Wiry/Tom II/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Nadszedł dzień koncertu. Na sofie w gotowalni sióstr leżała przygotowana już od wczesnej godziny wieczorna suknia Maryni, biała jak śnieg, lekka jak piana, przejrzysta jak mgła i pachnąca fijołkami, które miały stanowić jedyną jej ozdobę. Przedtem pani Otocka i Groński odbywali nad tą suknią długie i poważne narady, oboje bowiem pragnęli gorąco, by umiłowane »bóstewko« zachwyciło nie tylko uszy, ale i oczy. — Tymczasem »bóstewko« kręciło się po wszystkich pokojach, to chwytając co chwila skrzypce i powtarzając trudniejsze pasaże, to odbierając pudełka cukierków, które nadsyłał Groński, to żartując z siostrą i zagadując strach przed pierwszem wystąpieniem publicznem. Strach ten ogarniał i panią Otocką, która pocieszała się tylko myślą, że Marynia będzie się wprawdzie trzęsła przy wejściu na estradę, ale z chwilą, gdy zacznie grać, o wszystkiem zapomni. Wiedziała też, że kochaną skrzypaczkę czekają gorące owacye oraz liczne kosze kwiatów, przygotowane przez »Komitet pomocy dla głodnych« i przez znajomych. Mimo niepokoju, obie siostry czuły wielką radość w duszy, gdyż koncert zapowiadał się, z powodu zjazdu na sezon wyścigowy, świetnie i wiadomo już było, że przyniesie dochód nadzwyczajny. Marynia znalazła przytem środek na swój strach: — Jak pomyślę — mówiła do siostry — że tyle oczu będzie na mnie patrzyło, to mam duszę na ramieniu, ale, jak sobie przypomnę, że to nie chodzi o mnie, tylko o biednych, to się przestaję bać, więc poradzę sobie w ten sposób, że wychodząc, będę powtarzała po cichu: dla biednych! dla biednych! i wszystko pójdzie jak najlepiej. — A gdy tak mówiła głos jej drgał poczciwem wzruszeniem, gdyż młode jej serce odczuwało głęboko niedolę nędzarzy, nie mających chleba i czuła się zarazem dumna i szczęśliwa na myśl, że przyjdzie im z pomocą. Doznawała pewnych wyrzutów sumienia nawet i z powodu nowej sukni i z powodu nowych atłasowych trzewików, gdyż przychodziło jej do głowy, że i ten wydatek możnaby obrócić na chleb.
Koło południa przyszła Hanka i zabrała obie siostry do siebie na śniadanie. Groński, który był na nie proszony, nie stawił się, gdyż o tej samej porze miał się spotkać z kilku dziennikarzami. Marynia wzięła ze sobą skrzypce w zamiarze przegrania jeszcze po śniadaniu pierwszej części koncertu, a tymczasem, czekając zanim podadzą do stołu, poczęła z salonu Hanki wyglądać przez otwarte okno na ulicę.
Dzień był pogodny i jasny. W nocy spadł obfity deszcz, który potłumił kurzawę, obmył kamienie miejskie, odświeżył trawniki i opłukał liście na drzewach. Powietrze uczyniło się świeże i rzeźwe. Od dwóch akacyi, rosnących pod oknami mieszkania Hanki, które zasypywały naokół chodniki białemi jak śnieg płatkami, biła woń mocna i upajająca, jakby z kadzielnic. Marynia przymknęła oczy i poruszając swemi delikatnemi nozdrzami, napawała się nią z rozkoszą, poczem odwróciła się w głąb pokoju:
— Pachnie... — rzekła.
— Pachnie, kotku — odpowiedziała Hanka, przerywając rozmowę z panią Otocką — umyślnie kazałam pootwierać okna.
A akacye nie tylko pachniały, lecz zdawały się i śpiewać, albowiem obsiadł obie niezliczony sejm wróbli tak, że liście i kwiaty aż trzęsły się od świegotu.
Dziewczyna śledziła przez jakiś czas rozbawionemi oczyma drobne, ruchliwe ptaki, poczem uwagę jej zwróciło całkiem co innego: oto na chodniku przed domem, na środku ulicy, a nawet i na chodniku po przeciwnej stronie, poczęły się zbierać i zatrzymywać gromadki ludzi, które podnosząc głowy, przypatrywały się pilnie oknom mieszkania Hanki.
Jacyś nędznie przybrani ludzie rozmawiali ze stróżem stojącym przed bramą, widocznie go o coś wypytując. Gromadki stawały się co chwila liczniejsze i wraz z przechodniami, których zatrzymywała ciekawość, zmieniły się w tłum, wynoszący kilkaset głów. Marynia odskoczyła od okna.
— Patrzcie — zawołała — co się dzieje na ulicy. Oj! Oj!... może to moi biedni przychodzą mi z góry dziękować? Co ja zrobię, jeśli tu przyjdą, co im odpowiem?... Nie potrafię nigdy... Chodźcie, zobaczcie!
I tak mówiąc, pociągnęła siostrę i Hankę do okna. Trzy młode głowy wychyliły się na ulicę, ale w tejże chwili stała się rzecz niepojęta. Jakiś obdarty wyrostek wydobył z kieszeni kamień i puścił go z całej siły w otwarte okno. Kamień przeleciał nad głową pani Otockiej, odbił się o przeciwległą ścianę i upadł z hałasem na posadzkę. Hanka, Marynia i pani Otocka odskoczyły od okna i poczęły patrzeć na się pytającym i przerażonym wzrokiem.
Tymczasem na ulicy rozległy się wściekłe okrzyki; tłuszcza runęła w bramę; na schodach rozległ się gwałtowny tupot kroków, poczem w mgnieniu oka drzwi wiodące do pokoju pękły z łoskotem i motłoch złożony z chrześcijan, a w części i żydów napełnił mieszkanie.
— Precz z utrzymanką! dawaj! wal! tłucz! — wyły ochrypłe głosy.
— Na miłość boską! ludzie, czego tu chcecie?! — wołała Hanka.
— Precz z utrzymanką! przez okna! na ulicę.
W jednej chwili zwalono na ziemię i skopano nogami niemłodego sługę, spieszącego paniom na ratunek. Wśród przeraźliwych wrzasków, któremi czerń podniecała się coraz bardziej, rozpętało się ludzkie zwierzę. Rozczochrane kobiety, plugawe wyrostki z piętnami zbrodni na zwyrodniałych rysach i wszelkiego rodzaju obszarpańcy o pijackich twarzach rzucili się na meble, dywany, kotary i na wszystko, co im popadło w ręce. W mieszkaniu zapanowała orgia zniszczenia. Pokoje napełniły się czadem potu i wódki. Motłoch szalał, łamał, rozbijał, kradł. Na ulicy, pod oknami, utworzyły się stosy potrzaskanych mebli. Wyrzucono nawet fortepian. Wreszcie jakiś drab, z ospowatą twarzą, chwycił skrzypce Maryni i zamachnął się, chcąc je zdruzgotać o mur.
Lecz ona poskoczyła im na ratunek i chwyciła go obu rękami za pięść:
— To moje! to moje!... ja na biednych!...
— Puszczaj!...
— Nie puszczę!... to moje!...
— Puszczaj, ścierwo!...
— To moje...
Buchnął strzał i jednocześnie rozległ się okropny krzyk pani Otockiej. Marynia stała przez chwilę z podniesionemi rękoma i przechyloną w tył głową, poczem zachwiała się i padła na wznak w ramiona Hanki.
Strzał i morderstwo przeraziły motłoch. Tłum umilkł, a po chwili począł uciekać, zdjęty panicznym strachem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.