Wielki przemysłowiec

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Wielki przemysłowiec
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIELKI PRZEMYSŁOWIEC.

Pan Józef Olszewski, dyrektor Ligi Pomocy przemysłowej, jadąc z ruchomą wystawą po Galicyi, miał w Kapcanowie wielką mowę o podniesieniu przemysłowem w kraju!
W sali gorzało! — bo okoliczna szlachta, zjechawszy na jarmark, ławą zaległa salę, a słysząc, co można jeszcze zrobić dla kraju, rwała się do czynu, jawnie okazując gotowość do pracy.
Zresztą na wsi i tak coraz ciasniej, a tu miliony leżą, a brać ich nie ma kto!
Miliony w kraju giną!...
Więc nie dziw, że w sali gorzało!...


∗                    ∗

Nieszczęście chciało, że na zgromadzenie przyszedł pan Dominik, herbu „Szczęść Boże“, Grzmotnicki, szlachcic z rozmachem, do czynu skory i szybko się decydujący, a słysząc, że fabryka guzików w kraju mogłaby świetnie prosperować i dać nieobliczalne dochody, tak rozgorzał, że na cały głos krzyknął:
— Gotów jestem!
Obstąpiono go kołem, brać szlachecka ściskała go i całowała, mrucząc pod nosem:
— Przyszły milioner, panie dzieju, może się nieraz człowiekowi przydać na przednowku!
— Ale jaki chytry!... pierwszy skorzystał!


∗                    ∗

W mieście powiatowem obok Kapcanowa było smutno, bo zbankrutowała tam wielka krajowa fabryka mydła, ale teraz jest weselej i gwarniej.
Budynki przerabiają na wielką krajową fabrykę guzików, a że okazały się za małe, więc dobudowano jeszcze dwa skrzydła, bo jak słusznie pan Dominik zauważył, nawet wrona o jednem skrzydle nie poleci, a cóż dopiero fabryka.
Obliczenie wypadło dobrze i zupełnie się zgadzało, a poległo na tem, że pan Dominik wróciwszy ze zgromadzenia do domu, wyjął całą swoją garderobę i zaczął liczyć guziki. Przy bundzie miał ich 10, przy kożuchu 10, przy kilku kurtkach 54, przy spodniach 40, przy innej garderobie około 50, razem więc 164, co pomnożywszy przez ośm milionów ludności, zamieszkującej Galicyę, czyni razem 1,312,000,000 guzików, a licząc guzik biednie po halerzu, mamy 13 milionów i 120.000 koron rocznie.
Dlatego pan Grzmotnicki sprzedał majątek panu Pomeranzowi i wystawił fabrykę!...


∗                    ∗

Dnia 1-go czerwca roku pańskiego i przestępnego odbyło się uroczyste poświęcenie fabryki, pito zdrowie gospodarza, muzyka grała narodowe melodye, a robotnicy śpiewali: „My bezbronni więc rodacy, praca dziś to nasza broń!..“
Dnia 2-go czerwca inspektor przemysłowy kazał porobić pewne ulepszenia, jak powyjmowanie zębów trybowych z maszyn, usunięcie transmijsi i t. p. drobiazgi! W tym dniu zamówienia na guziki nikt nie przyniósł!
Dnia 3-go czerwca robiono skrzętnie wykazy pracujących do Zakładu ubezpieczenia robotników, do Kasy chorych, do Zakładu pensyjnego i do podatku osobisto-dochodowego!... Guzików nikt nie zamówił!
Dnia 4-go czerwca doręczył urząd podatkowy nakaz płatniczy od należytości przenośnej za kupione pod fabrykę budynki, a jako że rząd popiera przemysł krajowy i chcąc tego dać dowód, zaintabulował się równocześnie z należytością na fabrycznych budynkach. To było roztropnie, bo choć pan Dominik należytość tę zapłacił zaraz z kapitału obrotowego, miał jednak zajęcie z pisaniem prośby o ekstabulacją, bo i tak zamówienia na guziki, jak nie było, tak nie było!
Dnia 5-go czerwca oglądał budynki fizyk miejski, uznał wszystko za dobre, tylko odchodząc, powiedział panu Dominikowi, że go bardzo żałuje, że wlazł w takie świństwo, czem tak zirytował gospodarza, że ten uspokoić się nie mógł, wykrzykując:
— Pijaczyna, panie dzieju!... i to się nazywa fizyk!...
Dnia 6-go czerwca roboty było dużo, bo to dzień wypłaty. A chociaż przez cały tydzień nikt nie zamówił ani jednego guzika, jednak pracy było dość, bo wypracowywano wykazy i robiono ulepszenia.
Dzień 7-my czerwca był dniem wypoczynku, który się słusznie wszystkim należał.
Dnia 8-go czerwca, jako że był to dzień poniedziałkowy i początek roboty całotygodniowej, przyszedł woźny podatkowy z wymiarem podatku domowo-czynszowego i powszechnego zarobkowego, a że wymiar był niesłuszny, więc przez cały dzień pisano rekursy — a pan Dominik chodził czerwony, jak burak mrucząc:
— Psiakrew, szlak mnie trafi!
Dnia 9, 10, 11 i 12-go czerwca upłynął w pocie czoła. W tych dniach oglądał budynek naczelnik straży ogniowej, czy jest ogniotrwały, był jeszcze raz inspektor przemysłowy dopilnować, czy wykonano jego zlecenie, zapytywał pracujących, czy ich właściciel nie wyzyskuje, na co odpowiedzieli mu, że na razie jeszcze nie, bo roboty nic a nic nie ma, ale jak się tylko pokaże, to zaraz zastrejkują, gdyż wyzyskiwać się nie dadzą i będą go wtedy prosili o interwencyę, co im inspektor solennie przyrzekł. Następnie był woźny z magistratu o podatek gminny czynszowy i wodociągowy, następnie deputacja pań z prośbą, aby pan Dominik wziął udział w przedstawieniu amatorskiem, z którego dochód przeznaczony jest na podniesienie przemysłu w kraju. Kupiono kilkanaście losów na sanatorjum nauczycielskie, kilkanaście deputacyj zbierających fanty załagodzono gotówką, kilkudziesięciu osobom, wstydzącym się żebrać, dano sute datki i przyjęto kilku agentów, aby zbierali zamówienia dla fabryki, bo nikt dotąd z zamówieniem się nie zgłosił!
13-go czerwca wypłacono pensyę tygodniową, a 14-go czerwca, jako w dniu niedzielnym — wypoczywano!...
15-ty czerwca zaczął się dobrze! Przyszedł braciszek z klasztoru Dominikanów, poczęstował wszystkich tabaką i przyniósł zamówienie.
— My tam, braciszkowie — mówił — guzików nie potrzebujemy, bo habity zapinamy na kołeczki, ale przeorowi zginął guzik, tom też przyszedł kupić, abyście i od sług Bożych coś zarobili!
A że dla jednego guzika puszczać całej fabryki nie było podobna, więc kupiono cichaczem jeden guzik i dano go braciszkowi w prezencie i przy tej sposobności jeszcze kilka koron do puszki na ofiarę!
16, 17 i 18-go czerwca było wielkie larum w mieście. Służący fabryczny kupił guzik w składzie wyrobów pruskich. Powstało wielkie oburzenie!... Na to kraj ma krajową fabrykę, aby ta pod swoją firmę przemycała obce wyroby. Zwołano nadzwyczajne posiedzenie Ligi bojkotu towarów pruskich! Pan Dominik, herbu Szczęść Boże, Grzmotnicki, ogłoszony został jako infamis. Wieczorem powybijano szyby w fabryce, co tak zmartwiło pana Dominika, że przez cały 19-ty czerwca przeleżał w łóżku, a tylko 20-go, że to był dzień wypłaty, zwlókł się z łóżka, aby każdy dostał to, co zarobił — nic nie robiwszy!
21-go czerwca, jako w dzień odpoczynku odpoczywał, kajając się w domu przed obrazem Matki Boskiej, jako że był infamis i jako żeby mu był odpuszczony ten guzik, który od Prusaków tak niebacznie kupił!
22-go czerwca rozpoczęto naradę z agentami. Oświadczyli oni, że sezon na guziki jest w maju!
— Przebiedujemy z panem jakoś do maja, a wtedy niech ręka Boska broni, co naniesiemy zamówień!... A teraz niech nam pan wypłaci naprzód pensye i da grubsze zaliczki na cały rok!
Pan Dominik, jako że był osłabion, zrobił cichym głosem pewną propozycyę agentom, której tu powtórzyć nie można, a trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z biura, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
W drzwiach wręczył mu woźny zawiadomienie, że prokuratorya skarbu wytoczyła mu proces o oszustwo za fałszywe deklarowanie podatku osobisto-dochodowego i zarobkowego.
23-go czerwca stawał pan Dominik przed sądem przemysłowym i sprawę z agentami przegrał. Pensye musiał im Pan Dominik wypłacić — a co do zaliczek, to krzywda ich i tak mu bokiem wylezie!...
24-go czerwca przyszła gremialna wycieczka młodzieży politechnicznej, aby oglądnąć nową twierdzę przemysłową — a
25-go czerwca przyszli gremialnie fantownicy i zafantowali całą fabrykę za podatki zarobkowe, dochodowe, obrotowe, rentowe, czynszowe, grzywnowe itd. — a
26-go czerwca pan Dominik położył się do łóżka, gdyż niemoc go ogarnęła tak, że
27-go czerwca zażądał absolucyi, a gdy nie mógł wyzionąć ducha, pytał go kapłan, czy może jaki grzech śmiertelny ma na sumieniu?
— Ojcze!.. ten guzik!... i skonał!
28 i 29-go czerwca odpoczywał pan Dominik w ciszy i spokoju. Twarz miał dziwnie spokojną i jasną, jak ongiś, gdy stał wśród łanów złocistej pszenicy, która pod powiewem wiatru kłaniała mu się do stóp kłosami.
30-go czerwca poczciwy fizyk pożegnał pana Dominika serdecznemi słowy, a że muzyka grała znowu narodowe pieśni, więc żałobna publiczność rozeszła się z otuchą do domu i z tą wielką nadzieją, że jakoś to będzie!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.