Wiry/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Krańcowy fanatyzm Laskowicza nie mógł istotnie pogodzić się z krańcowym i cynicznym sceptycyzmem Świdwickiego, który przytem wyzyskiwał położenie, nie tylko nad miarę, ale i aż do okrucieństwa. Sam on opowiadał o tem i chwalił się z tego Grońskiemu, spotkawszy go w restauracyi, do której Groński po wyprowadzeniu się Krzyckiego zachodził.
— Mam dosyć — mówił — tego mojego rewolucyjnego magota. Mam go dosyć, zwłaszcza od czasu, gdym się przekonał, że osobiście jest uczciwy, i że mi pieniędzy z portmonetki nie wyciąga. Odtąd zaczął mnie nudzić. Ponieważ za przechówek takiego dudka można pójść na Sybir, uważałem to z początku za rodzaj sportu. Myślałem, że będę miał stałe wrażenie pewnego niepokoju, a tymczasem i to nie. Jedyną satysfakcyą jaką mam, jest wykazywanie mu głupoty — i jego własnej i jego partyi. Doprowadzam go tem do wściekłości...
— A że to chce z tobą rozprawiać.
— Nie chce, ale nie może wytrzymać. Unosi go temperament i fanatyzm.
— Raz spotkałem podobne indywiduum — odrzekł Groński — i nawet niedawno, na wsi, w Jastrzębiu. Był tam student, nauczyciel Stasia, którego Krzycki potem przepędził, bo mu podburzał parobków i agitował wśród sąsiednich chłopów.
— Ach! — ozwał się z dziwnym uśmiechem Świdwicki, któremu przyszło nagle na myśl, że i panna Polcia była w Jastrzębiu.
— Co? dlaczego się uśmiechasz? — zapytał Groński.
— Nic, nic, mów dalej.
— Jechałem z nim raz do miasta i po drodze trochę się z nim rozgadałem.
— Wedle twego zwyczaju.
— Wedle mego zwyczaju. Otóż wśród pustych frazesów, które tylko tępe głowy mogą przyjmować za dobrą monetę, mówił i rzeczy ciekawe. Dowiedziałem się trochę pod jakim kątem oni patrzą na świat.
— Mój magot mówi czasem rzeczy interesujące. Wczoraj doprowadziłem go do wyznania, że socyaliści czystej wody za największych wrogów poczytują chłopów i radykalną burżuazyę. Zacząłem podlewać oliwy do ognia, a on się rozgadał. Chłop żywiołowo dąży do własności i tego dążenia dyabeł w nim nie wykorzeni, a co do burżuazyi, to mówi tak: »Co nam szkodzi, powiada, tych trochę szlachty i księży, którzy się jeszcze kręcą po świecie. Wróg, to burżuj, zarówno bogaty, jak ubogi. Wróg, to radykał, który myśli, że jak będzie krzyczał, że nie wierzy w Boga i księży, to już tem nas kupi. Wróg to taki gębacz, który przemawia w imię ludu i gotów nas pod pachy łechtać, żebyśmy się do niego roześmieli... to taki, który mizdrzy się do nas, jak pies do osełki masła — a zachowuje wszelkie instynkty burżuja«. I gadał tak dalej, aż ja powiadam: Hola! wyście przecie z radykałami »fratrers Helenae!« A on na to: »Nieprawda! Radykalna, bogata burżuazya, która się ze strachu maluje na czerwono i pożycza od nas sztandaru i metod, wprowadza tylko zamęt w umysły i zaśmieca nam ideę — a uboga, jeśli tylko oszczędza rocznie, choćby najdrobniejsze kwoty, szkodzi nam, bo może ofiarować pracę za niższą cenę niż czysty proletaryat, który jest zawsze goły, jak święty turecki. My (powiada) nożem po gardle damy przedewszystkiem radykalnym burżujom, bo ukryta zdrada siedzi właśnie w nich«. — Tak gadał, a ja byłbym był gotów przyznać mu słuszność, gdybym wogóle wierzył w słuszność — a nie przyznałem mu jej jeszcze i dlatego, że on jest za głupi, żeby takie rzeczy sam mógł wymyślić. Widocznem było, że powtarza to, czego nauczyli go inni... Oczywiście, nie omieszkałem mu tego powiedzieć.
Dalszą rozmowę przerwało im przybycie Dołhańskiego, który spostrzegłszy Grońskiego, zbliżył się do nich, jakkolwiek nie lubił spotykać się ze Świdwickim.
— Jak się macie? — rzekł. — Moje panie pojechały dziś do Częstochowy, więc jestem wolny. Czy pozwolicie się przysiąść?
— Prosimy, prosimy, to przecie twoje ostatnie dni?
— Wartoby nawet z tego powodu wypić jaką butelczynę — zauważył Świdwicki — a zwłaszcza, że przytem dziś wypadają moje urodziny.
— Gdyby kalendarz był piwnicą, a datami w nim butelki, toby twoje urodziny wypadały codzień — odpowiedział Groński.
— Przysięgam ci na wszystko z czego kpię, że wbrew moim zwyczajom i upodobaniom, mówię w tej chwili prawdę.
To rzekłszy, kiwnął na służącego i kazał podać dwie butelki, licząc, że potem przyjdzie kolej na następne. Tymczasem Dołhański rzekł:
— Spotkałem dziś Krzyckiego. Źle wygląda, jakiś nieswój — i mówił mi, że nie mieszka już u ciebie, tylko w hotelu. Czyście się wypadkiem nie poróżnili?
— Nie. Ale on wyprowadził się odemnie, a pani Krzycka od pani Otockiej.
— To jakaś epidemia — zawołał Świdwicki — bo i mój nożowiec mnie opuszcza.
— Chyba coś zaszło między Krzyckim a panną Anney? — zapytał. — Ja przypuszczałem, że tam już jest bardzo blizko. Rozeszli się — czy co?
— Marcepan ta Angielka! — wtrącił Świdwicki — ale jej służąca ma w sobie więcej elektryki...
Groński zawahał się przez chwilę, poczem rzekł:
— Nie rozlecieli się, ale coś zaszło. Nie wiem, pocobym robił tajemnicę z tego, o czem się prędzej, później dowiecie. Pokazało się, że panna Anney nie jest dzieckiem rodzonem, tylko adoptowanem, zamożnego, a dziś już nieżyjącego fabrykanta angielskiego, pana Anney, i jego również nieżyjącej żony...
— No! ale jeśli adoptacya daje jej wszelkie prawa, a zwłaszcza prawa spadkowe, to czy to Krzyckiemu nie wszystko jedno?
— Adoptacja daje jej wszelkie prawa, jednakże Krzyckiemu nie jest zupełnie wszystko jedno, albowiem pokazało się także, że panna Anney jest córką kowala z Rzęślewa i nazywa się Hanka Skibianka.
— Ha! — zawołał Świdwicki. — Odnalazła się Perdita, ale nie królewska córka! Cóż na to piękny Floryzel?
Lecz Dołhański począł patrzeć na Grońskiego, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył.
— Co ty powiadasz?
— To co jest.
Sapristi! ależ to są bajeczne rzeczy. Sapristi! Chyba żartujesz?
— Daję ci słowo, że tak jest... Sama to Krzyckiemu powiedziała.
— Lubię na twarzy Dołhańskiego ten wyraz zdziwienia! — zawołał Świdwicki. — Człowieku, przyjdź do siebie!
Dołhański pohamował się, głosił bowiem zawsze, że prawdziwy gentlemen nie powinien się nigdy dziwić.
— Przypominam sobie teraz — rzekł — to ta Skibianka, której wuj Żarnowski zapisał kilka tysięcy rubli.
— Ta sama.
— Więc to jego córka?
— Wyobraź sobie, że nie. Skiba przybył z Galicyi do Rzęślewa z żoną i kilkoletniem dzieckiem.
— Zatem czysta chłopska krew?
— Piastówna! Piastówna! — wołał Świdwicki.
— Zupełnie czysta! — odpowiedział Groński.
— A cóż Władek?
— Połknął nowinę i stara się strawić! — ozwał się znów Świdwicki.
— Mniej więcej tak jest. Znalazł się wobec nowego położenia i zamknął się. Trochę go to ogłuszyło i chce przyjść do siebie.
— Był do śmieszności zakochany, ale teraz chyba zerwie.
— Nie przypuszczam, ale powtarzam, że wobec zmienionego położenia wpadł w pewną wewnętrzną rozterkę, z którą się musi uporać.
— Ja wyznaję otwarcie, że zerwałbym bezwarunkowo.
— A gdyby Kaśka, czy Hanka miała sto tysięcy funtów? — zapytał Świdwicki.
— W takim razie... wpadłbym w rozterkę — odpowiedział z flegmą Dołhański.
A po chwili mówił dalej:
— Bo wydaje się, że to nic, a w życiu może się wykazać, że to jest coś. Pominąwszy rozmaitych kuzynków Maćków i Bartków, którzy niezawodnie się znajdą, również znajdą się także i odmienne instynkty, odmienne popędy, odmienne upodobania. Co u licha! nie chciałbym mieć żony, którą mogłaby opanować nagle a niespodziewanie namiętność do bursztynowych paciorków, do łuskania grochu, do mędlenia lnu, do ulęgałek, albo do zbierania bedłek, nie mówiąc o jagodach, orzechach i o chodzeniu boso.
Tu zwrócił się do Grońskiego.
— Ruszaj sobie ramionami, ale tak jest.
— Mnieby to nie raziło — rzekł Świdwicki. — Owszem, gdybym się miał żenić z panną Anney, wymówiłbym sobie właśnie to, żeby czasem chodziła boso. Jak jestem na wsi, nic na mnie tak nie działa, jak widok bosych nóg u dziewczyn. Prawda, że często miewają różę w kostce, co pochodzi od kłócia się o rżysko. Ale przypuszczam, że panna Anney nie ma róży.
— Z wami nie można mówić poważnie.
— Bo i po co? — odrzekł Świdwicki. — Niech Krzycki odcina teraz kupony od swojej powagi, ale nie my. Czy to nie ty mówiłeś, że on należy do narodowej demokracyi?
— Nie. Nie ja. Ale co to ma za związek z panną Anney?
— Ach! ach! szlachcic, narodowy demokrata dowiedział się, że jego flamma ma w żyłach chłopską krew i jednak brzuch go z tego powodu zaraz rozbolał, jednak kole go ta deminutio capitis.
— Kto ci to powiedział? Przytem to jest raczej permutatio, nie deminutio...
— Tak! Towar angielski okazał się wyrobem krajowym — »made in Poland« — i spadł w cenie. Słusznie, słusznie...
— Wiecie, ktoby mógł sobie pozwolić z całą swobodą na małżeństwo w takich warunkach — zapytał Dołhański — prawdziwie wielki pan.
— Ale nie polski — zawołał Świdwicki.
— Już zaczynasz! Dlaczego nie polski?
— Dlatego, że polski nie ma dość ufności w swoją krew, nie ma po prostu dość dumy, żeby wierzyć, że on podniesie kobietę do siebie, nie zaś sam zniży się do niej.
Groński począł się śmiać.
— Nie spodziewałem się z twych ust tego zarzutu — rzekł.
— Dlaczego? Ja jestem indywidualista, i o ile nie uważam siebie za okaz najpodlejszej rasy w świecie, o tyle uważam się za okaz najlepszej... Według mnie do arystokracyi należy się tylko szczęśliwym wypadkiem, to jest wówczas, jeśli się przynosi na świat odpowiedni profil i odpowiedni mózg. Pamiętasz przecie, co mówi Juvenalis: »Malo pater tibi sit Thersites, dummodo tu sis Aeacidae similis vulcaniaque arma capessas, quam te Thersitae similem producat Achilles«. Dla ciebie powinno to wystarczać, choćby z tego powodu, że to mówi poeta rzymski. Ale naprzykład Dołhański, o ile portretów przodków nie kupił na licytacyi — i inni nasi panowie sądzą, że tę przynależność stanowi krew. Otóż, wychodząc nawet z tej zasady, twierdzę, że nasi torysowie nie umieją być dumni ze swej krwi.
— W domu — rzekł Groński — znęcasz się nad socyałami, a tu chciałbyś się znęcać nad arystokracyą...
— Nie zmniejszaj moich zasług: mam parę pięknych słówek i dla narodowej demokracyi.
— Wiem, wiem. Ale jak dowiedziesz tego, co powiedziałeś o polskich torysach?
— Jak tego dowiodę? Metodą sokratyczną — za pomocą pytań. Czy widzieliście kiedy polskiego pana zagranicą, który poznaje się z wielkim panem Francuzem albo Anglikiem? Ja, pókim miał pieniądze, przesiadywałem zimą w Nizzy albo w Kairze i widziałem ich mnóstwo. Otóż za każdym razem zadawałem sobie pytanie, które teraz zadaję wam: dlaczego, u dyabła, nie Francuz lub Anglik stara się podobać Polakowi, tylko Polak im? Dlaczego zawsze tylko Polak się mizdrzy, tylko Polak kokietuje? Dlaczego wstydzi się niemal swego pochodzenia — i jeśli wypadkiem Francuz powie mu, że go wziął z akcentu za Francuza, albo Anglik weźmie go za Anglika, to się rozpływa z radości, jak masło na patelni? Ach! Widziałem takich kokietów dziesiątkami — i to jest stara rzecz. Tak było i dawniej. Taką kokieteryę miał naprzykład i Stanisław August. Polski pan umie czasem nosić wysoko nos w kraju. Przed cudzoziemcem zawsze na dwóch łapkach. Czy to nie jest brak dumy w własnej rasy, z własnej krwi, z własnej tradycyi? Jeśli macie najmniejsze ziarnko poczucia prawdy, choćby takie, jak ziarnko kawioru, to mi przyznacie słuszność! Co do mnie, wstydziłem się czasem, że jestem Polakiem.
— To się znaczy, że dopuszczałeś się takiego samego grzechu, jaki im zarzucasz — odpowiedział Groński. — Gdyby końce skrzydeł naszego orła sięgały dwóch mórz, jak niegdyś, może oni byliby inni. Ale obecnie — powiedz mi, z czego oni mają być dumni?
— Przekręcasz rzecz. Ja mówię tylko o dumie rasowej, nie politycznej — odpowiedział Świdwicki. — Zresztą niech ich dyabli wezmą. Wolę pić.
— Gadaj sobie, co chcesz — ozwał się Dołhański — a ja ci powiem tylko to, że gdyby jednak sprawy krajowe były wyłącznie w ich rękach, działyby się może rozmaite głupstwa, ale nie smażylibyśmy się w takim sosie, w jakim smażymy się dziś.
A Świdwicki zwrócił ku niemu błyszczące już trochę nienormalnie oczy.
— Mój kochany — rzekł — żeby rządzić krajem, trzeba mieć jedną z trzech rzeczy: albo największą liczbę, która ma za sobą kanal... przepraszam, chciałem powiedzieć: demokracya, albo największy rozum, którego u nas nie ma nikt, albo największe pieniądze, które posiadają żydzi. A ponieważ dowiodłem, że nasi wielcy panowie nie mają nawet poczucia tradycyi — więc co oni mają?
— Choćby dobre maniery, których tobie już brak — odparł z niechęcią Dołhański.
— Nie. Ja ci powiem, co oni mają — jeśli nie wszyscy, to co drugi, albo trzeci, ale ci powiem po cichu, by nie obrażać dziewiczych uszu Grońskiego.
I pochyliwszy się do Dołhańskiego, szepnął mu jeden wyraz, poczem jął parskać złośliwie:
— Ja nie mówię, żeby to nie było coś, ale to nie dosyć, żeby rządzić krajem.
Lecz Dołhański zmarszczył się i rzekł:
— Jeśli tak, to i ty należysz zapewne do najwyższej arystokracyi.
— A jakże! a jakże! Mam dyplom poświadczony parę lat temu w Akwizgramie. Miejsce koronacyjne!...
To rzekłszy, napił się znowu wina i mówił dalej z gorączkową jakąś wesołością:
— Ach, pozwólcie mi bluzgać, pozwólcie kpić z ludzi i rzeczy! Ja ciągle to robię wewnętrznie, ale czasem potrzebuję wyrzucić żółć na zewnątrz. Pozwólcie! Przecie ostatecznie jestem Polak, a dla Polaka nie może być większej przyjemności, jak obdrapywać, jak zmniejszać, jak kłuć, jak obgadywać, jak plwać, jak ściągać posągi z piedestałów. Republikańska tradycya! — co? Przytem Opatrzność tak szczęśliwie urządziła, że Polak to właśnie najwięcej lubi, a zarazem, gdy o niego chodzi — najboleśniej odczuwa. — Rozkoszne społeczeństwo!
— Mylisz się — odpowiedział Groński — bo pod tym względem zmieniliśmy się ogromnie, a na dowód powiem wam przykład: Gdy malarz Limiatycki dostał za swą Golgotę wielki medal w Paryżu, rozjadły się na niego natychmiast wszystkie miejscowe małe pendzelki. Otóż spotkawszy go, pytałem, czy im da odprawę, a on odpowiedział mi z największą pogodą: »Ja służę ojczyźnie i sztuce, a nie rozumie tego tylko głupota, nie chce zaś zrozumieć tylko podłota«. I miał słuszność, albowiem kto ma jakiekolwiek skrzydła u ramion i potrafi choć trochę wznieść się w górę, ten może nie uważać na uliczne błoto.
— Mógł jeszcze dodać pewien dowcip Heinego. Ale co do błota, to produkt czysto krajowy, równie jak inne objawy waszej narodowej kultury, a mianowicie: brudy, plotki, zazdrość, głupota, lenistwo, wielkie słowa, małe czyny, polityka po groszu łokieć, warcholstwo, gust do wieców, bandytyzm, browningi i bomby; nie skończyłbym do wieczora, gdybym chciał wszystko wymienić.
— To ja ci dorzucę parę rzeczy — rzekł Groński. — Pijaństwo, cynizm, głupia poza na rozpacz, bezmyślna hyperkrytyka, urąganie nieszczęściu, kalanie własnego gniazda, plwanie na krew i ból, podkopywanie wiary w przyszłość i bluźnierstwa przeciw narodowi. Czy masz już dosyć?
— Wina nie mam dosyć. Postaw, postaw!
— Wina nie postawię, ale ci powiem jeszcze, że mylisz się, twierdząc, że to krajowe produkty. To przynosi pewien wiatr, który widocznie obwiał i ciebie.
Lecz Świdwicki, który tym razem nie miał ochoty się kłócić, a miał ochotę pić, chcąc widocznie zwrócić rozmowę na inne tory, ozwał się niespodzianie.
— A propos wiatrów — jaka szkoda, że tak rozumni ludzie, jak Prusacy, popełniają jeden gruby błąd.
W Grońskim, który już wstawał, by się pożegnać, przemogła na chwilę ciekawość.
— Jaki błąd? — zapytał.
— Że poczytują nadchamstwo za nadczłowieczeństwo.
— W tem masz słuszność.
— Pogardzam sobą, ilekroć mam słuszność.
— A więc zostawiamy cię winu i pogardzie.
To rzekłszy, Groński kiwnął na Dołhańskiego i wyszli. Zastanowiły go jednak ostatnie słowa Świdwickiego, więc po chwili rzekł:
— Ciągle teraz chodzą ludziom po głowie Prusacy i przypominają się z byle powodu. Zresztą Świdwicki trafnie ich określił.
— Gdybyś tak wiedział, jak mało mnie obchodzą określenia Świdwickiego.
— A jednak często robisz mu konkurencyę i gadasz podobnie — odpowiedział Groński.
Poczem, idąc dalej za biegiem swych myśli, rzekł:
— Nietzsche także nie dostrzegł, że odczuwanie i rozumienie cudzej niedoli zjawia się dopiero na szczycie stworzenia...
— Dobrze, dobrze, ale w tej chwili więcej zaciekawia mnie to, co Krzycki zrobi z panną Anney?...
Dołhański, który nie znosił Świdwickiego, byłby się czuł szczerze dotknięty, gdyby był odgadł, że i temu przyszło na myśl to samo pytanie. Zostawszy sam, Świdwicki przypomniał sobie opowiadanie Grońskiego i zaczął się śmiać, gdyż myśl o takiem niezwykłem zawikłaniu rozbawiła go zupełnie. Wyobrażał sobie, jakie wzburzenie musiało zapanować u Krzyckich, u pani Otockiej i jak dalece sprawa ta poruszy całe koło ich krewnych oraz znajomych. I nagle jął sam ze sobą w następujący sposób rozmawiać:
— A gdybym tak poszedł z wizytą do panny Anney? Nawet wypada zostawić jej kartę... Zupełnie wypada! Nie zastanę jej — mniejsza o to, ale jeśli zastanę, postaram się zobaczyć, czy nóg niema zbyt grubych w kostce... Bo wykształcenie, naukę, nawet ogładę — można zdobyć, ale delikatne wiązadła nóg i rąk trzeba odziedziczyć po całym szeregu pokoleń. Trochę to sprzeczne z tem, co mówiłem Grońskiemu, ale to nic nie szkodzi. Ta wściekła Polcia ma jednak wiązania dosyć cienkie. Dyabeł wszelako wie, kto był jej ojciec. Pójdę. Nie znajdę jednej, to znajdę drugą.
I poszedł. Otworzył mu nie służący, ale panna Polcia, więc roześmiał się do niej najrozkoszniej jak umiał i rzekł:
— Dobry dzień, śliczna czarnuszko! Czy panna Hanka Skibianka jest w domu?
— Jaka panna Skibianka? — zapytała ze zdziwieniem.
— To panienka nie wie wielkiej nowiny?
— Co za nowiny? Nic nie wiem!
— Że pani panienka nie nazywa się panna Anney.
— Niech pan nie zawraca głowy.
— Daję panience słowo honoru. Proszę spytać pana Grońskiego, albo pana Krzyckiego, który palce sobie odgryza ze zmartwienia. Daję słowo honoru. Ja jeszcze i więcej wiem, ale jeśli panienka nie ciekawa, to sobie pójdę. Oto moja karta dla panny Ski—bian—ki.
Oczy dziewczyny roziskrzyły się z ciekawości. Mechanicznie wzięła kartę.
— Ja nie mówię, żeby pan sobie szedł, ale nie wierzę — rzekła z pośpiechem.
— A ja jeszcze więcej wiem...
— Co?
— Powiem do ucha.
Pannie Polci nie przyszło na myśl, że Świdwicki nie ma żadnej potrzeby mówienia po cichu, i pochyliła się ku niemu z bijącem sercem, a chociaż oblał ją przesycony winem jego oddech, nie odsunęła głowy.
— Co? — powtórzyła.
— Że panna Skibianka, to chłopka z Żarnowa.
— Nieprawda!
— Jak Boga kocham.
I to rzekłszy, mlasnął nagle szerokim całusem w jej ucho.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.