Wiry/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Panna Polcia odwiedziła zaraz następnego dnia Laskowicza, a następnie odwiedzała go ilekroć mogła znaleźć chwilę wolnego czasu, wybierając wszelako takie godziny, w których Świdwickiego nie było w domu. Nie przedstawiało to zresztą wielkich trudności, gdyż Świdwicki wstawał zwykle koło południa, poczem wychodził i nie wracał aż późną nocą. Do tych częstych odwiedzin nie skłaniał dziewczyny żaden sentyment, ani wyjątkowa życzliwość dla młodego studenta. Panna Polcia czuła nawet, zwłaszcza w pierwszych chwilach, że mogłaby go niecierpieć. Ale kobiety lubią wogóle patrzeć z blizka na swe dobre uczynki i oglądać choćby codzień ludzi, dla których stały się opatrznością; a powtóre, Laskowicz każdem słowem odkrywał przed nią takie światy, których istnienia nawet się przedtem nie domyślała. O socyalistach nie wiedziała dotychczas prawie nic, prócz tego, co jej niegdyś powiedziała pewna stara kucharka, że »nie wierzą w Boga i nie jadają kaczki«, a następnie słyszała tylko, że rzucają bomby i strzelają z browningów. Po zamachu na Krzyckiego, jakkolwiek wraz z całą służbą w Jastrzębiu, była przekonana, że dokonali go Rzęślewiacy, jednakże obiło się o jej uszy przypuszczenie, że to mogli być socyaliści — i wówczas zapłonęła przeciw nim chwilową niepohamowaną nienawiścią. A teraz dowiadywała się, że byli to ludzie całkiem innego pokroju. Nie rozumiała jeszcze dobrze, o co im chodzi wogóle, ale rozumiała po swojemu, że w szczególności ci ludzie chcą, by ona Paulina Kiełkówna — była taką samą panią, jak panna Anney lub pani Otocka. I równie jak pszczoła wysysa sok z kwiatów, tak ona ze słów młodego fanatyka czerpała pokarm dla swej zawiści, dla swego bólu, dla swych uczuć. Serce poczęło ją ciągnąć ku tej »partyi«, — która przedstawiała się jej jako opatrzność i jako potęga — a do tego dołączyła się i czysto kobieca ciekawość groźnych tajemnic tej potęgi. Laskowicz pomiarkował szybko, że ziarno pada na podatną rolę, a gdy raz, za powiedziane niebacznie złe słowo przeciw Krzyckiemu, dziewczyna omal nie wydrapała mu oczu — odgadł jej tajemnicę i postanowił ją wyzyskać, nie tylko dla dobra sprawy, ale i dla siebie osobiście.
Jakkolwiek panna Polcia była służącą, nie pani Otockiej, ale panny Anney, mieszkała jednakże w tym samym domu, więc mógł mieć przez nią wiadomości o Maryni, których pragnął z całej duszy, — mógł uspokoić swe obawy co do zamiarów Krzyckiego, mógł mówić o niej i słyszeć jej imię — a wreszcie zdobyć wiadomości, gdzie i kiedy może ją zobaczyć, choć zdaleka. I wypytywał o to wszystko, z początku ostrożnie i ubocznie, potem coraz częściej, a w końcu tak ustawicznie, że pannę Polcię poczęło to dziwić i gniewać. Skłonna do ostateczności i zdolniejsza do nienawiści dla ludzi wogóle, niż do ich kochania, uwielbiała jednak wyjątkowo Marynię, uważając ją za jakąś nadziemską istotę — i uwielbienie to było w niej równie gwałtowne, jak byłaby nienawiść. Z drugiej strony, lubo na drodze ideowej, w kierunku równości powszechnej i niechęci ku klasom wyższym, poczyniła w krótkim czasie znaczne postępy, nie mogła się jednak otrząsnąć od razu ze wszystkich dawnych pojęć i miewała nagłe do nich nawroty. To też pewnego razu, gdy Laskowicz począł, jak zwykle, zarzucać ją pytaniami o pannę Marynię, odpowiedziała mu opryskliwie:
— Co pan tak ciągle mówi o pannie Zbyłtowskiej!
— A może się w niej zakochałem? — odparł marszcząc brwi student.
Na to oczy jej zaświeciły w jednej chwili gniewem.
— Jeszcze czego!
A on jął patrzeć na nią przenikliwie i zapytał:
— Dlaczego panienka mówi: »jeszcze czego?«
— Bo tak panu do niej, jak mnie do...
I urwała nagle — lecz on dokończył:
— Naprzykład: do pana Krzyckiego?
Wówczas wybuchnęła jeszcze większym gniewem:
— Co się pan wtrąca w nieswoje rzeczy!
— Ja się do niczego nie wtrącam. Mówię tylko, że gdyby się panienka w nim zakochała i gdybym ja, usłyszawszy o tem, powiedział: »jeszcze czego!« — toby panience było przykro... I byłoby słusznie przykro... Bo jeśli księża gadają, że nawet i Boga wolno kochać, to cóż dopiero człowieka? Wolno panience, wolno mnie, wolno każdemu, bo to jest prawo natury, a zatem nasze prawo...
Słowa te zbyt odpowiadały temu, co kryło się w sercu dziewczyny, by gniew jej mógł się wobec nich ostać, więc spojrzała na Laskowicza tylko już jakby ze smutkiem i odrzekła:
— E! co nam z tego prawa przyjdzie!
— Przyjdzie, czy nie przyjdzie, ale wolno. Zresztą, gdybyśmy świat urządzili po naszemu, to żaden pies na takie rzeczy by nie szczekał. Albo to panienka Krzyckiego nie warta? Dlaczego? Czy dlatego, że on bogatszy? To właśnie my chcemy temu zaradzić. Więc co? — edukacya? Pluń panna na to. Tej ich edukacyi można i małpy nauczyć. To on, gdyby go panienka chciała, powinien jeszcze panienkę w nogi całować.
Lecz ona znów zniecierpliwiła się i odrzekła:
— Próżne gadanie...
— Ja też chcę tylko powiedzieć, że na wypadek, gdybym ja się zakochał w pannie Zbyłtowskiej, a panienka w panu Krzyckim, to jednakaby nam była dola i jednaka krzywda...
— W czem krzywda?
— W tych podłych urządzeniach tego świata w tem, że takiej hołocie jak my, wolno po to tylko kochać, żeby cierpieć, a nie wolno oczu nawet podnieść na burżujów, choćby serca w nas skowyczały jak psy.
— Prawda — odrzekła dziewczyna przez zaciśnięte zęby — ale co z tego?
— To z tego, żeśmy sobie powinni podać ręce jak brat i siostra — i nie gniewać się na siebie, ale sobie pomagać. Kto wie, na co się jedno drugiemu może przydać...
— Et! W czem sobie pomożem?
A on począł się znów wpatrywać w nią swemi blizko, jedno przy drugiem, osadzonemi oczyma i rzekł, wymawiając zwolna każde słowo:
— Ja nie wiem, czy pan Krzycki kocha się w pannie Zbyłtowskiej, czy w tej Angielce, u której panienka służy — czy może w żadnej z nich?
Twarz panny Polci pokryła się w jednej chwili bladością, a następnie przebiegł po niej płomień, który znów ustąpił bladości. W duszy jej były może głuche obawy, ale dotychczas nie śmiała stawić sobie żadnych pytań. Te panie bawiły w Jastrzębiu jako goście; pani Otocka i panna Zbyłtowska były krewne Krzyckiego — więc ich stosunek wydał jej się czemś zwykłem. Natomiast, gdy w Jastrzębiu »Angielka« pojechała po doktora, a później pilnowała rannego — była chwila, że serce dziewczyny zawrzało zazdrością i niepokojem. Potem uspokoiła się myślą, że taki panicz nie ożeniłby się z jakąś obcą »przybłędą«, choćby była nie wiem jak bogata, ale obecnie zazdrość żgnęła ją znów jak nożem, a Laskowicz zaś mówił dalej:
— Panienka pyta, w czem sobie możemy pomódz? Tak?
— Tak...
— A choćby w... zemście.
Poczem zmienił rozmowę:
— Niech panienka do mnie przychodzi, a jeśli niekiedy o co spytam, niech się nie gniewa. Jeśli panience czasem ciężko, to i mnie nie lekko... Jednaka dola — jednaka krzywda. Niech panienka przychodzi. Ja ze Świdwickim nie chcę dłużej mieszkać. To dziwny człowiek! Wiem, że on mnie nie z serca przygarnął, ale ponieważ się dla mnie naraża, muszę wszystko od niego znosić. Tymczasem on tak czasem wyzwierza się na naszą partyę, że mam ochotę w łeb mu strzelić, albo go nożem pchnąć.
— To czemu pan z tym starym kozłem rozprawia?
— Bo on gada, a ja muszę słuchać. Często też korci mnie, żeby mu odpowiedzieć... Kto inny za mniejsze rzeczy dostałby nożem pod żebro....
— Ale ja pana drugi raz nie schowam, bo nie mam gdzie.
— Nie. Ja sam sobie wyszukam jakiej dziury. Już o tem myślałem. Nasi pomogą. Mam teraz paszport i pomalowany na żółto łeb. Niektórzy towarzysze nie mogli mnie poznać. Choćby mnie złapali, to mnie nie będą sądzili jako Laskowicza, tylko jako Zarańczuka z Besarabii. Chybaby kto zdradził, ale takich między nami niema.
— Niech pan się strzeże, a jak pan już będzie wiedział, gdzie się schować, to niech mi pan powie. Ja nie zdradzę...
— Wiem, wiem. Takie nie zdradzają...
Poczem nagle zapytał:
— Czemu się panienka nie chce zgodzić, żebyśmy sobie mówili: towarzyszu i towarzyszko? Między nami wszyscy tak sobie mówią.
A ona ofuknęła go natychmiast:
— Powiedziałam już raz, że tego nie cierpię.
— Ha! jeśli tak, to trudno.
Panna Polcia poczęła się zbierać do domu, Laskowicz zaś uczynił na pożegnanie i drugie odstępstwo od zwyczajów panujących między towarzyszami i towarzyszkami, albowiem pocałował ją w rękę. Zauważył już poprzednio, że ją to podnosi we własnych oczach, że jej to pochlebia i wprowadza w dobry humor. Nie będąc z natury zbyt przebiegłym, spostrzegł jednakoż także, że idea sama przez się nigdy jej całkowicie nie pociągnie, i że będzie miał w tej dziewczynie pomocnicę zdolną do wszelkich ostateczności, ale o tyle tylko, o ile wejdzie w grę jej własna osoba. Zmniejszyło to opinię, jaką miał o niej i jego dla niej wdzięczność. Ulegał wszelako jej despotyzmowi, pamiętając, że zawdzięcza jej życie.
Obecnie miał przytem do niej prośbę, więc we drzwiach ucałował jej rękę po raz wtóry i rzekł:
— Panno Polciu — taka sama nam dola i taka sama krzywda. Niech mi panienka odpowie jeszcze na jedno pytanie: gdzie ja Ją mogę choć zdaleka zobaczyć — choćby zdaleka?...
— Kogo? — zapytała, marszcząc brwi.
— Pannę Zbyłtowską...
— Jeśli zdaleka, to powiem — odrzekła niechętnie. — Panienka ma grać na głodnych robotników i chodzi w południe na próby...
— Sama?
— Nie. Z panią Otocką, albo z moją panią, a czasem ze służącym, albo którą z nas.
— Dziękuję...
— Byle zdaleka — rozumie pan... Bo inaczej będzie źle!
I po tych słowach, które brzmiały jak groźba — wyszła. W tej samej chwili Laskowicz usłyszał przezedrzwi głos i śmiech Świdwickiego, następnie jakby szamotanie się, przytłumiony krzyk dziewczyny, odgłos prędkich kroków na schodach — i wreszcie do pokoju wpadł pijany Świdwicki.
— A wyście co tu robili? — zapytał.
— Nic — odrzekł Laskowicz.
A on począł rozglądać się po pokoju, widocznie chcąc się przekonać, czy nie dostrzeże jakiego nieładu — i powtórzył:
— Nic?
— Daję panu na to słowo! — zawołał z energią student.
Na to Świdwicki popatrzył na niego, poruszając rozczochraną brodą i rzekł:
— Toś dureń!
Potem rzucił się na sofę — był bowiem po obfitem śniadaniu i chciało mu się spać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.