Wilczek i Wilczkowa/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wilczek i Wilczkowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Izba w któréj leżał chory, po nieboszczyku Wojskim, oddawna pusta, dla chorego teraz oczyszczona i przyrządzona, wcale była obszerną i dogodną. Dwoje okien z niéj na ogród wychodziło, było łóżko z pawilonem, stołów i stołków staroświeckich prostych podostatkiem, powietrza i słońca dużo. Przez sień tylko pokój jéjmości naprzeciw zaraz leżał. Wilczek miał zawsze na wszelki wypadek chłopaka, który na zydelku u drzwi na zawołanie siadywał, a było-li mu co potrzeba, Pawluczek zaraz do starszéj jéjmości znać dawał.
Wyjąwszy to że napojów mu nie dawano, i ludzi nie widział, nie mógł się na nic skarżyć Chorąży — miał wygody wszelkie. Ano ani z Wojską, ani z Borkową rozmowa nie szła, bo kobiéty były poważne, a Wilczek już temi kilką latami rozwydrzony. Więc mu jak dziecku popsutemu dla naprawienia humoru sprowadzono Sołotwinę. Temu naprzód sama Wojska dała instrukcyą.
— Człek chory, skwaszony, bo rękę utracił w zwadzie, nawykły nadto do wesołego życia, więc żeby teraz nie melancholizował acan go staraj się zabawiać — ino, proszę nie bardzo sobie pozwalać. Ja często gęsto za drzwiami słuchać będę. Jak mi się asan sprawisz dobrze, nagrodzę sowicie...
Sołotwina, który ludzi penetrował wnet jak skoro oczyma kogo zmierzył, a panią Wojską znał z reputacyi, skłonił się i czapkę podnosząc do góry, podskoczył fertycznie, nie tracąc rezonu od groźby.
— Jaśnie wielmożna Wojska, dobrodziejko moja najłaskawsza — zawołał, pochlebiam sobie że Sołotwina znany światu. Gdzie on jest ztamtąd smutki za góry uciekają, dobra myśl, zdrowie, wesele przylatują w gości!! Sołotwinę znają dalekie kraje — i zaśpiewa i huknie i potańczy i sztukę sprawi i wierszyk powie i do śmiechu umierającego pobudzi. Lepszy ze mnie lekarz niż niejeden fizyk niemiecki, którego dukatami nie opłacić; a ja honorowy człek, szlachcic, nic nie biorę, tylko co łaska panów braci. Z tém się tylko nie kryję, że gardło mi zasycha i odwilżać je potrzebuję, a wszelki kwas i lura mi szkodzi. Przyczem, submitując się, do pacyenta spieszę...
To mówiąc skłonił się i gdy mu drzwi wskazano, na palcach wszedł do izby Wilczka.
Jak żywo Chorąży go niewidział, a nawet jeśli kiedy słyszał o nim to zapomniał, aże mu go nie oznajmiono, zdziwił się zobaczywszy gościa tego, którego kwalifikacyi nie sposób się było domyśleć: oficyalista był, cyrulik, włóczęga — czy licho go wie co zacz.
Mała ta figurka zwinna, uśmiechnięta, pokorna z ustami już tak do wiekuistego wyrazu wesołości nawykłemi, że smutne być nie umiały — zbliżyła się w krygach i krokach osobliwych ku łożu chorego, skłoniła nizko, wyprostowała i poczęła.
— Mam honor submitować się panu Chorążemu dobrodziejowi, Mateusz Aleksy, dwu imion Sołotwina, herbu Kierdeja, dawniéj osiadły, dziś swobodny liber baro, rozpędzający złe humory; przyjaciel dobréj myśli... Pan Chorąży sobie mnie nie przypomina?
— Nie! odparł zdziwiony chory.
— Ano — dziwu nie ma, gdyż bodaj, że niemiałem honoru nigdy go spotkać, chociaż czcigodnego ojca jego szczyciłem się znajomością, i raz byłem przez niego obdarzony nawet.
To mówiąc Sołotwina stołek sobie przysunął i usiadł w pewném oddaleniu, na brzeżku, a że siedzenie było dla ludzi wzrostu większego obrachowane, nogami nawet zawisł nad podłogą i związał je bardzo misternie razem.
— Cóż-to, pan Chorąży, słyszę, chory? dodał Sołotwina.
Wilczek wpatrując się w niego ciekawie milczał, nie w smak mu był ten drwiącéj miny wesołek, przysłany, jak się domyślał, aby go zabawiał jak dziecko. Mierzył go wzrokiem dosyć pogardliwym, lecz Sołotwina się tém nie zwykł był zrażać.
— Pan Chorąży, ciągnął daléj gość — może się dziwuje że mnie tu widzi? Jestem obywatelem świata teraz, ani domu ani łomu, peregrynuję dyogenesowym obyczajem od komina do komina, wesołą myśl niosąc z sobą. I mogę się tém poszczycić, że nawet u pana Wojewody, u IMPana Kasztelana, wszędzie po dworach jestem widywany i przyjmowany łaskawie. Przechodząc tedy mimo Żerdzieliszek, choć czcigodnéj matrony pani Wojskiéj cale nieznany, zasłyszawszy o rannym bohaterze, za powinność sobie poczytałem pokłonić mu się i w téj samotności służby mu moje ofiarować?
Chorąży popatrzał nań.
— Coza służby? zapytał — cyrulikiem acan nie jesteś? doktorem téż nie, a i księdzem pewniéj jeszcze...
— A! nie księdzem, to nie! rozśmiał się Sołotwina, weneruję ten stan i suknią, ale jeszcze w szkołach byłem gdy ze mnie bizunem szatany wyganiano, i mimo to zawsze któryś sobie siedzibę w tym zlepku gliny upodobawszy, przycupnął w nim — więc do stanu duchownego się nie zdałem. Co się tyczy medycyny, téj się nie zarzekam. Trafiały mi się cudowne kuracye melancholii, ba i innych słabości.
— Ale nie ran jak moja! odparł ponuro Wilczek.
— Czemu? Czemu? począł ożywiając się Sołotwina. Jest to aksiomatem w medycynie, o czém słyszałem od doktora Anabiusa, iż od dobréj krwi zależy ran leczenie, a od dobrego humoru, dobra krew... Niech mi Chorąży uwierzy...
— A mądry byś był, gdybyś mię humorem obdarzył — odezwał się Chorąży kwaśno — bo oto i w téj chwili, gdybym chory nie leżał — biłbym kto z brzega!
Sołotwina się obejrzał ostrożnie, palcem pokazał na drzwi i chrząknął. Potém rękę przyłożył do ust i cicho rzekł — Baby!!
Wilczek kiwnął głową.
— O ile, począł Sołotwina, młode, piękne, wesołe a przylepki bardzo bywają zdrowiu i humorowi ludzkiemu pożyteczne, o tyle... Chrząknął, wskazując na drzwi.
To Chorążego usposobiło lepiéj dla gościa, nie rzekł jednak nic. Sołotwina już myślał czém daléj ma rozrywać melancholika.
— Pieśni pan lubi i muzykę? spytał.
— Daj mi pokój z niemi!
— Figielki mogę okazać cale zabawne...
Sięgnął do kieszeni po kubki.
Naprzykład...
Schowaj to — zawołał nakazująco Chorąży, jam nie dziecko!
Nie zmieszany Sołotwina, westchnął i włosy potarł...
— Jadę właśnie od pana Wojewody, rzekł; — stała się u niego we dworze pocieszna przygoda — słyszał pan?
— Zkądże u kata chcesz bym wiedział co się na świecie dzieje, gdym tu zamurowany! zamruczał Wilczek.
— A prawda! Historya godna, aby ją ktoś ku nauce zapalczywych młodzieńców zapisał w kroniki.
Wilczek milczał. Sołotwina mówił daléj:
— Na dworze IMPani Wojewodziny, jak wiadomo z wielkiego w Rzeczypospolitéj Lanckorońskich domu, bawiła, a raczéj wychowywała się panienka krwią z nią połączona, wielkiéj piękności i nie mniejszych zalet a przymiotów. We dworze IMPana Wojewody zostawał, ćwicząc się u boku dostojnego senatora, młodzieniec niemniéj z imienia i męzkich cnót estymowany, nazwijmy go naprzykład... Żubrem, choć innego zwierzęcia nosił godło. Ten tedy Żubr w owéj Europy imienia godnéj jałówce, IMPannie Emilii mocno rozkochany, płomienistą ku niéj gorzał miłością..... od zmysłów prawie odchodząc.
Aże fraucymer Wojewodzinéj w surowéj był trzymany klauzurze, do którego przystęp, szczególniéj dla młodzieży, cale się stawał niepodobnym, więc rozpacz ogarniała biednego Żubra. Nadzór zaś nad fraucymerem powierzonym był, niezbyt jeszcze wiekowéj, choć już podżyłéj matronie surowéj, pannie cześnikównie Horbaczewskiéj. W jéj tedy łaski usiłując się wkraść młodzieniec, ażeby przez nią miał do adorowanéj przystęp, począł się zalecać Cześnikównie. Ta choć może domyślała się kto był celem zabiegów dworaka, sama ku niemu powzięła gwałtowną pasyą. Udając iż pośredniczy między panienką a Żubrem, utrzymywała chłopca w nadziei, i w końcu pomoc mu swą przyrzekłszy oświadczyła, że panna się wykraść da, do czego ona, przez miłosierdzie, dopomódz jest gotową, byle kawaler księdza miał na pogotowiu umówionego, któryby mu ślub natychmiast mógł dać.
Cóż się tedy dzieje? Wykrada Żubr suponowaną pannę Emilią nocą, lecą co koń wyskoczy do kościoła, ksiądz zakwefionéj (jako było umówiono) ślub daje, stułą ich przy świadkach wiąże, a gdy twarz odsłoniła, okazuje się, że Żubr Horbaczewską zaślubił.
Klamka zapadła! lament i narzekanie, ale próżne żale, kawaler wyposażoną Cześnikówną, o lat dziesięć starszą od siebie, musiał się kontentować, z czego wszystkim uciecha i nauka wielka, jako po nocy zakwefionych panienek, kota w worku, zaślubiać niebezpiecznie.
Wojewoda i Wojewodzina dla przykładu drugim obstali przytém, aby się małżeństwo utrzymało.....
Tą dykteryjką począł Sołotwina, lecz spodziewając się z niéj rozweselenia, postrzegł zdziwiony, że Wilczek w ścianę patrzył i cale go nie słuchał.
Gdy zamilkł, Chorąży nań popatrzył z politowaniem.
— A historya srokatego charta pana Podkomorzego, znana panu czy nie?
— Z chartami i takiemi błazeństwy daj ty mi pokój — zawołał Wilczek — dobre to przy kuflu, nie na klejkowym sosie.
— Kleik owsiany, panie Chorąży dobrodzieju — przerwał Sołotwina, ma przymioty wielkie. Widzimy moc owsa na koniach, które nim żyjąc ogony przecież zadzierają i człowieka siłą przechodzą.
— Ano do owsa trzeba koniem być — rzekł Chorąży.
I odwrócił się ku ścianie.
Sołotwinie się nie wiodło, lecz nie zdesperował — czekał aż się powoli horyzont rozjaśni, probując poczynał z różnych beczek, i w godzin parę do tyla rozruszał Chorążego, iż się kilka razy uśmiechnął. Do wieczoru już było lepiéj i Wilczek drwił z niego, co mu robiło satysfakcyą. Humor się poprawił, chory rozgadał, błazeństwa zaczynały go śmieszyć.
Tak przeszedł dzień pierwszy, a na drugi gotowe już były podwaliny. Sołotwina przyszedł z gotowym planem, z przysposobionemi dykteryjkami do smaku chorego, który miał czas poprzedzającego dnia rozpoznać. Na baby w ogólności wygadywał straszliwie. Chorąży mu pomagał. Upokarzało go to, że Wojska się okazała wyższą charakterem i energiczniejszą nad niego. Przewidywał, że żona téż nadjedzie i miłosierną się dlań okazując, zawstydzi go.
Sołotwina, choć wprowadzony do domu przez Wojską, obyczajem swoim, gdy tylko mógł, figla spłatać, gotów doń był. Jak tylko dostrzegł, że Chorąży coś ma na sercu, począł go na słowo wyciągać. Wojska choć się odgrażała, że podedrzwiami słuchać będzie, wcale o tém nie myślała, widząc sama i wiedząc przez Borkowa, że Sołotwina nie mógł Wilczka rozchmurzyć i nadto sobie pozwalać nie myślał.
Trzeciego dnia Sołotwina i Chorąży szeptali z sobą poufnie, w doskonałéj będąc komitywie.
— Słuchaj, bratku, mówił Wilczek — ja tu z rany się może wyleczę, ale z nudów i babskiego regimentu — zdechnę. Salwuj mi życie, nagrodzę po królewsku. Jedź do mojéj wsi, powiedz ludziom, niech się z dobrze wysłanym wozem nocą pod dwór podkradną zbrojni i mnie ztąd wezmą. Jak tu jeszcze moja magnifika do tych dwu, co tu są, się przyłączy, tom przepadł z kretesem....
Chociaż niebezpieczną było rzeczą w wojnę z panią Wojską się wdać i przeciw niéj w intrygę taką wchodzić, Sołotwina nie namyślał się długo. Gdyby się sekret wydał, a jego złapano co najgorzéj plagi by mógł dostać na kobiercu. Chorąży zaś obiecywał remuneracyą usług znaczną i uśmiechało się to, że wściubski mógł tęgiego figla spłatać, którego opowiadanie po dworach by w około obwoził jak nowalią.
Cicho więc szepnął Sołotwina:
— Pomyślimy — ale sza! bądź pan dobréj myśli, trzeba baby obałamucić!
Nazajutrz poszedł peregrynant do Wojskiéj.
— Pani Wojska dobrodziejka mi dozwoli się absentować na dzień jeden. Słowo się dało, muszę.
— Dokąd? poco? gdy właśnie zięcia mi cokolwiek rozruszałeś! dajże pokój!
— Ja wrócę jutro... Chorąży tymczasem nie zakwaśnieje mi — rzekł Sołotwina.
Puszczono więc szlachcica, powrót mu zalecając, a ten do karczemki na trakcie się dostawszy, furkę do Maczków wziął i ruszył...
Miał informacyą do dzierżawcy zastawnego, że Chorąży z nim gotów dobrą zgodę zrobić, mimo że proces miał nadzieję wygrać, byle go teraz wspomógł ludźmi, i wziął do siebie do dworu.
Proces był na tym stopniu, że zastawnik mógł po nim wyjść bez koszuli, chwycił się więc szczęśliwego składu okoliczności i ofiarował pomoc swoję.
Stanęła umowa, że dzierżawca IMPan Kwasota z ludźmi dworskimi nocą podjechawszy pod Żerdzieliszki, ogrodem wnijdą pod dom, zkąd oknem chorego na rękach wynieść będzie łatwo. Drzwi sypialni miały być wewnątrz zatarasowane, aby nikt tu wtargnąć nie mógł, a gdyby się Wojska obudziła i opór stawiono, broń ludzie z sobą mieli wieźć i stanąć z nią dla odstraszenia — w gotowości.
Tak pocichu o dzień i godzinę się ułożywszy Sołotwina wrócił wesoluteńki do Wojskiéj, pokorniejszy niż był, submitujący się, całujący stopy i sławiący wysokie cnoty téj „heroiny chrześcijańskiéj,“ jak ją nazywał. Nie posądzała go wcale o czarną zdradę, ani się jéj mogła domyślać.
Parę dni upłynęło spokojnie; — wesoły człeczyna czując zbliżający się termin fatalny, rad się był zawczasu wynieść z Żerdzieliszek. Zrana zawiązał sobie gębę chustką, zrobił minę smutną i cierpiącą, i jako nie czujący się na siłach do spełniania rozweselających obowiązków, prosił o uwolnienie, z tego téż powodu, iż pewnego korzenia, nader na opuchlinę skutecznego, w lesie musiał iść poszukiwać.
Wojska dała mu talara, serek zawiędły, bułeczkę i kawał kiełbasy wędzonéj na drogę, poczém Sołotwina rękę jéj ucałowawszy drapnął do Maczków.
Przed nocą, choć jeszcze sił miał niewiele, Wilczek, chłopca spać odprawiwszy gdzieindziéj, pod pozorem iż chrapaniem mu swém zasnąć nie daje, dźwignął się z łóżka, drzwi zaryglował sam, okna pootwierał i czekał przyobiecanych oswobodzicieli.
Jakoż z północy stawił się pan Kwasota z dobrze zbrojnymi dziesięciu parobkami; z wozem podjechał pod ogród, furtkę wyłamano pocichu i ludzie pod dwór wtargnęli. Ale w Żerdzieliszkach gdzie pilność była wielka, stróże chodzili nie tylko przy gumnach, ale i koło dworu, natychmiast larum zrobiono i co żyło pozrywało się, sądząc że rozbójnicy na dwór napadli. Kobiéty przestraszone powybiegały w podwórze wołać ludzi, nim się ci jednak pobudzili i chwycić mogli niektórzy koły, inni rusznice, Kwasota się uwinął ze swymi i Wilczka na wóz wyniesiono. Gdy uchodzących już napadli dworacy kupą, dwa razy do nich na wiatr strzelono, więcéj nie było potrzeba.
Drzwi od izby sypialnéj zamknięte, okna pootwierane od ogrodu wnet tajemnicę wydały. Wojska, która ze wszystkich najmniéj była przestraszona i strzelbę z kąta chwyciła na obronę, zrozumiała zaraz nie tylko co się stało, ale kto do tego dopomógł.
— Niechajże ten łotr, zdrajca Sołotwina, mija zdala Żerdzieliszki, bo jak go złapię, jakem poczciwa, sto bizunów go nie minie.
W wielki gniew wpadła jejmość na zięcia, że od niéj tak nocą, przy pomocy obcych ludzi uszedł jak gdyby go ona więziła nieprawnie i sekwestrowała. Gdyby nie córka, nazajutrz by była pojechała się kłócić do Maczków; Borkowa ją ledwie uprosiła i wstrzymała.
— Jeżeli myśli łotr ten, że się od nas uwolnił, rzekła stara, myli się bardzo; — żona za nim pojechać musi, gdziekolwiek będzie, i póki rozwodu niema, a do tego nigdy nie dopuścimy — będzie nas miał nieodstępnych.
Na nieszczęście opóźniało się jakoś przybycie pani Chorążynéj. Tymczasem owa Rózieczka kołowała po okolicy na pastwę swą czatując, śledząc co się działo, i jak tylko chory do Maczków przybył, drugiego dnia już przy nim się znalazła.
Panu Kwasocie powiedziano, że to krewna jegomościna blizka, więc, choć przystał na to, nie mieszał się do niczego, pół dworu dziedzicowi ustąpiwszy.
Chorąży dopiero odetchnął gdy się na swobodzie uczuł. Tu już kleikowi dawszy za wygranę, zaraz posłał po wino i z Sołotwiną celebrował cudowną swą z rąk świekry eliberacyą. Pomagała gadatliwa Rózieczka, która po spotkaniu na gościńcu nienawiść okrutną powziąwszy do pani Wojskiéj tryumfowała z tego wyzwolenia.
Mieszkańcy Żerdzieliszek, leżących o miedzę od Maczków, wiedzieli wnet co się tam działo, nie utaiło się więc przybycie pupilli i jej rozgospodarowanie w domu, ani bytność Sołotwiny.
Wojska chodziła chmurna na córkę oczekując.
— Niedoczekanie ich, żeby sobie tu pod nosem naszym gody sprawiali — niedoczekanie!! Choćby przyszło z komornikiem żonie miejsce sobie przynależne zająć, to je zajmie a pupillę precz wyrzucimy.
Po długiéj i ciężkiéj podróży przybyła biedna Jagnieszka, dzieci małe z sobą wioząc, bo ich na obce ręce zostawiać nie mogła i nie chciała. Niewiasta była mężna, więc choć cierpiała wiele, a to co przed sobą miała równie dla niéj straszném być mogło jak to co przebyła, szła na męczeństwo z czołem pogodném.
Sądziła, że męża zastanie u matki, dowiedziała się tu o wszystkiém, i trwoga ją ogarnęła wewnętrzna; lecz wolą matki było ażeby nie opuszczała stanowiska, sama czuła obowiązek, — nie było się co wahać. Dzieci miała zostawić na pierwszy początek w Żerdzieliszkach, a nazajutrz Wojska sama z nią ofiarowała się do Maczków.
— Jeżeli myśli, niepoczciwy, że od nas uciecze, to pozna dopiero, że my żartów z Sakramentu czynić nie dopuścimy.
Wyprawa do Maczków z pewną uroczystością została przedsięwziętą. Najlepszy powóz, konie najtłuściejsze, ludzie najśmielsi użyci zostali, bo się tam wszystkiego spodziewać było można.
Wilczek, choć mu tu było raźniéj i weseléj, więcéj sobie pozwalając i jadła i trunku i wszelkiego poruszenia bo się nieustannie sierdził, odgrażał, krzyczał i miotał, co był w Żerdzieliszkach wydobrzał trochę, dostał gorączki zaraz, rana przygojona zaogniła się i tego dnia tak znacznie gorzéj być poczęło, że po doktora posłano do pana Wojewody.
W nocy chory stracił chwilowo przytomność i pupilla się mocno przelękła; usnąwszy jednak, nad ranem zbudził się nieco uspokojony — gdy Sołotwina wpadł wylękły i oznajmił, że powóz i konie Wojskiéj na grobli poznano.
Rózieczka ze strachu i aprehensyi poszła się schować do Kwasoty, Sołotwina drapnął, bo go doszły groźby pani Wojskiéj; przy chorym zostało pacholę, a temu rozkaz dano aby Wojskiéj nie puszczać. Saméj pani się nie spodziewano.
Wyszedł w ganek uproszony pan Kwasota, który miał napaść odegnać.
Gdy powóz stanął, kobiety wysiadły, ani patrząc na dzierżawcę i wprost dążąc do środka. Ten im grzecznie drogę zastąpił.
— Jegomość pan Chorąży mocno chory i potrzebuje spoczynku — rzekł.
— To mu go ani żona ani matka żony nie przerwą, dumnie odparła Wojska, ręką odsuwając zastępującego odedrzwi szlachcica. Idź asindziéj — myśmy tu w domu.
Z okna, zza doniczek patrząca Rózieczka, poznała Chorążynę, i oczy sobie zasłoniła. Tymczasem kobiéty obie szły wprost do pokoju chorego. Słysząc je nadchodzące, już i tak podrażniony a rozgorączkowany Wilczek kipiał. Żony się domyślał — obaczywszy ją w progu osłupiał.
Wojska szła przodem.
— Żonę waści przywiozłam, ażeby go pielęgnowała, jak jéj obowiązek nakazuje, odezwała się spokojnie. Niegodzi się obcym dać to czynić, co swoi powinni. Byłaby Jagnieszka dawno spełniła co do niéj należy, gdyby dzieci do pilnowania nie miała. Tymczasem one zostaną u mnie, a ona się tu gospodarstwem koło acana zajmie.
Chociaż determinowany zawsze, Wilczek na razie słów do odpowiedzi nie znalazł. Stara mu imponowała. Ile razy ją ujrzał, zdało mu się zawsze że policzek, który od niéj dostał, gorzał nanowo. Nie rzekł więc nic, tylko zamruczał i na poduszkę legł, żony nawet nie przywitawszy.
W izbie chorego, w któréj wprzódy Rózieczka przy nim siadywała, pozostawały jéj różne manatki, te Wojska starannie pozbierawszy do kupy, za drzwi precz cisnęła, nie mówiąc nic.
Wilczkowa stała w pośrodku izby, nie wiedząc co robić z sobą, gdy Wojska zadysponowała.
— Idź-no rozpatrz się zaraz w gospodarstwie i obejmij wszystko, aby ład wprowadzić; ja niedługo tu pobędę bo do twoich dzieci wracać muszę.
To mówiąc i na gniew z twarzy bijący pana zięcia wcale nie zważając, Wojska się zbliżyła do łóżka.
— Pokaż-że no rękę, rzekła, jestem pewna iż opatrywać nie umieli i rana się pewnie jątrzy.
Że tak było w istocie mówiliśmy już, bo i po doktora posłano. Wilczek, choć zły, że mu rana piekła i dolegała, prawie machinalnie rękę nastawił, którą jéjmość zaraz śmiało rozwijać zaczęła a gdy ją obnażyła — aż krzyknęła.
— Otóż to waszeć masz korzyść z tego, żeś się na wolność chciał dobyć. Tożto ręka opuchła aż strach i cała w ogniu, a, uchowaj Boże licha, możesz ją stracić lub życie.
— Posłano po doktora! odezwał się Wilczek.
— A co doktór pomoże temu, co się sam nie chce szanować! zawołała Wojska.
Pokiwawszy głową poczęła obmywać i okładać. Wilczek ani syknął zęby zacisnąwszy, choć rana go bolała wściekle.
Gdy się to działo w izbie, we dworze popłoch panował, bo pani Chorążyna z równą matczynéj krwią zimną wyszedłszy rządy obejmowała, obchodząc wszystkie kąty, pytając o klucze i ludzi zwołując. Zmiarkował Kwasota, że się nie obronią i widząc jak rzeczy stoją, poszedł się sam submitować i pomagać.
Rózieczka tymczasem widząc, że tu miejsca nie zagrzeje, płacząc do drogi się sposobiła, tymczasowo przytułku szukając w alkierzu u państwa Kwasotów. Desperowała ręce łamiąc. A tu już głos pani Jagnieszki po domu brzmiał, jak czysty dzwonek loretański. Dysponowała wszystkiém, kazała sobie sprawę zdawać z każdéj rzeczy.
Nadjechał doktór niemiec.
Ponieważ jéjmość sama chorego opatrywać miała, szła tedy z nim do łóżka, dokąd się i cyrulik przystawił, aby widzieć co robić.
Doktor Niemiec milczący, nawykły do wielkich dworów, kręcąc nosem wszedł do pokoju chorego i dopiero u łóżka kapelusz zdjąwszy, gdy do opatrywania przychodziło, nietykając ręki, cyrulikowi kazał bandaże zdejmować. Widać było z miny, że mu się rana nie podobała. Zaczął tedy na polaków wydziwiać ze szwabska po polsku i zżymać się, że chorego źle kurowano.
Podstąpiła jéjmość tłumacząc mu, że jéj tu nie było, lecz że na przyszłość ona sama pilnować będzie chorego, byle wiedziała co ma czynić.
Niemiec głową kiwał i mruczał. Okazało się, że ranę od dzikiego mięsa i nieczystości trzeba było uwalniać z niemałym bólem, ale Wilczek przez hardość dał się krajać i palić nie syknąwszy nawet. Pani Jagnieszka wziąwszy instrukcye sama i co i jak ma robić, co choremu dawać, czém go karmić, odprawiła Niemca, który na obiad poszedł do Kwasoty, gdzie nanowo polaków łajał i przedrwiwał. Ponieważ tu doktora rzadko widywano, co było zadawnionych chorób i guzów zbiegło się do niego, na czém szwab dobrze wyszedł, bo sobie za każdego pacyenta osobno płacić kazał. Tynfy do kieszeni zmiatał i dobry humor odzyskał. Sołotwina miał narość na karku, któréj żadném zielem własnego wynalazku nie mógł rozpędzić, bardzo téż pragnął się poradzić, ale tak się obiecanych bizunów pani Wojskiéj obawiał, iż wolał w cieniu pozostać, czekając wieczoru, aby się w świat puścić.
Taż sama ostateczność oczekiwała Rózieczkę, która miarkowała że tu cierpianą nie będzie, a z tego co o Wojskiéj słyszała, i najrzawszy przez szparę we drzwiach Jagnieszkę, nie ważyła się stawać z niemi do walki.
Co myślał Wilczek tego się dorozumieć było trudno: ścierpiał wszystko dla rany, dyssymulował dla Wojskiéj, dopiero się okazać miał jakim był, gdy żona z nim sama pozostanie.
Izba w któréj leżał, miała kilkoro drzwi bocznych, a jedne łączące ją dawniéj z oddzieloną dla dzierżawcy połową. Przez te szpary i Kwasota i płacząca Rózieczka gotowali się śledzić i podsłuchiwać, co się między małżeństwem dziać będzie.
Wyjechał w końcu doktor, wybrała się ledwie zięcia słowem pożegnawszy świekra, pani Jagnieszka została sama z Chorążym, porządkując w jego izbie, obok któréj drugą zajęła dla siebie.
Gdy zostali sami, Wilczek zrazu odwróciwszy głowę milczał długo. Już się miało ku wieczorowi, gdy jęknąwszy i westchnąwszy obejrzał się na izbę. Jagnieszka u okna siedząc pończochę robiła.
— Poco się to jéjmości aż tu było wlec? zawołał — poco? dzieci męczyć, gospodarstwo rzucać, doczego? niby to ja dozoru nie miałem? Waćpani mi tu nie byłaś potrzebna.
— Ale mnie potrzeba było okazać, iż mi jegomość nie jesteś obojętny — odparła żona spokojnie. Dosyć nas i tak ludzie na języki biorą.
— A mnie to co obchodzi — odparł Wilczek. Tyle z tego pociechy że tam gospodarstwo, jedyna rzecz do któréj mi się acani zdałaś, dyabli wezmą. Ludzie rozszarpią i rozkradną co jest, a dzieci u pani Wojskiéj podziczeją.
— Juści my tu wiekować nie będziemy, odezwała się jéjmość, acan pozdrowiejesz, zabierzemy się wszyscy na Ruś. Tu siedzieć jak w komornem, nie przystało nam.
— A jak mnie na Ruś się nie zechce? odparł Wilczek. Cóż to, pilno mi ma być popisywać się z tém, że mnie asińdzki amant kaleką uczynił?
Pani Jagnieszka zarumieniła się jak jabłko i dumnie głowę podniosła. W chwili téj podobną była do matki, tak spojrzała groźnie.
— Nie był on nigdy moim amantem — odparła zimno — tego mi nie dowiedziesz. Chowaliśmy się z młodu razem, przywiązałam się do niego. Byłabym z nim pewnie szczęśliwszą niż z człowiekiem, który własnéj małżonki i matki swych dzieci szanować nie umie — ale mi waćpan nie zadasz nic... Sam się uderz w piersi.
— A co się ma bić i zaco? rozśmiał się Wilczek. Albo to ja kryję się z czém? Nie chciałaś mnie asińdzka kochać jak przystało, musiałem afektu szukać gdzieindziéj.
Moja pupilla tu była gdyś acani przyjechała, i jest jeszcze pewnie; a to muszę jéj powiedzieć, że chcę aby przy mnie pozostała.
Po tych słowach zapanowało głuche, długie milczenie. Jagnieszka siedziała w oknie jak posąg, tylko jéj pończocha, którą robiła, na kolana upadła, i chwilę namyślając się była jak martwa.
— A ja to waćpanu muszę rzec, że ja z nią pod jednym dachem mieszkać nie będę — rzekła.
— No, to jedź do Żerdzieliszek, zawołał szydersko Wilczek; najlepiéj uczynisz...
— Ja nie pojadę — a jéj tu nie będzie — odparła stanowczo Jagnieszka. Sromu domowi memu uczynić nie dam — słyszysz waćpan! Gdy ozdrowiejesz, możesz mnie przepędzić, teraz jam tu pani — i co każę stać się musi.
Wilczek tylko zębami zgrzytnął i głowę odwrócił. Czy się uląkł, czy uczuł bezsilnym, czy zawstydził, ale nie odpowiedział.
Rozmowy téj zza drzwi Rózieczka owa słuchała i z lamentem odbiegła od nich, prosząc Kwasoty o konie. Nie chciała się oddalać zbytnio, ale we dworze pozostać obawiała się dla jakiego, uchowaj Boże, despektu.
Po chwili, ponieważ godzina opatrywania rany się zbliżyła, zawołała Jagnieszka cyrulika do pomocy i razem z nim się wzięła do chorego, który twarzy nie ukazując, rękę wyciągnął i dał z nią czynić co chciano.
Zdaje się, że oczekiwał na to aby żona go opuściła i przeszła do swéj izby, bo korzystając z odsunięcia się jéj, szepnął cyrulikowi, aby mu Kwasoty zawołał gdy sam będzie.
Nadeszła jednak noc, a Jagnieszka siedząc w krześle nie odeszła ani na moment od chorego, pić mu podając, oganiając muchy i w milczeniu posługując.
Kilka razy spać ją odprawiał, ale go nie posłuchała. Kwasota napróżno wyczekawszy do północy, ażali go nie powołają, klnąc poszedł na spoczynek. Chory téż usnął znużony, a pani Jagnieszka całą noc przedrzymała na straży.
I nie nadaremnie, bo Wilczek nocą znowu gorączki srogiéj dostał, rzucał się, łajał, Otwinowskiego wyzywał, Rózi swéj wołał, klął i sadził dyabłami aż włosy na głowie stawały. Dopiero nad rankiem zdjął go sen kamienny, tak, że do pół dnia prawie nie ruszając się przespał. Gdy tylko na brzask się mieć zaczęło, jéjmość drzwi pozamykawszy, sama na palcach poszła do gospodarstwa, i Kwasota zawstydził się głos jéj usłyszawszy, gdy pospanych ludzi do roboty budziła...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.