Wiry/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Rejent Dzwonkowski odjechał jeszcze tej samej nocy, albowiem z powodu swego urzędu musiał być od rana w mieście. Natomiast Groński, którego pani Otocka prosiła, by ją zastąpił w kancelaryi, oraz Krzycki i Dołhański wyruszyli dopiero nazajutrz. Wszyscy trzej byli i zaniepokojeni i ciekawi, jaki też będzie ten testament, o którym rejent nie wspomniał ani słowem. Dołhański nadrabiał miną, żartami — i okazywał więcej zimnej krwi, niż jej miał rzeczywiście. Głównie bowiem jemu zależało na tem, by mu coś »kapnęło«. — Był to człowiek, który stracił znaczny majątek, że zaś nie zmienił swych przyzwyczajeń i żył w dalszym ciągu tak, jakby go nie był stracił, więc utrzymywał się na powierzchni życia tylko za pomocą nadzwyczajnych, niemal akrobatycznych wysiłków, z czego zresztą i sam nie robił wcale tajemnicy. Wogóle był darmozjadem i miał miliony wad, ale i pewne towarzyskie przymioty, za które go ceniono. Należąc do arystokratycznego klubu, grywał w karty nader szczęśliwie — lecz nieposzlakowanie. Nie pożyczał nigdy pieniędzy od ludzi swojej sfery, nie robił plotek i był dość wiernym przyjacielem. Brak wykształcenia wypełniał sprytem i pewną chwytnością umysłową. Drwił z siebie ile wlazło, ale nie było bezpiecznie drwić z niego, a ponieważ posiadał przytem dowcip i pewną graniczącą z cynizmem otwartość, więc nie tylko znoszono go, ale widziano chętnie. Groński, którego Dołhański szczególnie poważał, tak, że jemu jednemu pozwalał z siebie żartować, mówił o nim, że gdyby posiadał tyle daru robienia pieniędzy, ile go posiadał do ich rozrzucania, to byłby milionerem.
Ale w oczekiwaniu na tę zmianę przychodziły na Dołhańskiego czasem ciężkie chwile, a zwłaszcza na wiosnę, gdy gra w klubie słabła i gdy poczynały się rozjazdy. Wówczas odczuwał znużenie po zimowych wysiłkach i wzdychał za tem, żeby mu coś czasem spadło bez trudu. Testament Żarnowskiego mógł być taką gratką, a choć Dołhański nie spodziewał się wiele, gdyż za życia nieboszczyka wcale mu się nie zasługiwał, a nawet otwarcie powtarzał, że go wujaszek nudzi, liczył jednakże, że może okroić mu się cośkolwiek — niechby przynajmniej na chwilowe zaspokojenie wierzycieli, albo jeszcze lepiej, na jakąś modną wielkoświatową plażę francuską.
Swoją drogą, wyjeżdżając z Warszawy, zapowiadał w klubie, iż wróci, siedząc na poduszce wypchanej listami zastawnymi. Obecnie próbował z pewnym nieco sztucznym humorem wmówić Grońskiemu i Krzyckiemu, że właściwie to nie pani Otocka z siostrą, ani Krzyccy, ale on powinien być generalnym spadkobiercą.
— Jedna z kuzynek — mówił — jest to ciepła wdówka, która ma gruby majątek po mężu, a druga to muza na dorastaniu, której powinna wystarczyć ambrozya. Jaka szkoda, że nie jestem jedynym krewnym nieboszczyka.
Tu zwrócił się do Władysława:
— Krzyccy mi także niepotrzebni. Ponieważ jednak mieliście, jak słyszałem, jakieś zatargi graniczne z Rzęślewem, mam nadzieję, że nic nie dostaniecie.
— Co ci po nadziei — rzekł Groński — ogranicz przedewszystkiem swoje potrzeby.
— Przypominasz mi mego nieboszczyka ojca — odpowiedział Dołhański.
— Zapewne, że musiał ci to często powtarzać.
— Zbyt często, a przytem dawał mi, jako przykład, siebie, ale ja dowiodłem mu, jak dwa razy dwa cztery, że mogę i powinienem żyć na większą od niego skalę.
— Cóżeś mu powiedział?
— Powiedziałem mu tak: Naprzód, papa ma syna, a ja jestem bezdzietny, a powtóre i szlachcic jestem lepszy od papy.
— A to jakim sposobem?
— Bardzo prostym, gdyż liczę o jedno pokolenie więcej.
— Brawo! — zawołał Krzycki. — Cóż ojciec na to?
— Nazwał mnie durniem, ale widziałem, że mu się to podobało. Ach! żeby pani Otockiej tak się podobały moje koncepty, jak niegdyś papie! Ale jestem przekonany, że i moja stałość i mój apetyt na nic się nie przydadzą. Kuzyneczka jest zresztą praktyczniejszą, niż się zdaje. Myślałbyś, że obie z siostrą żyją tylko zapachem kwiatów, a jednak, dowiedziawszy się o możliwym spadku, w te pędy przyjechały do Jastrzębia.
— Mogę cię zapewnić, że się mylisz. Matka zaprosiła te panie jeszcze zeszłego lata w Krynicy, a teraz, przynajmniej na tydzień przed śmiercią wuja Żarnowskiego, przypomniała im obietnicę. Odpisały, że nie mogą przyjechać, bo mają gościa. Wówczas matka zaprosiła i gościa.
— Jeśli tak, to co innego! — i nie tylko twoją matkę rozumiem, ale ponieważ ty jesteś przystojny chłopiec i w dodatku młodszy odemnie, zaczynam się obawiać o najsłuszniej mi należny majątek kuzynki Otockiej.
— Możesz się nie obawiać — odpowiedział sucho Krzycki.
— Czy to ma znaczyć, że wolałbyś od rubli funty? Ze względu na kurs i jabym wolał, boję się tylko, by ich zadużo nie utonęło w kanale, w drodze z Anglii.
— Jeśli ci na tem zależy — rzekł Groński — to o ścisłą liczbę możesz spytać pannę Anney. Ona jest tak szczera, że ci z pewnością odpowie.
— Tak, ale trzeba jeszcze, żebym ja uwierzył.
— Gdybyś się znał choć trochę na ludziach, tobyś jej uwierzył.
— W każdym razie obawiałbym się nieporozumienia, bo gdyby mi odpowiedziała po polsku, mogła by się sama omylić, a gdyby po angielsku, mógłbym ja niedokładnie zrozumieć.
— Ona po polsku lepiej mówi, niż ty po angielsku.
— I wyznaję, że mnie to zawsze dziwi. Bo skąd?
— Przecież ci mówiłem — odrzekł z pewną niecierpliwością Groński — że uczyła się od dzieciństwa, ponieważ jej ociec był to taki Anglik, który miał ogromną sympatyę do Polaków.
De gustibus non est disputandum — odpowiedział Dołhański.
I następnie znów zaczął mówić o nieboszczyku Żarnowskim i o starym rejencie, przedrwiwać ruch jego bezzębnych szczęk, wściekłość spojrzeń — i wreszcie zapowiadać, że jeśli mu nic nie »kapnie«, to się zastrzeli pod progiem pani Otockiej, albo pojedzie do Górek, by oświadczyć się o rękę panny Włockiej.
Lecz Groński zamyślił się w czasie tej gadaniny o czem innem, a Krzycki słuchał jej z roztargnieniem, gdyż uwagę jego zwróciła znaczna ilość furmanek chłopskich, które mijali ustawicznie. Przypuszczając, że może zapomniał o jakim dniu targowym w mieście, zwrócił się do swego stangreta.
— Andrzej — zapytał — a czemu to tyle fur ciągnie do miasta?
— A to, proszę jaśnie pana, chłopi rzęślewscy.
— Rzęślewscy? Cóż oni tam mają do roboty?
— A to, proszę jaśnie pana, wedle destamentu nieboszczyka, pana Żarnowskiego, że to niby Rzęślewo ma iść na nich.
Krzycki zwrócił się do Grońskiego.
— Słyszałem — rzekł — że ktoś puścił między nich taką wiadomość, nie myślałem jednak, że jej uwierzą.
A potem znów do stangreta:
— Któż im to powiedział?
Stary woźnica zawahał się nieco z odpowiedzią.
— Ludzie bają, że pan guberner.
Krzycki począł się śmiać.
— Oj, głupie chłopy! — rzekł. — Przecież pan Laskowicz nigdy w życiu nie widział pana Żarnowskiego. Skąd-że miałby wiedzieć o testamencie.
Lecz po chwili zastanowienia, rzekł nawpół do towarzyszy, nawpół do siebie:
— Wszystko musi mieć jakiś cel, więc jeśli to Laskowicz zrobił, to niechże mi kto powie, dlaczego?
— Czy go o to posądzasz? — zapytał Groński.
— Nie wiem, bo dotychczas przypuszczałem, że można być socyalistą i mieć klepki w porządku...
— A! więc to ptak z tego gniazda? Powiedz mi, jak on dawno u was jest i co to za figura?
— Jest u nas od pół roku. Potrzebowaliśmy nauczyciela dla Stasia i ktoś nam go polecił. Powiedziano nam, że musi wyjechać na jakiś czas z Warszawy, by zejść z oczu policyi — i oczywiście przyjąłem go tem skwapliwiej, myśląc, że to chodzi o jakie sprawy patryotyczne. Później, gdy się już pokazało, że to całkiem inny gatunek, matka nie pozwoliła go jednak oddalić, w nadziei, że go nawróci... Brała go z początku na długie, serdeczne rozmowy, a mnie poleciła poprzyjaźnić się z nim. Traktowaliśmy go jak członka rodziny, a wynik był taki, że on nienawidzi nas, nie tylko jako ludzi, należących do nienawistnej mu sfery, ale, zdaje się, że i osobiście.
— Prosta rzecz — rzekł Dołhański. — Ma wam za złe, że nie jesteście tacy, jak was sobie wyobrażał, to jest ani tak źli, ani tak głupi. I możecie być pewni, że wam tego nigdy nie przebaczy.
— Może być. W każdym razie będzie nas wkrótce nienawidził z daleka, bo się za miesiąc rozstajemy. Rozumiem, że można i należy tolerować wszelkie przekonania, ale jest w nim przytem, obok jego zasad i nienawiści, coś tak przeciwnego naszym wszystkim zwyczajom i coś tak obcego, że go mamy już dosyć.
— Mój Władku — odpowiedział Dołhański — nie bierz tego koniecznie do siebie, bo ja mówię ogólnie, ale skoroś wspomniał o tolerancyi, to ci powiem, że, według mego zdania, tolerancya w Polsce nie była i nie jest czem innem, jak tylko safandulstwem — i to dziejowem safandulstwem...
— Pod pewnym względem Dołhański ma słuszność — rzekł Groński. — Być może, że w ciągu naszych dziejów tolerowaliśmy rozmaite idee i żywioły, nie tylko przez wspaniałomyślną wyrozumiałość, ale i dlatego, że naszemu lenistwu nie chciało się z niemi należycie rozprawiać...
Na to zaś Krzycki, który nie lubił się wdawać w wywody ogólne, rzekł:
— To dobrze, ale to wszystko nie tłómaczy mi, dlaczegoby Laskowicz miał puszczać między chłopów wiadomość, że wuj Żarnowski im zapisał Rzęślewo?
— Niema dotychczas pewności, czy to on — odpowiedział Groński. — Dowiemy się o tem u rejenta, a w każdym razie w niedalekiej przyszłości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.