Wielki świat małego miasteczka/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
HISTORYJA REFORMACKIEJ ULICY.


Bóg cię bronił iść przez lochy,
Gdzie czarownic sprośnych fochy!
Gdzie tańcują
Z djabłów szują;
Swiéce gaszą
Wiernych straszą.
Gdzie bazyliszek leży
A kto nań tylko nabieży,
Wnet on podobny do kury
Zirknąwszy nań z ciemnej dziury
Oślepi, ogłuszy,
Wywróci jak snopa
I już niemczyków kopa
Tańcuje koło tej duszy.

Dedykacija pobożnych réflexij X. Baki o śmierci, p. L.B.

Ponieważ już teraz czytelnik mało się o mój los troszczy, bo ten jest ustalony, nie od rzeczy będzie, gdy mu tu opiszę historyją jednej ze sławniejszych ulic naszego miasta, i jej czcigodnych mieszkańców. Bo dla czegożby proszę mniej zajmować miała historyja Reformackiej ulicy, niżeli opis małej Bretanii u Irwinga? chyba dla tego, że tamta lepiej jest napisana, a co się tycze przedmiotu, ten, ile mi się zdaje, zarówno jest interessujący. Uliczka ta leży w samym środku miasta, a mówiąc po wschodniemu, w sercu samego miasta, rozciąga się wzdłuż ciemnego cmentarza, klasztoru i kościoła Reformatów, składa się z drewnianych, pochylonych domków, a otoczona jest drzewami. Mieszkańcy jej są poczciwi mieszczanie, drobna szlachta i rzemieślnicy, którzy w całém swém życiu nie widzieli wyższej wieży nad Reformacką, piękniejszego kościoła nad Reformacki, większego domu, nad klasztor i traktijer, którzy nareście od początku w inném, oddaleńszém mieście jak Międzyrzecz, nie byli.
Ich wyobraźnia rzadko za sferę małej uliczki wychodzi, filozofiją stanowią kazania Oyców Reformatów, organista w ich rozumieniu zjadł wszystkie umiejętności, historyczne wiadomości ograniczają się w obrębie ślubów i chrzcin, słowem są to ludzie, którzy już to starym zwyczajem, już przywiązaniem do domowości, mało wszystko to cenią, co się jej nie tycze, którzy w szczęśliwych zabytkach prostoty zachowują jeszcze odłamki podań właściwych ludom w młodzieńczym wieku zostającym, których wyobraźnia przygłusza i przytępia niejako działania rozumu. Nigdzie nie krąży tyle dziwnych podań ile na Reformackiej ulicy; nigdzie szewcy nie gaszą w sobotę świéc prędzej z bojaźni, aby po północy djabeł nie przyszedł im na pomoc, jak tutaj; nigdzie dziewczęta w wigiliją nowego roku, nie zepsują tyle wosku i cyny, dowiadując się o przyszłym losie, jak na tej odosobnionej uliczce; nigdzie nakoniec weselej nieprzepędzają zapust; nigdzie nie ma więcej skrzypiec o trzech strónach i fletów bez klapp, jak w tém ustroniu. Wszystkie twarze, jakie się tu pokazywać zwykły, są najczęściej in quarto i in octavo, a męzkie częstokroć i in folio pokazywać się zwykły. Mieszkańcy mają także swoje epoki jak i inni; piérwszą, najdawniejszą stanowi przygoda szewca przezwanego Szydłem, którą pokrótce opowiem. Stara Wincentowa z Reformackiej ulicy, powiada; że za jej młodości ten człowiek grał wielką rolę na małej uliczce, że co niedziela tańcowano u niego do północy, że u niego obiad nie obszedł się bez piwa, a w święta bez wiszniaku, słowem iż to był człowiek bogaty. Lecz powiadano że się trudnił robieniem złota, bo widywano u niego jakieś dziwne naczynia, a w nocy gęsty dym kurzał się z komina i jasne światło, pokazowało się przez szczeliny w drzwiach i oknach. Raz nawet, jeden z odważniejszych sąsiadów wracający z szynku, gdy się ośmielił zajrzeć przez szczelinę, o mało nie umarł ze strachu, ujrzawszy wyraźniuteńko w jego izbie trzech djabłów. Chociaż sąsiad był wówczas pod dobrą datą, uwierzyli mu jednak wszyscy, a odtąd rzadszemi bywały odwiedziny u pana Szydła. Tu zwykła Wincentowa cichszym głosem dodawać obróciwszy oczy na wszystkie strony, że wkrótce dziwny człowiek znikł z miasta — a gdy przetrząsano dom, znaleziono jeszcze kilka butelek białej wody, która padając na drzewo lub co innego paliła na węgiel, a którą kazał ksiądz proboszcz głęboko zagrzebać na cmentarzu.
Drugą pamiętną epokę stanowi na małej uliczce świéższe trochę zdarzenie, lecz niemniej dziwne z krawcem Maciejem Igliczką.
Była to wyrocznia sąsiadów, bez niego nie obeszła się żadna uczta, on grywał na flecie i popsutym pozytywku, on najlepiej śpiéwał piosneczki dla dziewcząt, a w końcu całe miasto nie miało nadeń piękniejszego młodzieńca. Chodził zwykle w kurtce naszywanej jedwabnymi sznurkami, w czerwonej, na bakier włożonej czapeczce, w opiętych spodniach i bótach tak obcisłych, że pod niemi noga jego była tak mała jak nóżka panny stolarzównej. Cudownie miał skakać kozaka, a cała młodzież otwierała szeroko usta, kiedy ruszył hołupca lub przysiudy. Pomimo swego stanu pani Wincentowa utrzymuje, iż był arcy uczonym, bo kiedy czasem jął rozmawiać z Gwardyanem lub Lektorem, to nikt nie mógł go zrozumieć. Jego pokój był składem książek, na których, jak wieść niesie, nawet poprzednik pana Gapiełły czytać nie umiał. Wszyscy go kochali i poważali póty, póki ów to mędrzec nie zaczął nagle kwaśnieć. W pewnym bowiem przeciągu czasu powoli tak skwaśniał, jak ocet siedmiu złodziei, a w kilka tygodni on i stolarzówna Bóg święty wie, gdzie się podzieli. Byłoż to wówczas na całej ulicy czego słuchać, majstrowie rzucili roboty, stare kumoszki latały jak oparzone z domu do domu, wszystko było w ruchu — ale czas tak dobrą dozę lekarstwa dał wszystkim, iż zapomnieli o Macieju Igliczce, i czasem tylko, kiedy który krawiec źle uszyje, westchną po dobrym, poczciwym Igliczce. Najznaczniejszy dom na Reformackiej ulicy, jest duża ciemna kamienica, pruskim murem zrobiona. Dach jej podnosi się o tyle nad ścianami, o ile ściany górują nad ziemią, rząd popękanych kolumn utrzymuje drżący ganek, pół tuzina wysokich, okopconych kominów strzeże górnych krain dachu, a skrzypiąca chorągiewka w kształcie koguta wyrobiona, dotąd kręci się jeszcze w atmosferze tego pałacu.
Okna składają się z maleńkich szybek rozmaicie poukładanych, na facyacie widać dotąd wypłowiały znak bociana, który ongi służył za godło domowi. Z jednej strony, przestronnej sieni jest szynk sławny, miejsce schadzki klass wyższych, w którym co niedziela brzmi troje skrzypiec o trzech strónach, basetla bez podstawka i bęben dziurawy, dla uciechy gości. Komin pełny zawsze suchych drewek, a na sam jego widok ciekawe ucho radeby posłyszeć wszystkie powieści, które w tém miejscu od założenia szynku opowiadane były. Stoły zastawione są doborną eskadrą flasz i kielichów, okna zdobią girlandy (po polsku nizanki albo równianki) ze świeżych, sporych, łakomych obwarzanków, a rumiana gosposia nócąc piosnkę stoi we drzwiach, czatując na przechodniów. Na drugiej stronie rzemieślnicze odzywają się warsztaty, ale zapach przebrzydłego tytuniu nie dozwala mi się do nich przybliżać. Tuż naprzeciw, ze strachem to wspominam, przezroczysty parkan otacza grobowe ludzi mieszkania. Smutnych kilka jodeł i gęstych lip, otacza smutniejsze jeszcze mogiły i kilka pamiątek, które ludzie śmierci poświęcili. Tu i ówdzie bieleje wśród nocnych ciemności kawał kamienia, tam pochylony i zbutwiały krzyżyk drzémie nad mogiłą wieśniaka, gdzieindziej wysoki olbrzym uciska ostatki dumnego pana. — Ale, strach bierze, gdy przyjdzie mówić, co się to dziać zwykło koło północy!!(?); wychodzący z szynku widują czasem na tym cmentarzu tak dziwne rzeczy, że i Bazyliszek poczciwego X. Baki, Panie świeć nad duszą jego, tym opowiadaniom nie sprosta. Przeszłego lata, czasu okropnej burzy slósarz miał widzieć, iż na grobie pewnego francuza, duchy jedne tańcowały kadryla, drugie cóś niezmiernie deklamowały (pewno Rasyna) — ale to potrzebuje potwierdzenia. Jedna z kumoszek wracając od sąsiadki, gdy szepcąc paciorki idzie około cmentarza, aż oto słyszy bardzo wyraźnie, jak ktoś wrzasnął: ze czterdziestu!! a potém: dwadzieścia czerwieni! ogląda się, aż to — na grobowym kamieniu para duchów gra w marjasza!! Ledwie że się nieboraczka zawlekła cała przelękniona do domu i trzy dni z przestrachu chorowała. Młoda Marysia miała także blisko cmentarza straszny wypadek. Posłała ją matka późną godziną samę jednę po ocet, czy też pieprz do sąsiadki — aż tu ledwie ona śpiesznym krokiem mija kościół i cmentarz; duch jakiś, ale to dalibóg z jego strony niegrzecznie, uchwycił ją za rękę — i — Bóg wie coby to tam więcej było, gdyby nie krzyk Marysi, która co tchu od ducha do sąsiadki uciekła. Wnoszę jednak, iż duchy muszą być rozmaitego rodzaju, bo, jak dziewczyna mówiła, ów to napastnik nie był wcale zimny, owszem kiedy zbliżył usta do jej twarzy, nie słychać było z nich smoły ani siarki — ale wyraźnie doskonałą anyżówkę!! Tysiące powieści krąży o tym cmentarzu między mieszkańcami Reformackiej ulicy, którychbym ja nawet bez drżenia powtórzyć nie śmiał; ale mniejsza o nie! idziemy dalej. Drugi dom ważny i znaczny jest własnością owego to majstra pijaczyny, który pod mojém oknem dwa razy rozmawiał. Jest to budowla spora, gęstym otoczona ze wszech stron drzewem, dach jej spiczasty panuje nad innemi budynkami, jak baba wielkanocna wśród placków.
Okna nad samą ziemią, okiennice zaś wiszą ze stron obu dziwiąc przechodniów malowidłem, którego dotąd ani czas, ani słoty, ani ręka ludzka nie popsuła. Na jednym pokazuje się krąg kielichów i butelek, a w środku szczupak, będący godłem szynku bywszego tu niegdyś, na drugim zaś boku postawiono stół, któren obsiedli dostojni mieszczanie. Przypatrzmy się zbliska zabytkom sztuki malarskiej: oto jakaś figura bardzo do Macieja Igliczki podobna, taż sama kurtka, taż czapeczka, tenże obcisły bócik! To on! jego to pamięć uczcił malarz na okiennicy! Dalej — cóż to za jegomość z pańską miną, który hojnie wszystkich częstuje, a przed nim leży worek złota — przysiągłbym że to drugi ów sławny jegomość na Reformackiej uliczce, pan Szydło; więcej osób dla braku historycznej wiadomości o nich rozpoznać nie mogę. Z żyjących osób na tém ustroniu najznaczniejszą jest niejaki jegomość pan Mazęga, rodem z Warszawy, edukaciją z Pragi, majster który po ś. p. Igliczce najlepiej ścina poły od fraków i surdutów. Postać jego okazuje człowieka poczciwego i pracowitego, twarz ma rumianą i wesołą, oczy żywe, chociaż nieco długiemi brwiami przyćmione, brodę okrągłą i dużą, usta szérokie i wykształcone w kształcie łuku kupidyna, a nos średniej wielkości lśniący i garbaty. Nosi zwykle długi surdut dawnym krojem, szérokie spodnie, chustkę w pasy i czapkę wyszywaną srébrem. Na każdej stypie dziad, na każdém weselu swat, wszędzie go pełno, a z nim zwykle przychodzi wesołość. Jest to pewien rodzaj filozofa z Reformackiej ulicy, utrzymuje on że człowiek jest stworzony na to, ażeby nigdy o jutro się nie troszczył; w jego przekonaniu niema na świecie nieszczęśliwszego człowieka na tego, który troszczy się bez końca przyszłością, a nie umie tém, co ma dzisiaj się cieszyć. — Szczęście prawdziwe w jego mniemaniu ma zależeć na tém, aby jak najwięcej dobrej chwili użyć, a jak najmniej nieszczęściu ulegać. Powiedzcież mi zwolennicy filozofii czy to zdanie nie jest warte, całej mądrości stoików i perypatetyków? — a jednak ono, wcale z Ceramiku Platonowego, ani z krużganków ateńskich, ani z ogrodu Akadema nie pochodzi, tylko z małej, nędznej Reformackiej uliczki?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.