Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XI.

W dniu oznaczonym udałem się do pani Chewiszem. Na mój dzwonek przy furtce pojawiła się Estella. Podobnie, jak pierwszego razu otworzyła drzwi i wpuściła mię, poczem poszedłem za nią do ciemnego korytarza, gdzie płonęła świeca. Nie zważała na mnie, póki nie wzięła do ręki świecznika; wówczas wracając się, rzekła: „Pójdziesz dziś tędy!“ — i — poprowadziła mię za sobą w drugą stronę domu.
Korytarz był bardzo długi i prowadził widocznie dookoła parteru Manor-Haus. Przeszliśmy tylko jeden bok czworokątu, na końcu którego, Estella zatrzymała się, postawiła świecę na ziemi i otworzyła zamknięte na klucz drzwi. Tu znowu ukazało się światło dzienne i znalazłem się na wybrukowanem podwórzu, na przeciwległej stronie którego stał odosobniony dom, gdzie widocznie mieszkał niegdyś zarządca, czy dyrektor dawnego browaru. Na narożnej ścianie umieszczony zegar, podobnie jak ścienny i kieszonkowy zegarek pani Chewiszem stanął na dziewiątej bez dwudziestu minut.
Przez otwarte drzwi weszliśmy do pokoju z nizkim sufitem, leżącego w tylnej stronie Parteru. W pokoju było całe towarzystwo; Estella rzekła do mnie: — „Chodź tu i poczekaj, aż cię zawołają“. — „Tu“ oznaczało okno; Przeszedłem zatem przez pokój, stanąłem przy oknie i w smutnym nastroju patrzyłem przez nie.
Leżało nizko nad ziemią i wychodziło na najbrzydszy kąt opuszczonego ogrodu z grządkami, na których widać było resztki zgniłej kapusty i drzewo bukowe, dawno już przystrzyżone w formę puddingu; na szczycie tego puddingu wyrosły obecnie nowe pędy o zupełnie innym wyglądzie i kolorze. Można było pomyśleć, że pudding przywarł do formy i przypalił się. Tak dumałem, patrząc na buk. W nocy dzisiejszej spadł śnieg, ale nigdzie go nie było znać, z wyjątkiem tej części sadu; wiatr porywał go i miotał płatki w okno, jakby wyrzucając mi, żem tu przyszedł.
Ze smutkiem myślałem, że pojawienie się moje zepsuło towarzystwu rozmowę i że wszyscy obecni patrzą na mnie. Niczego i nikogo w pokoju nie widziałem, prócz odbicia ognia na szybie; samo jednak przekonanie, że na mnie skierowano uwagę, wystarczało, abym się czuł jak najgorzej.
W pokoju znajdowały się trzy damy i jeden dżentelmen. Stałem zaledwie parę minut przy oknie, mimo to wyrobiłem sobie przekonanie, że wszyscy ci ludzie nędzni i fałszywi i każdy z nich udaje, że nie wie, iż inni są tacy pochlebcy i oszuści, jak on.
Wszyscy z niepewnością czegoś oczekiwali; najbardziej gadatliwa dama ziewała raz po raz z nudów. Dama ta, imieniem — Kamilla, bardzo przypominała moją siostrę z tą tylko różnicą, że była starsza i (jak mi się zdawało, gdym na nią spojrzał) rysy twarzy miała nie tak ostre. Kiedy potem lepiej ją poznałem, przekonałem się, że było to nawet właściwsze, bo ostre rysy niezupełnieby harmonizowały z jej płaską i bladą twarzą.
— Biedaczysko! — mówiła porywczo, jak moja siostra. Nikomu nie szkodzi tylko sobie samemu.
— Nierównie naturalniej byłoby być nieprzyjacielem innych — zauważył dżentelmen.
— Kuzynie Rajmundzie — rzekła druga dama — powinniśmy kochać swych bliźnich.
— Saro Poket — odparł kuzyn Rajmund — — jeśli człowiek nie jest bliźnim dla samego siebie, któż jest bliźnim dla niego?
Sara Poket zaśmiała się, Kamilla również się zaśmiała i rzekła: (starając się ukryć ziewanie) — „Ciekawa idea!“
Pomyślałem, że wszystkim przypadła do smaku ta idea. Trzecia dama, która dotychczas jeszcze nie mówiła, zauważyła: — „To prawda!“
— Biedaczysko! — zaczęła znów Kamilla (czułem, że wszyscy patrzą na mnie w tej chwili) — taki dziwny! Czyż można uwierzyć, że gdy umarła żona Tomasza, nie mógł domyśleć się tego, jak ważną jest rzeczą, by dzieci w tym dniu włożyły grubą żałobę. „Mój Boże — rzekł — jakie znaczenie mieć będzie, Kamillo, czy ten drobiazg będzie w czarnem ubraniu, czy nie?“ Zupełnie jak Mateusz! Także myśl!“
Ma on — szlachetne porywy, szlachetne — rzekł kuzyn Rajmund. — Boże uchowaj, abym mu odmawiał dobrych przymiotów, ale nigdy nie miał i mieć nie będzie pojęcia o tem, co to przyzwoitość.
— Byłam, uważacie, zmuszona — rzekła Kamilla — zmuszona do stanowczości. Powiedziałam mu: „Nie można tak postąpić ze względu na honor rodziny“. Powiedziałam, że brak żałoby da powód do obmowy, ubliżającej rodzinie. Walczyłam od śniadania do obiadu. Wreszcie stracił cierpliwość i zawołał: — „Do dyabła! rób co chcesz!“ Dzięki Bogu było to pewną pociechą dla mnie. Mimo ulewnego deszczu natychmiast udałam się do sklepów i zakupiłam, czego potrzeba.
— Zapłacił za to, czy nie? — spytała Estella.
— Nie chodzi o to, kochane dziecko, kto zapłacił — odpowiedziała Kamilla. — Kupiłam wszystko. Często myślę o tem, gdy zasypiam w nocy i dusza moja napełnia się spokojem.
Gdzieś z dali dał się słyszeć dzwonek a potem krzyk, czy wołanie w korytarzu, którym szliśmy niedawno. Rozmowa przerwała się a Estella rzekła do mnie:
— Pójdziemy, chłopcze!
Obróciłem się, wzrok wszystkich z najwyższą uwagę skierował się na mnie w chwili, gdym wychodził i usłyszałem, jak Sara Poket rzekła:
— O, byłam pewna! Co to jeszcze dalej będzie?
Kamilla zaś z niezadowoleniem dodała:
— Widzieliście takie fantazye? To myśl!
Kiedyśmy szli ze świecą ciemnym korytarzem, Estella nagle zatrzymała się, a oglądnąwszy się dookoła z zaczepną miną pochyliła swą twarz ku mojej.
— No?
— Co, panienko? — spytałem, potknąwszy się i o mało nie wpadłszy na nią.
Stała i patrzyła na mnie a ja na nią.
— Jestem piękna?
— Tak! Zdaje mi się, że bardzo piękna!
— Jestem zuchwała?
— Dziś nie tak, jak przeszłego razu — odpowiedziałem.
— Nie tak?
— Nie.
Zadając ostatnie pytanie, silnie zarumieniła się i nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy nagle z rozmachem uderzyła mię w twarz.
— No? — rzekła. — Cóż teraz myślisz o mnie, ty małe i ordynarne straszydło?
— Nie powiem.
— Dlatego, że chcesz powiedzieć tam na górze? Czy nie?
— Nie — odrzekłem — nie dlatego.
— Dlaczego nie płaczesz, głupcze?
— Dlatego, że nie warto płakać z powodu ciebie, — odpowiedziałem.
Nie wiem, czy kiedy w życiu dawałem kłamliwszą odpowiedź. Wszystko płakało w mej duszy wówczas i poznałem wtedy mękę, której później wielokrotnie z jej powodu doświadczałem.
Doszliśmy do schodów i zaczęliśmy na nie wstępować, gdyśmy ujrzeli jakiegoś pana zstępującego na dół.
— Kto to? — spytał dżentelmen, zatrzymując się i uważnie patrząc na mnie.
— Chłopiec, — odpowiedziała Estella.
Był to człowiek dorodny i niezwykle wysoki z nadzwyczaj wielką głową i odpowiednio wielkiemi rękami. Ujął mię pod brodę i zwrócił mą twarz tak, by lepiej ją obejrzeć przy świecy. Na głowie jego widniała ogromna łysina, czarne szerokie brwi jeżyły się i sterczały, jak szczotka; oczy spoczywały głęboko w orbitach, wygląd ich był bardzo nieprzyjemny, ostry i podejrzliwy. Na kamizelce jego chwiał się gruby łańcuch od zegarka, a twarz usiana była czarnymi punktami w tych miejscach, gdzie powinny były rosnąć broda i bokobrody. Nie przedstawiał dla mnie żadnego znaczenia w tej chwili i nie mogłem przewidzieć, czy kiedykolwiek się z nim zetknę, niemniej jednak, jak zwykle, zauważyłem te szczegóły.
— Czy mieszkasz gdzie w sąsiedztwie? — spytał.
— Tak.
— Jakżeś się tu dostał?
— Pani Chewiszem sama po mnie posłała.
— Tak... Niech ci się powodzi. Jestem człowiekiem doświadczonym i dobrze znam malców. To zły naród, bracie! Uważaj zatem i niech ci się powodzi! — rzekł, grożąc mi wskazującym palcem i chmurząc brwi.
Po tych słowach puścił mój podbródek i poszedł w dół po schodach, z czego byłem bardzo rad, gdyż ręce jego miały silny zapach mydła. Zrazu przemknęła mi myśl, że to był doktór, ale potem zastanowiłem się, że nie może być doktorem, bo jak na doktora miał niedość spokojne i ustalone ruchy. Brakło i czasu na dalszą rozwagę, bośmy prędko przyszli do pokoju pani Chewiszem, gdzie wszystko było takie same, jak za pierwszym razem. Estella pozostawiła mię u drzwi i stałem tam, póki pani Chewiszem mnie nie spostrzegła.
— Tak! — rzekła. — Dni zlały się z wiecznością, czy nie?
— Tak pani! Dziś...
— Nie, nie, nie! — zawołała, niecierpliwie poruszając palcami. — Nie chcę wiedzieć. Przygotowałeś jaką zabawę?
— Myślę, że nie, pani! — odpowiedziałem z pewnem zmieszaniem.
— W karty znowu? — spytała, oglądając się dokoła.
— Tak, jeśli pani sobie życzy?
— Jeśli dom ten w ten sposób działa na ciebie, że stajesz się starym mrukiem — z niecierpliwością oznajmiła pani Chewiszem — nie chcesz grać, to może przynajmniej zechcesz pracować?
Na tę propozycyę mogłem łatwiej i pewniej, niż za pierwszym razem odpowiedzieć, że jestem gotów pracować.
— No, to idź do tej sali naprzeciw — wskazała ręką na drzwi, znajdujące się za mną — i czekaj, póki nie nadejdę.
Przeszedłem wzdłuż schodów do wskazanej sali. Z niej było również usunięte światło dzienne i panował straszny zaduch. Na starodawnym kominku leżały drwa, które się ledwie tliły; cała sala była pełna unoszącego się z nich dymu. Na wysokim kominku stały zapalone kandelabry, słabo oświecające salę, albo mówiąc dokładniej nie oświecające, tylko do pewnego stopnia zmniejszające jej ciemność. Sala była ogromna i prawdopodobnie niegdyś bardzo piękna, ale wszystkie w niej przedmioty pokrywał pył i pleśń. Najpierw wpadł mi w oczy długi stół, zasłany obrusem, jakby wszystko przygotowano do przyjęcia w chwili, gdy zegary i życie w tym domu na zawsze się zatrzymały. W pośrodku stołu ujrzałem jakiś dziwny przedmiot, do tego stopnia pokryty pajęczyną, że w żaden sposób nie można było na pewne rozróżnić jego kształtu; przypatrzywszy się dokładniej temu przedmiotowi, który, jakby czarny grzyb, wyrósł z pośrodka pożółkłego obrusa zobaczyłem pstre pająki z długiemi nogami, żyjące widocznie w tym przedmiocie, jakby we własnym domu, to wchodzące, to wychodzące z niego. Można było pomyśleć, że w społeczeństwie tych pająków zdarzył się dziś wypadek, mający wielkie znaczenie dla wszystkich jego członków.
Trzeba przypuścić, że i wśród myszy zdarzył się także ważny wypadek, dlatego, że zbyt silnie skrobały i biegały za obiciami. Natomiast czarne karakony nie brały żadnego udziału w ogólnem wzburzeniu; pełzały koło komina i zdawało się, że są ślepe i głuche na otoczenie i nie interesują się sobą wzajemnie.
To pełzające prusactwo tak mnie zajęło, że cały się pogrążyłem w obserwowaniu go i dopiero wówczas usłyszałem, że pani Chewiszem weszła do pokoju, gdy mi położyła rękę na ramię. W drugiej ręce trzymała laskę, z zagiętą rączką i oparła się na niej. W tej pozycyi przypominała starą wróżkę.
— Tam oto — rzekła, wskazując laską na długi stół — położą mię, gdy umrę. Przyjdą i będą patrzyli na mnie.
Drgnąłem ze strachu, wyobrażając sobie, że zaraz umrze i że ją położą na stół, gdzie będzie leżała, jak woskowa figura na jarmarku.
— Jak myślisz, co to jest? — spytała znów wskazując laską. — Ot to, pokryte pajęczyną?
— Nie mogę się domyśleć!
— To wielki kołacz. Ślubny kołacz. Mój!
Ponurym wzrokiem powiodła po całej sali a potem silnie oparłszy się na mem ramieniu, rzekła:
— No, prędko! prędko! Prowadź mię, prowadź!
Z tych słów zrozumiałem, że praca moja polegać będzie na oprowadzaniu pani Chewiszem po sali. Ruszyłem naprzód, a pani Chewiszem, oparta na mem ramieniu, szła zrazu takimi krokiem, że mogłem go porównać z drżącym biegiemi wózka pana Pembelczuka.
Ale pani Chewiszem była zbyt słaba i po chwili rzekła:
— Wolniej!
Mimo to szła jeszcze wciąż dość szybkim choć nerwowym krokiem, silnie uciskając me ramię; cały czas poruszała wargami, jakby dając mi poznać, że dlatego idziemy tak prędko, bo myśli jej biegną szybko. Wreszcie rzekła:
— Zawołaj Estellę.
Wyszedłem na schody i zacząłem wołać Estellę, jak za pierwszym razem. Gdy w dali błysnęła jej świeca, wróciłem do pani Chewiszem1 i jak poprzednio zaczęliśmy chodzić wkoło.
Gdyby nawet Estella była widzem naszej wędrówki, to już to samoby mi nie sprawiło przyjemności, a tymczasem przyprowadziła ona z sobą trzy damy i dżentelmena, których widziałem na dole. Nie wiedziałem, gdzie się podziać. Chciałem się zatrzymać, ale pani Chewiszem nacisnęła mi ramię i poszliśmy dalej... Wstydziło mię, że mogą sobie pomyśleć, iż to ja wymyśliłem taką rozrywkę.
— Droga pani Chewiszem! — rzekła pani Sara Poket. — Jak pani dobrze wygląda!
— Nie! — odpowiedziała pani Chewiszem. — Jestem workiem ze żółtej skóry z kośćmi.
Kamillę ucieszyło, że pani Poket dostała taką odpowiedź; z litością rzuciła okiem na Panią Chewiszem i wyszeptała:
— Biedaczka! Gdzie tu wyglądać dobrze! Boże, także myśl!
— Jak wam się powodzi? — spytała pani Chewiszem Kamilli.
W tej chwili zrównaliśmy się z Kamillą chciałem się zatrzymać, ale pani Chewiszem nagliła. Poszliśmy dalej i czułem, że staję się nienawistnym Kamilli.
— Dziękuję pani. Czuję się dobrze, o ile tylko można.
— Cóż jest pani? — niezwykłe ostro spytała pani Chewiszem.
— Nic takiego, o czemby warto było mówić — odpowiedziała Kamilla. — Nie lubię wywnętrzać się ze swemi uczuciami, ale zwykłam po nocach zbyt wiele myśleć o pani, abym mogła sypiać.
— Lepiej zatem o mnie nie myśleć — odrzekła pani Chewiszem.
— Łatwo powiedzieć! — zauważyła Kamilla, wstrzymując płacz; jej oczy były pełne łez a wargi drżały. — Rajmund może zaświadczyć, ile spotrzebowuję w nocy imbiru i wiele razy wącham sole trzeźwiące. Rajmund może zaświadczyć, jakie mam nerwowe drżenie nóg. Nie nowiną dla mnie mdlenia i nerwowe drgawki, gdy myślę z trwogą o tych, których kocham. Gdybym była mniej przywiązana i czuła, lepiejbym trawiła i miałabym: żelazne nerwy. Chciałabym, aby tak było. Ale nie pamiętać o pani w nocy!... To dopiero myśl!
Wtedy odgadłem, że Rajmund był mężem Kamilli. Gdy skończyła mówić, uprzejmie i czule rzekł jej:
— Kamillo, moja droga, wszyscy dobrze wiedzą, iż uczucia rodzinne doprowadziły cię do tego, że masz jedną nogę krótszą od drugiej.
— Nie rozumiem — odezwała się poważna dama, której głos tylko raz słyszałem — dlaczego myśleć o kimś to znaczy przypominać swoje do niego urazy.
Pani Sara Poket maleńka, sucha, niemłoda kobieta z pomarszczoną, chudą twarzą, jakby zrobioną z kasztanowej skorupki, z wielkiemi kociemi ustami bez wąsów, odpowiedziała na to:
— Nie! Bez wątpienia, moja droga! Hm!
— Myśleć tak poprostu — rzekła poważna dama.
— Cóż prostszego! — zgodziła się pani Sara Poket.
— O tak, tak! — zawołała Kamilla, której subtelne uczucia od nóg podniosły się do piersi. — To wielka prawda!
— To wada przywiązywać się, ale nic nie mogę na to poradzić. Zdrowie moje byłoby Pewnie lepsze, gdybym zmieniła swój charakter. W tem kryje się powód moich cierpień, ale w tem także znajduję pociechę, kiedy budzę się w nocy.
Tu nastąpił nowy wylew uczuć.
Pani Chewiszem i ja ani na chwilę nie zatrzymywaliśmy się i chodziliśmy wciąż w kółko, to mijając gości, to zostawiając ich za sobą.
— Naprzykład Mateusz! — rzekła Kamila. — On nie uznaje żadnych rodzinnych więzów i nigdy nie odwiedza pani Chewiszem! Padałam w omdleniu na kanapę, rozrywali mi sznurki od gorsetu... Całemi godzinami leżałam tak bez czucia... Głowa moja leżała bezwładnie, włosy były rozpuszczone, a nogi... już doprawdy nie wiem, gdzie były moje nogi.
— Wyżej niż twoja głowa, moja droga — rzekł mąż.
— Godzinami, całemi godzinami pozostawałam w takiem położeniu, a to wszystko z powodu tego wstrętnego, niepojętego zachowania się Mateusza i nikt mi za to nawet „Bóg zapłać“ nie rzekł.
— Nigdy o tem nie myślałam — zauważyła poważna dama.
— Widzisz, moja droga — rzekła pani Sara Poket — cała kwestya w tem, od kogo chciałbyś pani doznać wdzięczności?
— Nie oczekuję żadnej wdzięczności, ani niczego podobnego, całemi godzinami zostawałam w tym stanie i Rajmund może zaświadczyć, do czego dochodziły moje omdlenia; nawet imbir nie działał na mnie. Przeciwnie wszyscy u stroiciela słyszeli, co się ze mną działo, a dzieci jego brały me jęki za gruchanie gołębia... Teraz zaś powiem...
Kamilla schwyciła się ręką za gardło, w którem u niej zaczął się jakiś dziwny proces, mający prawdopodobnie illustrować nowe myśli.
Gdy wspomniano imię Mateusza, pani Chewiszem zatrzymała się i nie spuszczała oczu z mówiącej, co wywarło silny wpływ na Kamillę i odrazu wstrzymało jej gardłowy proces.
— Mateusz przyjdzie, gdy się wszystko skończy — groźnie zawołała pani Chewiszem — i gdy będę leżała na stole! Ot, gdzie będzie jego miejsce — ciągnęła, wskazując laską na stół — u mego wezgłowia! Pani tu! Pani męża tu! Sary Poket tu! A Jerzowej tu! Teraz wszyscy wiecie, gdzie macie stać, gdy będziecie obchodzili moją śmierć. A teraz precz stąd wszyscy!
Wymieniając imiona, wskazywała laską miejsce każdego.
— Prowadź mię, prowadź — rzekła potem i znowu zaczęliśmy chodzić dokoła sali.
— Zdaje się, nic tu więcej nie mamy do roboty! — zawołała Kamilla. — Pozostaje pożegnać się i wyjść. I to coś znaczy, choć przez chwilę widzieć przedmiot swej miłości i wypełnić dług. Zasypiając nocą, będę o tem myślała ze smutnem uczuciem ukojenia. Pragnę z duszy, aby i Mateusz doświadczał takich uczuć, ale on z lekceważeniem traktuje je. Nie lubię wyjawiać swych uczuć, ale okrutne jest twierdzenie, żeśmy zebrali się tu, by obchodzić śmierć... i wyganianie precz... ot, myśl! — niema co mówić.
Kamilla przycisnęła rękę do falującej piersi mąż podbiegł do niej, a ona, czyniąc wysiłek, by nie omdleć, posłała pani Chewiszem ręką pocałunek i wyszła wraz z mężem. Sara Poket i Jerzowa postępowały jedna za drugą — każda z nich chciała zostać — ale pierwsza podeszła ostatnią i tak zręcznie usunęła się na bok, że tamta musiała iść przodem. Wówczas Sara rzekła: — „Niech Bóg panią błogosławi!“ — z pobłażliwym uśmiechem na twarzy o kolorze zmarszczonej skórki kasztanowej.
Póki Estella odprowadzała ich ze świecą, pani Chewiszem spacerowała, wspierając się na mem ramieniu, stopniowo zwalniając chód. Wreszcie zatrzymała się przy kominku, parę chwil patrzyła na ogień i rzekła:
— Dziś moje urodziny, Pipie!
Chciałem życzyć jej wielu jeszcze takich dni, ale nakazała milczenie ruchem swej laski.
— Nie cierpię, gdy się o tem mówi. Nie chcę, ażeby ci, którzy tu byli, czy też ktoś inny mówił o tem. Zawsze w tym dniu przychodzą, ale nigdy nie odważą się wspomnieć o dniu moich urodzin.
I ja również nie wspominałem o nim.
— W tym dniu, jeszcze przed twem urodzeniem, przyniesiona była ta kupa zgnilizny — ciągnęła, wskazując laską na stos pajęczyny, ale nie dotykając go. — Ona i ja razem gniliśmy. Myszy rozgryzły ją, a mnie szarpały jeszcze ostrzejsze zęby, niż u myszy.
Stała, przyciskając koniec laski do serca i patrzyła na stół; była w białej niegdyś, dziś pożółkłej i znoszonej sukni; biały niegdyś obrus także zżółkł i zniszczył się i wszystko było w takim stanie, że zdawało się, że się rozpadnie od najlżejszego dotknięcia.
— Gdy nastąpi zupełny rozkład, położą mię martwą w ślubnej szacie na weselny stół musi to być zrobione i będzie ostatniem dlań przekleństwem — a będzie jeszcze lepiej, jeśli to nastąpi w tym właśnie dniu.
Stała i patrzyła, jakby widziała już swą własną postać, leżącą na stole. Nie ruszałem się. Estella powróciła i również stała spokojnie. Wydawało mi się, że to się przeciąga zbyt długo. Pod wpływem duszącej woni w sali i ciemności, kryjącej się po wszystkich kątach, miałem wrażenie, że i my z Estellą zaczniemy się zaraz rozkładać.
Ale pani Chewiszem odzyskała przytomność i rzekła:
— Pograjcie w karty, dlaczegoście nie grali dotychczas?
Wróciliśmy do jej pokoju i zasiedli do gry. Przegrywałem, jak za pierwszym razem, a pani Chewiszem siedziała i obserwowała nas, wciąż zwracając moją uwagę na piękność Estelli i przykładając naszyjniki to do jej szyi, to do włosów.
Estella ze swej strony obchodziła się ze mną gorzej niż poprzednio, bo nie chciała nawet mówić ze mną. Przegraliśmy ze sześć razy i pani Chewiszem, naznaczywszy mi dzień, kiedy mam przyjść, kazała wyprowadzić mnie na podwórze, gdzie mię znowu nakarmiono, jak psa. Tym razem pozostawiono mię samego, abym mógł pobiegać, gdzie zechcę.
Nie pamiętam, czy była furtka w murze ogrodu, gdy byłem tu za pierwszym razem i właziłem na mur; ale prawdopodobnie wówczas jej nie widziałem, teraz zaś spostrzegłem. Stała otwarta naoścież, a ponieważ wiedziałem, że Estella wyprowadzała gości przez zewnętrzną bramę — przy mnie bowiem wracała z kluczami w ręku — wbiegłem do sadu i zacząłem go oglądać. Były tu stare cieplarnie, gdzie rosły niegdyś ogórki i dynie; obecnie bez roślinności, wogóle bez niczego, prócz strzępów starych kapeluszy i trzewików i rozrzuconych tu i tam skorup potłuczonego naczynia.
Obejrzałem cały sad, oranżerye, gdzie obecnie walały się suche łodygi winogronowe, i kilka butelek; potem znalazłem się w zaśmieconym kącie, który widziałem dziś, stojąc przy oknie. Zupełnie nie myśląc, czy mieszka kto w tym domu, czy nie, spojrzałem w jedno z okien i ku największemu memu zadziwieniu zobaczyłem, że na mnie patrzy z okna blady młodzieniec z czerwonemi powiekami i jasnymi włosami.
Blady młodzieniec odszedł od okna i po chwili stał przy mnie. Siedział nad książkami, kiedym go spostrzegł, a teraz wszystkie palce miał powalane atramentem.
— Hej, ty malcze! — krzyknął.
Ponieważ „hej“ było w takich razach zwykłą odpowiedzią, zawołałem mu także „hej“, tylko z grzeczności opuściłem słowo: malcze.
— Kto cię tu wpuścił?
— Panna Estella.
— Kto ci pozwolił biegać wszędzie?
— Panna Estella.
— Chodź się bić — rzekł blady młodzieniec.
Co miałem robić? Iść za nim? Często od tej chwili zadawałem sobie to pytanie: — co miałem zrobić? Miał takie wspaniałe obejście, byłem przytem tak zdziwiony, że poszedłem za nim, jakbym był pod wpływem jakichś czarów.
— Poczekaj chwilę — rzekł — kiedyśmy Przeszli parę kroków. — „Trzeba wymyśleć jakiś powód walki... Obmyśliłem!“
I w tej samej chwili z podnieconą miną klasnął w dłonie, wysunął jedną nogę wstecz, schwycił mię za włosy, znowu klasnął w dłonie i nagle, schylając głowę uderzył mnie nią w brzuch.
Ten prawdziwie byczy postępek, pominąwszy już to, że był nadzwyczaj zuchwałym i prowokującym był przytem bardzo niemiłym, bom jadł przed chwilą chleb z mięsem. Rzuciłem się na niego, uderzyłem go i chciałem jeszcze uderzyć, gdy rzekł: — „Aha, chcesz się bić zatem!“ — i zaczął biegać na wszystkie strony, czyniąc przytem jakieś niezrozumiale dla mnie i nigdy niewidziane ruchy.
— Prawidła walki! — wołał, przestępując z lewej nogi na prawą. — Główne podstawy! — Znów przestąpił z prawej na lewą. — Chodźmy na miejsce i przystąpmy do prawidłowej walki. — Skoczył naprzód, wstecz i zrobił jeszcze parę zwrotów, ja zaś tymczasem stałem i patrzyłem nań bezradnie.
Zwinność jego straszyła mię; niemniej jednak i moralnie i fizycznie czułem, że nie miał prawa do uderzania mię w brzuch swą jasnowłosą głową. Poszedłem za nim, nie mówiąc ni słowa do najdalszego kąta ogrodu, który był w tem miejscu, gdzie schodziły się dwa mury. Róg ten krył się za rzędem krzewów. Spytał mię, czym zadowolony z miejsca, a gdym odpowiedział „tak“, przeprosił że musi mnie pozostawić na parę minut i wrócił wkrótce z butelką wody i gąbką nasiąkniętą octem.
— Przyda się dla mnie albo dla ciebie — rzekł i postawił to przy samej ścianie.
Poczem zaczął się rozbierać i nie tylko zdjął z siebie surdut i kamizelkę, ale i koszulę i starał się przybrać zawzięty i krwiożerczy wygląd.
Choć wydawał się niezbyt silnym i zdrowym a cala twarz jego była pokryta pryszczami, bardzo obawiałem się, widząc te straszne przygotowania. Sądząc z wyglądu był w jednakowym prawie wieku ze mną, ale trochę wyższy i sprawniejszy ode mnie. Teraz, gdy się rozebrał, widać było, że wszystkie części ciała, łokcie, kolana, ręce, nogi miał rozwinięte zupełnie prawidłowo i proporcyonalnie.
Serce we mnie zamarło, gdy z postawą zawodowego zapaśnika badawczo mi się przyglądał, jakby starając się zauważyć najdotkliwsze miejsce. Nigdy w swemi życiu nie dziwiłem się tak, jak wówczas, gdy ujrzałem go leżącego z okrwawionym nosem po mojem pierwszem uderzeniu.
W oka mgnieniu zerwał się na nogi, szybko obtarł twarz gąbką i znów przygotowywał się do natarcia. Jakież było moje zdziwienie, gdy po drugiem mem uderzeniu leżał znów na plecach, spoglądając na mnie podbitem okiem.
Niezwykła jego przytomność umysłu zmuszała mię do szacunku. Nie odznaczał się wielką siłą i ani razu nie uderzył mię mocniej, ja zaś za każdym razem zbijałem go z nóg. Za chwilę wstał, obtarł się znów, gąbką, wypił kilka łyków wody z butelki, czyniąc to z prawdziwem uczuciem zadowolenia i wreszcie dźwignął się z takim wyrazem, jakby chciał ostatecznie ze mną skończyć. Ale zadałem mu jeszcze parę silnych ciosów i z żalem muszę wyznać, że im więcej biłem, tem biłem silniej, a on wstawał, i wstawał, i wstawał do tej pory, póki nie padł głową na ścianę. Po tem przesileniu już nie wstał i tylko parę razy dźwignął się nie widząc mnie; padł na kolana podpełzał do gąbki, podrzucił ją i rzekł dysząc:
— To znaczy, żeś wygrał.
Wydawał się tak niewinnym i dzielnym, że chociaż nie sam pierwszy go wyzwałem, poczułem: się nader niezadowolony ze swego zwycięstwa. Obecnie pociesza mię tylko to, że ubierając się po walce, przez cały czas porównywałem się z dzikim wilkiem lub innemi zwierzętami. Gdy się ubrał i obtarł okrwawioną twarz, podszedłem do niego i rzekłem:
— Czy mogę w czem pomódz?
— Nie, dziękuję!
— Do widzenia!
— Do widzenia!
Wyszedłszy na podwórze zastałem tam Estellę, oczekującą mię z kluczami. Nie pytała, gdzie byłem i dlaczego kazałem jej czekać; twarz jej była pokryta rumieńcem i rozjaśniona, jakby, z zadowolenia. Zamiast zaprowadzić do furtki, zawołała mię na korytarz i rzekła:
— Chodźno tu prędko! Jeśli chcesz, możesz mię pocałować.
Zwróciła się ku mnie i pocałowałem ją w policzek. Byłem gotów niezliczoną ilość razy ucałować jej buziak, ale poczułem, że pocałunek ten był dany prostemu i ordynarnemu chłopcu, jako zapłata za coś i dlatego stracił dla mnie swą wartość.
Wszyscy odwiedzający z powodu urodzin, karty, walka zatrzymały mię tak długo, że kiedym zbliżył się do domu, na długiej piaszczystej wydmie za bagnami gorzał już strażniczy ogień i ostro odcinał się na ciemnem sklepieniu nocnego nieba a odblask płonącego ogniska z kuźni Józefa długą smugą lał się z okna, padając wpoprzek na drogę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.