Przejdź do zawartości

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani!
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WOJENKO, WOJENKO, CÓŻEŚ TY ZA PANI!

Wlokły się godziny południowej spiekoty. Niebo szklistym i rozpalonym do białości namiotem zwisało nad światem. Słoneczne ulewy przejmowały do kości. Ślepły oczy od lśniących, białych warów. Boleśnie drgały omdlewające drzewa, zamierały trawy, pękała ziemia. Każdy powiew oblewał ukropem. Upał tak się wzmagał, że tłumy, zebrane na Błoniach, kołysały się, niby fale, konające na piaskach wybrzeży, coraz ciszej, wolniej i senniej. Jeszcze niegdzie zapłakało dziecko, zajęczała żebracza prośba, lub jakiś przygodny handlarz nawoływał. Wreszcie wszystko pomilkło, i zwaliła się nudna, ciężka cisza wyczekiwali. Nieprzezwyciężona drzemka ogarniała ludzi. Wielu osuwało się bezwładnie na ziemię, ale nikłe cienie nie dawały osłony. Pot zalewał twarze, a upał wyprażał resztki sił. Złociste, rozdrgane żary lały się niemiłosiernie, że już tu i owdzie, chudemi cieniami, przebierano się ku niedalekiemu miastu. Naraz w rozpłomienionem powietrzu zagrał hejnał Marjacki — rozświegotała się struga dźwięków jakimś srebrzystym, słodkim pacierzem. Wraz też i dzwony zabiły z wieź kościelnych; spiżowe gardziele zaśpiewały głębokim basem mocno, uroczyście, niebosiężnie. Gdzieś, jakby pod słońcem, zakołysały się stada wystraszonego ptactwa.
Ocknęły nagle Błonia, i poszedł krzyk:
— Ruszają! Ruszają!
Od strony kopca zadymiły złotawe kurzawy, głucho zadudniła ziemia, i w przemglonych, modrawych dalach jęło się coś stawać.
Wszystkie oczy poniosły się w tamtą stronę, zakwitły uniesieniem twarze, wyciągały się mimowoli ręce, jęły bić serca i targać się, niby spętane ptaki.
Ruszają! Cofać się! Dawać miejsce! Poszły wrzawy, i niezliczone tłumy jęły się giąć, kolebać i wyciągać w długą, rozchwianą nieco linję. A zarazem zapadła cichość, jakby w czas Podniesienia — cichość nabrzmiała żarem niewypowiedzianych modłów, pragnień i nadziei.
A oto już zadudniła ziemia i dygoce, trzęsą się drzewa, nadpływa prędki, regularny łomot tysięcy kroków, i bija mocno, równo, jednostajnie, jakby dalekie bicia cepów. Z chmury podnoszącej się kurzawy przebłyskują bagnety i lecą twarde komendy.
Głucho warczą tarabany. Głęboka, szara kolumna następuje w bojowym ordynku. Defilują uroczyście przed sztabem, stojącym w słońcu na środku Błoni. Komendant na przedzie, wsparty na szabli, nieco pochylony, przyczajonemi oczami lwa przebiera maszerujące szeregi:
Raz, raz; raz, raz! Rypią nogami, aż z pod każdego buta tryska strumień kurzawy. Postawy sprężone, twarze zastygłe, oczy czujne i wierne, miny zuchwałe, las bagnetów nad głowami. Gruchnęła niedojrzana w tumanach kapela, marsz wolnieje, i zrywa się orli krzyk:
— «Wojenko, Wojenko! Cóżeś ty za pani!».
Wionęła bitewna zgroza, mróz przeszył kości, serca skręcił ból, smutki złowróżbnie zakrakały w duszach. Jakieś widmowe majaczenia nieszczęść załopotały nad głowami. Okropność wojny zjeżała włosy. W ciżbach wybuchnęły tu i owdzie spazmatyczne szlochy, ale po chwili piosenka porwała wszystkich. Rozśpiewały się całe Błonia. Śpiewali, płacząc i krzycząc naprzemiany, a śpiewali z takiem uniesieniem, radością i szałem, że wezbrana entuzjazmem piosenka przetapiała się jakby w ognisty strumień lawy, bijącej aż pod słońce.
Tylko Komendant stał nieporuszony, zwarty na kamień i, wspierając się na szabli, patrzał w przechodzące szeregi, jakby oczami przeznaczenia, wybierającego ofiary.
Tłumy wrzały coraz potężniej. Nikt już nie potrafił ustać na miejscu. Trawiła wszystkich gorączka. Entuzjazm wzmagał się z minuty na minutę. Kwiaty posypały się na legunów. Czerwone róże, niby ciężkie krople krwi, bryzgały im na głowy, chwiały się na ramionach, zaczepiały się o bagnety, zesuwały się po piersiach, niekiedy chwytały je ręce, przytulały do warg spalonych, i strzeliste spojrzenia płaciły nieznajomym. Rozkołysane ciżby napierały coraz bliżej i wrzaskliwiej, i coraz gęściej padały jakieś imiona i nazwiska! Matki wrzeszczały najgłośniej.
— Franek! — cisnął się jakiś przeszywający głos.
Smukły chłopak, maszerujący z brzega, drgnął, lecz nie odwrócił twarzy.
— Cicho, matka, nie przeszkadzaj. Butów łajdus nie oszczędza, na nic nowe zelówki...
— Taka mizerota! Ledwie to udźwignie karabin. I na wojnę mu się zachciało!
— Cicho, matka. Za Polskę poszedł. Grafy nie poszły, burżuje nie poszły, a nasz Franek poszedł z dobrawoli. Uważaj, matka! — wykładał, wycierając spocona twarz rękawem.
Matka sparła spracowane dłonie na brzuchu, jakby na wystającym gzymsie, i zcicha popłakiwała; dwie umorusane dziewczynki trzymały się jej sukni.
— Pokuma się z wszami — ozwała się przez łzy. — Żeby się jeno czego innego nic dorobił.
— Nie jedna płaczesz, uważaj, matko! Co nie wzięli Austrjacy, uciekło do legjonów. Franków? już oddawna pachniała wojenka! Rżnąłem w skórę, jak się patrzy, nie pomogło. Broniłaś go, a on nocami na mustry się wydzierał.
— Ale Bobkowej Michała spiere, to on go namówił — wybuchnęła namiętnie.
— Cicho, matka! Wracają, zaraz będzie koło nas przechodził
Jakoż po krótkiej przerwie Franek, jakby zrośnięty ze swoim karabinem, wyciągnięty niby struna, zalany potem, ślepy i głuchy na wszystko, maszerował zpowrotem, automatycznie rypiąc nogami w spieczoną ziemię.
Z radosnym szczebiotem rzucił się ku niemu siostry.
Nawet ich nie zauważył, i wnet przysłoniła go kurzawa i oddalenie. Pusto się uczyniło po ich przejściu i nieco ciszej, i smutniej. Jeno wciąż grały jakieś niedojrzane kapele i warkotały bębny. A niedaleko za parkiem Jordana, nieustannie wśród dzikich szczęków i huków, przelatywały pociągi — pociągi, zapchane armatami, taborem i pijanem żołnierstwem. Widać je było przez drzewa całe w zieleni, kwiatach i wieńcach. Przelatywały co parę minut, jak rozśpiewane, pijane szałem moce wojny. Grały jakieś trąby. Buchały wrzawy. Niekiedy trzeszczały karabinowe wystrzały. Gdzieś od stacji gorący powiew przynosił niemilknące świsty parowozów, krzyki i śpiewy tysięcy, głuche dudnienia toczących się dział. Wojna głosiła się triumfującym hymnem! Zgorączkowany jej nastrój drżał w upalnem powietrzu, przesycając wszystkich śmiertelną zgrozą niepokojów i trwogi. Głośno lamentowały kobiety. Spazmatyczne szlochania wylewały zdroje palących łez. Świat zwalał się na bezradne głowy jakby grobowemi płytami. Rozpacz żałobną przysłoną zaćmiewała rozentuzjazmowane oczy. Okropna rzeczywistość okazywała nagle swoją twarz nieubłaganą. Śmierć zdała się rozpychać wśród tłumów.
— Uważaj, matka! A tym juchom legunom wesoło, jakby się zbierali na zabawę — gorszył się stary, wskazując na roześmiane twarze żołnierzyków.
Po przeglądzie, kiedy oddziały stanęły na krótki odpoczynek, otoczyły je całe rzesze. Ginęli w słodkich objęciach rodzin. Rzęsiste łzy polały się potokami po ich przepoconych twarzach i mundurach. Nie było końca uściskom i nie było końca żałosnym pożegnaniom. Matczyne łkania przepalały serca. Niejeden mięknął. Niejeden rwał się szorstko z uścisków i uciekał. Ciężka to była chwila, lecz hardo podnosili głowy. Łzy zalewały serca, ale z oczów błyskały pioruny. Rozpierała ich słuszna duma. Cóż im śmierć, cóż im rany, cóż niebezpieczeństwa? Czuli się żołnierzami świętej sprawy. Szli na bój za Wolność, za Niepodległość, za Polskę! Wiedzieli, jaki trud biorą na ramiona. Śladem ojców i praojców idą na odwiecznych wrogów. Aż do zwycięstwa! Pogardę mieli dla śmierci, a wzruszenie ramion dla tych płaczów szemrzących dokoła. Śmiały się im przytem wojenne przygody, przewagi nad wrogiem, słodkie uniesienia zwycięstwa, odznaczenia, zasługi, marsze, miłostki i żołnierska, bujna, wesoła dola.
I do Franka przypadła rodzina. Matka obłapiała go za szyję, siostry wieszały się u rąk, jakieś stare ciotki błogosławiły przepłakanemi głosami, a ojciec rozczulony raz po raz pakował mu do kieszeni srebrne guldeny. Zaś jakieś kuzynki admirowały go z nabożeństwem. Chłopak był ładny, smukły, miał z osiemnaście lat, jasne włosy, błękitne oczy i twarz dzieciucha. Ale trzymał się twardo i nie dał rozczuleniem, bo skoro trąbka zagrała, ojcu ścisnął rękę, matkę ucałował, siostry pogłaskał, ciotkom się pokłonił, kuzynkom salutował, trzasnął obcasami, wykręcił się na pięcie i stanął w szeregach, mężnie powstrzymując cisnące się łzy.
Ruszyli pochodowym krokiem wśród muzyki, powszechnych płaczów, wołań i krzyków:
— A zapnij się — wołała za nim matka. — Masz tam wełniane pończochy, pamiętaj tylko, żebyś się nie zaziębił — ostrzegała, biegnąc jeszcze za nim.
Załopotał Biały Orzeł na amarantach, wzięli krok mocny, i z wszystkich piersi gruchnęło:

«Wojenko! Wojenko! Cóżeś ty za pani,
Że za tobą idą chłopcy malowani!».




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.