchą, nigdybym wojny nie prowadził. — Neświcki odwrócił się w inną stronę grozą przejęty i blady jak ściana.
Nabijano szybko działa francuzkie i znowu pokazał się dym w różnych punktach. Piechota francuzka już biegła, chcąc most zdobyć, który tymczasem okrył grad kartaczy, huczących i brzęczących przeraźliwie. Tym razem Neświcki już nic więcej nie zobaczył. Dym gęsty zasłonił wszystko i wszystkich. Huzarom udało się nareszcie most zapalić, i baterje francuzkie strzelały na chybił trafił, dla tego jedynie, że były nabite, bo już na palącym się moście nie było nikogo.
Francuzi potrafili jednak dać trzy salwy, zanim huzary popowracali do swoich koni. Dwie pierwsze, źle wymierzone, przeszły po nad głowami; ostatnia atoli trafiła w gromadkę żołnierzy i kładnąc trupem jednego z nich, dwóch innych ciężko zraniła.
Rostow zajęty dotąd wyłącznie swoim fatalnym stosunkiem z Bogdaniczem, zatrzymał się na środku mostu, nie wiedząc co ma dalej robić. Nie było nikogo na moście do porąbania. Siec na prawo i lewo, oto jak on sobie bitwę wyobrażał w młodzieńczej naiwności i niedoświadczeniu. Ponieważ nie zaopatrzył się jak inni żołnierze, w skrętki słomy do podpalania, nie mógł im pomódz do wzniecenia pożaru. Stał więc tak, wahający i niepewny, gdy nagle coś zadudniło, jakby kto na most nasypał dużych orzechów, a te zaczęły huczeć i trzaskać same od siebie. Tuż przy nim zwalił się z nóg jeden z huzarów z jękiem serce rozdzierającym. Rostow przypadł do niego; zawołano tragarzy z noszami, i kilku ludzi porwali do góry rannego.
— Oh! dobijcie mnie! dobijcie! jeżeli Boga w sercu macie! — krzyczał biedny w niebogłosy.
Nikt jednak nie zważał na te krzyki i nikomu się nie śniło uczynić zadość jego rozpaczliwej prośbie. Ponieśli rannego czemprędzej do ambulansu. Rostow się odwrócił. Wzrok jego utonął w dalekiem przestworzu. Mogło się zdawać, że stara się coś tam odszukać. Potem spojrzał bliżej siebie, na Dunaj, na niebo, na słońce. Jak to niebo wydało mu się lazurowem, spokojnem i niezgłębionem. Jak słońce zachodziło pełne blasku i świetności. Jak nurty Dunaju połyskiwały złotem i purpurą, wietrzykiem lekko poruszane... Tam dalej, w głębi, te góry majestatyczne, tajemnicze, z tylu przesmykami nikomu dotąd nie znanemi, ten klasztor, te bory tonące w mgle wieczornej.. Tam był spokój, tam było szczęście... — Ah! gdybym tam mógł żyć, niczego bym więcej nie żądał — pomyślał Rostow — niczego więcej... Czuję w sobie tyle żywiołów, mogących szczęście zapewnić... a w dodatku to cudne słoneczko boże... ten świat taki piękny... tu zaś... krzyki bolu i rozpaczy... trwoga... chaos... pospiech szalony... znowu czegoś krzyczą... cofają się, i ja biegnę razem z nimi... oto śmierć... śmierć... tuż, tuż nademną... Jeszcze sekunda jedna, a może już nigdy nie zobaczę, ani tego słońca, ani tych fal modrych, ani tych gór wspaniałych...
Słońce zaszło za chmurę. Niesiono drugie nosze przed Rostowem. Strach przed śmiercią i przed temi noszami wstrętnemi, pragnienie życia i tych blasków słonecznych, wszystko splątało i zlało się w jego sercu w jedno uczucie niewypowiedzianego bolu i tęsknoty:
— Boże! mój Boże! Ty, patrzący na mnie z góry, strzeż mnie, przebacz mi, i nie wypuszczaj z pod Twoich skrzydeł opiekuńczych — szepnął Rostow z ciężkiem westchnieniem.
Huzarzy dosiedli swoich koni. Ich głosy były teraz wyraźniejsze i mniej drżące. Nosze zniknęły im z oczu.
— A cóż, mój drogi? Powąchałeś prochu? — rzucił mu w przelocie Denissow.
— Skończyło się wszystko! Ale ze mnie tchórz! tchórz! — pomyślał Rostow z rozpaczą, wskakując również na siodło. — Czy to były kartacze? — spytał Denissowa.
— Ba! ba! i jakiego kalibru — zapytany machnął ręką — mieliśmy djabelną robotę! Aleśmy się też spisali doskonale! Było nam gorąco! Szarża, to rozumiem! w to mi graj! Ale tu walili w nas jak w tarczę na strzelnicy.
I Denissow złączył się z garstką oficerów, którzy otaczali Neświckiego i jego towarzyszów.
— Zdaje mi się, że nikt nic nie zauważył — pocieszał się w myśli Rostow. I tak było rzeczywiście. Każdy badał sam siebie, wiedząc z własnego doświadczenia, jakie odniósł wrażenie przy pierwszym chrzcie ogniowym.
— Fiu! fiu! co to będzie za raport wspaniały — bąknął Gerkow. — Może i mnie przy tem upiecze się grzanka. Kto wie czy mnie awans nie spotka?
— Proszę księciu zameldować, że most spaliłem — pułkownik uśmiechnął się tryumfująco.
— A jeżeli spyta o straty w ludziach?
— Ba! nic nie znaczące — bąknął pułkownik swoim niskim basem. — Dwóch huzarów ciężko rannych, a jeden padł trupem — dodał, nie starając się bynajmniej zamaskować uśmiechu zadowolenia wewnętrznego. Kładł nawet nacisk pewny na te słowa „padł trupem“, jakby go one szczególniej uszczęśliwiały.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Trzydzieści pięć tysięcy wojska, pod dowództwem Kotuzowa, obsaczani i gonieni przez stu tysięczną armją francuzką, z Bonapartem na czele, natrafiali jedynie w swoim pochodzie na niechęć i najzupełniejszy brak życzliwości ze strony mieszkańców w całym kraju. Niemcy przestali ufać swoim sprzymierzeńcom. Wojsko rosyjskie było jak najgorzej zaopatrzone w artykuły spożywcze. Nikt nie dbał, nikt nie pytał się, czem też żyją żołnierze rosyjscy? Zmuszeni po części do bezczynności, zupełnie innemi warunkami rozpoczętej kampanji, niż ktokolwiek z nich mógł spodziewać się i przewidywać, cofali się z najwyższym pośpiechem. Trzymali się brzegów Dunaju, przystając kiedy niekiedy, aby stoczyć mniejsze utarczki z nieprzyjacielem, osłabiając w ten sposób cokolwiek jego siły.
Postępowali w tem jednak z wielką ostrożnością. Nie zaczepiali nigdy Francuzów, chyba że to było niezbędnem, aby utorować sobie drogę do dalszego cofania i nie oddać w ręce nieprzyjaciela wszelkich bagaży. Takie potyczki stoczono pod Lambach, Amstetten, Melck, a mimo odwagi i wytrwałości Rosjan, którym oddawali sprawiedliwość nawet sami ich przeciwnicy, ostatecznym wynikiem tej wojny nieszczęsnej była najfatalniejsza rozsypka! Austrjacy umknąwszy z Ulmu, gdy miasto poddało się nieprzyjacielowi, połączyli się byli z Kotuzowem w Braunau. Opuścili go jednak wkrótce, zostawiając własnym siłom, wycieńczonym najokropniej. Obrona Wiednia była czystem niepodobieństwem; wbrew bowiem planowi, wypracowanemu tak szczegółowo i z taką mozołą, według wszelkich reguł strategicznych, który rada wojenna przysłała była z Wiednia Kotuzowowi; jeżeli jenerał rosyjski nie miał podzielić smutnego losu Mack’a i oddać w niewolę Francuzom reszty sił swoich, rad nie rad musiał zaniechać kampanji zaczepnej, jak stało w owym planie, a tylko cofając się jak najspieszniej, mógł starać się połączyć z posiłkami, nadesłanemi z Rosji.
W dniu 28 października, Kotuzow przeszedł na lewy brzeg Dunaju i tam zatrzymał się po raz pierwszy, rozdzielony rzeką od głównej armji nieprzyjacielskiej. Trzydziestego października, zaatakował i pobił szczęśliwie oddział pod dowództwem Mortier’a, który znajdował się również na lewym brzegu rzeki. Pierwsze trofea, zdobyte wtedy na nieprzyjacielu, stanowiły dwie armaty, jeden sztandar i dwóch jenerałów. Po raz pierwszy, cofając się bez przerwy, od dwóch tygodni, Rosjanie rozprószywszy Francuzów, zostali panami na placu bitwy. Zwycięstwo odniesione szczęśliwie nad Mortier’em, podniosło wielce i wzmocniło ducha w armji rosyjskiej, pomimo jej wycieńczenia, braku żywności i najniezbędniejszych części ubrania. Straciła ona prawie trzecią część żołnierzy, tak zabitych, jak chorych, rannych i okaleczałych maroderów. Kotuzow zostawiał ich po za sobą, polecając listem własnoręcznym, względom i miłosierdziu tak mieszkańców, jak i armji nieprzyjacielskiej. Ambulanse przenośne nie były w stanie, choć było ich bardzo wiele, pomieścić tych wszystkich biedaków. A jednak wśród tak niefortunnych warunków, to zatrzymanie się w Krems i zwycięstwo odniesione, powtarzamy: moralnie, wzmocniło ogromnie armję rosyjską i wlało otuchę w serca zrozpaczone.
Krążyły wieści, podawane z ust do ust, niesłychanie pomyślne, ale najfałszywsze w świecie, wymykając się ukradkiem z głównego sztabu i tonąc następnie w szeregach żołnierzy. Opowiadano sobie na ucho o nadejściu ogromnych posiłków z Rosji, o zwycięstwie odniesionem jednocześnie przez Austrjaków, a w końcu o cofaniu się pośpiesznem cesarza Napoleona.
Książe Andrzej Bołkoński znalazł się był podczas tej ostatniej rozprawy u boku austrjackiego jenerała Schmidt’a, który tam został zabity. Pod nim również ubito konia, a prócz tego dostał lekką kontuzję w ramię od kuli nieprzyjacielskiej. Aby okazać Bołkońskiemu swoją wielką życzliwość, Kotuzow wysłał go kurjerem do Berna, z wiadomością o zwycięztwie odniesionem; tam bowiem przebywał wtedy dwór austrjacki, uciekając z Wiednia, zagrożonego przez armję francuzką. W nocy po stoczonej walce, podniecony nerwowo, ale nie czując wcale zmęczenia, bo mimo szczupłej budowy ciała, Bołkoński znosił lżej trudy najwyższe, niż nie jeden siłacz rosły i szeroki w barach jak niedźwiedź, dosiadł konia, aby zdać raport Dokturowa Kotuzowowi. Tam w głównej kwaterze wysłano go natychmiast kurjerem, co zapowiadało awans najpewniejszy, a prawdopodobnie i jaką dekorację.
Noc była ciemna, niebo jednak mrugało rozsianemi po niem gwiazdami. Droga rysowała się czarną smugą wśród pól pokrytych pierwszą, cieniutką warstwą śniegu, który spadł był w wilją potyczki. Książę Andrzej, unoszony szybko wózkiem pocztowym, przechodził w myśli wszystkie uczucia, które pierś mu rozsadzały podczas utarczki z nieprzyjacielem. Przypominał sobie pożegnanie z Kotuzowem i ze swoimi rozweselonymi zwycięstwem towarzyszami. Wyobrażał sobie żywo, jak korzystne wrażenie wywoła we wszystkich sferach wiadomość o zwycięstwie odniesionem. Odczuwał wewnętrzne zadowolenie i radość człowieka, któremu, po długiem oczekiwaniu, błyśnie nareszcie tak bardzo pożądany szczęścia promyczek. Skoro przymknął powieki, dzwoniły i huczały mu w uszach salwy z ręcznej broni, jak i warczenie podobne do grzmotu, kul armatnich, zmięszane z turkotem kół wózka, na którym siedział. Niby w kalejdoskopie, przesuwały mu się rozmaite obrazy z pola walki. To widział uciekających Rosjan, to siebie leżącego trupem na pobojowisku. Wtedy budził się nagle ze snu, a ocknąwszy, czuł się nad wyraz szczęśliwym, że to był tylko sen przykry, a nie rzeczywistość. Potem usypiał na nowo, rozkoszując się mimowolnie krwią zimną i odwagą, którą okazywał podczas bitwy. Po ciemnej nocy nastąpił słoneczny poranek. Śnieg topniał zwolna, konie galopowały, a po każdej stronie drogi mijały w przelocie lasy, pola i wsie całe.
Na jednej ze stacji pocztowych, gdzie mu konie przeprzęgano, zetknął się z konwojem rannych. Oficer, który prowadził, rozciągnięty na pierwszym wozie, wrzeszczał i lżył żołnierzom na czem świat stoi. Na innych wozach nagromadzono mnóstwo rannych. Wyglądali przerażająco. Z twarzami sinemi, wykrzywionemi bólem a częstokroć i kurczem przedśmiertelnym, brudni, z ranami, które nakrywały szmaty krwią nasiąkłe, podskakiwali na wozach toczących się po drodze pełnej dziur i wybojów. Jedni rozmawiali, inni gryźli kawał chleba stęchłego i spleśniałego, ci zaś, którzy byli najbardziej osłabieni, patrzali z zajęciem naiwnem, ale spokojnem, na wózek pocztowy, mijający ich galopem.
Książę Andrzej kazał zatrzymać się swojemu woźnicy, i spytał żołnierzy, kiedy zostali ranieni.
— Przedwczoraj, podczas bitwy nad Dunajem — odpowiedział z nich jeden. Andrzej wydobył z sakiewki trzy imperjały, i te im podał.
— Dla wszystkich — przemówił do oficera, prowadzącego konwój, dodając tonem łagodnym. — Starajcie się wyleczyć jak najprędzej, moi kochani. Roboty będziemy jeszcze dość mieli. Potrzeba nam takich jak wy zuchów.
— A jakie tam wiadomości, panie adjutancie? — podchwycił oficer od konwoju, szczęśliwy, że może do kogoś przemówić.
— Dobrze! jedź! — krzyknął Andrzej na woźnicę.
Noc już zapadła, gdy Bołkoński wjeżdżał do Berna, i zobaczył się otoczonym wysokiemi kamienicami, magazynami wspaniale oświetlonemi, płonącemi po ulicach rewerberami i mnóstwem pięknych ekwipażów, toczących się po bruku. Znalazł się w owej atmosferze ożywionej wielkiego miasta, tak ponętnej dla wojskowego, który przybywał prosto z obozu. Mimo szybkiej jazdy i nocy bezsennej, czuł się jeszcze bardziej podnieconym, niż wczoraj. Gdy zbliżał się do pałacu, oczy błyszczały mu gorączkowo, a myśli napływały do głowy, z jasnością nadnaturalną. Wszystkie szczegóły bitwy stoczonej, przeszedłszy niby przez retortę, streszczały się w jego myśli układając się w zwięzły raport, z którym chciał wystąpić przed cesarzem Franciszkiem. Zdawało mu się, że słyszy zadawane sobie pytania i własne odpowiedzi. Był przekonany, że wprowadzą go natychmiast do cesarza. Tymczasem, przed główną bramą cesarskiej rezydencji, zatrzymał go jakiś urzędnik ubrany po cywilnemu, a poznawszy w nim kurjera, poprowadził do bocznej bramy.
— Przez korytarz na prawo „Euer Hochgeboren“, tam znajdziecie adjutanta służbowego, który was zaprowadzi do pana ministra wojny.
Adjutant odszukany szczęśliwie, poprosił księcia Anrzeja, żeby raczył chwilkę zaczekać i poszedł zapowiezieć przybycie kurjera panu ministrowi. Powrócił niebawem, a skłoniwszy się najuprzejmiej, puścił księcia przodem.
Przeszedłszy przez długi korytarz, wprowadził go do gabinetu, gdzie zastali pana ministra przy pracy. Oficer austrjacki chciał (tak przynajmniej mogło się zdawać) przez swoją grzeczność nadzwyczajną, wznieść zaporę, któraby go uchroniła od zbytniej poufałości ze strony rosyjskiego adjutanta. Im bliżej znajdował się książę Andrzej wysokiego dygnitarza, tem bardziej osłabiało się i zacierało prawie w jego duszy uczucie radosnego zadowolenia, którego doświadczał jeszcze tak niedawno. Natomiast odczuwał coraz silniej jakby wyrządzoną mu zniewagę osobistą. To wrażenie, przekształcało się mimowolnie i wywołało nawzajem u niego dumne lekceważenie, prawie pogardę. Jego umysł gorączkowo podniecony, przedstawił natychmiast wszystkie powody, które nadawały mu prawo pogardzać tak ministrem, jak jego adjutantem. — „Bitwa wygrana, wyda się czemś łatwem, prostą zabawką, im, którzy w życiu swojem prochu nie powąchali!” — Oto co pomyślał, wchodząc do gabinetu umyślnie z przesadzoną opieszałością i jakby od niechcenia. To wewnętrzne rozdrażnienie, spotęgował jeszcze widok ministra. Wysoki ten dygnitarz siedział przy biurku, pomiędzy dwoma świecami, z głową łysą, pokrytą nader skąpo włosami siwemi i spuszczoną nad jakiemiś papierami. Przeglądał je, odczytywał, robił na boku notatki, ignorując najzupełniej obecność kurjera rosyjskiego.
— Proszę to wziąć — pan minister podał kilka dokumentów swojemu adjutantowi, nie zwracając wcale uwagi na Andrzeja.
— Czy rzeczywiście — pomyślał Bołkoński — armja Kotuzowa, tyle go obchodzi, co śnieg przeszłoroczny, czy tylko chciałby mi oczy zamydlić, bym w to na ślepo uwierzył?
Poskładał i uporządkował ze starannością drobiazgową papiery po biurku rozrzucone. Wtedy dopiero podniósł głowę i raczył pokazać księciu Andrzejowi twarz pełną inteligencji, z wyrazem energicznym i znamionującym wytrwałość we wszystkiem. Skoro jednak zwrócił się ku Andrzejowi, nadał swojej fizjognomji ów wyraz zdawkowy, pospolity, uśmiechnięty bezmyślnie, prawie głupkowato, zwykły u człowieka przyjmującego co dzień niezliczony zastęp proszących.
— Od jenerała Kotuzowa?... Cóż? spodziewam się, że z dobrą nowiną?... Potyczka z Mortier’em... Zwycięstwo... Czas był na to, i wielki!...
Minister rozłożył depeszę, i zaczął ją czytać.
Herr Gott! — wykrzyknął po niemiecku, chwytając się oburącz za głowę. — Schmidt padł! Co za nieszęście, co za nieszczęście! — a przebiegłszy do końca depeszę oczami, odłożył ją na bok z miną ponurą i żałowaną. — Ah! jakie wielkie nieszczęście! — powtórzył raz jeszcze. — Pan utrzymujesz zatem, że potyczka była rozstrzygającą? Jednak Mortier nie dostał się do niewoli. — I dodał po chwili milczenia: — Jestem rad pańskim dobrym wiadomościom, chociaż opłacamy je bardzo drogo, śmiercią Schmidta. Najjaśniejszy cesarz, zechce zapewne sam widzieć się, i rozmówić z panem, nie teraz jednakże. Dziękuję panu w cesarza imieniu. Proszę wypocząć po trudach, a jutro chciej pan znaleźć się na drodze cesarza, po skończonej paradzie... zresztą dam panu znać. Do zobaczenia... Na pewno, cesarz będzie pragnął widzieć się z panem osobiście — powtórzył odprowadzając kurjera do drzwi.
Gdy książę Andrzej opuszczał cesarską rezydencją, zdawało mu się, że zostawił po za sobą, w rękach ministra jak głaz obojętnego i jego nadto uniżonego adjutanta, całe głębokie wzruszenie, i całe szczęście, którego doznawał po dokonanem zwycięztwie. Usposobienie jego umysłu zmieniło się najzupełniej, a przebieg bitwy, rysował się w jego pamięci słabemi zaledwie konturami, niby dalekie, niesłychanie dalekie wspomnienie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.