Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XII.

Czułem się niezadowolony, wspominając przejście z bladym młodzieńcem. Im więcej myślałem o walce i przypomniałem sobie bladego dżentelmena, leżącego na wnak w różnych stadyach pobicia i krwawienia, tem bardziej przychodziłem do przekonania, że ze mną bezwarunkowo coś się stanie. Czułem, że krew młodzieńca powinna paść na mą głowę i że prawo będzie się mściło za nią. Nie miałem pojęcia o karze, jaka mogła mię spotkać, ale jasnem to było, że chłopcy wiejscy nie mają prawa włóczyć się po okolicy, napadać na domy dżentelmenów i bić się z pilnymi młodzieńcami Anglii i powinni za to otrzymać najsroższą karę. Przez kilka dni siedziałem wciąż w domu i kiedym wychodził za jakąś posyłką, zanim wyszedłem, wyglądałem ostrożnie z za drzwi kuchni i z bijącem ze strachu sercem, śledziłem, czy nie zobaczę gdzie w pobliżu policyantów, którzy przyszli mię aresztować. Krew z nosa bladego młodzieńca zawalała me spodnie i podczas nocnej ciszy starałem się zmyć to świadectwo mej winy. Uderzając bladego dżentelmena w zęby poraniłem sobie rękę i teraz w wyobraźni mej obmyślałem tysiące wybiegów, aby w jakiś sposób wytłomaczyć przed sędziami tę obciążająca okoliczność.
Strach mój jednak doszedł do najwyższych granic w dniu, w którym miałem iść na miejsce mego przestępstwa. Czy nie będą oczekiwali przyczajeni przy furtce agenci policyjni, przysłani z Londynu specyalnie w tym celu, by mnie aresztować? A może pani Chewiszem, chcąc się zemścić za zniewagę, wyrządzoną jej domowi, wstanie w swym pogrzebowym stroju, wyciągnie pistolet i zastrzeli mię. Albo cała szajka podkupionych uliczników ukryje się w browarze, rzuci się na mnie i tak mnie obije, że padnę? Na swoją pochwałę winienem powiedzieć, że wcale mi nie przyszło do głowy podejrzewać bladego młodzieńca, by brał udział w tej nagance na mnie; uważałem to za obowiązek ze strony krewnych, którzy musieli się wzburzyć na widok potłuczonej twarzy mego przeciwnika i postanowili się pomścić za niego.
Ale musiałem pójść do pani Chewiszem i poszedłem. I cóż? Nigdzie nie było ani śladu bitwy, nawet najmniejszych znaków obecności bladego młodzieńca. Znalazłem drzwiczki otwarte, obiegłem cały sad, spojrzałem nawet na okna odosobnionego budynku, które z wielkiem mem zdziwieniem zobaczyłem zasłonięte okienicami, nigdzie nie było śladu życia. Tylko w kącie, gdzie rozgrywała się bitwa, spostrzegłem ślad obecności młodzieńca: widniały tu jeszcze na ziemi znaki krwi, które natychmiast zasypałem ziemią, aby skryć je przed ludzkim wzrokiem.
W szerokiej sieni między pokojem pani Chewiszem, a tym, w którym stał długi stół, ujrzałem fotel na kółkach do popychania z tyłu. Był tu postawiony po ostatnim mym pobycie; tego dnia zacząłem pełnić nowe obowiązki: woziłem w nim panią Chewiszem (gdy nie mogła już chodzić wsparta na mem ramieniu) dookoła pokoju, potem wdłuż sieni, a następnie w drugiej sali. Kilka razy powtarzaliśmy tę drogę i w ten sposób przemijały trzy godziny. Rozrywka tego rodzaju stawała się powoli coraz częstszą, wreszcie, postanowiono, bym przychodził w tym celu codziennie o dwunastej godzinie. Wogóle woziłem panią Chewiszem przez ośm do dziesięciu miesięcy.
Im więcej przywykaliśmy do siebie, tem częściej rozmawiała ze mną i pytała, czegom się uczył i czem się będę zajmował? Mówiłem jej, że będę prawdopodobnie pomocnikiem Józefa, że niczegom się nie uczył i dodałem, że chciałbym bardzo wszystko umieć i mam nadzieję, że ona dopomoże mi do urzeczywistnienia pragnień. Nic mi na to jednak nie odpowiedziała, i zdecydowała widocznie, bym został nieukiem. Ani razu nie dała mi pieniędzy, ani żadnego wynagrodzenia prócz codziennego obiadu i żadną wzmianką nie dała mi poznać, że kiedykolwiek zapłaci za moje usługi.
Estella zawsze była jednakowa, zawsze wpuszczała i wypuszczała mię, ale nigdy więcej nie zaproponowała, bym ją pocałował. Niekiedy ledwie mię znosiła, czasem łaskawie obchodziła się ze mną, czasem poufaliła się, albo też w ordynarny sposób okazywała swą nienawiść ku mnie. Gdyśmy zostawali sami z panią Chewiszem, szeptem pytała się: — „Nieprawdaż, Pip, ona wciąż piękniejsza i piękniejsza?“ Kiedym to potwierdzał, cieszyła się widocznie. Gdyśmy grali w karty, Pani Chewiszem uważnie śledziła kaprysy Esstelli. A kiedy kaprysy te i dokuczania dochodziły do tego stopnia, żem mieszał się i nie wiedziałem, co czynić, pani Chewiszem z niezwykłą czułością obejmowała ją, całowała i szeptała jej do ucha: — „Gub ich serca, moja ty dumo i nadziejo, gub je i nie szczędź!“
Józef, pracując w kuźni, często śpiewał Pieśń, której refrain wspominał o starym Klemensie. Nie można powiedzieć, by ten sposób uczczenia świętego był szczególnie delikatnym, ale pochodziło to, jak myślę, stąd, że stary Klemens miał jakieś stosunki z kowalami. Rytm tej pieśni harmonizował z rozmachem i uderzeniami młota o kowadło, z czego wynikało, że imię starego Klemensa dodali do niej dla liryzmu.
— Hej, kolego, bijże żwawo — stary Klem! Silniej bij, mocniej bij — stary Klem! Kujże żywiej, żywiej kuj — stary Klem! Rozniecaj mi ognia żar — stary Klem! Aby płonął jeszcze silniej, aby szumiał jeszcze głośniej — stary Klem!
Pewnego pięknego dnia, wkrótce po pojawieniu się krzesła pani Chewiszem poruszyła nagle niecierpliwie palcami i rzekła:
— No, no, no! Śpiewaj!
Trzeba dodać, że tak głęboko się zamyślilem, wożąc ją w krześle, że nie zauważyłem, jakem zaczął śpiewać tę piosnkę. Piosnka tak jej się podobała, że przez cały czas cichutko podśpiewywała ją takim głosem, jakby kołysała się. Od tego czasu śpiewaliśmy ją, gdym popychał fotel po sali, a często przyłączała się do nas i Estella; śpiewaliśmy zazwyczaj tak cicho, że śpiew nasz, choć było nas troje, rozlegał się w ponurym domu, jakby powiew najlżejszego wietrzyku.
Na co mogłem wyrosnąć w takiem otoczeniu? Jaki to wpływ mogło odegrać na mój charakter? Cóż dziwnego, że myśli me stawały się tak błędne, jak oczy moje, gdym wychodził z tych ponurych żółtych komnat na świat Boży?
Mógłbym oczywiście opowiedzieć Józefowi o bladym młodzieńcu, gdybym się nie zaplątał poprzednio w tych wymysłach, jakie opowiadałem. Czułem, że Józef będzie uważał młodzieńca za doskonałe uzupełnienie czarnej aksamitnej karety i dlatego nic doń o tem nie mówiłem. Nie chciałem też słuchać, jak będą sądzili i oceniali panią Chewiszem i Esstellę; to uczucie, które rozbudziło się we mnie z samego początku, z biegiem czasu coraz silniej się utwierdzało. Zupełnie wierzyłem jednej tylko Biddi i jej jedynie o wszystkiem opowiedziałem. Dlaczego uważałem za słuszne wszystko opowiedzieć Biddi i dlaczego Biddi tak głęboko odczuwała wszystko, o czem mówiłem, nie wiedziałem wówczas, ale obecnie wiem.
Tymczasem w naszej kuchni następowały wypadki po wypadkach, które przykro oddziaływały na moje rozdrażnienie. Pan Pembelczuk odwiedzał nas co wieczór w tym jedynie celu, by pomówić o mej przyszłości z siostrą; jestem przekonany, że gdyby te ręce były wówczas tak silne jak obecnie, połamałyby mu z pewnością niejedną szprychę w jego biedce. Głupota tego wstrętnego człowieka przechodziła granice możliwości; nie mógł mówić o mej przyszłości, nie mając mnie przed oczami i w tym celu wyciągał mię z poza krzesła, gdzie zwykle kryłem się w kącie, stawiał przed kominem, jakby chciał upiec i zaczynał: — „Oto tu stoi ten chłopiec, pani! Chłopiec, któregoś własną ręką wychowała... Podnieść głowę, chłopcze i bądź wdzięczny tym, którzy to uczynili. Teraz, pani, pomówimy o chłopcu!“ Po tych słowach brał mię za rękaw, burzył me włosy, do czego nikomu od samego dzieciństwa o ile sobie przypominam, nie przyznawałem prawa. W swej bezmyślności widowisko to było godne tego głupkowatego osła.
Następnie on i siostra zaczynali wysnuwać najbezmyślniejsze wnioski o pani Chewiszem i o tem, co ona uczyni ze mną i dla mnie. Wszystko to pozbawiało mię równowagi i ledwie mogłem się powstrzymać od łez i od tego, by nie rzucić się na Pembelczuka i nie zbić go. W tych wypadkach siostra mówiła ze mną takim obrażającym głosem, że cierpiałem zwykle, jak cierpi się fizycznie, gdy wyrywają zęby. Pembelczuk zaś, który uważał się nie wiadomo dlaczego za mego dobrodzieja, siedział ze zwróconym na mnie pełnym pogardy wzrokiem, jakby był twórcą mego losu i przejął na siebie niewdzięczną pracę.
Józef nie brał nigdy udziału w tych sporach. Prawda, że często zwracali się do niego i wyrażali mu swe niezadowolenie za to, że według mniemania pani Józefowej, nie był bardzo zadowolony z tego, iż mię zabierają z kuźni. (Wyrosłem już tak, że mogłem się uczyć u Józefa.) W takich razach Józef siedział z pogrzebaczem w rękach, zsuwając popiół z dolnego rusztu; siostra brała to niewinne zajęcie za milczącą opozycyę z jego strony i rzucając się nań, wyrywała mu z rąk pogrzebacz, biła go nim. Spory te kończyły się zwykle tragicznie dla mnie. W tej chwili bowiem, gdym niczego nie podejrzewając ziewał, wpadała nagle na mnie z krzykiem:
— Precz! Dość już dogryzłeś! Czas do łóżka... Małoś to jeszcze narobił zamieszania tego wieczora... Wynoś się!
Jakby to nie oni gnębili mą duszę swemi naradami.
Udręka ta wiele razy się powtarzała i byłaby może ciągnęła się bez końca, gdyby pewnego pięknego dnia pani Chewiszem nie zatrzymała się, podczas wędrówki po sali wsparta na mem ramieniu i nie rzekła mi z odcieniem pewnego niezadowolenia:
— Znacznieś już wyrósł, Pip!
W odpowiedzi na to mogłem tylko spojrzeć na nią w głębokiem zamyśleniu na znak, że stało się to z mocy zupełnie nie zawisłych ode mnie okoliczności.
Nic nie mówiąc zatrzymała się po chwili i znowu spojrzała na mnie; poczem jeszcze raz spojrzała, a wreszcie przybrała posępną minę. Za drugim razem gdyśmy skończyli zwykłą przechadzkę i odprowadziłem ją do krzesła przy stole toaletowym, zatrzymała mię niecierpliwym ruchem palców.
— Powiedz mi, jak nazywają twego kowala?
— Józef Hardżeri, pani!
— To ten sam majster, u którego masz się uczyć?
— Tak, pani!
— Im prędzej zaczniesz, tem lepiej. Jak myślisz, czy zgodzi się przyjść tu i umówić się.
Odpowiedziałem, że bez wątpienia poczyta to sobie za wielki zaszczyt.
— Niech przyjdzie.
— Kiedy ma przyjść, proszę pani?
— Tak, tak! Nic nie wiem o czasie. Niech przyjdzie prędko i razem z tobą.
Gdy wróciłem wieczorem do domu i opowiedziałem to Józefowi, siostra rozzłościła się tak, jak nigdy. Spytała mię i Józefa, czy nie myślimy czasem, że ona jest słomianką pod nasze nogi, jak my śmiemy się z nią tak obchodzić i dlaczego, na Boga, uważamy ją za niegodną swego towarzystwa? Kiedy wylała cały potok przezwisk i obelg, rzuciła lichtarzem w Józefa, zaniosła się głośnem łkaniem, połamała nową szczotkę (zły znak), włożyła fartuch i gwałtownie zajęła się sprzątaniem. Nie zadowalając się jednak czyszczeniem na sucho, wzięła wiadro i szmatę do podłóg i wyrzuciła nas za drzwi, gdzieśmy długo stali, drżąc z zimna. Dopiero o dziesiątej odważyliśmy się wrócić do kuchni. Siostra zaraz spytała Józefa, dlaczego odrazu nie ożenił się z murzyńską niewolnicą? Biedny Józef nic na to nie odpowiedział; rozczesywał swe bokobrody, smutno spoglądając na mnie, jakby myślał, że to byłoby poniekąd lepsze, niż małżeństwo z nią.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.