Wnuczka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wnuczka
Podtytuł Romans obyczajowy (chociaż przyzwoity) w 3-ch tomach
Pochodzenie „Kolce“, 1877, nr 8-10
Redaktor J. M. Kamiński
Wydawca Aleksander Pajewski
Data wyd. 1877
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WNUCZKA.
Romans obyczajowy (chociaż przyzwoity)
w 3-ch tomach.
przez
Klemensa Junoszę.





Tom I.
W którym jest mowa o nabożności i dobrych uczynkach niejakiej pani Zagwoździńskiej.

„W imię Ojca i Syna i Ducha świętego. — Amen. Panie Boże miłosierny — okaż łaskę swoje nad kużdym grzesznikiem, daj upamiętanie lokatorom nie płacącym komornego w bezbożnej zatwardziałości ducha i pysze serca swego; oświeć sługi moje i racz użyczyć zdrowia mnie i mojej wnuczce Ludwisi... kużda zaś dusza zmarła niech odpoczywa w pokoju wiecznym i światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków. — Amen.“
Temi słowy Babcia Zagwoździńska kończyła zwykłą swoją wieczorną modlitwę... Po modlitwie zaś kładła na głowę czepek piramidalnych rozmiarów, a uzbroiwszy nos w rogowe okulary zasiadała w fotelu i oddawała się czytaniu księgi Ś-go Tomasza à Kempis o naśladowaniu Chrystusa...
Jak widzicie więc, była to fenomenalnie nabożna osoba ta babcia, a ponieważ mówiono jej niegdyś i to jeszcze z ambony, że wiara bez dobrych uczynków niezapewnia bezwzględnego zbawienia, przeto oprócz modlitwy niewiasta ta czyniła dobrze...
Dawała codziennie złoty i groszy sześć na benefis ubogich obywateli zasiadających na schodach Ś-to-Krzyzkiego kościoła i mówiła:
— Podzielcie się tym datkiem w zgodzie i miłości, wypadnie wam po trojaczku na osobę, a zmówcie trzy pacierze za duszę ś. p. męża mego Michała.
— Wieczne odpoczywanie, odpowiadali ubodzy, niech jaśnie pani Pan Bóg wynagrodzi na dzieciach, zdrowiu i dobytku...
Kiedy babcia tonęła w modlitwie, przed kościołem, czyniło się wielkie zamięszanie, gdyż ubodzy obywatele zamiast modlić się za duszę Michała, lżyli się nawzajem w sposób nader nieprzyzwoity, dzieląc pomiędzy sobą hojną jałmużnę bogobojnej matrony.
Nie na tym jedynie czynie ograniczały się wszelkie dobrodziejstwa, jakiemi pani Zagwoździńska uszczęśliwiała cierpiących, dama ta corocznie własnemi rękami wyrabiała trzy tuziny pończoszek dla sierot płci żeńskiej, zostających na wychowaniu w instytucie Ś-go Kazimierza na Tamce, oraz dawała siedm fantów na loterję fantową...
Zacna dusza.
Miłowała ubogich i ubogie, a na czwartej stronnicy kurjerów bardzo często figurowało jej imię z wymienieniem ilości darów złożonych na tak zwanym ołtarzu miłosierdzia.
Przed laty nawet wzięła na wychowanie jednego z pupilów szpitala Dzieciątka Jezus i byłaby go z pewnością wychowała jak własnego syna, gdyby nie to, iż krnąbrny pupil stłukł okulary i wypił pół butelki malinowego soku. W obec takiego zamanifestowania złych skłonności duszy tak młodej jeszcze, zacna matrona oddała dzieciaka dla dalszego kształcenia niejakiemu panu Jacentemu Przyszczypce, szewcowi z profesji i pijakowi z powołania, sądząc że jak czart przez egzorcyzm, tak złe skłonności przez pocięgiel z duszy człowieka wypędzonemi być mogą.
Niezbadaną jest księga przeznaczeń. Gdyby Józio-sierota nie pijał soku i nie miał brzydkiego zwyczaju tłuczenia okularów, byłby: 1-o ukończył kosztem babci szkoły i uniwersytet, 2-o byłby został lekarzem, 3-o byłby osiadł na praktyce w Kocku lub Łysobykach i byłby się ożenił z córką aptekarza, nota bene jeżeli aptekarzowie w Kocku i Łysobykach mają córki...
Przeznaczenie chciało inaczej. Stłuczone okulary sprawiły, iż młodzieniec najpiękniejszych nadziei pełen, został przedewszystkiem terminatorem szewckim, wyemigrowawszy zaś z warsztatu, puścił wodze gorącej naturze artystycznej i stał się kataryniarzem.
Przekonał się jednak niebawem, że chleb artysty nie jest tak smaczny, jakby się wydawało z pozoru, bowiem piaskarze, druciarczyki i obiboki wszelkiego rodzaju napawali się darmo huczną melodją rzewnego instrumentu, a nie było magnatów coby rzucać chcieli trojaki w wytartą czapkę wirtuoza...
Józio zerwał stanowczo z idealizmem i katarynką i z artysty stał się złodziejem. Następnie ze złodzieja uczyniono go czasowym mieszkańcem Pawiaka, a z tej ostatniej posady przeniesiono go jako szeregowca do rot aresztanckich w fortecy, koszt wybudowania której znanym jest tylko panu Bogu i generałowi X.
Co się dalej stało z Józiem, niewiadomo, to wszakże jest pewnikiem, że na trzeci dzień po zainstalowaniu Józia u szewca, śledztwo domowe wykryło, że okulary stłukła panna Ludwika, sok zaś wypitym został przez niejaką Jagusię, specjalistkę od ścierania kurzów i pokazywania białych zębów, osobę zresztą młodą, uczuciową i opatrzoną w najchlubniejsze świadectwa z pełnienia w kilku domach obowiązków panny do wszystkiego.
Babcia płakała nad losem Józia, ale wyroki jej bywały zwykle stanowcze, niecofnione i można było łagodzić je tylko na drodze łaski, lecz wychowaniec szpitala dzieciątka Jezus nigdy w życiu o żadnych łaskach nie słyszał i skutkiem tego rzeczonego środka użyć nie umiał.
Zresztą nie ma czego rozpaczać, jeden złodziej więcej, jeden porządny człowiek mniej, nie czynią jeszcze rażących zmian w statystyce moralności Drobischa, ani też nie wywierają wpływu na bieg interesów przemysłowych w ogóle i ruchu dziennikarskiego w szczególności...
Historją Józia napisaliśmy tutaj jedynie dlatego, ażeby przekonać świat i ludzi, że babcia miała najzupełniejszą słuszność wyrzec się raz na zawsze przyjmowania do domu wszelkiego rodzaju sierot i biednych dzieci, gdyż istoty te mają najgorsze skłonności i są niewdzięczne... Wypijają soki, tłuką okulary i czynią inne rzeczy szpetne o których rozpisuje się szeroko dzieło znane pod tytułem kodeksu kar głównych i poprawczych.
— Kużdy któremu zrobiłam dobrze, mówiła pani Zagwoździńska, odpłacał mi czarną niewdzięcznością, ludzie są źli... bardzo źli, moja Ludwisiu bardzo... bardzo...
Przy tych słowach głowa babci trzęsła się jak w febrze, przenikliwe oczki patrzyły w sufit, a szlarki na czepcu poruszały się jakby wiatr na nie dmuchał...
Zerwawszy z filantropją w ten sposób pojmowaną, zacna matrona otworzyła tamy swego serca i wezbrane potoki uczuć zlała na jasnowłosą główkę panny Ludwiki, ukochanej wnuczki i domyślnej spadkobierczyni całego majątku...
Majątek ów szczegółowo opisany w księgach hypotecznych miasta Warszawy, składał się z kamienicy dwupiętrowej na Krakowskiem-Przedmieściu, tudzież z placu pustego przy ulicy Dobrej, ciągnącego się aż do Wisły...
Te wszystkie dobra ziemskie, nie licząc błogosławieństwa nabożnej babci, oraz gotowizny; te wszystkie dobra, powiadam, spaść miały na jasnowłosą główkę panny Ludwiki...
Pozwolę sobie zaznaczyć w tem miejscu dość osobliwe zjawisko: jeżeli komuś przechodzącemu przez ulicę spada na głowę cegła, to ten ktoś czuje się bardzo nieszczęśliwym i idzie do lecznicy, gdzie za umiarkowane wynagrodzenie przylepiają plastry, oraz reperują uszkodzenia cielesne. Przeciwnie gdy na kogo spada kamienica, plac pusty, lub dobra ziemskie z łąkami, lasami, polami, stawami i zabudowaniami folwarcznemi, to ów ktoś raduje się niesłychanym sposobem, każe się tytułować Jaśnie wielmożnym i sam nie wie co ma czynić z uciechy.
Wszakże od medytacji tchnących melancholją przejdźmy do pokoju babci tchnącego kamforą, oraz do gabineciku panny Ludwiki, roznoszącego przyjemną woń paczuli.
Niech melancholja, paczula i kamfora będzie tłem, na którem zarysuje się sylwetka tych dwóch dam, oraz pewnego dorodnego młodzieńca; z tych dwóch sylwetek przy odpowiednich sytuacyach dramatycznych wytworzy się romans, a z tego romansu zaś wytworzy się prawdopodobnie wieniec z bobkowych liści dla autora. Zresztą ta ostatnia ewentualność mało nas obchodzi, będzie to grzech potomności; a cóż jest owa potomność? jeżeli czego od nas nie weźmie... to nie da nam nic zupełnie... Mniejsza o nią.
Melancholjo! paczulo i kamforo! śliczne tła mego obrazka, jakże wdzięczne jesteście, niby trzy gracje zamieszkałyście dom na Krakowskiem-Przedmieściu i miłą wonią swoją otaczacie siwą głowę babki i jasnowłosego cherubinka zwanego panną Ludwiką.
Babcia czytywała i wnuczka także, były to więc dwie literatki, w dziełach które studjowały wybijał się pewien wprost przeciwny kierunek. Babcia czytała Tomasza à Kempis o naśladowaniu Chrystusa, wnuczka zaś zatapiała się w Büchnera „sile i materji,“ a jednak moralny wpływ tych dzieł na wnuczkę i Babcię był zupełnie jednakowy.
Może to się komu wyda dziwnem, w gruncie jednak jest to zjawisko zupełnie naturalne. Obie panie nic a nic nie rozumiały dzieł które czytały, ztąd też św. Tomasz wywierał taki sam wpływ na babkę jak bezbożny Büchner na wnuczkę. O czem wreszcie tudzież o niektórych innych rzeczach, powiedzianem będzie obszerniej w drugim tomie niniejszego romansu.

Koniec tomu pierwszego.




Tom II.
Pan z przeciwka — teorja westchnień — filozoficzny pogląd panny Ludwiki na tak zwane małżeństwo — lufcik.

W każdem przyzwoitem mieszkaniu znajdują się drzwi i okna. Przeznaczenie pierwszych za nadto dobrze znanem jest powszechnie, abyśmy mieli szeroko się nad niem rozwodzić. Przez drzwi wchodzą do mieszkań dochody, a wychodzą rozchody, przez drzwi przesuwa się bryftregier z dobrą nowiną, woźny z pozwem, kawaler oświadczający się o rękę córki pana domu, oraz wszelkie inne plagi, nieszczęścia i dopuszczenia Boże.
Okno ma mnóstwo zupełnie innych przeznaczeń. Ono to jak artykuł wstępny w piśmie codziennem rozlewa jasność i światło po całym apartamencie, ono ozdabia dom od frontu, wpływa na podniesienie się i rozwój fabryk firanek i rolet, służy za skład kwiatów, siedlisko much w lecie, a w zimie za kanwę, na której potężny artysta — mróz haftuje przepyszne kwiaty i desenie.
Lecz nie na tem kończą się przymioty i charakterystyczne cechy okien. Nie na tem ograniczają się wpływy szyb zwyczajnych lub kryształowych na społeczeństwo, na ludzkość, wreszcie na serca wrażliwe a do marzeń i sentymentalnych uniesień skłonne...
Gdzież pójdzie istota nie mająca co robić? dokąd się uda, jeżeli nie do okna? a to okno poczciwe odsłoni jej natychmiast część miasta z karetami, przechodniami, psami i wypadkami miejskiemi. Jest na co patrzeć, oko nie błądzi w przestrzeni, jak źrenica pastuszka co na zielonej łące krowy pasąc, ma przed sobą widnokrąg szeroki i piękny — nie, ono raczej pobiegnie za ruchem miejskim, spocznie na karawanie posuwającym się zwolna ku powązkom, lub też lotem strzały pobiegnie za karetą co szczęśliwą a zakochaną parę do kościoła odwozi...
Gdy zaś wzrok obserwacją długo zmęczony wzniesie się po nad ulicę, to może spotkać naprzeciwko drugie okno, a w tem oknie... jakby obrazek ujęty w ramki, przystojną fizjognomję ideału... z wąsami. O kobiety, o panny, czyliż kiedy w marzeniach waszych wypieszczony ideał nie miał wąsów! Nie, nigdy, przedewszystkiem ideał bez wąsów nie byłby ideałem.
Panna Ludwika nie miała co robić. Büchner spoczywający na jej kolanach spadał z nich prawie zawsze na piękny dywan i leżał tam bardzo długo... a tym czasem błękitne oczy dziewicy wędrowały sobie na ulicę szukając wrażeń, wpatrywały się w kapelusze przechodzących dam, w żółte omnibusy, w doróżki, w ronda cylindrów męzkich i tak działo się codzień, aż nareszcie pewnego wieczoru, a raczej pewnego popołudnia skierowały się w jeden punkt i na tym punkcie zatrzymywały się długo... za długo może nawet.
Punktem tym było okno z przeciwka...
Okno to oświetlało elegancki apartament pewnego nieszczęśliwego człowieka... Dogorywał on już biedaczysko... finansowo, jeszcze chwila a straci ostatki zawartości swej kieszeni w owem strasznem cierpieniu zwanem suchotami lub anemją pieniężną. Przeczuwając zbliżający się koniec był smutnym i miał minę okropnie melancholijną, nie mając nic do roboty siedział przy oknie i spoglądał na ulicę...
Ztąd datuje się i ztąd pochodzi pierwsze spotkanie się z sobą czworga oczu, oraz szereg westchnień tak gorących i strzelistych, iż te mogłyby ogrzać z łatwością trzy pokoje i kuchnię.
— Czemu wzdychasz Ludwisiu? pytała pani Zagwoździńska swej wnuczki.
— Myślę, droga babciu!
— Myślisz!? powtarzała przestraszona matrona, jakby nie przypuszczała, że młoda osoba zdolną jest do takiej pracy mózgowej — czy rosół był nie dobry, czy pieczeń przypaloną, Ludwisiu moja droga, o czem ty możesz myśleć?!
— Myślę babciu, była powtórna odpowiedź, a przestraszona na serjo już babcia, czyniła znak krzyża świętego, szepcząc:
— Od powietrza, głodu, ognia, wojny i myślenia zachowaj nas Panie Boże miłosierny... Czy to kto słyszał, żeby zaś dzisiejszego dnia porządna panienka miała z przeproszeniem, myśleć... kto ją tego nauczył, kto jej o tem powiedział, bo przecież nie ja — przeżyłam z łaski Pana Boga kilkadziesiąt lat na tym świecie, i ani mi nigdy nawet przez myśl nie przeszło, abym miała myśleć... Taki czas, taki czas, o mój Jezu ukrzyżowany, toż to jaja dziś mędrsze niż kury, cielęta niż woły... A to zgroza, w mojej familji nikt nigdy nie myślał, a ona...
Poczciwa niewiasta zalała się łzami gorzkiemi...
Naprzeciwko pan Ludwik siedział przy oknie i wzdychał.
Westchnienia jego były ciężkie.
— Są chwile w życiu ludzkiem, mówił, kiedy człowiek z całą otwartością musi przyznać sobie w duszy, że jest skromnym osłem. Od śmierci ojca zacząłem żyć na własną rękę, skutkiem czego wszystko com kiedykolwiek posiadał przeszło w rękę cudzą... Taka to smutna konsekwencja. Psią-Wólkę djabli wzięli, kapitalik matki nieboszczki perdu, kamieniczka po ciotce tylko się mignęła, został mi ostatni tysiąc rubli jak ostatni ząb w szczęce zgrzybiałego starca; skoro i ten mi wypadnie, to już nie będę ani jadł, ani pił, ani palił, ani mieszkał, bo nie będę miał za co.
Gdybyż przynajmniej ta zachwycająca istota, ten anioł z przeciwka, ta wieszczka co mi się w oknie ukazuje była panną, gdyby miała realności, gdyby mnie chciała przyjąć za małżonka i dozgonnego towarzysza — nie pogardziłbym tą ofiarą. Nie pogardziłbym tem więcej, że o ile przez szerokość ulicy dostrzedz mogę, ma włosy jak len, oczy jak haber, usta jak wiśnie i policzki jak bułki. Musi to być jedna z tych samych blondynek przejasnych, co to są głupowate potrosze, a w gruncie serca dobre i poczciwe jak anioły. Bywają one zwykle w uczuciach swoich słodkie jak przesłodzony rumianek, sentymentalne jak litwinki, a stałe jak mur...
Panna Ludwika domyśliła się że o niej ktoś myśli, skutkiem tego przypięła niebieską kokardę do włosów i umoczyła zadarty nosek w pudrze. W tem miejscu przerywam opowiadanie i zwracam się do ojców rodzin. Mowa moja będzie zwięzła.
Szanowni ojcowie, jeżeli uważacie że córki wasze stoją dłużej niż zwykle przed lustrem, że sobie przypinają kokardki, że sypią na twarz mąkę i krochmal w podwójnej niż zwykle ilości, i że malują sobie powieki niebieskim ołówkiem, że nie jedzą mięsa, że siadają w nocy do godziny drugiej, że ściskają się w sznurówkach jak osy, jeżeli zauważycie to wszystko, to będziecie przekonani, że córki wasze są zakochane. Szanowni mężowie! jeżeli wasze żony poczynają wyprawiać podobne herezje i na szlachetnej, na obraz i podobieństwo Boże stworzonej twarzy założą skład mąki i krup — to wiedzcie o tem, że wasze żony... starzeją się. Panna bowiem szpeci się na to, żeby się podobać — mężatka zaś żeby odmłodnieć, choć w gruncie rzeczy przyspiesza przez to ruinę i upadek swych wdzięków.
Panna Ludwika oszpeciwszy się pudrem z miłości, usiadła przy oknie i myślała:
— Kocham babcię — ale zdaje mi się, że nierównie więcej kochałabym tego bruneta z przeciwka. Małżeństwo według mego zdania musi być znakomitym wynalazkiem, ponieważ pozwala ono na różne rzeczy, przeciwko którym babcia ma zawsze co do zarzucenia... Wiem o tem, że babcia chodziła zwykle pod rękę z dziadkiem i nie sądzę żeby ten pan z przeciwka nie chodził także ze mną pod rękę, gdyby był moim mężem. Wiem również że mężatki chodzą na bale, maskarady i teatr. Babcia utrzymuje, że to wszystko wymysł szatański i zgorszenie, lecz nie wiem dla czego, ale mam dziwną chęć przekonania się o tem, jak to zgorszenie zblizka wygląda. Uważałam także, że Rózia moja przyrodnia siostra obejmuje niekiedy swego męża za szyję... przy tych słowach panna Ludwika zarumieniła się i przeszła w myśli do porządku dziennego... pójdę za niego, rzekła do siebie...
— Ludwisiu! Ludwisiu! czego ty tak myślisz, odezwał się głos babci, chodź tu i rób pończochę, a oczka licz głośno.
— Ja już nie myślę nic, babciu.
— Nie myśl, nie myśl moje dziecko, nikt w naszej familji nie myślał i było nam z tem dobrze.
— Ale w naszej familji chodzili za mąż? babciu.
— Jezus, Marja, Józefie święty! ciebie zły duch opętał dziewczyno...
Zły duch tymczasem myślał jak zabrać znajomość z Ludwisią...
— Żeby to tak niezwykle było, romantycznie, mówił sam do siebie... Ale jak tu zrobić, ah już wiem, wyskoczę przez okno! śliczna myśl! samobójstwo w przystępie czarnej melancholji, czarna melancholja skutkiem różowej miłości, różowa miłość wzbudzona przez uroczą sąsiadkę z przeciwka! Łamię nogę, każę się niby przez omyłkę odnieść do nich... Mój ideał płacze, pielęgnuje mnie w cierpieniu, kocha nieszczęśliwego, pociesza i wychodzi za niego... Cudownie! Psia-Wólko będziesz odbudowaną. Z temi słowy otworzył lufcik... spojrzał w okno panny Ludwiki... westchnął, przewrócił oczy i silnym rzutem ciała wychylił się głową na ulicę...

Koniec tomu drugiego i przedostatniego.




Tom III.
Co zrobił pan Ludwik wychyliwszy się przez lufcik, rubel, z przeproszeniem Walenty, książka do nabożeństwa i cztery pary okularów.

Wychylił się do połowy przez lufcik... Wychyliwszy się zaś poznał trzy wielkie prawdy, a mianowicie:
1° Iż wysokość skoku będzie dostateczną na to, aby mu kark skręcić.
2° Iż bruk jest dostatecznie twardy, aby mu mózg rozbić.
3° Że obejdzie się bez wszelkich skoków, gdyż na domu w którym ideał jego mieszka wisi karta z następującym napisem:

Mieszkanie pojedyńcze dla kawalira
lub panny albo też dla osoby przy
zwoitej.

Wprawdzie pan Ludwik nie miał się za pannę, wszelako bez wielkiej ujmy swemu honorowi mógł twierdzić iż jest kawalerem i osobą przyzwoitą.
Poprawił więc włosy w lusterku, przygładził brodę, zamiast szlafroka włożył elegancką wizytkę, narzucił palto na plecy i gwiżdżąc arję z Aidy udał się wprost do przeciwległej kamienicy.
— To niby względem tej ciupy na górze, zapytał go stróż.
— A względem ciupy, mój bracie, jakże ci na imię?
— Na imię? to niby, z przeproszeniem... Walenty...
— Więc mój kochany Walenty, rzekł pan Ludwik wsadzając rubla w rękę odźwiernego, pokaż mi tę ciupę...
— Ale to ja jasnemu panu, nie mam co tej ciupy pokazować, jeno tu jest na drugim piętrze chapertyment, co w nim tyż jakiś hrabia czyli niby baron mieszkał do Ś-go Michała.
— Pokaż apartament...
Stróż pokazał ładne trzy pokoiki, a potem rzekł:
— To już teraz pójdziemy do gospodyni, bo rządcego tu nie ma, był, ale odumarł przeszłego roku na frybrę, i pani już drugiego nie przyjmowała, bez to, że te wszystkie rządce chorują na frybrę i trzeba ich chować swoim kosztem.
Weszli do apartamentów pani Zagwoździńskiej. Zacna matrona w żółtym czepcu, siedziała na fotelu czyniąc od razu trzy rzeczy, robiła bowiem pończochę, trzymała na kolanach kota i czytała Ś-go Tomasza à Kempis.
Skoro pan Ludwik wszedł, matrona porzuciła Ś-go Tomasza i pończochę, a kota bez ceremonji zruciła na dywan.
Pan Ludwik skłonił się do samej ziemi i rzekł:
— Wybaczy Szanowna Pani Dobrodziejka, że przerywam jej zajęcie, lecz przychodzę zapytać o cenę mieszkania na drugiem piętrze.
— Tysiąc dwieście, mój panie, tysiąc dwieście, każą nam kupować proszki do rynsztoków i za pozwoleniem pana, do śmietników, dziś lepiej wziąść kij i torbę, torbę i kij mój panie, aniżeli mieć kamienicę, co wiosna trzeba malować, śnieg z dachu zrucać, meldunki utrzymać, gdzież ja biedna sierota mogę temu podołać?
To mówiąc pani Zagwoździńska wybuchnęła głośnym płaczem...
— Ależ pani dobrodziejko, rzekł pan Ludwik, przecież ja skoro pod dachem pani zamieszkam będę dla niej prawdziwie męzką opieką i w potrzebie...
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! zawołała wdowa, czyż to ja w moim wieku jeszcze tam jakich opieków, mam potrzebować — siedemnaście lat z łaski pana Boga wdową jestem i żadnej opieki nie potrzebowałam, to i nie potrzebuję.
— Nie chciałem obrazić szanownej pani dobrodziejki, ale przystąpmy do rzeczy, daję tysiąc dwieście i sprowadzam się jutro...
To mówiąc pan Ludwik złożył zadatek, ukłonił się i wyszedł.
Panna Ludwika przypatrywała mu się przez dziurkę od klucza.
Weszła do salonu zarumieniona jak wiśnia i zapytała babci.
— Prawda, jaki to porządny człowiek...
— Od powietrza, głodu, ognia i takich porządnych zachowaj nas Panie, wyobraź sobie oświadczył mi się z opieką, ale powiedziałam mu takie verba veritatis, że mu aż w pięty poszło...
— Ale, moja babciu, jaki on ładny.
— Ludwisiu! Ludwisiu! zapytała zacna matrona w najwyższym niepokoju, może ty już co myślisz.
— Ależ nie, kochana babciu, ja nic nie myślę, zkąd znowu?
— Masz rację moje dziecko, to jakiś łobuz, obibok, zawalidroga... od powietrza, głodu, ognia, zachowaj nas panie.
Na drugi dzień Walenty zameldował, że się pan Ludwik już sprowadził, że ma bardzo ładne mebelki, że chce zapłacić komorne, oraz że ma zamiar zobaczyć się z panią, w bardzo ważnym interesie.
— No, no, niech przyjdzie, rzekła dama, ale jeżeli to ma być względem jakiej opieki, to mu dopiero powiem pater noster.
Po chwili wszedł pan Ludwik, miał minę bardzo uroczystą, od samych drzwi kłaniał się, a zbliżywszy się złożył na ręce wdowy bardzo serdeczny pocałunek.
— Szanowna pani Dobrodziejko, rzekł do niej, płacę komorne za kwartał, a jednocześnie śmiem wyrazić bardzo pokorną prośbę...
— Słucham pana.
— Przez pracę i oszczędność zebrałem sobie tysiąc rubelków, mam tutaj tę sumkę w listach zastawnych, ale ponieważ często wychodzę z domu, a złodziei nie brak w Warszawie, przeto przychodzę prosić panią Dobrodziejkę, czyby nie raczyła przyjąć mego fundusiku do siebie na przechowanie...
— Owszem, mój młody panie, owszem, lubię młodzież oszczędną i ufającą starszym.
Pan Ludwik złożył pieniądze, ukłonił się i wyszedł.
— Ludwisiu! Ludwisiu! wołała babcia, wiesz ty co, moje dziecko, to jakiś porządny człowiek ten pan Ludwik, chciałam go poprosić w Niedzielę na herbatę.
Lecz Ludwisia, która stojąc pode drzwiami wysłuchała poprzedniej rozmowy, widząc co się święci, zmieniła taktykę.
— Eh! odrzekła, po co ma go babcia zapraszać, to jakiś obibok, zawalidroga...
— Nie znasz się na ludziach, moje dziecko, nie znasz, nie znasz, mówiła babcia trzęsąc głową..
— To musi być jakiś głupiec.
— Dziecko moje, czy wiesz co mówi pismo święte „Wszelki który rzeknie bliźniemu głupiec, będzie winien Sądu.“
W niedzielę pan Ludwik przysłał Walentego prosząc o pożyczenie mu książki do nabożeństwa, ponieważ swoją zostawił wczoraj na nieszporach w kościele.
— A to zacny młodzieniec! a to poczciwy człowiek! mówiła pani Zagwoździńska i oszczędne to i pobożne i zacne, akurat dla mojej Ludwisi. Muszę go dzisiaj zaprosić na herbatę.
To rzekłszy napisała liścik, włożywszy na nos cztery pary okularów:

Mój kohany Panje!

„Proszę kochanego pana, pszychuć Pan dziś do nas na Erbatę, oraz będziemy grali w kyksa.“

Barbara Zagwoździńska.
Koniec tomu trzeciego i ostatniego.

P. S. Byłby i tom czwarty, ale ponieważ Numa poszła za Pompiljusza i posagiem swoim odbudowała ruiny Psiej Wólki, przeto nie ma już o czem pisać.

Przyp. Aut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.